Gdyby cicha, łagodna postać nauczyciela porównana być mogła do buhaja lub niedźwiedzia, porównałbym nas, chłopców, do zgrai psów osaczających to zwierzę, taka naraz zapanowała w szkolnej izbie wrzawa. Przypominam go sobie siedzącego za pulpitem wśród piekielnej iście wrzawy, z bolącą głową, opartą na ręku, daremnie usiłującego wywiązać się z zadania. Chłopcy, powstawszy z ławek, biegali po całej izbie, baraszkując po kątach, śmiejąc się, skacząc, śpiewając, krzycząc, tupiąc nogami, wyjąc dokoła niego, pokazując za jego plecami miny, figle, języki, wydrwiwając go, jego ubóstwo, podarte buty, znoszony surdut, jego matkę, zgoła wszystko i wszystkich, będących z nim w jakimkolwiek związku.
— Ciszej! — zawołał, powstając nagle, i uderzając książką o pulpit. — Co to znaczy? Wytrzymać już doprawdy nie podobna! Oszaleć z tym można. Jak możecie być tak niesforni!
Moją to właśnie książką uderzał o pulpit. Stojąc przed nim spostrzegłem, jak się chłopcy uciszyli, jedni wpół przerażeni, drudzy wpół zawstydzeni, inni zdziwieni. Miejsce Steerfortha było na samym końcu sali. Stał właśnie oparty o ścianę, z obu rękoma w kieszeniach, wpatrzony niedbale w nauczyciela, z ustami złożonymi jak do gwizdania.
— Ciszej, panie Steerforth! — zawołał nauczyciel, dojrzawszy go.
— Sam mi bądź cicho! — odrzekł Steerfoth, czerwieniejąc. — Czy wiesz, do kogo mówisz?
— Proszę usiąść na swoim miejscu — ciągnął nauczyciel.
— Sam siadaj i pilnuj, co do ciebie należy! — zawołał rozzłoszczony uczeń.
Zachichotano. Tu i ówdzie przyklaśnięto, lecz bladość nauczyciela powstrzymała dalsze wybuchy niesforności, a nawet jeden z chłopaków, który poza jego plecami robił miny, zawstydził się i udał, że przyszedł prosić go o naprawienie pióra.
— Jeśli sądzisz, Steerforth — zaczął pan Mell, opierając machinalnie rękę na mym ramieniu — że nie wiem, jakiej tu chcesz używać przewagi, lub że nie widziałem, jakeś podburzał przeciw mnie chłopców, mylisz się bardzo.
— Nie zadaję sobie wcale fatygi myśleć o panu — odrzekł wzgardliwie Steerforth.
— Co zaś do tego, aby pozycja uprzywilejowanego, jaką tu zajmujesz — ciągnął drżącymi ustami nauczyciel — dawała ci prawo obrażać dżentelmena…
— Kogo? — przerwał Steerforth. — Przepraszam, nie słyszałem, o jakim tu dżentelmenie mowa.
Z ławki ktoś zawołał: „Cicho, to już zbyt niegodziwe!”. Był to Traddles, któremu nauczyciel też zabronił mieszać się w nie swoje rzeczy i kazał trzymać język za zębami. Sam zaś tak mówił:
— Obrażać i wydrwiwać cudzą niedolę, kogoś, kto nigdy najmniejszej nam nie wyrządził krzywdy, to rzecz brzydka i nikczemna. Jesteś wystarczająco dorosły, żeby to zrozumieć. A teraz możesz stać lub usiąść, jak ci się podoba. Dalej, Copperfieldzie!
— Stój, mały! — zawołał, wychodząc z ławki, Steerforth. — Muszę raz panu powiedzieć, co o nim myślę. Nie dbam wcale o to, że mię jakiś tam żebrak nazywa nikczemnym. Że pan jest żebrakiem, wszystkim przecież wiadomo, lecz gdy ośmielasz się mnie ubliżać, sam jesteś nikczemny.
Nie wiem, jakby się to wszystko skończyło i czy Steerforth rzuciłby się na nauczyciela czy nauczyciel na Steerfortha, gdyż wszyscyśmy skamienieli. W szkolnej izbie stał pan Creakle we własnej osobie, w towarzystwie nieodstępnego pedla, we drzwiach widać było głowy wystraszonych pani i panny Creakle. Pan Mell siedział nieruchomo na swym miejscu, oparty o pulpit, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Panie Mell — potrząsając go za ramię, zaczął Creakle szeptem tak wyraźnym, że tym razem Tangay nie czuł się obowiązany powtarzać jego słów — spodziewam się, panie Mell, że nie uniosłeś się zbytnio?
— Nie panie, nie! — upewniał nauczyciel, odkrywając twarz, potrząsając głową i zacierając ręce w zmieszaniu. — Nie, panie, nie uniosłem się, nie zapomniałem się, nie… Byłbym jednak bardzo wdzięczny panu, panie Creakle, gdybyś mnie był ostrzegł przedtem, powstrzymał… Uchroniłoby to mnie od czegoś…
Pan Creakle, nie spuszczając oka z nauczyciela, oparł się na ramieniu pedla, usiadł na stole i z wysokości spoglądając na nauczyciela, który wciąż zacierał ręce, zwrócił się do Steerfortha.
