Potrzebujemy Twojej pomocy!

Na stałe wspiera nas 472 czytelników i czytelniczek.

Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 500 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?

Przekaż 1,5%

Przekaż 1,5% podatku na Wolne Lektury KRS 00000 70056
Ufunduj darmowe książki dla tysięcy dzieciaków.
WIĘCEJ

Szacowany czas do końca: -
Bianka Rolando, Biała książka, Piekło, Pieśń czterdziesta. Końce końców
Pieśń ostatnia. Czarne confetti → ← Pieśń trzydziesta dziewiąta. Domknięcie Piekła

Spis treści

      Bianka RolandoBiała książkaPiekło Pieśń czterdziesta. Końce końców

      1
      Chodźcie do mnie wilki szaleńczo szare
      nakarmię was pomyjami po ucztach trzech
      Wpychajcie w swe pustki wielkie kęsy
      ja będę was głaskać, korzystając z nieuwagi
      5
      Na koniec zawsze jest najwięcej jedzenia
      na mych obrusach tak wiele pozostaje
      Przyjdźcie do tej, co ciągle się rozdrapuje
      Rozdrapuje swe zrastające się usta do śpiewu
      z nieśmiałości zrastające się, z lęku, z pychy
      10
      Oto przechodziłam między podwojami tajnymi
      twarz może przez to bardziej blada i wysuszona
      Teraz unikam swych odbić w szkłach dekoracyjnych
      w ich połamanych ornamentach widzę potępienie
      Oblubieniec za górami i lasami brzozowymi
      15
      a ja palę papierosy, stojąc znów na trzech nogach
      Stoję w oknie nad brzegiem morza, wypatrując powrotu
      Wszystkie trzy nogi już mi drętwieją przez me pozowanie
      Ciężarna jestem wobec pieśni pęczniejących w przełyku
      Po cóż przechodzić szlakami mglistymi przez lasy?
      20
      Po cóż przechodzić szlakami mglistymi przez siebie?
      W pojedynku pojedynczo ciągle jesteśmy zagubieni
      między kopytami porzucamy się na chwilę, na momenty
      Świadoma relacji barwnych i praw kontrastów jestem
      ciągle rozstrzygana, rozstrzygająca się w wielobarwności
      25
      Przebiegając przez przebieralnie mnogie, w pędzie pochwycę
      w pędzie pochwycę werdykty w kopertach, skradnę je
      W najświętsze wedrę się, ukradnę te werdykty potępienia
      Mój śliniak już cały mokry od opowieści uciekających
      Pogubiłam me wdzięczne diademy, dostojne dodatki
      30
      całą biżuterię wyjściową na błądzenia ślepe
      Czyż nie jestem piękniejsza, bo potłuczona i naga?
      Wytańczę sobie kształt grobu
      będę w nim mogła się pomieścić z mymi zapasami
      ze zbiorami słów i obrazów zupełnie bezcennych
      35
      Nie kładź więc na moje oczy monet dla przewoźnika
      dla tego niewidocznego taksówkarza z czarnym uśmiechem
      Chomikowe policzki napełnię pieśniami, będę je jeść
      gdy chlebak pozostanie pusty i bidony wystygną
      Wtedy złożę z nich kadzidło, złoto, mirrę dla przestrzeni
      40
      dla przestrzeni pytających, zostających w wolnym oddechu
      Teraz szukam swego podobieństwa znów, lecz trzy echa słyszę
      milkną z wolna dźwięki wysokie, niskie
      wyskakują jeszcze przede mnie, bym sobie laurki sama sprawiła
      Laury pachnące na wieczną pamiątkę śmierci moich potakujących
      45
      Potakujące śmierci zgadzające się na datę i godzinę zgonu
      Ja, Lacrimosa wątła, wychodzę więc z mroku głębokiego
      może jakaś barwa wychyli mój kształt z czerni i zabierze mnie
      w kolejne długie historie, ciągle wijące się fraktalami, winem
      Pomyśl, jakże przedziwne są smaki tych koncentratów
      50
      koncentratów z niemotyli z pierwszego, z drugiego tłoczenia
      które wylewają się, burzą, rozwalają wszelkie pojemniki
      do przechowywania naczynia rozwalone na trzy części
      Rozwalają się porcelany z dożywotnimi gwarancjami trwałości
