Wśród opieszałych po bramach bab i Żydków ruchliwych na ulicy wszczął się tymczasem jakiś nagły niepokój: podrywało to się jak wrony, biegło przez ulice, kupiąc się zgiełkliwie przy jednej bramie w oddali. Jakby kto kamień w mrowisko rzucił: w mało ludnej przed chwilą ulicy zagęściło się nagle od chałatów, babich kiecek, dzieciaków pędzących tabunami. Czynił się gwałt wielki i zakotłowanie wrażliwych tłumów podmiejskich.
„Lokatur!…” — słychać było poszmerem słowo dziwaczne w tym zamęcie.
Przez ciżbę rozstępującą się szedł ktoś z gołym łbem, wielkim jak ceber a zwichrzonym w kudły brudne: postać mizerna, chuda, z długimi ramionami małpy; ziemisto blada twarz dygotała mu bydlęctwem na świeżo popełnionego tam czynu.
Bo oto tłum rwał za nim jak te psy za dzikiem. On zaś przystawał raz po raz i obzierał się spode łba — przystawali i oni. A gdy ruszył, popychali się wzajem jemu na piętach. Wlokący się dotychczas pod murem, wytoczył się na środek ulicy, sięga długim ramieniem po kamień bruku.
Lecz oto z tłumu wypchał się łokciami ktoś stanowczy i, wtłaczając w kieszenie gotujące się kułaki, następował za nim twardo.
— Tee!… — rzucił tylko.
Tamten spojrzał mu ledwie w oczy i w tejże chwili skoczył w bok: rozepchnął tłumy uderzeniem ciała i śmignął przed się w ucieczkę. Z zawyciem i gwizdem przeraźliwym walił za nim tłum cały.
Zaczepili pytaniem kogoś z brzega.
„Lokatur” — usłyszeli znów to słowo cudaczne.
— W sprzyczce — dopowiedziała dumnym tonem osoby świadomej jakaś jejmość brzemienna. — W brzuch dziabnął.
Komierowski machnął ręką z obojętnym niesmakiem i pociągnął naprzód swą kompanię. Lecz uciekający, mając tam w głębi zagrodzoną widocznie drogę, rzucił się w tył i biegł wprost na nich. Osobnik z rękami w kieszeniach mało co przyśpieszał kroku. Komierowski poznał widocznie znajomego i krzyknął ku niemu:
— Dajcie pokój, Jur, temu ścierwu! Nie wasza rzecz.
Tamten wyrwał ręce z kieszeni odruchowo i zawahał się przez chwilę w uległości.
— To jest rzecz zupełnie insza! — mruknął jednak odpornie. — Dać pokój?… Jużci! — żeby nas tu wszystkich porozpruwał. Taki umie się pokumać z kim trzeba: jego nie tak prędko nam ruszą. A trzymają nas te wilki w trwodze jak te owce głupie. Nie ruszać! — rozumie się.
Uciekający, chcąc zmylić pogoń, skoczył w podwórze najbliższego domu.
— Jezdeś! — rzekł spokojnie robotnik. A tłumowi skomenderował, by zagrodzono tam w głębi podwórza dostęp do parkanu. I nie śpiesząc się wciąż, wstępował powoli w bramę domu. Obciągał półkożuch, gotował ramiona na rozprawę twardą. Profesor zdumiał się spostrzegłszy, jak krótkim zatajonym ruchem przeżegnał się na ostatku.
Ciżba na ulicy ścichła radośnie: skrzyły się oczy w oczekiwaniu niecierpliwym. Wreszcie rozległ się tam zdławiony krzyk trwogi: „Nie strzylaj!” — „Chodź tu!” I wraz echowy rumor jakiegoś zmagania się na schodach.
— Ma go! — stwierdzono lakonicznie w tłumie.
A potem nieludzkie zawycia w targaniu się szamoczącym, łoskot rzucanego po schodach ciała, wrzask chrypły pod razy głucho spadające; wreszcie jęk tylko, wyciągnięty w skowyt długi.
— Juszy on tam teraz jak ten wieprz obuszony — zgadywał ktoś w tłumie.
Profesorowi rozchylały się szeroko usta: „Co to jest?!…”
— Grzanka — tłumaczyła zwięźle jejmość brzemienna.
