Spis treści
-
Rozdział I
- Rozdział II
- Rozdział III
- Rozdział IV
- Rozdział V
- Rozdział VI
- Rozdział VII
- Rozdział VIII
- Rozdział IX
- Rozdział X
- Rozdział XI
- Rozdział XII
- Rozdział XIII
- Rozdział XIV
- Rozdział XV
- Rozdział XVI
- Rozdział XVII
- Rozdział XVIII
- Rozdział XIX
- Rozdział XX
- Rozdział XXI
- Rozdział XXII
- Rozdział XXIII
- Rozdział XXIV
- Rozdział XXV
- Rozdział XXVI
- Rozdział XXVII
- Rozdział XXVIII
- Rozdział XXIX
- Rozdział XXX
- Rozdział XXXI
- Rozdział XXXII
- Rozdział XXXIII
- Rozdział XXXIV
- Rozdział XXXV
- Rozdział XXXVI
- Rozdział XXXVII
- Rozdział XXXVIII. Zakończenie
- Słów kilka o Charlotte Brontë
- : 1
- Ambicja: 1
- Anioł: 1
- Bieda: 1 2 3 4
- Bogactwo: 1 2 3 4
- Bóg: 1 2 3 4
- Bunt: 1 2 3 4 5 6 7 8 9
- Burza: 1 2
- Chleb: 1
- Chłop: 1
- Choroba: 1 2 3 4
- Chrystus: 1
- Cierpienie: 1 2 3 4 5
- Czarownica: 1 2
- Czyn: 1
- Dar: 1 2
- Dobro: 1 2
- Dom: 1 2 3 4 5 6
- Droga: 1
- Drzewo: 1
- Duch: 1 2 3
- Dusza: 1 2 3 4 5
- Dzieciństwo: 1 2 3 4
- Dziecko: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
- Dziedzictwo: 1 2 3 4 5
- Fałsz: 1 2
- Głód: 1 2 3 4
- Głupota: 1
- Gniew: 1
- Gospodarz: 1
- Gość: 1
- Gra: 1
- Grób: 1
- Grzeczność: 1 2
- Hańba: 1
- Interes: 1
- Jedzenie: 1
- Kaleka: 1
- Kapłan: 1 2
- Kara: 1 2 3
- Klejnot: 1
- Kłamstwo: 1 2 3
- Kobieta: 1 2 3 4 5 6 7 8 9
- Kobieta "upadła": 1
- Kondycja ludzka: 1 2 3 4 5
- Konflikt wewnętrzny: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
- Krzywda: 1 2 3
- Ksiądz: 1 2
- Książka: 1 2 3
- Księżyc: 1
- Lalka: 1
- List: 1 2 3 4 5
- Los: 1
- Łzy: 1 2
- Małżeństwo: 1 2 3 4 5 6 7
- Marzenie: 1
- Mężczyzna: 1 2 3 4 5
- Miłość: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
- Miłość niespełniona: 1 2 3 4
- Miłość spełniona: 1 2 3
- Młodość: 1
- Modlitwa: 1 2
- Morze: 1
- Muzyka: 1
- Nadzieja: 1 2
- Natura: 1 2 3 4
- Nauczycielka: 1 2 3
- Niebo: 1
- Niemiec: 1
- Nienawiść: 1 2 3
- Noc: 1 2
- Obraz świata: 1 2 3 4
- Obyczaje: 1 2 3
- Odwaga: 1
- Ojciec: 1
- Oko: 1 2
- Okrucieństwo: 1 2 3
- Omen: 1
- Opieka: 1
- Oświadczyny: 1
- Piekło: 1
- Pieniądz: 1 2
- Piękno: 1 2
- Pobożność: 1 2
- Pocałunek: 1
- Podróż: 1 2
- Podstęp: 1 2
- Pogarda: 1 2
- Pokora: 1
- Portret: 1 2 3
- Pozycja społeczna: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
- Pożar: 1 2 3
- Praca: 1 2 3
- Prawo: 1
- Proroctwo: 1 2
- Próżność: 1 2 3
- Przebranie: 1
- Przemiana: 1 2 3 4 5
- Przemoc: 1
- Przyjaźń: 1 2 3 4 5
- Ptak: 1
- Pycha: 1
- Religia: 1 2 3 4 5
- Robak: 1
- Rodzina: 1 2 3 4 5
- Rozczarowanie: 1
- Rozpacz: 1 2 3 4
- Rozstanie: 1 2 3 4
- Rozum: 1
- Ruiny: 1
- Samobójstwo: 1
- Samotnik: 1
- Samotność: 1 2 3 4
- Sen: 1 2 3 4 5 6
- Serce: 1 2 3
- Sierota: 1 2 3 4 5
- Siła: 1 2 3
- Skąpiec: 1
- Sługa: 1
- Smutek: 1 2
- Spotkanie: 1 2 3 4
- Spowiedź: 1
- Sprawiedliwość: 1 2
- Strach: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
- Strój: 1 2
- Syn: 1
- Szaleniec: 1 2
- Szaleństwo: 1 2
- Szczęście: 1 2 3 4
- Szkoła: 1 2 3
- Ślub: 1 2
- Śmiech: 1
- Śmierć: 1 2 3 4
- Śpiew: 1
- Święto: 1
- Tajemnica: 1 2 3 4 5
- Testament: 1
- Tęsknota: 1
- Trup: 1 2
- Ucieczka: 1
- Uczeń: 1 2
- Uroda: 1 2 3 4 5
- Walka: 1
- Wiara: 1 2 3 4 5 6
- Wierność: 1
- Więzienie: 1
- Wolność: 1 2 3 4 5 6
- Wspomnienia: 1 2 3 4 5 6 7
- Współczucie: 1
- Wzrok: 1 2
- Zabawa: 1 2 3
- Zapach: 1
- Zazdrość: 1
- Zbrodnia: 1
- Zbrodniarz: 1
- Zdrada: 1
- Zemsta: 1 2
- Zło: 1 2
- Żebrak: 1 2
- Żona: 1 2 3 4
Dziwne losy Jane Eyretłum. Teresa Świderska
Rozdział I
1Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano co prawda snuliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed, gdy nie było gości, jadała wcześnie) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak przenikliwy, że dalsze przebywanie na świeżym powietrzu stało się niemożliwe.
2Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia — tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętymi palcami u rąk i u nóg, z sercem ściśniętym upomnieniami Bessie, naszej bony[1], i upokorzonym w poczuciu, że Eliza, John i Georgiana Reed o tyle zręczniejsi i silniejsi są ode mnie.
3Eliza, John i Georgiana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokoło siebie pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się ani nie krzyczeli), sprawiała wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie, mówiąc, że „żałuje, iż musi trzymać mnie z daleka, lecz dopóki nie usłyszy od Bessie i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dla dziecka usposobienie, że staram się być naturalniejsza, żywsza i przyjemniejsza w obejściu, dopóty będzie musiała odmówić mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom”.
4— O co Bessie skarżyła się na mnie? — zapytałam.
5— Jane, nie znoszę chwytania za słowa i dopytywań. A przy tym to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba, a skoro nie umiesz mówić grzecznie, bądź cicho.
6Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tutaj półka z książkami. Wyciągnęłam jeden tom, starannie wybrawszy obficie ilustrowany. Wsunąwszy się na siedzenie w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie pąsową, morową[2] zasłonę u okna, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
7Fałdy pąsowej draperii zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szyba szklana chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności listopadowego dnia. W przerwach, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. W oddali rozciągała się blada pustka mgieł i chmur, bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem oraz nieustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
8Powróciłam do książki. Była to Historia ptaków brytyjskich[3] Bewicka[4]. O tekst drukowany mało naturalnie dbałam, jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Stronice te traktowały o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach”, które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegii z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca aż do Przylądka Północnego[5].
9
Nie mogłam też pominąć wzmianki o pustych wybrzeżach Laponii[9], Syberii[10], Szpicbergu[11], Islandii, Grenlandii[12] z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, strasznym, bezludnym przestworem, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając w stronę wyżyn alpejskich, otaczają biegun polarny i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia: mgliste — jak wszystkie na wpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci — ale dziwnie przejmujące. Tekst tych wstępnych stronic nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego zza chmury jak spoza krat na tonący właśnie okręt.
10Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niewykształconych uczuć, ale zawsze głęboko zajmującego — tak jak bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Bessie, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przesunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dookoła i prasując koronkowe falbanki pani Reed albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła ciekawość naszą opowiadaniami o miłości i o przygodach, zaczerpniętymi ze starych bajek o wróżkach i z dawnych ballad lub też (jak później odkryłam) z książek Pamela i Henryk, hrabia Moreland[13].
11Z Bewickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nie przeszkodzili. Niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
12— Hę! Panno mrukliwa! — usłyszałam krzyk Johna Reeda, który nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. — Gdzie u licha ona być może! — krzyczał dalej. — Elizo, Georgiano — wołał na siostry — Jane tu nie ma, powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz. Nieznośna dziewczyna!
13„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam zasłonę” — pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. John Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie, nie był on ani bystry, ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wsunęła głowę przez drzwi i od razu powiedziała:
14— Z pewnością jest we framudze okiennej, John!
15Ja też natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie John stamtąd wyciągnie.
16— Czego chcesz ode mnie? — zapytałam nieśmiało, bardzo zalękniona.
17— Powiedz raczej: „Czego pan chce ode mnie, panie Reed?” — odpowiedział. — Chcę, żebyś tu przyszła!
18I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
19John Reed był to sztubak[14] czternastoletni, o cztery lata starszy ode mnie, gdyż wtedy miałam lat dziesięć. Duży był i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, grubych rysach na rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się stale przy stole, co oddziaływało na jego wątrobę i powodowało mętność oczu oraz obwisłość policzków. Powinien być obecnie w szkole, jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu jego delikatnego zdrowia”. Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że chłopak byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednak nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd syna raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
20Dziecko, OkrucieństwoJohn nie był wielce przywiązany do matki i sióstr, a mnie po prostu nie cierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie — i to nie dwa lub trzy razy na tydzień albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całym ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdy wprost traciłam przytomność — takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony przed jego groźbami i szturchańcami. Służba nie miała ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed na jego zachowanie była głucha i ślepa. Nigdy nie widziała, gdy John mnie bił, nigdy nie słyszała, gdy mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
21Jak zwykle posłuszna Johnowi, zbliżyłam się do jego fotela. Najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty. Wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to widząc Johna, nie mogłam się pozbyć myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał to z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam się, a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się o dwa kroki.
22— To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie — powiedział — i za twoje skradanie się i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed chwilą, ty szelmo!
23Przyzwyczajona do besztania[15] ze strony Johna, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć. Myślałam tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
24— Coś ty robiła tam za firanką? — zapytał.
25 26 27Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
28Dzieciństwo, Okrucieństwo, Sierota, Pozycja społeczna— Nie masz prawa brać naszych książek. Mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy, twój ojciec nic ci nie zostawił. Powinna byś żebrać, a nie mieszkać z pańskimi dziećmi, takimi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie kosztem naszej mamy. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy gospodarować na moich półkach z książkami. Bo one są moje, cały dom do mnie należy albo będzie należał za lat kilka. Idź i stań przy drzwiach, z daleka od lustra i od okien.
29Uczyniłam to, nie zorientowawszy się od razu co do jego zamiaru, ale gdy zobaczyłam, że John podnosi książkę, waży ją w ręku i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam w bok z okrzykiem przestrachu. Nie dość jednak szybko — tom został rzucony. Trafił mnie, a ja upadłam, uderzając o drzwi głową i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry; mój strach minął, obudziły się natomiast inne uczucia.
30— Niegodziwy, okrutny chłopcze! — zawołałam. — Nie lepszy jesteś od rozbójnika… Od poganiacza niewolników… od rzymskich cesarzy!
31Czytałam Goldsmitha[16] Historię Rzymu[17] i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli[18], Neronie[19] i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób wypowiem głośno.
32— Co? Co? — krzyknął. — Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizo, Georgiano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw…
33Rzucił się ku mnie. Poczułam, że chwyta mnie za włosy i za ramię, ale tym razem walczył ze zrozpaczonym stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, dokuczał mi piekący ból — w tej chwili strach zmienił się we mnie we wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość że John wrzasnął: „Ty szelmo! Ty szelmo!” i uderzył w głośny alarm. Zaraz też znalazł szybką pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze. Stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Bessie i służąca, panna Abbot. Rozłączono nas, usłyszałam słowa:
34— Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na pana Johna!
35— Czy widział kto kiedy coś podobnego! Taką wściekłą pasję!
36 37— Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie!
38Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniosło na górę.
Rozdział II
39Stawiałam opór przez całą drogę. Był to objaw zupełnie nowy i wielce pogłębiający złe wyobrażenie, jakie Bessie i Abbot skłonne były mieć o mnie. Faktycznie straciłam panowanie nad sobą; wiedziałam, że chwilowym buntem ściągnęłam już na siebie kary, lecz jak każdy zbuntowany niewolnik w rozpaczy postanowiłam iść do końca.
40— Proszę trzymać jej ręce, panno Abbot! Rzuca się jak wściekła kotka.
41— Wstyd! Wstyd! — wołała panna służąca. — Jakie to nieprzyzwoite zachowanie, panno Eyre, bić młodego panicza, syna swojej dobrodziejki! Swojego młodego pana!
42— Pana! Jakim sposobem jest on moim panem? Czyż ja jestem służącą?
43— Nie, panienka jest mniej niż służącą, gdyż nic nie robi za swe utrzymanie. No, proszę usiąść i zastanowić się nad swoją niegodziwością.
44Wniosły mnie tymczasem do wskazanego przez panią Reed pokoju i rzuciły na otomanę[20]. Odruchowo chciałam wstać jak sprężyna, ale dwie pary rąk powstrzymały mnie w tej samej chwili.
45— Jeżeli panienka nie będzie siedzieć spokojnie, będziemy ją musiały przywiązać — rzekła Bessie. — Panno Abbot, niech mi panna pożyczy swoje podwiązki, moje zerwałaby od razu.
46Panna Abbot odwróciła się, by zdjąć z grubej nogi potrzebne tasiemki. To przygotowywanie więzów i dodatkowa hańba z tym złączona uspokoiły mnie nieco.
47— Proszę podwiązek nie zdejmować! — zawołałam. — Będę siedziała spokojnie.
48I na poparcie tych słów chwyciłam się rękoma siedzenia.
49— No, więc proszę pamiętać — rzekła Bessie, a przekonawszy się, że się rzeczywiście uspokajam, przestała mnie przytrzymywać.
50Teraz, założywszy ręce, stały obydwie, patrząc chmurnie i podejrzliwie w moją twarz, jak gdyby niepewne, czy jestem przy zdrowych zmysłach.
51— Nic podobnego nigdy przedtem nie zrobiła — rzekła w końcu Bessie, zwracając się do Abbot.
52— Ale to zawsze w niej tkwiło — brzmiała odpowiedź. — Często mówiłam pani, co sądzę o tym dziecku, a pani zgadzała się ze mną. To chytre, małe stworzenie. Nigdy nie widziałam dziecka w jej wieku tak bardzo skrytego.
53Bessie nie odpowiedziała. Po chwili jednak, zwracając się do mnie, rzekła:
54Sierota, Pozycja społeczna— Panienka powinna rozumieć, że ma obowiązek wdzięczności wobec pani Reed. Pani Reed panienkę utrzymuje, gdyby panienkę wygnała, musiałaby panienka iść do domu pracy.
55Milczałam, gdyż nie była to dla mnie nowina. Jak sięgam pamięcią, słyszałam już nieraz podobne napomknienia. To wymawianie mi, że jestem na łasce, obijało się o moje uszy jak niejasna zwrotka, bardzo było przykre i upokarzające, ale tylko w połowie zrozumiałe. Abbot dorzuciła:
56— I nie powinna się panienka uważać za równą z pannami Reed i paniczem dlatego, że pani łaskawie pozwala, by się panienka chowała razem z nimi. Oni będą mieli dużo pieniędzy, a panienka nie będzie miała nic. Panience przystoi być pokorną i starać się im podobać.
57— To, co panience mówimy, to tylko dla jej dobra — dodała Bessie łagodniejszym głosem. — Panienka powinna starać się być pożyteczna i miła, a wtedy może będzie panienka miała tutaj swój dom. Ale jeśli panienka będzie gwałtowna i szorstka, to jestem pewna, że pani odeśle stąd panienkę.
58— A przy tym — wtrąciła Abbot — Pan Bóg może panienkę pokarać. Może jej zesłać nagłą śmierć w chwili, gdy wyprawiać będzie hece, a wtedy dokąd pójdzie? Wyjdźmy, Bessie, zostawimy ją tu. Ach, nie chciałabym za nic zamienić się z nią na dusze! Niech się panienka modli, panno Eyre, gdy zostaniesz sama. Bo jeżeli nie będziesz żałować, to Pan Bóg może dopuścić, że „coś” spuści się kominem i cię porwie.
59Poszły, zamknąwszy drzwi za sobą i przekręciwszy klucz w zamku.
60Czerwony pokój był pomieszczeniem zapasowym, w którym bardzo rzadko sypiano, chyba że wymusił to przypadkowy wielki napływ gości do Gateshead[21] Hall[22]. A jednak był to jeden z największych i najokazalszych pokoi we dworze. Na środku stało łóżko, wsparte na masywnych, mahoniowych filarach z kotarą z ciemnopąsowego adamaszku. Dwa wielkie okna z zapuszczonymi stale storami udrapowane były w festony[23] i fałdy z podobnej materii. Dywan był czerwony, a stół u stóp łóżka nakryty karmazynowym suknem. Ściany miały delikatny kolor brązowy z odcieniem różowym, szafa, toaleta i krzesła były z politurowanego, starego mahoniu. Na tle tych ciemnych barw wznosił się wysoko i jaśniał białością stos materaców i poduszek na łóżku, nakryty śnieżną kapą. Nie mniej zwracał uwagę szeroki, wyściełany fotel, stojący u wezgłowia łóżka — również biały, z ustawionym przed nim podnóżkiem. Pomyślałam, patrząc nań, że wygląda jak jakiś blady tron.
61W pokoju tym było chłodno, gdyż rzadko w nim palono, i cicho, bowiem leżał daleko od dziecinnego i kuchni. Panował tu uroczysty nastrój, ponieważ było wiadomo, że rzadko doń wchodzono. Jedynie pokojówka przekraczała jego próg co sobotę, by zetrzeć tygodniowy kurz z luster i mebli, sama zaś pani Reed odwiedzała go czasami, aby przejrzeć zawartość pewnej tajemnej szuflady w szafie, gdzie były złożone różne pergaminy, szkatułka z klejnotami i miniaturowy portret jej nieboszczyka męża. Tu leży tajemnica czerwonego pokoju, tajemnica jego opuszczenia mimo okazałości.
62Pan Reed nie żył już od dziewięciu lat — w tym pokoju wydał ostatnie tchnienie. Tutaj leżał, wystawiony na paradnym katafalku, stąd ludzie z przedsiębiorstwa pogrzebowego wynieśli jego trumnę i od tego dnia uczucie uświęcającej grozy chroniło ten pokój od częstych odwiedzin.
63Niska otomana, do której przykutą zostawiła mnie Bessie i złośliwa Abbot, stała blisko marmurowego kominka. Łóżko wznosiło się przede mną, po prawej stronie umieszczona była wysoka, ciemna szafa, której błyszcząca powierzchnia załamywała odblaski światła, po lewej znajdowały się okna z udrapowanymi tkaninami. Wielkie lustro pomiędzy nimi duplikowało[24] ponury majestat łóżka i pokoju. Nie byłam zupełnie pewna, czy dwie kobiety zamknęły drzwi na klucz, i gdy odważyłam się poruszyć, wstałam i poszłam się przekonać. Niestety, tak — żadne więzienie nie mogło być pewniejsze. Wracając, musiałam przejść obok lustra. Mój wzrok, jakby urzeczony, spoczął na nim bezwiednie. Odbicie powodowało, że wszystko wydawało się zimniejsze niż w rzeczywistości, a dziwna, mała figurka, patrząca stamtąd na mnie, z białą twarzą i białymi rękami — jak plamy w ciemności, z błyszczącymi, wystraszonymi oczami, poruszająca się nieśmiało tam, gdzie wszystko tonęło w nieruchomości, zrobiła na mnie wrażenie prawdziwego ducha. Pomyślałam, że podobna jest do tych zjaw, co to są niby boginkami, a niby chochlikami, które wedle wieczornych opowiadań Bessie wychodzą z odludnych, paprocią zarosłych zakątków wśród wzgórz i jawią się spóźnionym podróżnym. Powróciłam na swoje miejsce.
