Pod kościołem istotnie wszystko się kłębiło. Wkrótce też do brzmienia dzwonu domieszały się i jakieś inne dźwięki, dziwnie piskliwe i przenikające. Tłum zafalował po dwóch stronach drogi, runęły tętenty, krzyki, chrzęsty i ukazał się weselny orszak.
Przodem szli grajkowie, draby tęgie i czerstwe, przebrane po janczarsku w zielone kaftany, wyszyte błyszczącą taśmą, i w ogromne, białe czapczyska o wiszących nad uchem worach.
Najpierwszy, sam jeden, stąpał dobosz, który na dwóch bębenkach, stufarbnych jak wielkanocne jaja, wykonywał krzyżową sztuką pałeczek niesłychane muzyczne figle.
Za nim, dwiema czwórkami, ośmiu innych; jedni dęli w trąby, drudzy w cienkie piszczałki; ten pobrzękiwał triangułem, tamten klaskał w miedziane talerzyki, ów trząchał prątkiem o stu dzwonkach — wszyscy na zabój wygrywali jakąś ogłuszającą turecką melopeję.
Za janczarami na wysokich kołach toczył się powóz najmodniejszy wówczas, prześliczny, zwany brożkiem. Był to rodzaj kosza złocistego; z narożników jego wystrzelały cztery złote słupki ukośnie ku górze rozchylone, a na słupkach spoczywał, równie złoty, misternie rzeźbiony baldachim. Całą tę budowę, kołyszącą się na pasach jakby łódka, ciągnęło sześć koni cugowych, skarogniadych, zdobnych w pióropusze. Woźnica siedzący na przodzie brożka miał ubranie przepołowione we dwie barwy: krwistą i błękitną (kolory wiary i stałości), na piersiach i plecach strumienie złotych łańcuszków, przepięte od ramienia do ramienia i rzęsiście dzwoniące, a na czapce forgę ze wstęg czerwono-żółtych, które w pędzie chwiały się za nim jak płomień pochodni. Tak alegorycznie przystrojony woźnica ten wyobrażał Hymen. Przed nim na jednym z lejcowych koni siedział foryś, wdzięczne pacholę w różowej katance, z łuczkiem i kołczanem u pleców, do których przypięto mu husarskie skrzydła; ten miał przedstawiać lecącego przed Hymenem amorka.
Tak pięknie wiezieni, w głębi brożka pod baldachimem siedzieli państwo młodzi, para nadobna i, wedle słów starościny, „miłująca się po gołębiemu”, chociaż (jak to najczęściej bywa) z samych przeciwieństw dobrana.
Oblubieniec w krótkim złotolitym żupanie, z lamparcią deliurką wiszącą na barkach, z czaplą kitą i sobolową opuszką u kołpaka, z cudną damascenką u boku, miał oczy niebieskie jak turkusy, różowe, uśmiechnięte usta, nad którymi wywijał się złoty wąsik, i tak w ruchach, jak w obliczu jakąś uprzejmą pogodę, której twarde, obozowe życie jeszcze nie zdołało przymroczyć.
Oblubienica za to miała piękność po trosze cygańską, tę piękność chmurną i namiętną, co to i odpycha, i przyciąga. Pod strzechą włosów, czarnych aż do granatowego połysku, pod brwiami jakby węglem nakreślonymi tkwiły oczy szeroko rozwarte, zwykle nieme i tylko jakby zadziwione; ale przy każdym wzruszeniu krzyżowały się w nich błyskawice. Lica śniade rzadko kwitły rumieńcem; tylko wieczna czerwoność ust nieco grubych odkrawała się od nich jaskrawo, jakby rozcięty granat.
A ta burzliwość wejrzenia, ta ciemność włosa i cery odbijały dzisiaj tym silniej, że według obyczaju polskiego panna młoda od stóp do głów była w bieli.
Suknię miała ze srebrnej lamy przepinaną mnóstwem pontałów, czyli węzłów perłowych; u szyi kołnierz z mięsistych weneckich koronek i takież velum aż do ziemi; na welonie kręcił się złoty łubek opleciony w mirt i rozmaryn.
Tuż za brożkiem jechał inny wózek, otwarty i długi jakby wasąg, już nie złoty, ale wzorzysto malowany, pełen świergotu i chichotu, istny kosz kwiecia, bo tam na ławeczkach, rzęd za rzędem, usadowione były druhny w jasnobarwnych jubkach i letniczkach, z pękami kwiatów u głowy i piersi, z ciekawymi oczami, które strzelały to ku pannie młodej, to ku drużbom.
Drużbowie harcowali konno po dwóch stronach brożka i panieńskiego kosza, wszyscy tacy śliczni a strojni, że aż się w oczach ćmiło; to rzucili piękne słówko której z druhen, to w mądrych zwrotach toczyli rumelijskimi wierzchowcami, na których srebrne siatki, kule i napierśniki pochrzęstywały szkliście; czasem na wiwat z guldynek dawali ognia.
Za wózkiem panieńskim toczyły się jeszcze kolebki o półokrągłych budach i rydwany o podwiniętych oponach, spoza których można było dojrzeć migocące od brylantów i szmaragdów szpinki, krzyże, alszbanty, przy tym fale złotych i srebrnych forbotów, przy tym tęgie brokadie i miękkie dywtyki, bo tam długim szeregiem jechały starsze i młodsze niewiasty, a z nimi najpoważniejsze męskie głowy: pan wojewoda, bliski krewny starościny, dwóch kasztelanów, podkomorzy, miejscowy proboszcz i różni inni duchowni sproszeni na tę uroczystość. Wkoło kolasek jechało jeszcze konno mnóstwo mężczyzn, za nimi tłum widzów zwijał się powoli z dwóch brzegów gościńca i coraz to nowe ogniwa dowiązywał do weselnego łańcucha.