— A teraz niech mi pan powie, co to wszystko znaczy?
Zapytany milczał chwilę, spoglądając dumnie i z gniewem na swego przeciwnika. Widzę go jeszcze. Piękny był, dumny i jakże nędznie w porównaniu z nim wyglądał nauczyciel.
— Nie wiem — rzekł wreszcie — o jakich to przywilejach była mowa.
— Przywilejach — powtórzył, zwracając powoli głowę, pan Creakle — kto mówił o przywilejach?
— Ten, tam — rzekł Steerforth.
— Proszę pana, jak to pan rozumie? — spytał pan Creakle, zwracając się do nauczyciela z widocznym nieukontentowaniem.
— Rozumiem — odrzekł ów cicho — zupełnie tak, jak powiedziałem, a mianowicie: że uczeń nie powinien nadużywać wyjątkowego swego położenia, aby upokarzać i obrażać nauczyciela.
— Obrażać, no, proszę — zaczął pan Creakle, składając ręce na piersi i mrużąc oczy tak, że ich widać prawie nie było — no, proszę! A pan, panie tam jakiś, czy nie zapominasz czasem o należnym mnie, słyszysz, mnie uszanowaniu, ośmielając się nadmieniać o przywilejach! Zapominasz chyba, że jestem tu pierwszą osobą, twoim chlebodawcą.
— Zapewne, przyznaję… — jąkał się nauczyciel — powinienem był panować nad sobą.
— Tak — przerwał Steerforth — zarzucił mi, że jestem nikczemny, bom go nazwał żebrakiem. I ja także powstrzymałbym się, gdybym nie był zirytowany, ale teraz gotów jestem wszelkie następstwa tego, com powiedział, przyjąć.
Śmiałe to przemówienie olśniło mnie. Wywarło też wrażenie na nas wszystkich. Patrzyliśmy na Steerfortha, chociaż żaden z nas nie śmiał ust otworzyć.
— Zdziwiony jestem — ciągnął pan Creakle — chociaż szczerość twoja, chłopcze, niewątpliwie przynosi ci zaszczyt, zdziwiony jestem, jak mogłeś podobnie nazwać kogoś, kto pobiera honoraria w Salem House.
Steerforth zaśmiał się.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie — powtórzył pan Creakle — spodziewałem się więcej po tobie, chłopcze.
Jeżeli w oczach naszych pan Mell wyglądał nędznie i pokornie przy Steerforcie, z którego byłem dumny, to cóż dopiero mówić o panu Creakle!
— Niech odwoła, co powiedział — domagał się Steerforth.
— Sam odwołaj, coś powiedział — odrzekł pan Creakle. — Pierwszy zacząłeś.
— Jeśli sam nie jest żebrakiem — zaczął Steerforth — najbliżsi jego krewni żebrzą, a to na jedno wychodzi.
Mówiąc to, patrzył na mnie, gdy jednocześnie dłoń nauczyciela przesunęła się pieszczotliwie po moim ramieniu. Pełen wyrzutów sumienia wzniosłem oczy na pana Mell, który patrzał wprost na swego przeciwnika.
— Jeśli pan, panie Creakle — mówił Steerforth — żądasz objaśnień, obowiązkiem moim jest dodać, że matka tego pana żyje z jałmużny w przytułku.
Pan Mell, gładząc mnie po głowie i nie spuszczając oka z przeciwnika, szepnął tylko coś do siebie, zdawało mi się, że: „Tegom się spodziewał”.
Marszcząc brwi, pan Creakle zwrócił się do nauczyciela z przesadną grzecznością:
— Słyszy pan, co tu o panu mówią? Niechże pan zaprzeczy i zgromi chłopca, jak na to zasłużył, wobec wszystkich tu zebranych. Słuchamy!
— Prawdę powiedział, najzupełniejszą prawdę — wyrzekł nauczyciel wyraźnie wśród zaległej dokoła ciszy.
— Niechże pan z łaski swej — ozwał się, wspierając pod boki i wodząc po nas okiem, pan Creakle — zaświadczyć tu raczy, żem o tym nigdy przedtem nie słyszał.
— Sądzę, że nie bezpośrednio…
— Co, jak? Proszę powtórzyć.
— Przypuszczam, że smutne moje położenie wiadome było panu, że… że znane mu są warunki… w jakich…
— Boję się, jeśli już mamy mówić o tym — zasyczał pan Creakle — abyś pan i mojej szkoły nie brał za zakład dobroczynny. Możemy się rozstać, panie Mell, im prędzej to nastąpi, tym lepiej.
— Najstosowniej zatem byłoby natychmiast — odrzekł powstając nauczyciel.
— Żegnam pana.
— I ja pana, panie Creakle. Chłopcy, bywajcie mi zdrowi!
Mówiąc to, pan Mell, gładząc mnie ciągle po głowie, powiódł wzrokiem po całej szkolnej izbie i na widok Steerfortha dodał:
— Jamesie Steerforth, przyjmij ode mnie przy rozstaniu życzenie, abyś się rumienił za dzisiejszy postępek. Co do mnie wolę cię mieć za swego wroga i przyjaźni twej nie życzyłbym nikomu, kto by mnie bliżej obchodził.