64Strach zabobonny już w tej chwili zaczynał mnie ogarniać, ale nie była to jeszcze godzina jego zupełnego zwycięstwa, nadal czułam w sobie ciepłą krew. Nastrój zbuntowanego niewolnika krzepił mnie gorzką mocą. Musiałam wpierw zatamować szybki pęd myśli, biegnącej wstecz, zanim bym się ugięła przed straszną chwilą obecną.
65Sierota, KrzywdaCała brutalna tyrania Johna Reeda, dumna obojętność jego sióstr, odraza ich matki, stronniczość służby — wszystko to kotłowało się w mojej zaniepokojonej duszy jak brudny osad w zmąconej studni. Dlaczego ja mam zawsze cierpieć, zawsze być upokarzana, zawsze oskarżana, raz na zawsze potępiona? Dlaczego nie mogłam nigdy nikomu dogodzić? Dlaczego daremnie starałam się pozyskać czyjekolwiek względy? Elizę, która była uparta i samolubna, szanowano. Georgianie, rozpieszczonej, kapryśnej, skwaszonej, kłótliwej i aroganckiej w obejściu, ogólnie pobłażano. Jej uroda, różowe policzki i złote loki, widocznie zachwycały każdego, kto na nią patrzył, i okupywały bezkarność. Johnowi nikt się nie sprzeciwiał, tym bardziej nikt go nie karał, chociaż ukręcał główki gołębiom, zabijał małe pawie, szczuł owce psami, winograd[25] w cieplarni ogałacał z owoców i obłamywał pączki najrzadszych roślin w oranżerii. Zwracał się też do matki „ty stara”, a niekiedy urągał jej, że ma brzydką, ciemną cerę — taką, jak zresztą miał on sam. Szorstko opierał się wszelkim jej życzeniom, nie raz rozdarł lub poplamił jej jedwabną suknię, a jednak był zawsze „najdroższym synkiem”. Ja nie ośmielałam się zawinić w niczym, usiłowałam spełniać wszystkie swoje obowiązki, a jednak od rana do wieczora nazywano mnie niegrzeczną, nudną, kwaśną i skrytą.
66Głowa wciąż mnie jeszcze bolała i krwawiła od uderzenia i od upadku. Nikt nawet nie zganił Johna za to, że mnie niesłusznie uderzył, lecz gdy w obronie przed dalszym gwałtem zwróciłam się przeciw niemu, spadło na mnie ogólne potępienie.
67Dziecko, Cierpienie, Bunt„Co za niesprawiedliwość! Co za niesprawiedliwość!” — wołał mój rozum i w myśli, podnieconej doznaną krzywdą, szukałam jakichś niezwykłych sposobów wydobycia się z tego nieznośnego ucisku. Przemyśliwałam, czy by nie uciec, a gdyby to okazało się niemożliwe, żeby już ani nie jeść, ani nie pić i umrzeć w ten sposób.
68Jakaż rozterka targała duszą moją tego okropnego popołudnia! Jak wrzał mózg mój zamieszaniem, a serce — buntem! A jednak w jakiej ciemnicy i głębokiej nieświadomości toczyła się ta walka duchowa! Nie mogłam znaleźć odpowiedzi na wciąż powracające pytanie, dlaczego ja tak cierpię. Teraz, z odległości tylu lat znajduję ją łatwo.
69Byłam dysonansem w Gateshead Hall. Do nikogo tam nie byłam podobna, nic we mnie nie układało się harmonijnie z panią Reed, jej dziećmi i z dobranymi przez nią domownikami. Jeżeli oni mnie nie kochali, to i ja również ich nie kochałam. Nie potrzebowali być przyjaźnie usposobieni do stworzenia, które nie sympatyzowało z żadnym z nich, do stworzenia tak odrębnego, przeciwnego im temperamentem, zdolnościami, skłonnościami, stworzenia niepotrzebnego, niemogącego służyć ich interesom ani przyczyniać im przyjemności, szkodliwego stworzenia, noszącego w duszy zarodki oburzenia na ich traktowanie, pogardę dla ich sądu. Wiem, że gdybym była dzieckiem żwawym, wesołym, niedbałym, wymagającym, ładnym, rozpuszczonym, choć równie zależnym i równie bez przyjaciół, pani Reed chętniej znosiłaby moją obecność, dzieci jej okazywałyby mi więcej serdeczności i koleżeńskich uczuć, a służba mniej byłaby skłonna robić ze mnie kozła ofiarnego w dziecinnym pokoju.
70Światło dzienne w czerwonym pokoju zaczynało zanikać. Było już po czwartej, a chmurne popołudnie chyliło się ku posępnemu zmrokowi. Słyszałam, jak krople deszczu bezustannie biły w okna, jak wiatr wył pośród klombów za domem. Czułam, że stopniowo ziębnę na kość, a wtedy opuściła mnie odwaga. Zwykły mój nastrój upokorzenia, zwątpienia w siebie, smutnej depresji opadł jak wilgotna mgła na dogasające ognisko mojego gniewu. Wszyscy mówią, że jestem zła, a może rzeczywiście to prawda? Jakąż to myśl miałam przed chwilą? Zagłodzić się na śmierć? Przecież to z pewnością by była zbrodnia. A czy jestem przygotowana na śmierć? A czy krypta pod amboną w kościele w Gateshead jest ponętnym schronieniem? Mówiono mi, że w takiej krypcie pochowano pana Reeda. Ta myśl przywiodła mi go na pamięć, z coraz większym lękiem rozmyślałam teraz o nim. Nie mogłam go pamiętać, ale wiedziałam, że był moim rodzonym wujem, bratem mojej matki, że wziął mnie do swojego domu, gdy byłam małym dzieckiem, sierotą zupełną, że na łożu śmierci wymógł od pani Reed obietnicę, iż będzie mnie chowała i utrzymywała jak swoje dziecko. Pani Reed prawdopodobnie uważała, że dotrzymuje obietnicy — i dotrzymywała jej niezawodnie o tyle, o ile pozwalała na to jej natura. Lecz w istocie jakże mogła lubić narzucone sobie dziecko nie z jej rodu, niezwiązane z nią po śmierci męża żadnym węzłem? Musiało jej być bardzo ciężko czuć się zniewoloną wymuszonym przyrzeczeniem do zastępowania matki dziwnej dziewczynce, której kochać nie mogła, i widzieć to tak odmienne, obce stworzenie jako stałego uczestnika jej rodzinnego kółka.
71Dziecko, Duch, StrachZaczęła we mnie świtać osobliwa myśl: nie wątpiłam, tak, nie wątpiłam nigdy, że pan Reed obchodziłby się ze mną dobrotliwie. A teraz, gdym tak siedziała, patrząc na białe łóżko i ciemniejące ściany, raz po raz jak urzeczona spoglądając ku niejasno połyskującemu zwierciadłu, zaczęłam sobie przypominać, co słyszałam o umarłych, niepokojonych w grobach pogwałceniem ich ostatnich życzeń i odwiedzających ten świat, ażeby ukarać wiarołomnych i pomścić uciśnionych. Pomyślałam, że duch pana Reeda, dręczony krzywdą dziecka jego siostry, mógłby opuścić swoją siedzibę, czy to w krypcie kościelnej czy gdzieś w nieznanym świecie umarłych, i stanąć przede mną w tym oto pokoju. Otarłam łzy i powstrzymałam łkanie w obawie, by ten objaw gwałtownego żalu nie zbudził jakiegoś nadnaturalnego głosu ku memu pocieszeniu albo nie wywołał z cienia twarzy w aureoli, schylającej się nade mną w dziwnie litościwy sposób. Czułam, że przypuszczenie to — pocieszające teoretycznie, gdyby się ziściło — było straszne. Całą mocą starałam się je odegnać i być odważną. Odgarnąwszy włosy z oczu, podniosłam głowę i usiłowałam śmiało rozejrzeć się po ciemnym pokoju. W tej chwili jakieś światło zaświeciło na ścianie. „Czy to promień księżyca — zadałam sobie pytanie — przedziera się przez szparę w storze?” Nie, światło księżyca byłoby nieruchome, a to się porusza. Gdy na nie patrzyłam, przesunęło się na sufit i zadrżało nad moją głową. Łatwo dziś mogę wymiarkować, że ta smuga światła najprawdopodobniej pochodziła z latarni niesionej przez kogoś, kto przechodził pod oknami. Wtedy jednak tak byłam rozstrojona oczekiwaniem rzeczy strasznych, tak nerwy moje były rozbite, że wyobraziłam sobie, iż ten nagły błysk światła to zwiastun nadciągającej zjawy z innego świata. Serce zabiło we mnie mocno, krew uderzyła mi do głowy, w uszach poczułam szum, który wzięłam za łopot skrzydeł. Wydało mi się, że coś się do mnie zbliża. Czułam duszność, nie mogłam złapać tchu. Nie starczyło mi wytrzymałości — rzuciłam się do drzwi i zaczęłam rozpaczliwym wysiłkiem szarpać klamkę. Wzdłuż korytarza usłyszałam kroki, obrócono klucz w zamku i Bessie oraz Abbot weszły do środka.
72— Panno Eyre, czy panienka chora? — zapytała Bessie.
73— Co za straszny hałas! Aż mną zatrząsł! — zawołała Abbot.
74— Wypuśćcie mnie! Pozwólcie mi pójść do dziecinnego pokoju! — krzyczałam.
75— Dlaczego? Czy się panience co stało? Czy panienka co zobaczyła? — znowu zapytała Bessie.
76— Ach! Zobaczyłam światło i myślałam, że to duch przychodzi! — Chwyciłam teraz rękę Bessie, której nie cofnęła.
77— Ona umyślnie wrzeszczała — oświadczyła, krzywiąc się, Abbot. — A co to był za wrzask! Gdyby ją coś bardzo bolało, można by to jeszcze darować, ale ona tylko chciała ściągnąć nas wszystkich tutaj. Już ja znam jej nieznośne sztuczki!
78— Co się tutaj dzieje? — zapytał inny głos, rozkazujący. To pani Reed nadeszła korytarzem w rozwianym czepeczku, groźnie szumiąc jedwabiami. — Abbot, Bessie, zdaje się, że nakazałam, by Jane pozostawić w czerwonym pokoju, dopóki ja sama do niej nie przyjdę.
79— Panna Jane krzyczała tak głośno, proszę pani — tłumaczyła Bessie.
80— Puść ją — brzmiała odpowiedź. — Puść rękę Bessie, dziecko. Nie uda ci się wydostać stąd tym sposobem, bądź pewna. Nie znoszę chytrości, zwłaszcza u dzieci. Mam obowiązek pokazać ci, że podstępne sztuczki na nic się nie zdadzą. Zostaniesz tu teraz o godzinę dłużej i uwolnię cię wtedy, gdy obiecasz, że będziesz uległa i cicha.
81— O wujenko, miej litość! Przebacz mi! Ja nie mogę tego znieść! Ukarz mnie jakimś innym sposobem! Mnie to zabije, jeżeli…
82— Cicho bądź! Co za wstrętna gwałtowność!
83Wujenka rzeczywiście tak czuła, byłam w jej oczach zadatkiem na komediantkę. Naprawdę widziała we mnie mieszaninę złośliwych namiętności, niskiego charakteru i niebezpiecznej obłudy.
84Bessie i Abbot usunęły się, a pani Reed, zniecierpliwiona moim nowym, gwałtownym wybuchem udręki i rozpaczliwym szlochaniem, wtrąciła mnie z powrotem do pokoju i zamknęła drzwi na klucz bez dalszego gadania. Słyszałam, jak odchodzi. Wkrótce po jej odejściu — przypuszczam — musiałam dostać jakiegoś ataku. Straciłam przytomność.
Rozdział III
85Przypominam sobie, że potem obudziłam się z uczuciem, jakby straszna zmora dręczyła mnie w śnie. Widziałam przed sobą okropny, czerwony żar za grubą, czarną kratą. Słyszałam głosy głucho brzmiące, stłumione płynącą wodą albo wiatrem — wzburzenie, niepewność i nad wszystkim górujące przerażenie wprowadzało zamęt w moje pojęcia. Niebawem poczułam, że ktoś mnie dotyka, że mnie podnosi i podtrzymuje w pozycji siedzącej, i to delikatniej, niż kiedykolwiek to ze mną czyniono. Oparłam głowę o jakiś filar czy czyjeś ramię i poczułam, że mi lżej.
86Po pięciu minutach chmura otumanienia rozwiała się. Wyraźnie zdałam sobie sprawę, że znajduję się we własnym łóżku i że ten żar czerwony to ogień na kominku w pokoju dziecinnym. Był późny wieczór, świeca paliła się na stole, Bessie stała w nogach łóżka z miednicą w rękach, a jakiś pan siedział na krześle koło mojej poduszki, nachylając się nade mną.
87Uczułam niewymowną ulgę, uspokajające wrażenie opieki i bezpieczeństwa, gdy się przekonałam, że w pokoju jest obcy człowiek, ktoś, kto nie należy do Gateshead ani nie jest krewnym pani Reed. Odwróciwszy się od Bessie (choć jej obecność nie była mi tak niemiła jak na przykład Abbot), przyjrzałam się twarzy tego pana. Poznałam go — był to pan Lloyd, aptekarz, wzywany niekiedy przez panią Reed, gdy chorował ktoś ze służby. Do siebie i do dzieci wzywała doktora.
88— No, proszę, kto ja jestem? — zapytał.
89Wymówiłam jego nazwisko i równocześnie podałam mu rękę. Wziął ją, uśmiechając się, i powiedział:
90 91Po czym ułożył mnie z powrotem i zapowiedział Bessie, żeby uważała, bym miała zupełny spokój w nocy. Dawszy jeszcze kilka dalszych wskazówek i zapowiedziawszy, że zajrzy nazajutrz, odszedł ku mojemu zmartwieniu. Dopóki siedział przy moim łóżku, czułam się bezpiecznie pod tą opieką, a gdy zamknął drzwi za sobą, cały pokój pociemniał i serce się we mnie ścisnęło. Osiadł w nim niewymowny smutek.
92— Czy panienka czuje, że będzie mogła zasnąć? — zapytała Bessie całkiem łagodnie.
93Zaledwie śmiałam jej odpowiedzieć, tak się bałam, że następne zdanie będzie brzmiało szorstko.
94 95— Czy nie chciałaby panienka napić się czego? A może by panienka co zjadła?
96 97— Jeżeli tak, to ja może bym się położyła, bo to już po dwunastej. Ale może mnie panienka zawołać, gdyby potrzebowała czego w nocy.
98Co za zadziwiająca uprzejmość! Ośmieliło mnie to, więc zapytałam:
99— Bessie, co się ze mną dzieje? Czy ja jestem chora?
100— Zasłabła panienka, zdaje się, w czerwonym pokoju od płaczu. Ale wkrótce z pewnością panienka wydobrzeje.
101Bessie weszła do znajdującej się obok stancji[26] pokojówki. Słyszałam, jak mówiła:
102— Sarah, przyjdź i śpij ze mną w pokoju dziecinnym. Za nic w świecie nie chciałabym być sama z tym biednym dzieckiem dziś w nocy, a nuż by umarła? To taka dziwna rzecz, że miała ten atak. Ciekawa jestem, czy ona co zobaczyła? Pani była za surowa.
103Bessie wróciła z Sarah i położyły się. Szeptały ze sobą przed zaśnięciem dobre pół godziny. Z urywków ich rozmowy, które mnie dolatywały aż nadto wyraźnie, mogłam zrozumieć, o czym mówią.
104— Coś koło niej przeszło, całe biało ubrane, i znikło… Wielki czarny pies szedł za nim… Trzy głośne stuknięcia do drzwi pokoju… Światło na cmentarzu wprost nad jego grobem… itp., itp.
105Na koniec obie zasnęły. Wygasł ogień w kominku, wypaliła się świeca. Długa dla mnie była ta noc strasznej bezsenności, oczy, uszy i umysł wyostrzał strach — taki strach, jaki dzieci tylko odczuwać umieją.
106Żadna poważna, dłuższa choroba nie nastąpiła po tym wypadku w czerwonym pokoju. Uległam tylko wtedy wstrząsowi nerwowemu, którego ślady odczuwam do dziś dnia. Tak, pani Reed, tobie zawdzięczam niektóre straszne męki duchowe, ale powinna bym ci wybaczyć, gdyż nie wiedziałaś, co czynisz. Szarpiąc me serdeczne struny, sądziłaś, że tylko wykorzeniasz ze mnie złe skłonności.
107Nazajutrz w południe, wstawszy i ubrawszy się, usiadłam otulona w szal przy kominku w pokoju dziecinnym. Fizycznie byłam słaba i wyczerpana, ale więcej dokuczało mi to, że czułam się tak niewypowiedzianie nieszczęśliwa — tak nieszczęśliwa, że mi to wyciskało z oczu milczące łzy. Ledwie jedną słoną kroplę otarłam z policzka, płynęła za nią druga. A jednak, myślałam, powinna bym się czuć dobrze, gdyż żadnego z moich kuzynów nie było w pobliżu. Wyjechali wszyscy powozem z matką. Abbot szyła w innym pokoju, a Bessie, krzątając się tu i tam, zbierając zabawki i porządkując w szufladach, przemawiała do mnie raz po raz niezwykle dobrotliwie. Taki stan rzeczy powinien był być dla mnie rajem, dla mnie, przyzwyczajonej do ciągłej besztaniny, do stałego komenderowania mną. W rzeczywistości moje rozstrojone nerwy były w takim stanie, że żaden spokój nie mógł ich ułagodzić, żadna przyjemność mile ich podniecić.
108Bessie zeszła do kuchni i przyniosła mi kawałek ciasta na pewnym malowanym żywymi barwami talerzu porcelanowym. To malowidło na porcelanie, przedstawiające rajskiego ptaka otoczonego girlandą pączków różanych, było zawsze przedmiotem mojego najgorętszego podziwu. Często prosiłam, żeby mi pozwolono wziąć ten talerz do ręki, bym się mogła dokładniej przyjrzeć obrazkowi, nigdy jednak nie uważano mnie za godną tego przywileju. Ten cenny przedmiot umieszczono mi teraz na kolanach i zapraszano serdecznie, żebym zjadła delikatne ciasteczko. Daremna łaska! Przychodziła, jak wiele innych łask upragnionych, a długo odwlekanych, za późno. Nie mogłam zjeść ciastka, a upierzenie ptaka i barwy kwiatów wydały mi się dziwnie wyblakłe; odsunęłam talerz i ciastko. KsiążkaBessie zapytała, czy podać mi może jakąś książkę. Słowo „książka” pobudziło mnie na razie, poprosiłam, żeby mi z biblioteki przyniosła Podróże Guliwera[27]. Książkę tę czytywałam zawsze z rozkoszą. Uważałam ją za opowieść czerpaną z rzeczywistości i więcej mnie ona zajmowała niż bajki o wróżkach i krasnoludkach. Co się tyczy krasnoludków, to — ponieważ szukałam ich na próżno pod liśćmi łopianu i dzwonków, pod grzybami i pod cieniem bluszczów osłaniających stare zakątki murów — pogodziłam się w końcu z tą smutną prawdą, że wszystkie one musiały opuścić Anglię i przenieść się gdzieś do dzikiego kraju, gdzie lasy są większe i gęstsze, a ludność nie tak liczna. Wierzyłam natomiast w istnienie krainy Lilliput i Brobdingnag[28] i nie wątpiłam, że kiedyś, odbywszy długą podróż, zobaczę na własne oczy te małe pólka, domki i drzewka, tych malusieńkich ludzi, krowy, owce i ptaki jednego królestwa oraz zboża, wysokie jak lasy, olbrzymie psy, potworne koty, mężczyzn i kobiety jak wieże — drugiego. Jednakże kiedy ten ulubiony tom dostałam teraz do rąk i kiedy zaczęłam obracać jego karty, szukając w przedziwnych obrazkach uroku, który tam dotychczas zawsze znajdowałam, wszystko to wydało mi się niesamowite i straszne. Olbrzymami były jakieś ogromne upiory, pigmejczykami[29] złośliwe chochliki, zaś Guliwerem był nieszczęsny wędrowiec w strasznych i niebezpiecznych krainach.
