— Wspominaj pan najgorsze chwile swego życia: to sił dodaje. Czy nie poniżałeś siebie, aby swej dumie boleść sprawić? — pytał nieswoim, namaszczonym głosem.
— Tak — odparł Borowski, zapatrzony w pęd ciemnej wody i czując, jak sam w wir jakiegoś pędu wpada.
— Czy, chorym będąc, nie odsyłałeś pocieszyciela? Czy nie zawierałeś przyjaźni z głuchymi, którzy nigdy nie pojmą, czego pragniesz?
— O, tak!
— Czy nie podawałeś ręki upiorowi sumienia, który cię straszyć chciał?
— Tak.
— Czy nienawidziłeś tego smoka, co woła przed każdym krokiem twoim: „musisz!” — i potężną łapą do ziemi cię tłoczy? Czy nie zrywał ci się w duszy okrzyk: „chcę!”.
— Tak.
— I jako świętość pokochałeś twe „musisz”! Teraz obłęd dobrowolnego szału znajdujesz nawet w swej największej świętości. Rabujesz sobie wolność ze swego ukochania.
— Tak.
— Dobrze, iż mi „tak” odpowiadasz: to jest mowa dziecka… I oto, Borowski — kończył Turkuł i wpół go obejmował — nazwałem ci trzy przemiany ducha: jako duch wielbłądem był, lwem się stał, w dziecko się zmienił…
— Skąd pan to?…
— Słuchaj! — Na zimną twarz Turkuła strzeliły rumieńce; recytował z przejęciem, z piersi te słowa wygłaszał. — Słuchaj!… Bo niewinnością jest dziecię i zapomnieniem. — Zapomnieniem — Borowski! — Jest nowopoczęciem, jest grą, jest toczącym się pierścieniem, pierwszym odruchem, świętego „tak” mówieniem! O, do gry tworzenia, bracia moi, należy święte „tak” nauczyć się wymawiać: swej woli pożąda duch, świat swój odnajduje, kto świat swój utracił!
— Skąd pan to?… Czy jest taka czarna księga, coby mnie potępionemu rozgrzeszenie dała?
— Takiej nie masz. Jest natomiast inna, która ci dumę daruje. Przeczytasz — i staniesz na scenie jak bóg olimpijski!
— A ona?… Zochna?…
— Śmierć — życie, ból — sztukę rodzi.
— Ale nie podłość. Zlituj się pan, ale nie podłość! Zdeptać to, co z całym zaufaniem u nóg nam się wiesza… O, na tę zbrodnię także dziecka tylko potrzeba!
Turkuł tupnął nogą.
— I gadaj tu z nim!…
Borowski przechylał się przez barierę: patrzał na wodę, wsłuchiwał się w jej szmery głuche… „Władek, Władek! — ci artyści zrobią ze mnie swą dziewkę!…” Czuł, jak ten pęd przed oczyma rzuca w przeciwnym kierunku, ponosi coraz to prędzej, coraz to gwałtowniej… Huczał i dudniał mu most ponad głową…
— Stopp!… — Turkuł w samą porę schwycił go za bary i zerwał z poręczy. — Panie Borowski, bój się pan Boga! — Jeszcze żaden mężczyzna nie topił się z niezdecydowania.
Borowski patrzał na niego błędnie przerażonymi oczyma i cofał się tyłem.
— Co panu!?…
— Nic — już nic! — minęło! Wtedy… zanim to uczyniłem, spojrzałem — i te oczy!… Te oczy pańskie zimne rozżarzyły się w jednej chwili jak węgle. Myślałem, że mnie prowadzi…
— Kto taki?
— Diabeł!…
— W imię Ojca i Syna!… Oj, źle, Borowski! Słabyś duchem, wróć się lepiej tam — w łoże małżeńskie, w wyrzuty sumienia i obowiązki.
— Nie mogę: stało się! Nie wiem, czy źle, czy dobrze robię, nie wiem nawet, dlaczego tak uczynić muszę — ale wracać już nie mogę!
— Przeznaczenie! — objaśnił Turkuł. I ruszyli dalej.
Turkuł, zaplątawszy się w krąg jednych myśli, nie mógł z nich wybrnąć: ustawicznie coś wspominał i recytował. Wreszcie objął Borowskiego serdecznie i przygarnął do piersi: — „Kocham tych, których dusza głęboka jest, nawet gdy od ran serdecznych ginie, kogo drobne przejście zniszczyć może! — Albowiem ci są, którzy przez most przechodzą!”
Stanęli wreszcie na brzegu przeciwnym i, oparłszy się o balustradę, raz jeszcze spojrzeli na miasto. Z ciemnego zwaliska murów wyrastały w czerwień płonącego nieba kościelne wieże, niby czarne i nieme upiory. Cicha łuna pożaru drgała wszerz po ciemnym niebie.
— Tam! — myślał Borowski.
— Tu! — wmuszał weń Turkuł, ściskając mu dłoń jak w kleszczach. I aby odwieść mu myśl w inną stronę: — Pożegnaj pan rekinów, westchnij do przyjaciół z kawiarni i tynglu.
Borowski opadał coraz bardziej.
— Panie — mówił słabym głosem dziecka — może to wszystko prawda, co pan mówił — możem i ja umęczony mym szczęściem i niedolą, mą miłością i obowiązkiem, mą cnotą i winą! Może i ja na to tylko szamotałem się, aby mnie przeznaczenie tam wreszcie rzuciło, gdzie mieć mnie chciało!… Ale gdy pomyślę, gdzie to wszystko dojrzewa i bólem uświęca… Łoże rozpusty — kawiarnia — tyngiel — dziewki — błazny — zidiociałe tłumy wielkomiejskie — prostytutki uliczne!… A! — Wszystko to takie małe, drobne, brudem cuchnące!… Ha, ha, ha! „Sztuka”!
Odrzucił się od bariery, dłonie w czoło wciskał i śmiał się. Śmiech ten padał w bezdeń, leciał w czarną przepaść, aby gdzieś, w głębi od skalnych odbiwszy się czeluści, wrócić ku górze krzykiem rozpaczy… Turkułowi dreszcz poprzez ciało przebiegał. Nastawiał uszy, poruszał chrapami jak wyżeł: czuł sztukę!…
— Śmiech taki wart życia — rzekł. — Ten śmiech spod piwnicznych wierzei grobów dochodzi: tak się śmieją dawne wielkie trupy nad dzisiejszym życiem… O, kto śmiech taki usłyszy, ten sam śmiać się przestanie!… Ciebie, Borowski, widoma łaska Boża opromienia. Ty z Bożą łaską śmiałeś walczyć… A tamto wszystko, ten nawóz sztuki — gardź nim! Wszystko, co nasze, co młode, co dzisiejsze — to nikczemność, to brud i rozkosz żałosna! Ale my jeszcze nie najgorsi — skoro śmiać się tak umiemy — z życia, z ludzi, z samych siebie… Śmiej się, Borowski, śmiej! Ten śmiech będzie tryumfem naszej szczerej sztuki nad naszym kłamanym życiem!…