Potworny wiew odziczałego motłochu teraz dopiero wstrząsł go całego odrazą. Chwycił się za głowę i odstępował na bok. Najchętniej zamknąłby oczy, by nie widzieć tych wszystkich rozbestwionych, jak odczuwał w tej chwili, ślepi naokół.
— Co znaczy u tej dziczy słowo „lokatur”? — zżymał się wstrętem, odgadując i w tym jakąś ohydę.
Roześmiano się.
— No, taki, co mieszka kątem przy robotniczej rodzinie — pod oknem lub piecem: lokator zwie się. Musiał to być numer nie lada, skoro to niewyszukane stanowisko życiowe stało się dlań zawołaniem bohaterskim i siało grozę wśród tych ludzisk ciemnych.
— A, dajcież mi pokój! — splunął tylko w odpowiedzi. — Wszystko to razem — jedna kanalia, bonne pour être mitraillé przy pierwszej sposobności…
— Te, cyliender, nie gniwaj się! — rzucił mu jakiś przechodzący robotnik. I wyciągniętą łapą byłby mu wbił kapelusz na czoło, gdyby go w porę nie odepchnięto. Odrzucony mocno na mur, przyjął to dobrodusznie i poszedł spokojnie dalej.
— Nie gniwaj się! — wołał tylko raz jeszcze.
Profesor nie raczył się nawet za nim obejrzeć.
— Ahańcza! — syknął tylko przed się, w tłum. — Ile w tej tłuszczy skośnookich mord! ile tatarszczyzny, ile Wschodu wszelakiego domieszać się tu musiało krwią — a duchem ile chama wschodniego w ten zbarbaryzowany motłoch nasz! Ile tu faktorstwa głodnego, ile rozwałęsanego bezczynnie łachmaniarstwa i chałatów! — ile wilczych spojrzeń spod łbów podejrzanych! — ile niuchów węszących! — ile waszeciowatych jakichś postaci, tkwiących jak posągi pod szynkami: ile tu rąk bezrobotnych w tym nędzarstwie!… Czyż trzeba wyraźniejszego piętna i stygmatu Wschodu na tym cielsku nędzy wszawym!
— Czy ten oprawca dobrowolny — rzucił się nagle z odrazą — rychło skończy swą robotę junacką? tę swoją „grzankę”?… I jakież słówko miłe swojskie wynaleźli swym instynktom ścierwnym!… Bójcież się Boga — chwytał się znów za głowę — pomyśleć, że to wszystko jest nasze!…
— A czyjeż to ma być, dobrodzieju, jeśli nie nasze? — kłaniała się maciejówką jakaś niska figurka. — Bez obrazy, że przemawiam. Widzę: osoba ważniejsza, myślę: trzeba wytłumaczyć. Bo skąd wiedzieć takiemu panu. A no: dostała się jedna wesz nędzy naszej w twarde palce — gniotą mocno, choć osoby delikatne uszy z daleka bolą. Kogo on „lokatur” tu nie zmądrzył, kogo nie oczmucił pisaniem próśb czy licha do sądów: wyłżygrosz jeden! Kogo on w jakie szachrajstwa i niecnoty nie wciągnął, którą dziewczynę, choć trocha do ludzi podobną, Żydom na Amerykę nie przedawał! A ilu on ludzi po ulach nie wyszargał donosem kłamnym? ilu pijanych zgrał w pasek? Kto wyliczy! A ta wdowa, co mu mięszkanie pod samym piecem dawała, widziała ona kumorne? Ze strachu trzymała. No i ma teraz! A na te brzany z ulicy podwikowe przecie nałożył i pilnował, żeby jak podatek — od śtuki: akuratny jak Niemiec. Taki on rufian konceptowy! — rozjaśniła się nagle twarz skarżącego. — A skurwysyn sam! — rozpromieniał jeszcze szerszym uśmiechem. — Kto wyliczy? — poważniał z trudem. — A bo taki zapłacił kiedy za to, co w kałdun kładł? Żydówy z kosza strawne dawać musiały. Że się postarzały, powiadał — (i znów spogodniało oblicze skarżącego). — I po prawdzie: każda racja dobra, kogo się ludziska boją… A co do wszów, to będę się dopraszał, żebym szczyrą prawdę mógł powiedzieć — kłaniał się znów czapką. — Nie brak ich i tam, na górze, w mieście: wśród panów. Tylko innego to zachowania wygi, innego cwaniarstwa rufiany, innej maniery wyłżygrosze. I my tu nie tak znowuj ciemni, żeby nie wiedzieć… He, panie! na wszawicę to całe nasze cielsko bez damę jest chore. I co panu powiem: te rodzime wszy to som najgorsze!