109Zamknęłam książkę, której nie śmiałam już dłużej oglądać, i położyłam ją na stole obok nietkniętego ciastka.
110Bessie skończyła tymczasem ścierać kurze i porządkować w pokoju. Umywszy ręce, otworzyła małą szufladę, pełną wspaniałych resztek jedwabiu i atłasów, i zaczęła fabrykować nowy kapelusz dla lalki Georgiany. Przy robocie śpiewała. Była to piosenka, która zaczynała się od słów:
111
Ile razy dawniej słyszałam tę piosenkę, zawsze odczuwałam żywą przyjemność, gdyż Bessie miała miły głos, przynajmniej mnie się taki wydawał. Ale tym razem, chociaż głos jej był miły jak zawsze, odczułam w tej melodii niewysłowiony smutek. Chwilami, zajęta swoją robotą, śpiewała końcowy refren ciszej, mocno zwalniając. „Dawno temu”[31] brzmiało jak najsmutniejszy refren żałobnego hymnu.
112— No proszę, panno Jane, proszę nie płakać — powiedziała Bessie, skończywszy. Mogła była równie dobrze powiedzieć ogniowi: „Nie pal się”. Lecz jakże mogła odgadnąć we mnie chorobliwe cierpienie? Przed południem przyszedł znowu pan Lloyd.
113— Jak to? Wstaliśmy już? — zapytał, wchodząc. — Jakże, panno Bessie, jak się ona miewa?
114Bessie odpowiedziała, że mam się bardzo dobrze.
115— W takim razie powinna by mieć weselszą minkę. Proszę tu przyjść, panno Jane. Panience na imię Jane, nieprawdaż?
116— Tak, proszę pana, Jane Eyre.
117— Otóż panienka płakała. Czy może mi panienka powiedzieć dlaczego? Czy panienkę coś boli?
118 119— Ach! Ja myślę, że ona płacze, ponieważ nie mogła wyjechać z panią powozem — wtrąciła Bessie.
120— Z pewnością nie dlatego. Za duża jest na takie dziecinady.
121I ja to samo myślałam, a dotknięta w miłości własnej tym niesłusznym zarzutem, odpowiedziałam czym prędzej:
122— Nigdy w życiu dla czegoś podobnego nie płakałam. Nie cierpię jeździć powozem. Płaczę, bo jestem nieszczęśliwa.
123— O, mogłaby się panienka wstydzić! — rzekła Bessie.
124Poczciwy aptekarz zdawał się trochę zdziwiony. Stałam przed nim, przyglądał mi się długo. Miał małe, siwe oczy, nie bardzo jasne, ale dziś nazwałabym je bystrymi. Twarz jego o grubych rysach miała poczciwy wyraz. Przypatrzywszy mi się do woli, powiedział:
125— Wskutek czego to panienka wczoraj zachorowała?
126— Upadła — rzekła Bessie, znów wtrącając swoje słowo.
127— Upadła! To znowu jak małe dzieciątko! Czy to ona nie umie chodzić w tym wieku? Musi mieć chyba z osiem albo dziewięć lat.
128— Upadłam, bo mnie uderzono — dałam proste wyjaśnienie, które wyrwała ze mnie znów boleśnie dotknięta duma. — Ale to nie od tego zachorowałam — dodałam, podczas gdy pan Lloyd zażywał niuch tabaki.
129W chwili gdy wkładał tabakierkę z powrotem do kieszeni, odezwał się głośny dzwonek, wzywający służbę na obiad. Pan Lloyd wiedział, co to znaczy.
130— To na pannę — rzekł. — Proszę spokojnie iść na dół, ja tu tymczasem pannie Jane dam burę.
131Bessie byłaby wolała zostać, ale musiała pójść, gdyż punktualności w porze posiłków surowo pilnowano w Gateshead Hall.
132— Więc nie upadek spowodował zasłabnięcie panienki… Co zatem? — dopytywał pan Lloyd dalej po odejściu Bessie.
133— Zamknięto mnie w pokoju, gdzie duch pokutuje, choć już było ciemno.
134Ujrzałam, że pan Lloyd uśmiecha się i równocześnie marszczy.
135— Duch! No co! Dzieciak z panienki koniec końców. Boi się panienka duchów?
136— Ducha pana Reeda boję się. Umarł w tym pokoju, tam go wystawiono po śmierci. I to było okrutne zamykać mnie tam samą bez świecy. To było tak okrutne, że myślę, iż tego nigdy nie zapomnę.
137— Co znowu? I to dlatego tak się panienka czuje nieszczęśliwa? Boi się panienka teraz, za dnia?
138— Nie, ale noc znów niedługo przyjdzie. A przy tym… Ja jestem nieszczęśliwa… Bardzo nieszczęśliwa z innego powodu.
139— Z innego powodu? Czy może mi panienka powiedzieć, z jakiego?
140Jak bardzo pragnęłam odpowiedzieć wyczerpująco na to pytanie! Jak trudno mi było ułożyć odpowiedź! Dzieci potrafią czuć, ale nie umieją analizować swoich uczuć. A jeżeli nawet dokonają częściowo analizy w myśli, nie potrafią rezultatu wyrazić słowami. Obawiając się jednak stracić tę pierwszą i jedyną sposobność ulżenia memu zmartwieniu przez wypowiedzenie go, zdołałam po kłopotliwym milczeniu ująć je w krótką, ale ostatecznie w pewnej mierze trafną — bo szczerą — odpowiedź.
141— Przede wszystkim nie mam ani ojca, ani matki, ani sióstr, ani braci.
142— Ma panienka dobrą wujenkę i kuzynków.
143Milczałam znowu, a potem wybuchłam:
144— Ale to John Reed tak mnie uderzył, że upadłam, a wujenka zamknęła mnie w czerwonym pokoju.
145Pan Lloyd po raz drugi wyciągnął tabakierkę.
146— Czy nie uważa panna Jane, że Gateshead Hall to bardzo piękny dom? — zapytał. — Czy nie jest panienka z tego rada, że w tak pięknym miejscu może mieszkać?
147— To nie mój dom, panie, a Abbot powiada, że mam mniej prawa tutaj być niż służąca.
148— Co tam! Panna Jane chyba nie jest tak nierozsądna, żeby pragnąć taki wspaniały dom porzucić?
149— Gdybym miała dokąd się udać, opuściłabym go chętnie. Ale ja nigdy nie będę mogła wydostać się z Gateshead, dopóki nie będę dorosłą kobietą.
150— A może by panienka mogła, kto wie? Czy ma panienka jakichś krewnych oprócz pani Reed?
151— Zdaje mi się, że nie, proszę pana.
152 153— Nie wiem. Pytałam raz wujenkę, odpowiedziała, że może i mam jakichś biednych, niskiej kondycji krewnych nazwiskiem Eyre, ale ona nic o nich nie wie.
154— A gdyby panienka miała takich krewnych, czy chciałaby panienka udać się do nich?
155Bieda, Pozycja społecznaNamyślałam się. Bieda ma pozór straszny dla ludzi dorosłych, a dla dzieci tym bardziej. Nie mają one pojęcia o pracowitej, pilnej, przyzwoitej niezamożności — dla nich z wyrazem „bieda” wiąże się pojęcie noszenia łachmanów, głodu, pieca bez ognia, szorstkiego obejścia i niskich nałogów. Dla mnie „bieda” oznaczała poniżenie.
156— Nie, nie chciałabym należeć do ludzi biednych — odpowiedziałam.
157— Nawet gdyby byli dobrzy dla ciebie, panienko?
158Potrząsnęłam głową. Nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem ludzie biedni mogą być dobrzy. A poza tym nauczyć się mówić tak jak oni, nabrać ich manier, być niewykształconą, wyrosnąć na podobieństwo jednej z tych biednych kobiet, jakie widywałam niekiedy, gdy karmiły swoje dzieci albo prały ubrania przed drzwiami chat we wsi Gateshead… Nie, nie miałam w sobie dosyć bohaterstwa, by chcieć kupić wolność za cenę wyjścia ze swojej sfery.
159— Ale czyż krewni panienki są aż tak bardzo biedni? Czy to są robotnicy?
160— Nie wiem. Wujenka Reed powiedziała, że jeżeli mam jakichś, to musi to być żebracza hołota. Ja bym nie chciała chodzić na żebry.
161— Czy chciałaby panienka pójść do szkoły?
162Znowu zaczęłam się namyślać. Niewiele wiedziałam o tym, czym jest szkoła. Bessie niekiedy mówiła o szkole jako o miejscu, gdzie panienki za karę wsadzano w dyby, gdzie im zawieszano tablice na plecach i gdzie wymagano od nich nadzwyczajnej dystynkcji i dokładności we wszystkim. John Reed nie cierpiał swojej szkoły i wygadywał na nauczyciela. Jednak jego upodobania nie były dla mnie prawem, a jeżeli opowiadanie Bessie o rygorze w szkole (słyszała o tym od panienek z rodziny, w której przebywała, zanim przybyła do Gateshead) wzbudzały nieco strachu, to za to szczegóły dotyczące rozmaitych umiejętności, nabytych przez te same panienki, nęciły mnie wielce. Wychwalała piękne widoki i kwiaty malowane przez nie, piosenki, które umiały śpiewać, i kawałki muzyczne, które umiały grać. Opowiadała o sakiewkach, które potrafiły robić szydełkiem, i o francuskich książkach, które umiały tłumaczyć. Słuchając tego, miałam ochotę współzawodniczyć z nimi. A przy tym szkoła byłaby zupełną odmianą — łączyła się z tym długa podróż, zupełne rozstanie z Gateshead, przejście do nowego życia.
163— Tak, chciałabym pójść do szkoły — brzmiała odpowiedź, głośny wynik moich rozmyślań.
164— No, no, nie wiadomo, co się stać może — powiedział pan Lloyd, powstając. — Dziecku potrzeba zmiany powietrza i otoczenia — dodał, mówiąc do siebie — nerwy w nieszczególnym stanie.
165Bessie powróciła teraz, równocześnie rozległ się turkot powozu po wysypanej piaskiem drodze.
166— Czy to pani wasza powróciła, panno Bessie? — zapytał pan Lloyd. — Chciałbym pomówić z nią, zanim odejdę.
167Bessie poprosiła pana Lloyda do jadalni i sprowadziła go na dół. W rozmowie, która nastąpiła teraz (wnosząc z tego, co zaszło później), pan aptekarz odważył się poradzić, by mnie wysłano do szkoły. Rada ta niewątpliwie była chętnie przyjęta, gdyż jak powiedziała Abbot — omawiając tę sprawę z Bessie, podczas gdy szyły pewnego wieczora w dziecinnym pokoju, a ja leżałam już w łóżku i myślały, że śpię — „Pani byłaby, zdaje mi się, zadowolona, mogąc pozbyć się takiego nudnego, niemiłego dziecka, które zdaje się zawsze wszystkich szpiegować i jakieś tam intrygi po cichu obmyślać”. Abbot widocznie uważała mnie za jakiegoś dziecięcego zdrajcę stanu, rewolucjonistę!
168Przy tej sposobności dowiedziałam się po raz pierwszy (z tego, co Abbot opowiadała Bessie), że ojciec mój był niezamożnym duchownym. Matka wyszła za niego wbrew woli rodziny, która uważała tę partię[32] za nieodpowiednią dla niej. Dziadek mój, Reed, tak się rozgniewał tym jej nieposłuszeństwem, że wydziedziczył ją i nie dał ani szylinga[33]. Po roku małżeństwa ojciec zaraził się podczas epidemii, odwiedzając biednych w wielkim, fabrycznym mieście, gdzie leżała jego parafia. Matka zaraziła się od niego i oboje zmarli, jedno miesiąc po drugim.
169Bessie, słysząc to opowiadanie, westchnęła i powiedziała:
170— Biedna panna Jane… A jednak jest ona godna litości, Abbot!
171— Tak, zapewne — odpowiedziała Abbot — gdyby to było miłe, ładne dziecko, można by jej współczuć sieroctwa. Ale doprawdy nie można lubić takiej małej ropuchy jak ona.
172— Tak bardzo to nie, przyznaję — zgodziła się Bessie — w każdym razie taka piękność jak panna Georgiana byłaby bardziej wzruszająca w tym samym położeniu.
173— Tak, ja przepadam za panną Georgianą! — zawołała Abbot z zapałem. — Ślicznota kochana! Z długimi lokami, niebieskimi oczami i tymi uroczymi rumieńczykami… Jak malowanie!… Bessie, miałabym ochotę na potrawkę z królika na kolację.
174— I ja też, z rumianą cebulką. No, pójdźmy, zejdziemy na dół.
175Rozdział IV
176Rozmowa moja z panem Lloydem i to, co usłyszałam z wymiany zdań między Bessie a Abbot, zdecydowanie przekonały mnie, by chcieć powrotu do zdrowia. Zdawało się, że nadchodzi jakaś zmiana — pragnęłam jej i oczekiwałam w milczeniu. Odwlekało się to jednak, mijały dni i tygodnie. Odzyskałam zdrowie, ale nie było żadnej wzmianki o sprawie, która mnie tak interesowała. Pani Reed przyglądała mi się czasem okiem surowym, ale rzadko do mnie przemawiała. Od czasu mojego zasłabnięcia zaznaczyła silniej przedział pomiędzy mną a własnymi dziećmi. Wyznaczyła dla mnie małą komóreczkę, gdzie sypiałam sama, kazała mi osobno jadać i przebywać stale w pokoju dziecinnym, gdy moje kuzynki bawiły ciągle w salonie. Ani słowem jednak nie poruszyła sprawy posłania mnie do szkoły. Pomimo to miałam instynktowną pewność, że już niedługo znosić mnie będzie pod wspólnym dachem, gdyż jej spojrzenia, zwracane ku mnie, wyrażały teraz bardziej niż kiedykolwiek nieopanowaną i głęboką odrazę.
177Eliza i Georgiana, widocznie stosując się do poleceń, mówiły do mnie możliwie jak najmniej. John pokazywał język, ilekroć mnie zobaczył, a raz nawet spróbował mnie bić. Ponieważ jednak natychmiast stanęłam w pozycji obronnej, poruszona tym samym uczuciem gniewu i rozpaczliwego buntu, jaki mnie był uniósł poprzednio, uważał, że lepiej dać spokój, i uciekł, wymyślając mi i zaklinając się, że rozbiłam mu nos. Istotnie, w ten wystający punkt wymierzyłam cios niezgorszy, a widząc, że go poskromiłam uderzeniem czy też wyrazem twarzy, miałam wielką ochotę dopełnić miary zwycięstwa. On jednakże już zdążył schronić się pod skrzydła swojej mamusi. Słyszałam, jak płaczliwym głosem zaczął opowiadać, że „ta szkaradna Jane rzuciła się na niego jak wściekła kotka…”. Matka przerwała mu ostro:
178— Nie mów mi o niej, John. Powiedziałam wam, że macie się do niej nie zbliżać. Nie chcę, ażebyście się z nią wdawali w dyskusje, ani ty, ani twoje siostry.
179BuntTu, przechylając się przez poręcz schodów, zawołałam nagle, wcale się nad moimi słowami nie zastanowiwszy:
180— To oni nie są godni zadawać się ze mną!
181Pani Reed była osobą raczej tęgą, ale usłyszawszy to dziwne i zuchwałe oświadczenie, wbiegła lekko na schody, jak wicher porwała mnie i zaciągnęła do pokoju dziecinnego. Rzuciwszy mnie na brzeg mego łóżka, z całym naciskiem zapowiedziała:
182— Żebyś mi nie śmiała ruszyć się stąd i słowa jednego wymówić do końca dnia!
183— Co by na to wuj Reed powiedział, gdyby żył? — zapytałam prawie mimo woli. Mówię: „prawie mimo woli”, gdyż język mój wymawiał wyrazy bez mojej zgody, mówiło przeze mnie coś, nad czym nie panowałam.
184— Co? — powiedziała pani Reed ściszonym głosem. Jej zwykle spokojne, zimne, siwe oczy zmąciły się jak gdyby wyrazem lęku. Puściła moje ramię i patrzyła na mnie, jakby w istocie nie wiedziała, czy ma przed sobą dziecko czy szatana. Ale ja już wzięłam na kieł.
185— Wuj Reed jest w niebie i stamtąd może widzieć wszystko, co wujenka robi i myśli. I mój tatuś, i moja mama też. Oni widzą, że wujenka mnie całymi dniami zamyka i życzy sobie, żebym umarła.
186Pani Reed opanowała się niebawem. Wytrzęsła mnie z całej siły, wytargała za uszy i nie mówiąc słowa, wyszła. Bessie następnie wygłosiła mi godzinne kazanie, w którym dowodziła niezbicie, że jestem najbardziej niegodziwym, niepoczciwym dzieckiem, jakie się kiedykolwiek uchowało. Uwierzyłam jej w połowie, gdyż czułam istotnie, że tylko złe, gniewne uczucia kotłują się w mej duszy.
187Sierota, Miłość, LalkaMinął listopad, grudzień, przeszła połowa stycznia. Boże Narodzenie i Nowy Rok obchodzono w Gateshead jak zwykle radośnie i uroczyście, wymieniano nawzajem podarki, wydawano obiady i przyjęcia wieczorne. Ze wszystkich tych uciech byłam, naturalnie, wyłączona i mój udział w tych zabawach polegał na przypatrywaniu się, jak strojono Elizę i Georgianę, jak potem schodziły do salonu, ubrane w lekkie, muślinowe sukienki i szkarłatne szarfy, z włosami ufryzowanymi starannie w loki; a później na przysłuchiwaniu się płynącym z dołu dźwiękom fortepianu i harfy, na przyglądaniu się, jak tam i z powrotem krążyli lokaje. Dźwięczało szkło i porcelana, gdy roznoszono zakąski, a ile razy otwierano drzwi salonu, dolatywał stamtąd zmieszany gwar rozmów. Zmęczywszy się tym zajęciem, wracałam ze schodów do samotnego i cichego dziecinnego pokoju. Tam, chociaż trochę smutna, nigdy nie czułam się nieszczęśliwa. Prawdę powiedziawszy, nie miałam najmniejszej ochoty iść pomiędzy gości, gdyż w towarzystwie rzadko na mnie zwracano uwagę. A o ile tylko Bessie była dobra i towarzysko usposobiona, uważałam za prawdziwą przyjemność spędzanie wieczorów z nią, zamiast pod groźnym okiem pani Reed w salonie pełnym pań i panów. Jednakże Bessie, skoro tylko ubrała swoje panienki, zwykła była przenosić się w bardziej ożywione sfery kuchni i pokoju gospodyni, zazwyczaj i świecę zabierając z sobą. Dziecko, Strach, Zabawa, Dzieciństwo, OpiekaWtedy, dopóki ogień nie przygasł, siedziałam z lalką na kolanach, oglądając się raz po raz dokoła, by się przekonać, czy coś gorszego ode mnie nie pokutuje w tym mrocznym pokoju. A gdy już głownie nabierały ciemnoczerwonego koloru, rozbierałam się prędko, szarpiąc, jak umiałam, węzły i tasiemki, i chroniłam się od zimna i ciemności do łóżeczka. Zabierałam do niego zawsze swoją lalkę. Istota ludzka musi coś kochać, a ja — w braku godniejszych kochania przedmiotów — znajdowałam przyjemność w kochaniu i pieszczeniu tej wyblakłej podobizny człowieka, lichej i źle ubranej jak miniaturowy strach na wróble. Zastanawia mnie to, gdy sobie przypominam, jak niedorzecznie a szczerze rozpływałam się nad tą zabaweczką, wyobrażając sobie, że ona żyje i zdolna jest odczuwać. Nie byłabym mogła usnąć, nie otuliwszy jej wpierw swoją nocną koszulką, a gdy leżała przy mnie bezpiecznie i ciepło, czułam się stosunkowo dobrze, wierząc, że i ona również czuje się dobrze.