      Jakże to wszystko niepraktyczne i najpiękniej niedokładne
      55
      lepienie z niebytów piętrzących się, przy bytach rozrzucanych
      Kimże jestem teraz, gdy siedzę na kanapie, spijając ostatnie nuty
      kokosowym starcem, karuzelą made in Purgatorium malowaną?
      Może jestem w brunatnym wbiciu ciast ciągle się przypalających?
      Segregując odpady do trzech koszyków, ciągle przymrużam oczy
      60
      Mrużę je, by być sędziną zaprawdę sprawiedliwą i litościwą
      Jakże niepurpurowe są me szaty, lekka biel łasi się do mnie
      Wszystko znów zabiorę do siebie, zlepię grzbiet zbioru pieśni
      Musi być on tłusty, chroniący przed wiecznością uczulającą
      mało ciągle na jej temat w miarę szczegółowych przewodników
      65
      Nikt nie wskaże nam odpowiednich linii autobusowych, nazw ulic
      Nie przeczytamy na miękkich okładkach, jakie są ich przywitania
      jak należy mówić i jakie gesty wykonać, nie obrażając ich?
      Nieśmiało spoglądam, wychylam się na palcach, chcąc dojrzeć więcej
      bujam się w mej niepewności, pewności dalszych panoram
      70
      bujam się w sobie, balansując, przekornie wychylając się na boki
      bujam się, wyśpiewując pieśni poranne, zlepione jeszcze z nocą
      Wtedy me oblicze znów się rozjaśni, znów rozpoznam kształty
      które umiem dobrze nazywać po polsku i włosku i je rysować
      Potrafię je jeszcze narysować swym spojrzeniem, więdnącym
      75
      Rebusy przywrócą swą rozpoznawalną treść schowaną
      Roślinność na parapetach systematycznie odżyje
      całkowicie zdziwiona mą pamięcią i troską nagłą
      W głębokich tłach scenografii będę jednak dostrzegać te niebyty
      wycofają się, ustępując temu imiennemu, foremnemu
      80
      Ruszę na zamorskie wycieczki przepełniona ekwipunkiem
      Zatęsknię do brzegów oddalonych i pójdę na plażę się skremować
      Chłodne rozmycie opłucze mnie i pochwyci mnie dla siebie
      Teraz rozrzucam wam kropki na końce jak confetti czarne
      Cieszmy się więc, posypujmy nimi na zakończenie piekła
      85
      tam tkwią wszystkie zakończenia, same końce właśnie tam
      spalone ich lonty, kruszące się ciągle na obrusach odświętnych
      płaczliwy wosk zaświadcza o ich winie i wysokim płomieniu
      nie pozwoli im na jakąkolwiek restaurację dawnych pomników
      Znów zęby się pokrywają zniszczeniem wyśpiewanym
      90
      Trudny jest ten śpiew odepchnięty, kłócący się ze sobą jednocześnie
      śpiewać już nie chcę tak straszliwego udręczenia wypluwanego
      Zamykam piec nastawiany na temperaturę ciał ich własnych
      Odchodzę, łapiąc swój oddech znów w naturalną rytmikę
      Zamorskie krainy wabią mnie swymi smakami nieznanymi
      95
      Powinnam się więc pożegnać ze wszystkim słowami znajomego
      Arriverderci, brunatni z chwilowymi przebarwieniami ku Bogu
      Kazalnicę mą żelazną ominęłam z daleka, nie wznosząc głosu ponad
      gdyż moja brunatność oczywista, zęby połamane na pieśniach
      co je licznie przed wami wywlekałam, ich kwiecistości zawiłe
      100
      Moja ucieczka przed detergentem zaczyna się dopiero
      Znów rozgorzeje bitwa na śmierć, na życie, o światłocienie
      bitwa o przynależność do zbiorów, określających się wciąż na nowo
      Układy współrzędnych z osiami, z ościami, on znów będzie zerem
      Podmywa stopy, jasność gruntu i uzębienia spłukuje
      105
      Przedostaje się tajemnie przez przerwy między wyrazami
      aby podczas nieuwagi głaskać mój biało-czarny grzbiet.
      Nadchodź więc i zakończ mnie, zakończ mnie sobą
      wyznacz mi wielość nowych początków, na końcu.
      x