— Co pan tu za jeden — z zajęcia? — przerwano mu z chmurną powagą.
— Szewc, panie.
W rozmowę wtrąciła się ta jejmość brzemienna, która czepiwszy się raz profesora, już odeń nie odstępowała, jakby fascynowana cylindrem i złotymi okularami osoby ważnej czy też pragnąca po prostu coś zwędzić przy sposobności. Zagarniając kieckę to z prawa, to z lewa, dreptała wciąż koło niego.
— Grzanka już się skończyła — uspokajała nowy jego wstrząs odrazy wobec tych krzyków niemilknących. — On tam kwiczy już tera więcej z pognębienia, z pohańbienia: że to przy tyla ludziach.
— Pognębienia! pohańbienia! — powtórzył z nagłym podrywem nerwowego śmiechu.
I aby nie patrzeć na wstrętne mu w tej chwili fizjonomie wszystkich tych ludzi, błąkał się wzrokiem ku górze. Lekki mróz ustępował szybko w dniu pogodnym i bury ton błocka zalewał wszystko, na co oczy spojrzały. Mdłe światło wisiało nad tym światem ponurym, blaski pylne i rdzawe sączyło tu słońce nędzarzy.
— Cyliender! — naprzykrzały mu się uparte pokrzykiwania z tłumu.
— A jednak żyjąż tu ludzie — dogonił go Komierowski i wpadał od razu w myśli odgadywane. — I ot, jakie to zasoby sił wytryskują po tych śmietnikach! — mówił, prowadząc Franka pod ramieniem. — A ty, szelmo, wyrzuć z nozdrzy te circenses uliczne! Jak to się chrapy rozedrgały tabunowemu źrebięciu.
— A ty gdzie jesteś… lokatur? — zagadnął go profesor chmurnie.
— O, on jeszcze młody i płochy, nieustalony życiowo: nie lożuje nigdzie.
Profesor spojrzał spode łba na Komierowskiego. „Toż tobie samemu chrapy w tej chwili chodzą!” Ohydnym było dlań to dziwne podniecenie jego w tej chwili.
— Ale, dałby pan wiarę! — wołał ten tymczasem — chłopaczysko, gdy go tu niegdyś szukano, sypiał czas jakiś w kaplicy pogrzebowej.
Franek zarumienił się znowu po uszy i rozbiegał oczami po obecnych: takie mieszkanie zdawało mu się znów ośmieszać go przed ludźmi.
— O, ja się umrzyków nie boję — ratował brawurą swój ambit.
— Za to będą się ciebie bali niezadługo żywi — mruknął profesor w brodę.
— „Umrzyków!” — śmiał się Komierowski szerokim basem.
W tym ożywieniu jego niezdrowym wśród krwawego motłochu, przy odgłosach zwierzęcego kwiku katowanego krzywdziciela nędzy, w tych konceptach i śmiechu w tej chwili odgadywał profesor, myślami jeszcze nieobjętą, a przecież już wyczuwalną, ponurą perwersję smutku, co przeżerała serce do dna ostatniego i łechce się w ożywienia nagłe już tylko krwi pomściwej zalotem. Także… „śmiech czerw
„Oto gdzie najzasobniejsze, choć najbardziej mętne wody tobie, rybaku! — gdzie najobfitsze dziś junactwo dla ciebie — wnuku, prawnuku!…”
— A pani, panno Wando — zwrócił się w głos do niej — uważała, że najpilniejszą potrzebą jest tu… Wszak to pani zbierała tę młodą hołotę u siebie, entuzjastko alfabetu?
— Tak — odparła prosto.
— A zadenuncjowali przecie sami?
Nie odpowiedziała wcale.
Tym zajściem ulicznym zahukana w popłoch cichy, dygotała w sobie, przyciskając pod pachą zabrane z biblioteki baronostwa tomiki poezji.
Ruszyli dalej, przeciskając się przez tłumy.
— Cy-liender! — nakrzykiwały uparte szpaki ulicy.