188Dłużyły mi się godziny oczekiwania na odjazd gości. Nasłuchiwałam odgłosu kroków Bessie na schodach. Niekiedy przychodziła to po naparstek, to po nożyczki, czasami przynosiła mi coś na kolację — jakąś bułeczkę albo ciastko z serem. Wtedy siedziała na łóżku, podczas gdy jadłam, a kiedy skończyłam, pocałowawszy mnie dwa razy, mówiła: „Dobranoc, panno Jane”. Gdy taka była miła i łagodna, wydawała mi się najlepszą, najładniejszą, najpoczciwszą w świecie istotą i tylko jak najgoręcej pragnęłam, żeby zawsze była tak miła i dobra, a nie popychała mnie, nie burczała na mnie, nie stawiała mi nierozsądnych żądań, co aż nazbyt często robiła. Bessie Lee była to, sądzę, zdolna z natury dziewczyna, gdyż wszystko, co robiła, robiła składnie i ładnie i miała wybitny dar opowiadania. I ładna była przy tym, jeżeli dobrze pamiętam jej twarz. Przypominam ją sobie jako młodą dziewczynę — wiotką, o czarnych włosach, ciemnych oczach, bardzo ładnych rysach i świeżej, jasnej cerze. Miała jednak usposobienie kapryśne, prędkie i niezbyt gruntowne pojęcie o zasadach i sprawiedliwości. Pomimo to wolałam ją niż wszystkich innych mieszkańców Gateshead Hall.
189Działo się to piętnastego stycznia, około godziny dziewiątej rano. Bessie zeszła była na dół na śniadanie, kuzynek moich jeszcze nie zawołano do matki. Pieniądz, Dzieciństwo, InteresEliza wkładała kapelusz i ciepły płaszcz ogrodowy, by pójść nakarmić swój drób — zajęcie, za którym przepadała, nie mniej lubiąc sprzedawanie jaj gospodyni i gromadzenie otrzymanych tą drogą pieniędzy. Miała ona żyłkę kupiecką i wybitną skłonność do oszczędzania. Dowodem tego była nie tylko sprzedaż jaj i kurcząt, ale także oddawanie ogrodnikowi za spore pieniądze cebulek i nasion oraz ciętych kwiatów. Pani Reed nakazała mu kupować od panienki wszelkie produkty z jej ogródka, jakie by tylko sprzedać pragnęła. Eliza zaś przehandlowałaby włosy z głowy, gdyby tylko mogła na tym porządnie zarobić. Pieniądze chowała początkowo w rozmaitych kątach, zawinięte w gałganek albo w stare papierki od papilotów. Ponieważ jednak niektóre z tych skarbów odkryła pokojowa, Eliza, w obawie, żeby nie stracić swoich cennych bogactw, zgodziła się powierzyć je matce na lichwiarski procent (jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt). Te procenty wyciągała co kwartał, z największą akuratnością prowadząc rachunki w książeczce.
190Georgiana siedziała na wysokim krześle, czesząc włosy przed lustrem i przetykając loki sztucznymi kwiatami oraz wyblakłymi piórami, których zapas znalazła w jakiejś szufladzie na strychu. Ja ścieliłam łóżko, otrzymawszy wyraźny rozkaz od Bessie, bym je doprowadziła do porządku, zanim ona wróci (sama bowiem często teraz wykorzystywała mnie do czynności jakby pod-pokojowej w pokoju dziecinnym, do porządkowania, odkurzania krzeseł itp.). Złożywszy nocną bieliznę i zaścieliwszy kapę, podeszłam do okna, chcąc ułożyć niektóre rozrzucone tam książki z obrazkami i mebelki z pokoju lalek. Zatrzymał mnie nagły rozkaz Georgiany, żeby nie ruszać jej zabawek. Wtedy, nie mając nic lepszego do roboty, zaczęłam chuchać na zamarzłą w kwiatowe wzory szybę, by tym sposobem odczyścić kawałek szkła i móc wyjrzeć na świat, gdzie wszystko było takie ciche i stężałe pod wpływem silnego mrozu.
191Z okna widać było lożę[34] portiera i podjazd. Dokładnie w chwili, gdy rozpuściłam tyle srebrnobiałych liści zasłaniających szybę, że można było wyjrzeć, zobaczyłam, że otwierają bramę i wjeżdża jakiś powóz. Przyglądałam mu się obojętnie, gdy podjeżdżał przed dom. Ekwipaże[35] często przybywały do Gateshead, ale nigdy żaden nie przywiózł gości, którzy by mnie interesowali. Ten powóz zajechał przed dom i stanął, dzwonek odezwał się głośno i gość został wpuszczony.
192Ponieważ to wszystko niczym było dla mnie, zwróciłam uwagę na coś ciekawszego — na małą, głodną raszkę[36], która nadleciała i ćwierkała na gałęziach bezlistnej czereśni, przywiązanej do muru pod oknem. Reszta mojego śniadania stała na stole. Rozkruszywszy kawałek bułki, starałam się właśnie otworzyć okno, ażeby wysypać okruszyny, gdy Bessie, biegnąc pędem po schodach, wpadła do dziecinnego pokoju.
193— Panno Jane, proszę zdjąć fartuszek. Co tam panienka robi? Czy twarz i ręce panienka umyła dziś rano?
194Szarpnęłam oknem raz jeszcze, zanim odpowiedziałam, gdyż chciałam, żeby ptaszek dostał pożywienie. Okno puściło, a ja wysypałam okruszyny trochę na kamienny parapet, a trochę na gałęzie czereśni, po czym, zamykając okno, odpowiedziałam:
195— Nie, Bessie, ja dopiero w tej chwili skończyłam ścierać kurze.
196— Nieznośne, niedbałe dziecko! A cóż to panienka robi tam teraz? Cała czerwona, z pewnością jakaś psota miała tu miejsce. Po co było otwierać to okno?
197Nie potrzebowałam się silić na odpowiedź, gdyż Bessie widocznie za bardzo się spieszyła, by czekać na wyjaśnienia. Pociągnęła mnie do umywalni, niemiłosiernie, choć na szczęście prędko wyszorowała mi twarz i ręce wodą, mydłem i grubym ręcznikiem, wyszczotkowała głowę ostrą szczotką, zdjęła ze mnie fartuszek i wyprowadziwszy mnie szybko na schody, kazała natychmiast zejść na dół i stawić się w saloniku.
198Dziecko, StrachMiałam ochotę zapytać, kto się ze mną chce widzieć — czy tam jest pani Reed, ale Bessie już odeszła i zamknęła za sobą drzwi dziecinnego pokoju. Z wolna schodziłam ze schodów. Od trzech miesięcy prawie nie byłam nigdy wzywana przed oblicze pani Reed. Dla mnie, skazanej tak długo na pokój dziecinny, jadalnia oraz salon stały się jakąś straszną przestrzenią, do której bałam się wkraczać.
199Stałam teraz w pustym hallu, przede mną były drzwi saloniku, a ja zatrzymałam się, onieśmielona i drżąca. Co za biednego, małego tchórza uczynił ze mnie w owych czasach strach, zrodzony z niesprawiedliwej kary! Lękałam się wracać do dziecinnego pokoju, lękałam się iść naprzód i wejść do saloniku. Z dziesięć minut tak stałam, wahająca się, wzruszona. Gwałtowny dźwięk dzwonka z saloniku zdecydował za mnie — muszę wejść.
200„Kto może chcieć się ze mną widzieć?” — pytałam siebie w duszy, gdy oburącz naciskałam klamkę, która opierała się przez chwilę. „Kogo zobaczę w pokoju oprócz wujenki? Mężczyznę czy kobietę?”. Klamka ustąpiła, drzwi się otworzyły, a ja wszedłszy i dygnąwszy nisko, podniosłam oczy i ujrzałam… Czarny słup! Taka przynajmniej wydała mi się na pierwszy rzut oka sztywna, wąska, czarno ubrana, wyprostowana postać, stojąca na dywanie. Surowa twarz wyglądała jak rzeźbiona maska umieszczona na szczycie kolumny zamiast kapitelu[37].
201Pani Reed siedziała na zwykłym miejscu przy kominku. Skinęła na mnie, bym się przybliżyła. Posłuchałam, a ona przedstawiła mnie gościowi w tych słowach:
202— Oto jest ta dziewczynka, w sprawie której zwracałam się do pana.
203On — gdyż był to mężczyzna — obrócił z wolna głowę ku mnie, a przypatrzywszy mi się badawczymi, siwymi oczami, mrugającymi pod krzaczastymi brwiami, orzekł uroczystym basem:
204— Jest małego wzrostu. W jakim jest wieku?
205 206— Aż tyle? — odpowiedział tonem powątpiewania, po czym w dalszym ciągu przez parę minut przyglądał mi się badawczo.
207— Jak się nazywasz, dziewczynko? — zwrócił się w końcu do mnie.
208 209Wymawiając te słowa, podniosłam na niego oczy. Ten pan wydał mi się wysoki, ale to prawda, że ja byłam bardzo mała. Rysy miał grube i wszystko w nim było surowe, wymuszone.
210— No powiedz mi, Jane Eyre, czy jesteś dobrym dzieckiem?
211Niepodobna mi było odpowiedzieć na to twierdząco, moje otoczenie było przeciwnego zdania. Milczałam. Pani Reed odpowiedziała za mnie wymownym potrząśnięciem głowy, dodając:
212— Może lepiej o tym nie mówić, panie Brocklehurst.
213— Przykro mi, doprawdy, że muszę to słyszeć! Muszę z nią trochę pogadać! — Tu, łamiąc swą prostopadłą linię, rozsiadł się w fotelu naprzeciw pani Reed. — Podejdź tutaj — rzekł.
214Dziecko, Grzeczność, Strach, PiekłoPrzeszłam przez dywan, postawił mnie prosto przed sobą. Jakąż on miał twarz, gdy zobaczyłam ją prawie na jednym poziomie z moją własną! Co za wielki nos! A jakie usta! I co za ogromne, wystające zęby!
215— Nie ma smutniejszego widoku nad widok niegrzecznego dziecka — zaczął — zwłaszcza niegrzecznej dziewczynki. Czy ty wiesz, dokąd ludzie źli idą po śmierci?
216— Idą do piekła — odpowiedziałam szybko i trafnie.
217— A co to jest piekło? Czy możesz mi na to odpowiedzieć?
218— Piekło to otchłań pełna ognia.
219— A czy ty byś chciała wpaść do tej otchłani i smażyć się tam na wieki?
220 221— Więc co winnaś robić, żeby jej uniknąć?
222Zastanowiłam się przez chwilę. Moja odpowiedź, gdy się na nią zdobyłam, nie spodobała się.
223— Muszę być zdrowa i nie umierać.
224— Jak możesz być zdrowa? Dzieci młodsze od ciebie umierają codziennie. Nie dalej jak dwa dni temu pochowałem małe dziecko, pięcioletnie. Dobre, grzeczne dziecko, którego duszyczka jest teraz w niebie. Lękam się, że nie można by tego powiedzieć o tobie, gdyby cię Pan Bóg stąd odwołał.
225Nie mogąc go pod tym względem uspokoić, spuściłam tylko oczy, utkwiwszy je w dwóch wielkich nogach spoczywających na dywanie i westchnęłam, pragnąc być stąd jak najdalej.
226— Spodziewam się, że to było westchnienie z głębi serca i że żałujesz, iż martwiłaś twą najlepszą dobrodziejkę.
227„Dobrodziejkę! Dobrodziejkę! — pomyślałam. — Oni wszyscy nazywają panią Reed moją dobrodziejką. Jeżeli tak, to «dobrodziejka» jest czymś bardzo nieprzyjemnym”.
228— Czy odmawiasz pacierz rano i wieczór? — dopytywał dalej.
229 230— Czytujesz Biblię[38]?
231 232— Z przyjemnością? Czy bardzo ją lubisz?
233— Lubię Objawienia[39] i księgę o Danielu[40], i Genesis[41], i o Samuelu[42], i kawałek księgi Exodus[43], i niektóre części Księgi Królów[44], i o Hiobie[45], i o Jonaszu[46].
234— A psalmy ci się podobają? Sądzę, że je lubisz?
235 236— Nie? O, to źle! Ja mam małego chłopczyka, młodszego od ciebie, który sześć psalmów umie na pamięć. A gdy go zapytać, co woli, czy dostać do zjedzenia orzech osmażany czy nauczyć się wiersza jakiegoś psalmu, odpowiada: „O, nauczyć się wiersza psalmu! Aniołowie śpiewają psalmy!”. Tak on mówi i dodaje: „A ja pragnę być aniołkiem tu, na ziemi!”. A wtedy dostaje dwa orzechy w nagrodę, że taki pobożny.
237Serce— Psalmy nie są zajmujące — zauważyłam.
238— To dowodzi, że masz złe serce i powinnaś modlić się do Boga, ażeby ci je odmienił, ażeby dał ci nowe, czyste serce, ażeby ci odjął to serce kamienne, a dał ci serce z żywego ciała.
239Już miałam zapytać, w jaki to sposób miałaby się odbyć taka operacja zamiany mojego serca, gdy wmieszała się pani Reed, nakazując mi, bym usiadła. Zaraz też dalszą rozmowę wzięła na siebie.
240— Panie Brocklehurst, zdaje mi się, że w liście pisanym do pana przed trzema tygodniami wyznałam panu, że ta dziewczynka ma charakter i usposobienie nie takie, jakie bym sobie życzyła w niej widzieć. Jeżeli przyjmie ją pan do szkoły w Lowood, byłabym rada, gdyby poproszono nauczycielki, by baczne na nią miały oko, a przede wszystkim, by strzegły ją od jej najgorszej wady: skłonności do kłamstwa i obłudy. Wspominam o tym przy tobie, Jane, żebyś nie próbowała oszukiwać pana Brocklehursta.
241Czyż mogłam się nie bać pani Reed? Rzecz prosta, że musiałam jej nie znosić, skoro w jej naturze leżała chęć zadawania mi okrutnych ran. Nigdy w jej obecności nie czułam się dobrze i chociaż starałam się być posłuszna i dogodzić jej, usiłowania moje zawsze odpychała i odpłacała zdaniami takimi jak powyższe. Teraz to oskarżenie, wypowiedziane przed człowiekiem obcym, dotknęło mnie do głębi serca. Niejasno spostrzegłam, że już mi ona zaczyna odbierać nadzieję, pokładaną w tej nowej fazie istnienia, na jaką mnie skazywała, i czułam, choć nie byłabym umiała uczucia tego wyrazić, że sieje ona wstręt i nieżyczliwość wzdłuż drogi, jaką w przyszłości iść miałam. Widziałam, jak w oczach pana Brocklehursta zamieniam się w dziecko fałszywe i szkodliwe. I cóż ja mogłam uczynić, żeby tej krzywdzie zaradzić? „Nic w istocie” — pomyślałam, walcząc, by powstrzymać łkanie, i szybko otarłam kilka łez — bezsilnych dowodów mojej męki.
242— Obłuda to w istocie brzydka wada w dziecku — rzekł pan Brocklehurst. — Jest ona pokrewna fałszowi, a wszyscy kłamcy dostąpią kary w jeziorze płonącym ogniem i siarką. Będą jej jednak pilnować, pani Reed. Pomówię z panną Temple i z nauczycielkami.
243— Pragnęłabym, żeby Jane była wychowana w sposób odpowiedni do jej widoków w przyszłości — ciągnęła dalej moja dobrodziejka — żeby nauczyła się użyteczności i pokory. Co do wakacji, to jeżeli pan pozwoli, będzie je zawsze spędzała w Lowood.
244— Życzenia pani są najzupełniej słuszne — odpowiedział pan Brocklehurst. — Pokora jest to cnota chrześcijańska, szczególnie odpowiednia dla wychowanek Lowood. Toteż ja wymagam, żeby ją jak najstaranniej pośród nich hodowano. Wystudiowałem, w jaki sposób można najlepiej w nich upokorzyć uczucia światowej pychy, i nie dalej jak parę dni temu miałem miły dowód, że mi się powiodło. Moja młodsza córka poszła z matką zwiedzić szkołę, a wróciwszy, zawołała: „O, drogi papo, jak skromnie i jak nieładnie wszystkie te dziewczęta w Lowood wyglądają, z tymi włosami sczesanymi za uszy, w tych długich fartuchach i z kieszonkami na wierzchu sukien. Wyglądają prawie jak dzieci biednych ludzi! A przy tym — dodała — przyglądały się mojej sukni i maminej, jak gdyby jedwabnej sukni nigdy dotąd nie widziały!”.
245— To właśnie stan rzeczy, który ja najzupełniej pochwalam — odpowiedziała pani Reed. — Gdybym przeszukała całą Anglię, nie wiem, czy byłabym znalazła system odpowiedniejszy dla takiego dziecka jak Jane Eyre. Konsekwencja, mój drogi panie Brocklehurst, ja obstaję za konsekwencją we wszystkim.
246— Konsekwencja, pani, jest pierwszym obowiązkiem chrześcijańskim i pilnuje się jej też we wszystkich zarządzeniach związanych z zakładem w Lowood: prosty pokarm, prosty ubiór, niewymyślne zasady, surowe i pracowite zwyczaje; taki jest porządek dnia w domu dla jego mieszkanek.
247— Bardzo słusznie, łaskawy panie. Czy mogę zatem liczyć na to, że to dziecko będzie przyjęte do szkoły w Lowood i tam chowane odpowiednio do swojej pozycji i przyszłych widoków?
248— Tak, pani, niech pani na to liczy. Będzie przyjęta do tej hodowli doborowych roślin i ufam, że okaże się wdzięczna za ten nieoceniony przywilej, że została wybrana.
249— Poślę ją zatem możliwie najprędzej, panie Brocklehurst, gdyż zapewniam pana, iż pilno mi uwolnić się od odpowiedzialności, która zaczęła się stawać już nazbyt dokuczliwa.
250— Niewątpliwie, niewątpliwie, łaskawa pani. A teraz się pożegnam. Powrócę do Brocklehurst Hall w ciągu tygodnia lub dwóch. Mój dobry przyjaciel, archidiakon[47], prędzej mnie nie wypuści. Napiszę do panny Temple, że ma oczekiwać nowej dziewczynki, tak że nie będzie trudności z przyjęciem. Do widzenia!
251— Do widzenia, panie Brocklehurst. Proszę mnie przypomnieć pamięci pani Brocklehurst, jej córek i synów.
252— Nie omieszkam, łaskawa pani. Dziewczynko, oto masz książkę zatytułowaną Przewodnik dziecka. Czytaj ją i módl się, czytaj zwłaszcza „Opowiadanie o okropnej, nagłej śmierci Marthy G., niedobrego dziecka, grzeszącego fałszem i kłamstwem”.
253To mówiąc, pan Brocklehurst wsunął mi w rękę cienką broszurkę, wszytą w okładkę, i zadzwoniwszy, by podstawiono powóz, odjechał.
254Pani Reed i ja zostałyśmy same. Kilka minut upłynęło w milczeniu, ona szyła, ja się jej przypatrywałam. Mogła mieć wtedy ze trzydzieści sześć lub siedem lat. Była to kobieta silnie zbudowana, szeroka w ramionach i chociaż tęga, nie gruba. Twarz jej była nieco szeroka, gdyż dolną szczękę miała silnie rozwiniętą, mocną, miała niskie czoło, dużą i wystającą brodę, usta i nos dosyć regularne. Pod jasnymi brwiami błyszczały oczy pozbawione łagodności, cerę miała ciemną, włosy prawie lnianego koloru. Organizm jej był zdrowy, nie wiedziała co to choroba. Była to dokładna, mądra gospodyni, domowników i dzierżawców trzymała krótko, dzieci niekiedy opierały się jej władzy i śmiały się z niej pogardliwie. Dobrze się ubierała i miała figurę, na której strój ładnie się prezentował.
255Siedząc na niskim stołeczku o parę kroków od jej fotela, przyglądałam się jej twarzy. W ręce trzymałam rozprawkę, zawierającą „Nagłą śmierć kłamczuchy”, na którą, jako na odpowiednią przestrogę, zwrócono mi przed chwilą uwagę. Wszystko, co zaszło przed momentem, co pani Reed powiedziała o mnie panu Brocklehurstowi, cała treść ich rozmowy — wszystko to było żywe, świeże, wszystko bolało w duszy. Odczuwałam każdy wyraz tak dotkliwie, jak wyraźnie go usłyszałam, i jakaś pasja urazy wrzała teraz we mnie.
256Pani Reed podniosła wzrok znad robótki. Oczy jej zatrzymały się na moich oczach, a równocześnie palce zaprzestały zręcznych ruchów.
257— Wyjdź stąd, wracaj do dziecinnego pokoju — rozkazała. Moje spojrzenie lub wyraz twarzy musiały jej się wydać obraźliwe, gdyż mówiła z niezwykłym, chociaż hamowanym rozdrażnieniem. Wstałam, poszłam ku drzwiom i znowu wróciłam. Podeszłam do okna, przeszłam przez pokój i stanęłam przed nią tuż blisko.
258Czułam, że muszę mówić. Zdeptano mnie boleśnie, muszę wziąć odwet. Ale jak? Gdzież ja mam siłę odeprzeć cios mojej nieprzyjaciółki? Zebrałam całą energię i wyrzuciłam z siebie te szczere a zuchwałe słowa:
259Bunt, Nienawiść— Ja nie jestem obłudna. Gdybym nią była, powiedziałabym, że panią kocham, a ja oświadczam, że nie kocham pani. Nie znoszę pani tak jak nikogo na świecie, z wyjątkiem Johna Reeda. A tę książeczkę o kłamczusze może pani dać swojej córce, Georgianie, gdyż to ona kłamie, nie ja.
260Ręce pani Reed wciąż jeszcze bezczynnie leżały na robótce, a jej lodowate oczy mroźnie utkwiły wzrok w moich.
261— Co więcej masz mi do powiedzenia? — zapytała tonem takim raczej, jakim ktoś mógłby przemawiać do dorosłego przeciwnika, niż jakim się zwykło zwracać do dziecka.
262Te jej oczy, ten głos, obudziły całą antypatię, jaką ku niej czułam. Trzęsąc się od stóp do głów, drżąca przemożnym wzburzeniem, mówiłam dalej:
263— Cieszę się, że pani nie jest żadną moją krewną. Dopóki żyję, już pani nigdy nie nazwę „wujenką”. Nigdy pani nie odwiedzę, gdy dorosnę. A gdy mnie kto zapyta, czy panią lubię i czy pani była dla mnie dobra, powiem, że sama myśl o pani jest dla mnie jak choroba i że obchodziła się pani ze mną nielitościwie i okrutnie.
264— Jak śmiesz tak twierdzić, Jane?
265— Jak ja śmiem? Jak ja śmiem? Ponieważ to jest prawda. Pani myśli, że ja nie mam uczuć i że mogę się obywać bez odrobiny miłości albo dobroci. Ale ja tak żyć nie mogę, a pani nie ma litości. Będę pamiętała, jak mnie pani odepchnęła szorstko i gwałtownie, odepchnęła z powrotem do czerwonego pokoju i zamknęła tam. Będę o tym pamiętała do końca życia. Chociaż byłam w takim strachu, chociaż wołałam, dusząc się od męki: „Miej litość! Miej litość, wujenko!”. A tę karę kazała mi pani znosić, ponieważ jej niegodziwy syn zbił mnie, uderzył mnie za nic tak mocno, że upadłam. Opowiem każdemu, kto mnie będzie pytał, opowiem to dokładnie. Ludzie myślą, że pani jest dobrą kobietą, ale pani jest zła, twarde ma pani serce. To pani jest obłudna!
266Zanim dokończyłam tę przemowę, poczułam, że dusza we mnie zaczyna rosnąć, radować się najdziwniejszym poczuciem wolności i nieznanego dotąd triumfu. Wydawało mi się, jak gdyby jakieś niewidzialne więzy pękały, a ja walcząc, niespodziewanie wydostaję się na swobodę. I nie bez powodu odnosiłam to wrażenie: pani Reed zdawała się być wystraszona. Robótka zsunęła jej się z kolan, podniosła ręce, kołysząc się tam i z powrotem i nawet wykrzywiając twarz, jak gdyby się jej na płacz zbierało.
267— Jane, ty się mylisz! Co się z tobą dzieje? Czemu tak drżysz gwałtownie? Nie chciałabyś napić się trochę wody?
268 269— Może czegoś innego chciałabyś, Jane? Zapewniam cię, że ci dobrze życzę.
270— Nie, pani. Powiedziała pani panu Brocklehurstowi, że ja mam niedobry charakter, że mam kłamliwe usposobienie. A ja opowiem wszystkim w Lowood, jaka pani jest i co pani zrobiła.
271— Jane, ty tego nie rozumiesz: dzieci muszą być ukarane, jeżeli zawinią.
272— Ja nigdy nie zawiniłam kłamstwem! — zawołałam jakimś dzikim, podniesionym głosem.
273— Ale jesteś złośnicą, to musisz przyznać. A teraz wracaj do dziecinnego pokoju… No, moja kochana… I połóż się trochę.
274— Niech mi pani nie mówi „kochana”, bo to nieprawda! Ja nie mogę się położyć. Niech mnie pani jak najprędzej pośle do szkoły, bo życie tutaj dla mnie jest nieznośne.
275— Rzeczywiście, ja ją jak najprędzej wyślę do szkoły — szepnęła pani Reed i zabrawszy robótkę, wyszła nagle z pokoju.
276Dziecko, NienawiśćZostałam sama — zwycięska na polu bitwy. Pierwsza to była moja walka i pierwsze moje zwycięstwo. Stałam przez chwilę na dywanie, w miejscu, gdzie przedtem stał pan Brocklehurst, i cieszyłam się zdobytą samotnością. Zrazu uśmiechałam się do siebie i czułam się podniesiona na duchu, ale ta dzika radość przygasła we mnie równie prędko, jak uspokoiło się przyśpieszone bicie mego tętna. Dziecko nie może wojować ze starszymi, tak jak ja to uczyniłam. Nie może puszczać wodzy uczuciom wściekłości, nie odczuwając zaraz potem dręczącego wyrzutu sumienia i chłodu reakcji. Wybuch jaskrawego, żywego, gorącego, pochłaniającego płomienia byłby obrazem stanu mej duszy w chwili, gdy oskarżałam panią Reed i groziłam jej. Czarna, wypalona pustka w momencie, gdy płomienie zagasły, byłaby obrazem jej stanu, gdy półgodzinna cisza i zastanowienie wykazały mi szaleństwo mojego postępku i okropność mego stanowiska nienawidzonej i nienawidzącej.
277ZemstaZemsty zakosztowałam po raz pierwszy; wydawała mi się winem aromatycznym i krzepiącym, lecz metaliczny i gryzący posmak budził we mnie uczucia, jak bym została otruta. Chętnie byłabym teraz poszła i przeprosiła panią Reed. Wiedziałam jednak, po części z doświadczenia, a po części instynktownie, że wtedy odepchnęłaby mnie z podwójną pogardą, tym samym podniecając tylko na nowo niespokojne popędy w mej duszy.
278Pragnęłam czym innym zająć wzburzone myśli, znaleźć pokarm dla uczuć mniej wrogich niż posępne oburzenie. Wzięłam do ręki książkę — były to bajki arabskie; siadłam i próbowałam czytać. Nie mogłam jednak doczytać się sensu, moje własne myśli stawały pomiędzy mną a stronicami, w których zawsze znajdowałam tyle uroku. Otworzyłam szklane drzwi do ogrodu. Cisza tam panowała zupełna, mróz bez słońca i bez powiewu ogarniał cały ogród. Okryłam głowę i ramiona spódnicą mojej sukni i wyszłam przejść się po ustronnej zupełnie części parku. Nie znalazłam jednakże przyjemności w widoku milczących drzew, spadających szyszek świerkowych, zmarzniętych resztek jesieni, rdzawych liści, wiatrami na kupki zmiecionych i zesztywniałych teraz. Oparłam się o bramę i wyjrzałam na puste pole, gdzie nie było pasących się owiec na krótkiej o tej porze roku, nadgniłej i zbielałej trawie. Szary to był dzień, nieprzejrzyste niebo, śnieg zapowiadające, zwisało ciemną oponą nad ziemią. Spływały stamtąd od czasu do czasu śnieżne płatki i osiadały, nie topniejąc, na twardej ścieżce i oszroniałej trawie. Stałam tak, nieszczęśliwe dziecko, szepcąc do siebie: „Co ja pocznę?… Co ja pocznę?”.
279Wtem usłyszałam wołający mnie jasny głos:
280— Panno Jane! Gdzie panienka jest? Proszę na drugie śniadanie!
281To była Bessie, wiedziałam, ale nie ruszyłam się. Jej lekkie kroki słychać było wzdłuż ścieżki.
282— O, ta niegrzeczna osóbka! — powiedziała. — Dlaczego to panienka nie przychodzi, kiedy ją wołają?
283Obecność Bessie w porównaniu z myślami, które mnie gnębiły, wydała mi się radosna, pomimo że jak zwykle była w trochę złym humorze. Po moim starciu z panią Reed i po moim zwycięstwie nie dbałam jednak wielce o przejściowy gniew bony, a za to miałam ochotę rozweselić się nieco jej młodzieńczą swobodą serca. Więc też po prostu zarzuciłam jej obie ręce na szyję i powiedziałam:
284— No Bessie, nie gniewać się, nie besztać!
285Szczerszy to był i śmielszy odruch z mej strony niż jakikolwiek dotychczas; jakoś jej się to spodobało.
286— Dziwne z panienki dziecko, panno Jane — rzekła, patrząc na mnie — takie małe, rozmarzone, zamknięte w sobie stworzenie. Ma panienka pójść do szkoły, zdaje mi się.
287 288— I nie żal będzie panience opuścić biedną Bessie?
289— Co sobie Bessie robi ze mnie? Zawsze tylko burczy na mnie.
290— Bo z panienki takie dziwne, wystraszone, nieśmiałe stworzonko. Trzeba być śmielszą.
291— Co? Żeby więcej szturchańców oberwać?
292— Głupstwo! Ale poniewierają tu panienkę trochę, to pewne. Matka moja, gdy mnie tu w zeszłym tygodniu odwiedzała, mówiła, że nie chciałaby, ażeby które z jej małych było na miejscu panienki. No, a teraz pójdziemy do domu, mam pewne dobre wiadomości dla panienki.
293— Nie chce mi się wierzyć, Bessie!
294— Dziecko! Co ty przez to rozumiesz? Jakimi smutnymi oczami patrzysz na mnie! No więc, pani, panienki i pan John wyjeżdżają dziś po południu na herbatę, a panienka będzie piła herbatę ze mną. Poproszę kucharkę, żeby upiekła panience ciasteczek, a potem pomoże mi panienka przejrzeć swoje szuflady, gdyż mam zapakować walizkę panienki. Pani chce, żeby panienka wyjechała z Gateshead za jaki dzień albo dwa, i ma panienka wybrać sobie między zabawkami te, które miałaby ochotę zabrać ze sobą.
295Strach, Dziecko— Bessie, musisz mi przyrzec, że już do mojego wyjazdu nie będziesz się na mnie gniewała.
296— Dobrze, ale proszę pamiętać, żeby panienka była bardzo grzeczną dziewczynką i nie bała się mnie. Proszę nie skakać, gdybym przypadkiem coś ostrzej powiedziała, to tak drażni.
297— Myślę, że już się ciebie nie będę więcej bała, Bessie, gdyż przyzwyczaiłam się do ciebie, a wkrótce będę miała innych ludzi, których się będę bała.
298— Jak ich się będziesz bała, nie będą cię lubili.
299 300— Ja panienki nie „nie lubię”, mnie się zdaje, że ja właśnie panienkę więcej lubię niż wszystkich tamtych.
301 302— Jesteś bystrym stworzonkiem! Przyswoiłaś sobie zupełnie nowy sposób mówienia. Skąd taka ryzykowna odwaga?
303— No cóż, już niedługo wyjadę, a przy tym… — miałam coś powiedzieć o tym, co zaszło między mną a panią Reed, ale po namyśle osądziłam, że lepiej o tej sprawie milczeć.
304— A więc cieszy się panienka, że mnie opuszcza?
305— Wcale nie, Bessie. W tej chwili to raczej mi żal.
306— W tej chwili! I raczej! Jak chłodno moja mała dama to mówi! Przypuszczam, że gdybym teraz poprosiła o buziaka, nie chciałaby mi go panienka dać.
307— Pocałuję cię i jeszcze jak chętnie! Nachyl tylko głowę!
308Bessie nachyliła się, uściskałyśmy się wzajemnie i poszłam za nią do domu, zupełnie uspokojona. To popołudnie upłynęło w harmonii i zgodzie, a wieczorem Bessie opowiedziała mi jedną ze swoich najbardziej zajmujących historii i zaśpiewała mi kilka najmilszych piosenek. Nawet dla mnie życie miało przebłyski słoneczne.
Rozdział V
309Było to 19 stycznia. Zaledwie wybiła piąta rano, Bessie wniosła świecę do mojej komórki i zastała mnie już na nogach, prawie ubraną. Wstałam na pół godziny przed jej przyjściem, umyłam twarz i włożyłam ubranie przy świetle zachodzącego właśnie księżyca, którego promienie wpadały przez wąskie okno blisko mego łóżka. Miałam opuścić Gateshead tego dnia dyliżansem przejeżdżającym obok bramy przy portierni o szóstej rano. Bessie była jedyną osobą, która dotychczas wstała. Rozpaliła ogień w dziecinnym pokoju, a teraz zaczęła przyrządzać mi śniadanie. Dzieci rzadko kiedy potrafią jeść, gdy je podnieca myśl o czekającej podróży — i ja też jeść nie mogłam. Bessie, która na próżno usiłowała wmusić we mnie trochę mleka i chleba, zawinęła w papier kilka biszkoptów i wsunęła do mojej torebki. Następnie pomogła mi włożyć płaszcz i kapelusz i zawinąwszy się w szal, wyszła ze mną z dziecinnego pokoju. Przechodząc koło sypialni pani Reed, zapytała:
310— Czy wejdzie panienka pożegnać się z panią?
311— Nie, Bessie — odpowiedziałam. — Pani Reed wczoraj wieczorem przyszła do mojego łóżka, podczas gdy ty byłaś na dole na kolacji, i powiedziała mi, że nie potrzebuję budzić jej rano ani moich kuzynek, i że mam pamiętać, iż zawsze była moją najlepszą przyjaciółką, i że odpowiednio mam mówić o niej, i być jej wdzięczna.
312— A panienka co na to odpowiedziała?
313— Nic. Zakryłam twarz kołdrą i obróciłam się od niej do ściany.
314 315— To było zupełnie słuszne, Bessie. Twoja pani nie była moją przyjaciółką, ona była moim wrogiem.
316— O, panno Jane! Niech panienka tego nie mówi!
317— Żegnam cię, Gateshead! — zawołałam, gdy minąwszy hall, wychodziłyśmy frontowymi drzwiami.
318Księżyc już zaszedł i było bardzo ciemno. Światło latarni, którą Bessie niosła, migało na mokrych stopniach i żwirze drogi, rozmiękłej z powodu świeżej odwilży. Ostry i chłodny był ten zimowy ranek — szczękałam zębami, pospieszając drogą. Świeciło się w loży portiera; doszedłszy tam, zastaliśmy odźwierną, rozpalającą właśnie ogień. Moja walizka, odniesiona poprzedniego wieczora, stała przy drzwiach, obwiązana sznurami. Brakło tylko kilka minut do szóstej, a zaledwie godzina ta wybiła, daleki turkot kół zwiastował, że dyliżans nadjeżdża. Stanęłam w drzwiach i śledziłam jego latarnie, zbliżające się szybko w ciemności.
319— Czy ona sama jedzie? — zapytała odźwierna.
320 321 322 323— Taka długa droga! Dziwię się, że pani Reed nie boi się tak daleko puścić dziecka samego.
324Dyliżans podjechał, oto stał przed bramą, zaprzężony w cztery konie, naładowany pasażerami. Wniesiono moją walizkę, zabrano mnie z objęć Bessie, do której tuliłam się, obsypując ją pocałunkami.
325— Niech się pan nią dobrze opiekuje — zawołała, gdy konduktor wsadzał mnie do środka.
326— Dobrze, dobrze — odpowiedział.
327Drzwiczki zatrzaśnięto, jakiś głos zawołał: „Wszystko w porządku!” i ruszyliśmy.
328W ten sposób rozstałam się z Bessie i z Gateshead — porwana w świat nieznany, a jak mi się wtedy wydawało, w jakieś odległe i tajemnicze przestrzenie.
329PodróżZ tej podróży niewiele pamiętam. Wiem tylko, że dzień wydał mi się nienaturalnie długi i że miałam wrażenie, że jakieś setki mil przebywamy. Przejeżdżaliśmy przez kilka miast, a w jednym, bardzo dużym, dyliżans się zatrzymał. Wyprzężono konie i pasażerowie wysiedli na obiad. Zaprowadzono mnie do hotelu, gdzie konduktor chciał, żebym zjadła coś na obiad. Ponieważ jednak nie miałam apetytu, zostawił mnie w ogromnym pokoju, gdzie w dwóch końcach stały dwa kominki, świecznik wisiał u sufitu, a pod ścianą biegła mała, czerwona galeryjka pełna instrumentów muzycznych. W tej sali spacerowałam dłuższy czas i było mi dziwnie i straszno — śmiertelnie się bałam, że może ktoś wejść i porwać mnie, bo wierzyłam „w porywanie”. W wieczornych opowiadaniach Bessie przy kominku porywanie dzieci zdarzało się często. Nareszcie konduktor powrócił, wpakował mnie znów do dyliżansu, zajął swoje miejsce, zatrąbił i turkocząc, ruszyliśmy kamienistą drogą prowadzącą do Lowood.
330Popołudnie było wilgotne i trochę mgliste. Gdy zmierzch zaczął zapadać, ogarnęło mnie wrażenie, że Gateshead zostało rzeczywiście bardzo daleko za nami. Już nie przejeżdżaliśmy przez miasta, zmienił się widok okolicy. Wielkie, siwe wzgórza zarysowały się na widnokręgu. Mrok gęstniał, gdy zjechaliśmy w ciemną, zalesioną dolinę, a chociaż już wieczór zasłonił wszelki widok, słyszałam, jak wśród drzew szumi wiatr.
331Ukołysana tym szumem, zapadłam w końcu w sen. Niedługo spałam, zbudziło mnie nagłe ustanie ruchu. Drzwiczki dyliżansu były otwarte i jakaś osoba, wyglądająca na służącą, stała przy nich. Zobaczyłam jej twarz i ubranie w świetle latarni.
332— Czy jest tu mała dziewczynka, nazwiskiem Jane Eyre? — zapytała.
333Odpowiedziałam „Tak!” i wtedy mnie wysadzono. Oddano moją walizkę i dyliżans natychmiast ruszył w dalszą drogę.
334Zesztywniała byłam od długiego siedzenia i oszołomiona turkotem i ruchem dyliżansu. Zbierając myśli, rozejrzałam się dokoła. Deszcz, wiatr i ciemności wypełniały powietrze, pomimo to rozpoznałam przed sobą mur i otwarte w nim drzwi. Weszłam przez nie za moją przewodniczką, która je za sobą zamknęła na klucz. Teraz dojrzeć mogłam dom czy też domy, gdyż szeroko rozsiadł się ten budynek o wielu oknach. Niektóre z nich były oświetlone. Szłyśmy po szerokiej ścieżce, chlapiąc wilgocią. Przez jakieś drzwi weszłyśmy do środka, a wtedy służąca przeprowadziła mnie przez korytarz do pokoju, gdzie palił się ogień, i tam zostawiła mnie samą.
335Stałam, grzejąc zgrabiałe palce nad płomieniem, a potem obejrzałam się wokoło. Nie było świecy, w chwiejnym świetle ognia płonącego na kominku migały tapety, dywan, firanki, błyszczące meble mahoniowe. Był to salonik, nie tak obszerny ani wspaniały jak salon w Gateshead, ale wcale przyzwoity. Zastanawiałam się, chcąc zrozumieć, co przedstawiał obraz wiszący na ścianie, gdy otworzyły się drzwi i weszła do pokoju osoba niosąca świecę, a tuż za nią druga.
336Pierwszą była wysoka dama o ciemnych włosach, ciemnych oczach i bladym, szerokim czole. Postać jej częściowo okrywał szal, twarz wyrażała powagę, trzymała się prosto.
337— Dziecko takie małe, że też je wysłano samo — zauważyła, stawiając świecę na stole. Przypatrywała mi się uważnie przez dłuższą chwilę, a potem dodała: — Najlepiej byłoby położyć ją prędko do łóżka, wydaje się zmęczona. Czy jesteś zmęczona? — zapytała, kładąc mi rękę na ramieniu.
338 339— I głodna także zapewne. Niech jej pani każe dać co do zjedzenia, zanim się położy, panno Miller. Czy po raz pierwszy opuściłaś rodziców, jadąc do szkoły, moje dziecko?
340Odpowiedziałam jej, że nie mam rodziców. Zapytała, od jak dawna nie żyją, a potem ile mam lat, jak się nazywam, czy umiem czytać, pisać i szyć trochę. W końcu, łagodnie pogłaskawszy mnie po twarzy, powiedziała, że „spodziewa się, że będę dobrym dzieckiem”, i pożegnała mnie i pannę Miller.
341Pani, którą pożegnałam, mogła mieć jakie dwadzieścia dziewięć lat. Ta, która ze mną poszła, wydawała się o kilka lat młodsza. Pierwsza wywarła na mnie silne wrażenie głosem, wyglądem i obejściem. Panna Miller miała powierzchowność pospolitszą, czerwonawą cerę i zatroskany wyraz twarzy. Śpieszyła się, gdy chodziła czy cokolwiek robiła, jak ktoś, kto ma zawsze mnóstwo spraw do załatwienia. Sprawiała wrażenie niższej nauczycielki i nią też, jak się później dowiedziałam, była. Prowadzona przez nią, przechodziłam z oddziału do oddziału, z korytarza do korytarza wielkiego i nieregularnego budynku, aż wydostawszy się z całkowitej i dość przykrej ciszy, panującej w przebytej przez nas części domu, usłyszałyśmy brzęczenie wielu głosów i weszłyśmy do obszernego, długiego pokoju. Po dwa wielkie sosnowe stoły stały w każdym jego końcu, po dwie świece paliły się na każdym stole, a na ławkach dokoła nich siedziała cała gromada dziewcząt w różnym wieku — od dziewięciu lub dziesięciu do dwudziestu lat. Widziane przy ciemnym świetle lichych świeczek, wydawały mi się niezliczone, chociaż w rzeczywistości nie było ich więcej niż osiemdziesiąt, i były wszystkie jednakowo ubrane w brązowe, wełniane suknie dziwnego fasonu i długie, płócienne fartuchy. Była to godzina nauki, wkuwały jutrzejsze zadania, a brzęczenie, które słyszałam, był to łączny rezultat ich szeptanego powtarzania.
342Panna Miller dała mi znak, że mam usiąść na ławce przy drzwiach, po czym, poszedłszy na front długiego pokoju, zawołała głośno:
343— Dyżurne, zebrać i odłożyć książki!
344Cztery wysokie dziewczynki podniosły się od stołów, zebrały książki i odłożyły je. Panna Miller znowu wygłosiła słowa komendy:
345— Dyżurne, przynieście tace z kolacją!
346Wysokie dziewczynki wyszły i wróciły zaraz, niosąc każda tacę z ustawionymi na nich porcjami czegoś (nie mogłam na razie rozpoznać, co to jest), dzbankiem i garnuszkiem. Porcje rozdawały dokoła. Kto chciał, brał łyk wody, garnuszek był wspólny dla wszystkich. Gdy kolej przyszła na mnie, napiłam się, bo miałam pragnienie, ale nie tknęłam jedzenia — podniecenie i zmęczenie podróżą zagłuszyły mi apetyt. Teraz jednak zobaczyłam, że było to jakieś cienkie, owsiane ciasto, podzielone na kawałki.
347Po skończonej wieczerzy panna Miller odczytała modlitwy i klasy wyszły rzędem, parami, na górę. Wyczerpana zmęczeniem, zaledwie zauważyłam, jak wygląda sypialnia. Spostrzegłam tylko, że podobnie jak pokój szkolny była bardzo długa. Tej nocy miałam dzielić łóżko z panną Miller, ona mi pomogła się rozebrać. Leżąc już, popatrzyłam na długie rzędy łóżek, w których szybko układały się dziewczęta, w każdym po dwie. W dziesięć minut zgaszono jedyną świecę, a ja wśród milczenia i zupełnej ciemności zasnęłam.
348Noc minęła szybko, zanadto byłam zmęczona, ażeby śnić. Raz się tylko obudziłam, słysząc, jak wiatr szaleje wściekłymi podmuchami i deszcz leje strumieniami. Poczułam też, że panna Miller zajęła miejsce przy mnie. Gdy znów otworzyłam oczy, dzwonił głośny dzwonek. Dziewczęta powstawały i ubierały się, dzień jeszcze nie świtał. Jedna czy dwie świeczki paliły się w pokoju. I ja niechętnie wstałam, gdyż było okropnie zimno. Trzęsąc się cała, ubrałam się, jak mogłam, i umyłam, gdy się doczekałam wolnej miednicy (co nastąpiło nieprędko, gdyż jedna miednica wypadała na sześć dziewcząt). Znowu odezwał się dzwonek i wszystkie ustawiły się rzędem, parami i w tym porządku zeszły ze schodów do zimnego, słabo oświetlonego szkolnego pokoju. Tutaj panna Miller odczytała modlitwy, po czym zawołała:
349 350Wielki gwar zapanował na kilka minut. Panna Miller kilkakrotnie wołała: „Cicho!”, „Do porządku!”. Gdy się uciszyło, zobaczyłam, że dziewczynki usiadły w półkola przy czterech stołach. Wszystkie trzymały w ręku książki, a wielka księga, podobna do Biblii, leżała na każdym stole przed pustym krzesłem. Nastąpiło teraz kilka sekund pauzy, wypełnionej szmerem półgłośnych szeptów dziewcząt. Panna Miller przechodziła od klasy do klasy i uciszała te nieokreślone odgłosy.
351Z daleka odezwał się dzwonek. Natychmiast weszły trzy nauczycielki, z których każda zajęła miejsce przy stole, czwarte krzesło zajęła panna Miller. Stało ono najbliżej drzwi i dokoła niego zgromadziły się najmniejsze dzieci; mnie zaliczono także do tego najniższego oddziału i umieszczono na końcu.
352Zaczęła się teraz praca. Powtarzano kolektę[48] dnia, następnie przepowiadano pewne teksty Pisma Świętego, po czym nastąpiło dłuższe odczytywanie rozdziałów z Biblii, a wszystko to trwało godzinę. Gdy zajęcie to ukończono, już i dzień pełny nastał. Niezmordowany dzwonek odezwał się po raz czwarty, dziewczęta ustawiły się klasami i pomaszerowały do innego pokoju na śniadanie. Jakże mnie ucieszyła nadzieja, że dostanę coś do zjedzenia! Słabo mi się robiło z głodu, tak mało przecież jadłam wczoraj!
353Refektarz[49] był wielki, niski i posępny. Na dwóch długich stołach dymiły miseczki czegoś gorącego, co jednak, ku memu niemiłemu zdziwieniu, wydawało woń dość niezachęcającą. Zauważyłam ogólne objawy niezadowolenia, gdy zapach potrawy uderzył nosy dziewcząt. Od pierwszych par procesji dziewczynek z pierwszej klasy pobiegły szeptem słowa:
354— Obrzydliwość! Kasza znowu przypalona!
355— Cicho! — wykrzyknął jakiś głos. Nie głos panny Miller, lecz jednej z wyższych nauczycielek, małej, ciemnej osoby, elegancko ubranej, ale nieco surowego wyglądu, która zajęła miejsce na końcu stołu, podczas gdy na drugim prezydowała pełniejsza i przystojniejsza osoba. Na próżno rozglądałam się za tą, którą wczoraj wieczorem zobaczyłam jako pierwszą. Panna Miller siedziała na końcu drugiego stołu, przy którym i ja się znajdowałam, a naprzeciw niej dziwna, cudzoziemsko wyglądająca starsza dama — nauczycielka Francuzka, jak się później dowiedziałam. Zmówiono długą modlitwę i prześpiewano hymn, następnie służąca przyniosła herbatę dla nauczycielek i zaczęło się śniadanie.
356Zgłodniała i już w tej chwili bardzo osłabiona, pochłonęłam łyżkę czy dwie swej porcji, nie zastanawiając się nad smakiem. Jednak po zaspokojeniu pierwszego głodu spostrzegłam, że dostałam jakąś wstrętną potrawę. Przypalona kasza owsiana nie lepsza jest prawie od zgniłych kartofli, nawet głód przed nią się cofa. Łyżki poruszały się powoli: widziałam, że każda dziewczynka próbuje pożywienia i stara się je przełknąć, ale większość dawała za wygraną. Skończyło się śniadanie, a nikt nie pośniadał[50]. Po odmówieniu dziękczynnej modlitwy za to, czego nie dostałyśmy, i po odśpiewaniu drugiego hymnu opuściłyśmy refektarz i przeszłyśmy do pokoju szkolnego. Przechodząc prawie na końcu orszaku koło stołów, zobaczyłam, że jedna z nauczycielek wzięła miseczkę z kaszą i spróbowała jej. Popatrzyła na pozostałe — wszystkie miały twarze niezadowolone, a ta tęga szepnęła:
357— Wstrętne jadło! To wstyd doprawdy!
358Minął kwadrans, zanim znów lekcje się rozpoczęły, a w tym czasie zapanowała w pokoju szkolnym niesłychana wrzawa. Wolno było teraz głośno i swobodnie rozmawiać, toteż dziewczęta korzystały z tego przywileju. Cała dyskusja toczyła się dokoła śniadania, na które wszystkie bez wyjątku wymyślały, co się zowie. Biedaczki! Było to ich jedyną pociechą. Panna Miller była jedyną nauczycielką obecną w pokoju. Kilka starszych dziewcząt, otaczających ją, rozprawiało z poważnymi i chmurnymi minami. Słyszałam kilka razy powtórzone nazwisko pana Brocklehursta, na to panna Miller potrząsała głową z naganą, ale nie zadawała sobie wiele trudu, by powstrzymywać ogólne oburzenie — najprawdopodobniej sama je podzielała.
359Zegar w pokoju szkolnym wybił dziewiątą. Panna Miller opuściła swoje kółko i, stanąwszy w środku pokoju, zawołała:
360 361Rygor zrobił swoje: w pięć minut zmieszana gromadka rozdzieliła się w porządku i zapanowała względna cisza. Wyższe nauczycielki wróciły teraz punktualnie na swoje miejsca, wszyscy jednakże zdawali się czekać. Rzędami w ławkach w czterech rogach pokoju siedziało osiemdziesiąt dziewcząt — prosto i bez ruchu. Dziwnym się wydawały zbiorowiskiem, wszystkie ze sczesanymi gładko z czoła włosami, bez jednego widomego loczka, w brązowych, wysoko zapiętych sukniach z wąskimi, białymi kołnierzykami przy szyi i płóciennymi kieszonkami (kształtem podobnymi do góralskich sakiewek), przywiązanymi z przodu u paska, a mającymi służyć za torebki do robótki. Wszystkie też nosiły wełniane pończochy i na wsi fabrykowane trzewiki, zapięte na mosiężne klamerki. Ze dwadzieścia z nich, w ten sposób ubranych, były to dziewczęta dorosłe. Nieładnie im w tym było i nawet najpiękniejszym nadawało to wygląd dziwaczny.
362Wciąż jeszcze przyglądałam się im, w przerwach także obserwowałam nauczycielki, z których żadna mi się zbytnio nie podobała. Ta tęga bowiem wyglądała nieco ordynarnie, ta ciemna — ostro i surowo, cudzoziemka — szorstko i dziwacznie, a panna Miller, biedaczka! Czerwona, z wypiekami, miała wygląd przepracowanej. Jeszcze na nie patrzyłam, przesuwając wzrok od jednej twarzy do drugiej, gdy cała szkoła, jak gdyby poruszona sprężyną, podniosła się równocześnie.
363Co się stało? Nie słyszałam, by jakiś rozkaz wydano, byłam zdziwiona. Zanim się opamiętałam, klasy zasiadły z powrotem, ale ponieważ teraz wszystkie oczy zwróciły się w jeden punkt, więc moje poszły w tym kierunku i napotkały osobę, która mnie przyjmowała wieczorem. Stała na końcu długiego pokoju przed kominkiem, w obu bowiem końcach pokoju palił się ogień, i przeglądała obydwa rzędy dziewcząt milcząco i poważnie. Panna Miller przybliżyła się do niej, zapytała o coś, a dostawszy odpowiedź, wróciła na swoje miejsce i powiedziała:
364— Dyżurna pierwszej klasy niech przyniesie globusy!
365Podczas gdy ten rozkaz wykonywano, pani przeszła powoli przez pokój. Przypuszczam, że muszę mieć dosyć silny zmysł uwielbienia, gdyż dziś jeszcze odczuwam to wrażenie podziwu i czci, z jaką oczy moje biegły za jej krokami. Widziana teraz w jasnym świetle dnia wydała mi się wysoka, ładna i kształtna. Piwne oczy, pełne dobrotliwego wyrazu i blasku, przy długich rzęsach i pięknie zarysowanych brwiach, podnosiły białość jej szerokiego czoła. Włosy, bardzo ciemne, zwijały się na skroniach w okrągłe, krótkie pukle, według ówczesnej mody, kiedy to nie noszono ani gładkich niobów ani długich loków. Suknię miała na sobie także wedle panującej mody — z pąsowego sukna, przystrojoną czarnym aksamitem. Złoty zegarek (zegarki nie były wtedy w tak powszechnym użyciu jak teraz) błyszczał u jej paska. Niech czytelnik doda, dla uzupełnienia obrazu, delikatne rysy, cerę jasną, chociaż bladą, pełną godności postać i ruchy, a będzie miał o tyle dokładne, o ile słowa oddać je mogą, pojęcie o powierzchowności panny Temple, Marii Temple, jak kiedyś później wyczytałam na jej książce do nabożeństwa, którą oddała mi do niesienia, idąc do kościoła.
366Przełożona szkoły w Lowood (gdyż nią była ta pani), zasiadłszy przed parą globusów, wezwała pierwszą klasę ku sobie i zaczęła z nią lekcję geografii. Niższymi klasami zajęły się inne nauczycielki. Przez godzinę powtarzano historię, gramatykę itd., następnie przyszło pisanie i arytmetyka, a niektórym starszym dziewczętom udzielała panna Temple lekcji muzyki. Zegar odmierzał czas trwania każdej lekcji, nareszcie wybiła dwunasta. Przełożona wstała.
367— Mam słowo do powiedzenia uczennicom — rzekła.
368Rozpoczynał się już hałas po skończonej lekcji, ale umilkł, uciszony jej głosem. Mówiła dalej:
369— Dostałyście dzisiaj śniadanie, którego nie mogłyście jeść, musicie być głodne. Zarządziłam, żeby drugie śniadanie, chleb z serem, zostało podane dla wszystkich.
370Nauczycielki popatrzyły na nią zdziwione.
371— Kazałam to zrobić na moją odpowiedzialność — zwróciła się do nich z wyjaśnieniem, po czym natychmiast wyszła z pokoju.
372Zaraz też wniesiono i rozdzielono chleb z serem ku pokrzepieniu i wielkiej radości całej szkoły. Teraz padło słowo komendy: „Do ogrodu!”. Dziewczęta włożyły ordynarne, słomiane kapelusze wiązane na szarfy z kolorowego perkalu i płaszcze z szarej syberyny[51]. Mnie ubrano podobnie i w ślad za innymi wyszłam na świeże powietrze.
373Ogród stanowiła obszerna przestrzeń zamknięta tak wysokim murem, że wykluczał wszelką możność wyjrzenia dalej. Wzdłuż jednego jego boku ciągnęła się kryta weranda, a szerokie ścieżki otaczały przestrzeń środkową, rozdzieloną na cały szereg małych grządek. Te grządki wyznaczone były dla uczennic jako ogródki do uprawiania i każda grządka miała swoją właścicielkę. Latem, pełne kwiatów, musiały one niewątpliwie ładnie wyglądać, ale teraz, w drugiej połowie stycznia, wszystko było po zimowemu puste i sczerniałe. Drżałam, stojąc i rozglądając się dokoła. Przykry to był dzień, niezachęcający do ruchu na świeżym powietrzu. Nie był dżdżysty, lecz przyćmiony żółtą mgłą, ziemia pod stopami nasiąkła wilgocią po wczorajszej ulewie. Silniejsze dziewczęta biegały i prowadziły jakieś gry ruchowe, ale niektóre, blade i szczupłe, skupiały się w gromadki, szukając osłony i ciepła na werandzie. Wśród tych, w miarę jak gęsta mgła przenikała drżące ich postacie, słyszałam częsty odgłos głuchego kaszlu.
374Dotychczas jeszcze nie przemówiłam do nikogo i nikt też nie zdawał się zwracać na mnie uwagi. Stałam sobie samotna na boku — do tego uczucia osamotnienia byłam przyzwyczajona, nie dokuczało mi ono wielce. Oparta o filar werandy, otulając się jak najszczelniej w fałdy płaszcza i starając się zapomnieć o zimnie i o głodzie, zajęłam się przyglądaniem i rozmyślaniami. Moje rozmyślania zbyt były nieokreślone i niepowiązane, żeby je warto wspominać. Zaledwie wiedziałam, gdzie się znajduję. Gateshead i ubiegłe moje życie gdzieś odbiegły w dal, teraźniejszość była niejasna i jakaś obca, a o przyszłości nie umiałam snuć domysłów. Rozglądałam się po tym jakby klasztornym ogrodzie, a potem spojrzałam na dom, obszerny budynek, którego jedna połowa wydawała się szara i stara, druga zaś zupełnie nowa. Nowa część, obejmująca pokój szkolny i sypialnie, miała krzyżowe i zakratowane okna, co nadawało jej wygląd kościelny. Kamienna tablica nad drzwiami nosiła napis:
375„Zakład Lowood. Ta część została przebudowana A. D.[52]… przez Naomi Brocklehurst z Brocklehurst Hall w tym hrabstwie. «Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie». Mt 5, 16[53]”.
376Odczytywałam raz i drugi te słowa. Czułam, że potrzebują jakiegoś wyjaśnienia, gdyż nie potrafiłam znaczenia ich w pełni zrozumieć. Gdy tak nad tym rozmyślałam, odgłos czyjegoś kaszlu tuż za mną sprawił, że odwróciłam głowę. W pobliżu, na kamiennej ławce siedziała młoda dziewczyna, pochylona nad książką, którą czytała z zainteresowaniem. Z miejsca, gdzie stałam, mogłam zobaczyć tytuł: Rasselas[54]. Imię to wydało mi się dziwne, więc tym bardziej pociągające. Dziewczyna, przewracając kartę, podniosła oczy, ja zaś zagadnęłam ją w tej chwili:
377— Czy to zajmująca książka? — Już świtał we mnie zamiar poproszenia, by mi ją kiedyś pożyczyła.
378— Mnie się podoba — odpowiedziała po chwili, przyjrzawszy mi się uważnie.
379— O czym tam jest mowa? — zapytałam znowu. Nie wiem, skąd mi się wzięła ta śmiałość wszczynania rozmowy z kimś obcym, taki krok przeciwny był naturze mojej i przyzwyczajeniom. Myślę, że jej zajęcie dotknęło jakiejś struny sympatycznej we mnie, gdyż i ja lubiłam czytać, choć tylko rzeczy lekkie i dziecinne, nie mogłam strawić ani zrozumieć lektury poważnej.
380— Możesz ją obejrzeć — odpowiedziała dziewczynka, podając mi książkę.
381Przejrzałam książkę. Krótki ten przegląd wystarczył, by mnie przekonać, że zawartość jej mniej była porywająca niż tytuł. Rasselas, jak na mój gust dziecinny, wydał mi się nudny. Nic tam nie znalazłam o wróżkach, nic o czarodziejach, gęsto zadrukowane stronice nie rozsiewały wcale barwnej rozmaitości. Oddałam jej książkę, odebrała ją spokojnie i nic nie mówiąc, pogrążyła się jak poprzednio w uważnej lekturze. Po raz wtóry odważyłam się jej przeszkodzić.
382— Czy możesz mi powiedzieć, co znaczy napis na tym kamieniu nad drzwiami? Co to jest Zakład Lowood?
383— Ten dom, do którego przybyłaś, by w nim zamieszkać.
384— A dlaczego nazywają go Zakładem? Czy różni się on pod jakimś względem od innych szkół?
385— Jest to częściowo szkoła dobroczynności. Ty i ja, my wszystkie jesteśmy dziećmi na utrzymaniu dobroczynności. Przypuszczam, że jesteś sierotą. Czy nie straciłaś ojca albo matki?
386— Oboje umarli, gdy byłam maleńka, tak że ich wcale nie pamiętam.
387— Otóż wszystkie dziewczęta tutaj straciły jedno albo oboje rodziców, a ten dom nazywany jest zakładem wychowawczym sierot.
388— Więc my tutaj nic nie płacimy? Czy oni nas utrzymują za darmo?
389— Płacimy albo krewni nasi płacą rocznie piętnaście funtów za każdą.
390— A więc dlaczego nazywają nas dziećmi na utrzymaniu dobroczynności?
391— Ponieważ piętnaście funtów nie wystarcza na utrzymanie i na naukę, a czego brakuje, dopełnia się ze składek.
392 393— Składają się rozmaici dobroczynni panowie i panie tu w okolicy i w Londynie.
394— Kto to był Naomi Brocklehurst?
395— Ta pani, która zbudowała nową część tego domu, jak o tym napisano na tablicy, i której syn dozoruje i rządzi wszystkim tutaj.
396 397— Ponieważ jest skarbnikiem i dyrektorem zakładu.
398— Ach, więc ten dom nie należy do tej wysokiej pani, która nosi zegarek i która powiedziała, że mamy dostać chleba z serem?
399— Do panny Temple? O, nie! Dobrze by było! Ona odpowiada przed panem Brocklehurstem za wszystko, co robi. Pan Brocklehurst kupuje wszelkie nasze pożywienie i ubrania dla nas.
400 401— Nie, dwie mile stąd, w dużym dworze.
402 403— Jest duchownym i mówią, że robi wiele dobrego.
404— Czy powiedziałaś, że ta wysoka pani nazywa się panna Temple?
405 406— A tamte inne nauczycielki jak się nazywają?
407— Ta, która ma rumiane policzki, nazywa się panna Smith, ona uczy robótek i przykrawa materiały, gdyż my same szyjemy sobie ubrania, płaszcze i wszystko. Ta mała z czarnymi włosami to panna Scatcherd, ona uczy historii i gramatyki i słucha lekcji drugiej klasy. A ta, która chodzi w szalu i chustkę do nosa przywiązuje do paska żółtą wstążką, to madame[55] Pierrot, pochodzi z Lille[56] we Francji i uczy francuskiego.
408 409 410— A tę małą czarną i madame…? Nie umiem wymówić jej nazwiska tak jak ty.
411— Panna Scatcherd jest prędka… Uważaj, żebyś jej się nie naraziła. Madame Pierrot to całkiem niezła osoba.
412— Ale panna Temple jest najlepsza — nieprawdaż?
413— Panna Temple jest bardzo dobra i bardzo mądra, ona przewyższa tamte, gdyż umie o wiele więcej niż one.
414 415 416 417 418— Czy czujesz się tutaj szczęśliwa?
419— Trochę za wiele się pytasz. Dałam ci już dosyć odpowiedzi, teraz chciałabym poczytać.
420W tejże chwili jednak odezwał się dzwonek, wzywający nas na obiad. Wróciłyśmy do domu.
421Zapach, unoszący się teraz w refektarzu, nie o wiele był bardziej ponętny od tego, który uraczył nasze nosy przy śniadaniu. Podano obiad w dwóch dużych, blaszanych naczyniach, z których unosiła się para, woniejąca zjełczałym tłuszczem. Potrawa składała się z pozbawionych jakiegokolwiek smaku kartofli i dziwnych obrzynków nie pierwszej świeżości mięsa, wszystko było wymieszane i gotowane razem. Każdej uczennicy wydzielono po dość pełnym talerzu tej papki. Jadłam, ile mogłam zjeść, zadając sobie pytanie, czy też jedzenie codziennie będzie takie.
422Po obiedzie przeszłyśmy natychmiast do pokoju szkolnego, lekcje rozpoczynały się znowu i trwały do godziny piątej.
423Dziecko, Kara, SzkołaPo południu zobaczyłam — i to był jedyny ważniejszy wypadek — jak dziewczynkę, z którą rozmawiałam na werandzie, panna Scatcherd odprawiła za karę z lekcji historii i kazała jej stanąć na środku wielkiego pokoju. Kara ta wydała mi się wielce zawstydzającą, zwłaszcza dla tak dużej dziewczynki, wyglądała ona na trzynaście lat co najmniej. Myślałam, że okaże, jak ją to martwi albo zawstydza, ale ku mojemu zdziwieniu ani nie płakała, ani się nie zarumieniła: spokojna, chociaż poważna, stała na oczach wszystkich. „Jak ona może tak spokojnie, tak mężnie to znosić? — zadawałam sobie pytanie. — Gdyby mnie to miało spotkać, życzyłabym sobie, żeby się ziemia pode mną rozstąpiła. Ona zaś jakby myślała o czymś, co dalekie jest od jej kary, od tego, co się z nią dzieje, o czymś, co nie jest ani dokoła niej, ani przed nią. Słyszałam o śniących na jawie, może ona teraz śni na jawie? Oczy jej patrzą w ziemię, ale ja jestem pewna, że ziemi nie widzą, wzrok jej wydaje się skierowany do wewnątrz, gdzieś do głębi serca. Patrzy, zdaje mi się, w to, co pamięta, a nie w to, co jest rzeczywiście obecne. Ciekawa jestem, co to za dziewczyna, czy dobra czy nie?”.
424Wkrótce po piątej dostałyśmy jeszcze jeden posiłek, składający się z małego garnuszka kawy i pół kromki ciemnego chleba. Połknęłam chleb i wypiłam kawę ze smakiem i z przyjemnością, ale byłabym rada, gdyby mi dano drugie tyle — byłam wciąż głodna. Miałyśmy potem pół godziny rekreacji[57], a po niej znów naukę. Następnie przyszła pora na szklankę wody i kawałek owsianego ciasta, modlitwy i spoczynek. Taki był mój pierwszy dzień w Lowood.
Rozdział VI
425Następny dzień rozpoczął się, jak poprzedni, wstawaniem i ubieraniem przy świeczce, ale tego ranka musiałyśmy zrezygnować z ceremonii mycia się, bo woda w dzbankach była zamarznięta. Poprzedniego wieczora nastąpiła zmiana, ostry północno-wschodni wiatr wiał tak przez całą noc szparami okien naszej sypialni, że trzęsłyśmy się z zimna w łóżkach, a woda w dzbankach pozamarzała.
426Zanim upłynęło długie półtorej godziny modlitw i czytania Biblii, myślałam, że umrę z zimna. Nadeszła wreszcie pora śniadania. Tym razem kasza nie była spalona, można było ją jeść, tylko ilość jej była mała. Jak niewielka wydała mi się moja porcja! Wzdychałam, by mogła być podwójna.
427Tego dnia zostałam przyjęta do czwartej klasy i miałam wyznaczone regularne zadania i zajęcia. Dotychczas byłam tylko widzem tego, co się działo w Lowood, teraz miałam wziąć w tym czynny udział. Z początku mało przyzwyczajonej do uczenia się na pamięć lekcje wydawały się i długie i trudne. Oszałamiały mnie częste zmiany i przechodzenie od jednego zadania do drugiego. Toteż byłam rada, gdy około godziny trzeciej po południu panna Smith dała mi do rąk kawał muślinu wraz z igłą, naparstkiem itd., kazała usiąść w spokojnym kąciku szkolnego pokoju i zrobić na tym obrębek. O tej godzinie większość dziewczynek również szyła, jednakże jedna klasa stała jeszcze dokoła krzesła panny Scatcherd, czytając, a że było cicho, mogłam słyszeć, jak się ich lekcja odbywała, jak każda dziewczynka odpowiadała i jakie uwagi albo pochwały dostawały im się od nauczycielki. Była to historia Anglii. Wśród czytających zauważyłam moją znajomą z werandy. Na początku lekcji jej miejsce było na czele klasy, ale za jakiś błąd w wymowie czy nieuwagę w interpunkcji została nagle usunięta na sam koniec. Nawet tam panna Scatcherd nie przestawała mieć jej wciąż na oku, co chwila robiła jej tego rodzaju uwagi:
428— Burns — (tak się nazywała, dziewczęta tutaj wołano po nazwiskach tak jak chłopców w szkole) — Burns, wykrzywiasz trzewik stojąc. Ustaw nogę prosto, natychmiast. Burns, czemu ty tak szkaradnie wysuwasz brodę. Cofnij ją. Burns, wymagam, żebyś stała z podniesioną głową, nie mogę patrzeć na ciebie, kiedy się tak trzymasz… itp., itp.
429Po dwukrotnym odczytaniu rozdziału zamykano książki i nauczycielka egzaminowała uczennice. Lekcja była poświęcona panowaniu Karola I[58]; większość na rozmaite pytania — dotyczące tonażu, wagi czy opłat okrętowych — nie umiała odpowiedzieć. Każdą jednakże trudność rozwiązywała natychmiast Burns. Pamięć jej widocznie objęła istotę całej lekcji i na każdy punkt gotowa była dać odpowiedź. Spodziewałam się, że za tyle uwagi panna Scatcherd pochwali ją, lecz zamiast tego nagle wykrzyknęła:
430— Ty brudna, nieznośna dziewczyno! Nie wyczyściłaś paznokci dziś rano!
431Burns nie odpowiedziała. Dziwiłam się jej milczeniu.
432„Dlaczego nie wytłumaczy — pomyślałam — że ani paznokci wyczyścić, ani twarzy umyć nie mogła, ponieważ woda była zamarznięta”.
433Uwagę moją oderwała teraz panna Smith, dając mi do potrzymania pasmo nici. Podczas gdy je nawijała, mówiła do mnie od czasu do czasu, pytając, czy już byłam kiedyś w szkole, czy umiem znaczyć, haftować, robić na drutach itd. Dopóki mnie nie zwolniła, nie mogłam uważać na to, co robi panna Scatcherd. Szkoła, KaraGdy wracałam na swoje miejsce, ta właśnie wydawała rozkaz, którego znaczenia nie zrozumiałam, lecz zobaczyłam, że Burns natychmiast wyszła z klasy, poszła do małego wewnętrznego pokoiku, gdzie się chowało książki, i wróciła za chwilę, niosąc wiązkę gałązek związanych z jednego końca. To groźne narzędzie oddała pannie Scatcherd z pełnym szacunku ukłonem. Następnie spokojnie, nie czekając na rozkaz, odpięła fartuch, a nauczycielka natychmiast ostro wymierzyła jej po karku dwanaście uderzeń tą wiązką gałązek. Ani jedna łza nie zabłysła w oczach Burns, kiedy ja przerwałam szycie, gdyż na ten widok palce zadrżały mi z próżnego, bezsilnego gniewu, ani jeden rys jej zamyślonej twarzy nie zmienił zwykłego wyrazu.
434— Uparta dziewczyno! — zawołała panna Scatcherd — niczym nie mogę wykorzenić z ciebie nieporządnych przyzwyczajeń. Odnieś rózgę.
435Burns usłuchała. Przyjrzałam się jej uważnie, gdy wracała. Wkładała właśnie do kieszeni chustkę do nosa, a na jej chudym policzku błyszczał ślad łzy.
436Godzinę rekreacji uważałam za najmilszą część dnia w Lowood, ten kawałek chleba i ten łyk kawy pokrzepiał, chociaż nie sycił. Długi przymus dnia ulegał nieco zluzowaniu, w pokoju szkolnym cieplej było niż rano, gdyż pozwalano, ażeby się ognie paliły nieco jaśniej, poniekąd w zastępstwie świec, których jeszcze nie zapalono. Ten czerwony blask, tolerowany hałas, to zamieszanie rozmaitych głosów rozniecały upragnione wrażenie wolności.
437Wieczorem tego dnia, kiedy widziałam, jak panna Scatcherd wymierzała chłostę Burns, chodziłam jak zwykle pomiędzy ławkami, stołami i śmiejącymi się gromadkami bez towarzyszki, ale nie czułam się osamotniona. Przechodząc koło okien, raz po raz uchylałam okiennice i wyglądałam na dwór. Śnieg padał gęsty, na niższych szybach już formował warstwę. Przykładając ucho blisko do szyby, mogłam dosłyszeć, poza wesołym rozgwarem wewnątrz pokoju, żałosny jęk wiatru z zewnątrz.
438Gdybym była niedawno opuściła miły dom i dobrych rodziców, o tej godzinie byłabym prawdopodobnie najżywiej odczuwała żal rozstania. Wtedy ten wiatr byłby mi zasmucił serce, ten chaos w ciemności zamąciłby mi spokój! W moim położeniu wszystko to podniecało mnie tylko dziwnie i zuchwała, rozgorączkowana, pragnęłam, ażeby wiatr wył wścieklej, ażeby zmrok zamienił się w ciemność zupełną, a gwarny zamęt w głośną wrzawę.
439Przeskakując ławki, przechodząc pod stołami, dotarłam do jednego z kominków. Tam zastałam koleżankę Burns, klęczącą przed wysoką, drucianą kratą. Milcząca, oderwana od wszystkiego, co się naokół działo, pochłonięta była książką, którą czytała przy niezbyt jasnym świetle węgli.
440— Czy nadal Rasselas? — zapytałam, zachodząc ją z tyłu.
441— Tak — odpowiedziała. — Właśnie go kończę.
442I po pięciu minutach zamknęła książkę. Byłam z tego rada. „Teraz — pomyślałam — może wyciągnę ją na rozmowę”. Usiadłam przy niej na ziemi.
443— Jak ci na imię? — zapytałam.
444 445 446— Pochodzę z miejscowości położonej dalej na północ, tuż nad granicą Szkocji[59].
447 448— Mam nadzieję, ale nikt nie może być pewny przyszłości.
449— Musisz pragnąć opuścić Lowood.
450— Nie! Dlaczego miałabym tego pragnąć? Przysłano mnie do Lowood, ażebym zdobyła wykształcenie, i na nic by się zdało wracać, dopóki nie osiągnęłabym tego celu.
451— Ale ta nauczycielka, panna Scatcherd, jest taka okrutna dla ciebie!
452— Okrutna? Bynajmniej! Jest surowa, nie znosi moich wad.
453— Ja, gdybym była na twoim miejscu, ja bym jej nie znosiła. Opierałabym się jej. Gdyby mnie uderzyła tą rózgą, ja bym jej z ręki wyrwała, połamałabym ją przed jej nosem.
454— Prawdopodobnie nie zrobiłabyś nic podobnego. A gdybyś to zrobiła, pan Brocklehurst wypędziłby cię ze szkoły. Byłoby to wielkie zmartwienie dla twoich krewnych. O wiele lepiej jest cierpliwie znosić ból, którego nikt nie odczuwa prócz ciebie, niż popełnić czyn nierozważny, którego złe następstwa rozciągnęłyby się na wszystkich twoich bliskich. Zresztą Biblia nakazuje nam za zło płacić dobrem.
455— Ale mnie się wydaje, że to wstyd być bitą albo być zmuszoną stać na środku pokoju, gdzie jest pełno osób. A przy tym tyś taka duża dziewczyna… Ja jestem o wiele młodsza od ciebie, a nie mogłabym tego znieść.
456— A jednak miałabyś obowiązek znieść, gdybyś tego nie mogła uniknąć. Tylko słaby i niemądry mówi, że nie może znieść tego, czego los zażąda od niego, by zniósł.
457Słuchałam jej zdziwiona. Nie mogłam zrozumieć tej zasady wytrzymałości w cierpieniu, a jeszcze mniej mogłam zrozumieć i podzielać jej wyrozumiałość dla swej dręczycielki. Wciąż czułam, że Helen Burns widzi rzeczy w świetle dla mnie niewidzialnym. Przypuszczałam, że może ona ma słuszność, a nie ja, ale nie chciało mi się głębiej rozważać tej sprawy, odkładałam to na sposobniejszą porę.
458— Mówisz, że masz wady, Helen. Jakie wady? Mnie się wydaje, że ty jesteś bardzo dobra.
459— Więc naucz się ode mnie nie sądzić po pozorach. Jestem, jak mówi panna Scatcherd, nieporządna, rzadko składam swoje rzeczy, nigdy ich nie utrzymuję w porządku. Jestem niedbała, zapominam reguły i przepisy. Czytam, kiedy powinnam uczyć się lekcji, nie jestem systematyczna, a czasami mówię tak jak ty, że nie mogę poddać się systematycznemu porządkowi. Wszystko to niezmiernie drażni pannę Scatcherd, która jest bardzo porządna, punktualna i dokładna we wszystkim.
460— I zła, i okrutna — dodałam, ale Helen Burns nie chciała się na to zgodzić. Milczała.
461— Czy panna Temple jest równie surowa wobec ciebie jak panna Scatcherd?
462Na wzmiankę o pannie Temple łagodny uśmiech przebiegł po jej poważnej twarzy.
463— Panna Temple jest pełna dobroci, sprawia jej przykrość bycie surową wobec kogokolwiek, nawet najgorszych w szkole. Ona widzi moje wady i łagodnie mnie upomina, a jeżeli czymś zasłużę na pochwałę, nie szczędzi mi jej. Najlepszym dowodem, jak zakorzenione są we mnie nieszczęsne moje wady, jest to, że nawet jej upomnienia, tak łagodne i słuszne, nie mogą mnie z nich wyleczyć, a nawet jej pochwały, chociaż tak bardzo je cenię, nie mogą mnie pobudzić do stałej staranności i uwagi.
464— To ciekawe — odpowiedziałam. — Przecież tak łatwo być staranną.
465— Dla ciebie, niewątpliwie. Przyglądałam ci się w twojej klasie dziś rano, widziałam, jak pilnie uważasz. Widać było, że ci myśli nie uciekały, podczas gdy panna Miller tłumaczyła lekcję i wypytywała cię. Otóż moje myśli stale gdzieś się błąkają. Wtedy, kiedy powinna bym słuchać panny Scatcherd i pilnie zważać na wszystko, co mówi, gubię często sam dźwięk jej głosu, wpadam w jakiś rodzaj snu. Niekiedy zdaje mi się, że znajduję się w Northumberland[60] i że odgłosy, które słyszę dokoła, to szmer strumyczka, przepływającego przez Deepden, w pobliżu naszego domu. Wtedy, jeżeli przyjdzie na mnie kolej odpowiadać, muszą mnie budzić, a ponieważ słuchając wymarzonego strumyczka, nie słyszałam, co tam czytano, nie umiem odpowiedzieć.
466— Jednakże dobrze odpowiadałaś dziś po południu.
467— To był czysty przypadek, zainteresował mnie przedmiot, o którym czytałyśmy. Dziś po południu, zamiast śnić o Deepden, dziwiłam się, jak człowiek, który pragnął działać uczciwie, mógł postępować tak niesprawiedliwie i niemądrze, jak to nieraz czynił Karol Pierwszy. I myślałam, jak to źle się stało, że przy swojej prawości i sumienności nie umiał dalej spojrzeć poza przywileje korony. Gdyby był tylko potrafił patrzyć w odleglejszą przyszłość i zrozumieć, dokąd zmierzał tak zwany „duch czasu”! A jednak ja lubię Karola, szanuję go i żałuję tego biednego ściętego króla! Tak, nieprzyjaciele jego byli gorsi: przelali krew, której nie mieli prawa przelewać! Jak oni śmieli go zabić!
468Helen mówiła teraz do samej siebie. Zapomniała, że ja jej dobrze zrozumieć nie mogłam, że nic albo niewiele wiedziałam o tym, o czym rozprawiała. Przywołałam ją do mojego własnego poziomu.
469— A gdy cię uczy panna Temple, czy i wtedy myśli twe gdzieś wędrują?
470— Nie, chyba bardzo rzadko. Gdyż panna Temple ma zawsze do powiedzenia coś, co jest ciekawsze dla mnie niż moje własne rozważania. Jej sposób mówienia jest dla mnie dziwnie miły, a wiadomości, których udziela, zawierają często to właśnie, czego pragnęłam się dowiedzieć.
471— A więc wobec panny Temple nie masz sobie nic do zarzucenia?
472— Nie, ale to takie bierne, nie kosztuje mnie to żadnego wysiłku, kieruję się własną skłonnością. W takiej dobroci nie ma zasługi.
473— Jest, owszem, i to wielka: jesteś dobra dla tych, którzy są dobrzy dla ciebie. Ja dla siebie więcej nie pragnę. Zło, Dobro, WalkaGdyby ludzie byli zawsze dobrzy i posłuszni względem tych, którzy są okrutni i niesprawiedliwi, źli byliby zawsze górą. Nigdy by się nie bali, nigdy by się nie zmienili i stawaliby się coraz gorsi i gorsi. Gdy nas ktoś uderzy bez powodu, powinniśmy oddać bardzo mocno. Jestem pewna, że powinniśmy, tak mocno, ażeby nauczyć tego, kto nas uderzył, żeby tego nigdy nie powtórzył.
474— Zmienisz zdanie, mam nadzieję, gdy będziesz starsza. Tymczasem jesteś jeszcze małą, nie bardzo mądrą dziewczynką.
475— Ale ja tak czuję, Helen. Ja nie mogę lubić tych, którzy, choćbym się nie wiem jak starała im dogodzić, nie chcą mnie polubić. Muszę bronić się przed tymi, którzy karzą mnie niesprawiedliwie. To tak samo naturalne, jak to, że kocham tych, którzy mi okazują przywiązanie, lub że poddaję się karze, gdy czuję, że na nią zasłużyłam.
476— Poganie i dzikie ludy głoszą te same zasady, ale chrześcijanie i narody cywilizowane wypierają się ich.
477— Jakim sposobem? Nie rozumiem.
478— To nie gwałt najlepiej zwycięża nienawiść i nie zemsta goi krzywdę najlepiej.
479 480— Czytaj Nowy Testament i zauważ, co Chrystus powiada i jak postępuje. Niech Jego słowa będą ci prawem, a postępowanie Jego przykładem.
481 482— „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają[61]”.
483— W takim razie ja powinna bym kochać panią Reed, czego uczynić nie mogę, powinna bym błogosławić jej syna Johna, co jest niepodobieństwem.
484Z kolei Helen Burns zapytała mnie o wytłumaczenie, a ja też zaraz zaczęłam jej po swojemu opowiadać dzieje moich cierpień i uraz. Gorzka i bezwzględna w podnieceniu, mówiłam tak, jak czułam — niczego nie tając, niczego nie łagodząc.
485Helen wysłuchała mnie cierpliwie do końca. Spodziewałam się, że zrobi potem jakąś uwagę, ale ona milczała.
486— Więc powiedz — zapytałam niecierpliwie — czyż pani Reed to nie kobieta twardego serca, zła kobieta?
487— Była niedobra względem ciebie, to nie ulega wątpliwości. Ponieważ, widzisz, ona nie znosi twojego charakteru, tak jak panna Scatcherd nie znosi mojego. Ale jak ty dokładnie pamiętasz wszystko, co ona ci zrobiła i co ci powiedziała! Jak dziwnie głęboko jej niesprawiedliwość wyryła się w twoim sercu! Żadne złe traktowanie tak się w mych uczuciach nie upamiętnia. Czy nie lepiej by ci było, gdybyś się starała zapomnieć o jej surowości wraz z tymi gwałtownymi wzruszeniami, które ona obudziła? KrzywdaŻycie wydaje mi się zbyt krótkie, by spędzać je na pielęgnowaniu uraz i zapamiętywaniu krzywd. Jesteśmy i musimy być wszyscy obciążeni błędami na tym świecie, ale niebawem przyjdzie czas, kiedy, ufam w to, strząśniemy je z siebie wraz z tymi naszymi znikomymi ciałami. Gdy poniżenie i grzech opadną z nas wraz z tą ciężką powłoką cielesną, a tylko dusza pozostanie.
488Głowa Helen, zawsze pochylona, opadła jeszcze niżej, gdy wymawiała te słowa. Widziałam po wyrazie jej twarzy, że nie ma ochoty rozmawiać ze mną dłużej, że woli raczej rozmawiać z własnymi myślami. Niewiele dano jej czasu na rozmyślania — jedna z dyżurnych, wielka, szorstka dziewczyna, zbliżyła się w tej chwili, wołając silnym prowincjonalnym akcentem:
489— Helen Burns, jeżeli w tej chwili nie pójdziesz uporządkować swej szuflady i złożyć robótki, powiem pannie Scatcherd, niech przyjdzie i zobaczy!
490Helen westchnęła, budząc się z zadumy, i wstawszy bez zwłoki, w milczeniu posłuchała wezwania dyżurnej.
Rozdział VII
491Pierwszy kwartał pobytu w Lowood wydał mi się wiekiem — i to bynajmniej nie złotym wiekiem. Musiałam stoczyć przykrą walkę, by się przyzwyczaić do nowych reguł i zadań. Obawa, że pod tym względem może mi się coś nie udać, więcej mnie dręczyła niż fizyczne trudy i dokuczliwości, chociaż i te były niemałe.
492Przez styczeń, luty i część marca głębokie śniegi, a gdy te stopniały, nieprzebyte prawie drogi nie pozwalały nam wysunąć się poza mury ogrodu, z wyjątkiem tylko, gdy musiałyśmy pójść do kościoła. Jednak w obrębie tych murów musiałyśmy codziennie spędzać godzinę na świeżym powietrzu. Nasze ubrania niedostatecznie chroniły od ostrego zimna. Nie miałyśmy wysokich bucików, śnieg wchodził w niskie trzewiki, topniejąc w nich. Ręce bez rękawiczek grabiały i odmrażały się, tak jak i nogi. Dobrze pamiętam okropne swędzenie, którego doświadczałam co wieczora, gdy się nogi zaogniły, i mękę wkładania napuchłych, bolących i sztywnych palców w trzewiki co ranoGłód. A poza tym ta niewystarczająca ilość pożywienia była sprawą bardzo ciężką. Przy dobrych apetytach dzieci rosnących dostawałyśmy zaledwie tyle, ile mogłoby utrzymać przy życiu delikatnego chorego. Z tej szczupłości pożywienia wynikło nadużycie, które zwłaszcza młodszym uczennicom ciężko dawało się we znaki: gdy tylko wygłodzone duże dziewczęta znalazły sposobność, prośbą lub groźbą wyłudzały od małych ich porcje. Wiele razy musiałam podzielić z dwiema starszymi drogocenny kawałek ciemnego chleba, dawany nam na podwieczorek, a dopijając odrobinę pozostawionej mi w garnuszku kawy, ocierać skrycie łzy, które mi głód wyciskał!
493Niedziele w zimie były straszne. Musiałyśmy iść dwie mile do kościoła w Brocklebridge, gdzie nasz patron odprawiał nabożeństwo. Wychodziłyśmy zziębnięte, przychodziłyśmy do kościoła jeszcze bardziej zziębnięte. Podczas rannego nabożeństwa drętwiałyśmy po prostu z zimna. Za daleko było, by wracać na obiad, wydzielano nam tedy, między rannym a poobiednim nabożeństwem, jak zwykle głodowo wymierzone porcyjki chleba z mięsem.
494Po skończonym poobiednim nabożeństwie wracałyśmy odsłoniętą, pagórkowatą drogą. Ostry wiatr zimowy, ciągnący od śnieżnych szczytów północy, nieomal zdzierał nam z skórę twarzy.
495Przypominam sobie pannę Temple, idącą lekko i szybko wzdłuż naszych chwiejących się szeregów, w pledowym płaszczu, którym trzepotał mroźny wiatr. Ściągała go ciasno dokoła siebie i szła, dodając nam odwagi, słowem i przykładem zachęcając, byśmy nie upadły na duchu i maszerowały naprzód, jak mówiła: „jak dzielni żołnierze”. Pozostałe nauczycielki, biedaczki, same zwykle bywały tak strapione, że nie próbowały nawet pocieszać innych.
496Jakże wracając tęskniłyśmy do światła i ciepła buchającego w kominku ognia. Ale dla małych dziewczynek i to bywało niedostępne, każdy kominek w pokoju szkolnym otaczał natychmiast podwójny rząd dużych dziewczyn, a za nimi przysiadały na ziemi gromadkami małe, otulając fartuchami zziębnięte ramiona.
497Małą pociechę miałyśmy na podwieczorek, dawano nam podwójną porcję chleba, całą zamiast połowy kromki, z wybornym dodatkiem cieniutkiej warstwy masła. Była to uczta, na którą cieszyłyśmy się naprzód od niedzieli do niedzieli. Mnie zazwyczaj udawało się zatrzymać dla siebie połowę tego przysmaku, ale resztę musiałam zawsze odstępować.
498Wieczór niedzielny schodził na powtarzaniu z pamięci katechizmu, piątego, szóstego i siódmego rozdziału św. Mateusza[62] oraz na słuchaniu długiego kazania, czytanego przez pannę Miller, której niepohamowane ziewanie świadczyło, jak jest zmęczona. Często dywersję w tym nabożeństwie robiły małe dziewczynki, które zmożone snem spadały po kilka naraz z ławek na podłogę, skąd podnoszono je na wpół żywe. Zaradzało się temu, przenosząc je na środek sali i zmuszając do stania do końca kazania. Zdarzało się, że nie dopisywały im nóżki i że przewracały się jedne na drugie; wówczas podpierano je wysokimi krzesłami dyżurnych.
499Nie wspomniałam jeszcze o wizytacjach pana Brocklehursta. Pana tego istotnie nie było w domu przez większą część pierwszego miesiąca po moim przybyciu, może przedłużył pobyt u przyjaciela swego archidiakona. Nieobecność jego była dla mnie ulgą. Nie potrzebuję mówić, że miałam powód obawiać się jego przybycia. Przybył jednakże.
500Pewnego dnia, po obiedzie (byłam wtedy od trzech tygodni w Lowood), gdy siedziałam z tabliczką w ręku, zastanawiając się nad dzieleniem jakiejś długiej cyfry, ujrzałam, podniósłszy przypadkiem oczy do okna, przechodzącą właśnie postać. Prawie instynktownie rozpoznałam tę chudą figurę, a gdy w dwie minuty później cała szkoła, nie wyłączając nauczycielek, powstała en masse[63], nie potrzebowałam patrzeć, żeby się przekonać, czyje wejście w ten sposób witano. Długie kroki przemierzyły pokój szkolny i niebawem obok panny Temple, która także się była podniosła, stanęła ta sama czarna kolumna, która z tak złowróżbnym marsem[64] patrzyła na mnie przed kominkiem w Gateshead. Spojrzałam teraz spod oka na ten twór architektury. Tak, miałam słuszność: to był pan Brocklehurst, w surducie zapiętym na wszystkie guziki, jak gdyby jeszcze dłuższy, węższy i sztywniejszy niż kiedykolwiek.
501Miałam powody odczuwać na jego widok przykre zaniepokojenie. Aż nazbyt dobrze pamiętałam te przewrotne objaśnienia, jakimi pani Reed opisywała mój charakter, obietnicę, daną przez pana Brocklehursta, że powiadomi pannę Temple i nauczycielki o moich wadach i złych skłonnościach. Przez cały czas dotąd drżałam przed spełnieniem tej obietnicy, codziennie wyglądałam „tego, który przyjdzie…” i opowie o mojej przeszłości i o rozmowie ze mną, i napiętnuje mnie jako złe dziecko — odtąd na zawsze. I oto teraz zjawił się.
502Stał obok panny Temple i mówił jej coś do ucha. Nie wątpiłam, że odsłania przed nią moje niegodziwości i z bolesnym lękiem śledziłam jej oczy, spodziewając się, że lada chwila ciemne ich źrenice cisną na mnie spojrzenie pełne wstrętu i pogardy. Nasłuchiwałam także, a ponieważ przypadkiem siedziałam niezbyt daleko, pochwyciłam większość tego, co mówił — treść jego słów uspokoiła na razie mój bezpośredni lęk.
503— Przypuszczam, że nici, które kupiłem w Lowton[65], będą dobre. Zauważyłem, że będą właśnie gatunku odpowiedniego dla perkalowych koszul i dobrałem także właściwe igły. Niech pani powie pannie Smith, że zapomniałem sobie zapisać igły do cerowania, ale przyślę jej kilka paczek w przyszłym tygodniu. I żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie dawała uczennicom więcej niż po jednej naraz. Jeżeli dostają więcej, stają się niedbałe i gubią je. Właśnie, chciałbym, żeby wełnianych pończoch lepiej pilnowano! Będąc tu ostatnim razem, zaszedłem do kuchennego ogrodu i przejrzałem bieliznę, suszącą się na sznurach. Była tam moc czarnych pończoch w bardzo złym stanie. Sądząc po wielkości dziur, nie były one dobrze naprawione zawczasu.
504 505— Zastosujemy się do pańskich wskazówek — odpowiedziała panna Temple.
506— Dalej, proszę pani, mówiła mi praczka, że niektóre dziewczęta dostawały po dwa czyste kołnierzyki na tydzień. To za wiele, reguła ogranicza się do jednego.
507— Zdaje mi się, że tę okoliczność mogę wytłumaczyć, proszę pana. Agnes i Catherine Johnstone w czwartek były zaproszone na herbatę do znajomych w Lowton, pozwoliłam im więc przy tej sposobności włożyć czyste kołnierzyki.
508Pan Brocklehurst kiwnął głową.
509— Dobrze, na ten raz, ale proszę, niech się taka sposobność zbyt często nie powtarza. Jedzenie, Okrucieństwo, Obyczaje, Fałsz, Chrystus, KsiądzI jeszcze jedna rzecz mnie zadziwiła: odkryłem, robiąc rachunki z gospodynią, że drugie śniadanie, składające się z chleba z serem, zostało dwa razy podane dziewczętom w ciągu minionych dwóch tygodni. Jakże to? Przejrzałem regulamin i nie znalazłem tam żadnej wzmianki o drugich śniadaniach. Kto wprowadził tę nowość i jakim prawem?
510— To ja muszę być odpowiedzialna, panie, za ten wyjątkowy przypadek — odpowiedziała panna Temple. — Śniadanie było tak źle ugotowane, że uczennice po prostu nie mogły go zjeść, a ja nie śmiałam zostawić ich o głodzie aż do obiadu.
511— Niech pani pozwoli. Wiadomo pani, że zamiarem moim w wychowaniu tych dziewcząt nie jest przyzwyczajenie ich do zbytków i dogadzania sobie. Chcę z nich uczynić hartowne, cierpliwe, pełne samozaparcia istoty. O ile by przypadkowo apetyt ich doznał zawodu z powodu niedogotowanej albo przegotowanej potrawy, nie powinno się dawać w zastępstwie czegoś delikatniejszego, co by sprawiało przyjemność podniebieniu. Byłoby to dogadzanie ciału i paczenie zadań instytucji. Przeciwnie, powinno się zdarzenie takie wyzyskać ku zbudowaniu duchowemu uczennic, ku zachęcie, by okazały męstwo wobec chwilowego braku. Krótka przemowa w takich wypadkach byłaby na miejscu, przemowa, w której mądra nauczycielka, korzystając ze sposobności, wspomniałaby o cierpieniach pierwszych chrześcijan, o torturach męczenników, o napomnieniach samego Pana naszego, który polecał uczniom wziąć swój krzyż i iść za Nim, o Jego naukach, że człowiek nie samym chlebem żyć winien, ale słowem Bożym, o Jego boskich pocieszeniach, że „jeżeli głód cierpicie i pragnienie dla mnie, szczęśliwi jesteście”[66]. O pani, jeżeli pani chleb z serem zamiast przypalonej kaszy kładzie tym dzieciom do ust, zaiste, karmi pani ich nędzne ciała. Nie myśli pani, że pani głodem morzy ich nieśmiertelne dusze!
512Pan Brocklehurst znowu przerwał — może pod wpływem hamowanych uczuć. Panna Temple patrzyła w ziemię, gdy zaczynał do niej mówić, teraz jednak patrzyła prosto przed siebie, a twarz jej, z natury marmurowej bladości, zdawała się przybierać także chłód i twardość marmuru. Zwłaszcza usta jej, silnie zacięte, i czoło przybrały stopniowo wyraz skamieniałej surowości.
513Pan Brocklehurst tymczasem, stojąc przed kominkiem z rękoma za plecami, majestatycznie rozglądał się po całej szkole. Nagle mrugnął oczami, jak gdyby napotkał coś, co albo olśniło, albo poraziło jego źrenice. Odwróciwszy się, przemówił szybciej niż dotychczas:
514— Panno Temple, panno Temple, co… Co to za dziewczyna, ta, która ma fryzowane włosy? Rude włosy, pani, fryzowane na całej głowie? — I wyciągnąwszy laskę, wskazał ten okropny przedmiot, a ręka trzęsła mu się, gdy to uczynił.
515— To Julia Severn — odpowiedziała panna Temple bardzo spokojnie.
516— Julia Severn! A dlaczego ona albo może którakolwiek inna nosi fryzowane włosy? Dlaczego wbrew wszelkim przepisom i zasadom tego domu tak się otwarcie stosuje do światowej mody? To dobroczynny zakład, na zasadach ewangelicznych, a ona śmie włosy nosić całe w lokach?
517— Włosy Julii kręcą się z natury — odpowiedziała panna Temple jeszcze spokojniej.
518— Z natury! Tak, ale my się nie mamy stosować do natury. Ja pragnę, by te dzieci były dziećmi łaski, a na cóż taka obfitość włosów? Mówiłem tyle i tyle razy, że pragnę, ażeby włosy czesano gładko, prosto. Panno Temple, włosy tej dziewczyny trzeba zupełnie obciąć. Przyślę jutro golibrodę. A widzę też i inne, które mają za wiele tego niepotrzebnego… Ta wysoka dziewczyna, niech jej się pani każe odwrócić. Niech pani powie całej tej pierwszej ławce, że mają wstać i twarzami odwrócić się do ściany.
519Panna Temple przesunęła chusteczką po ustach, jak gdyby ścierając uśmiech, który na nich mimo woli zagościł. Wydała jednakże polecenie, a pierwsza klasa, skoro tylko zrozumiała, czego chcą od niej, usłuchała. Przechylając się trochę w tył w mojej ławce, mogłam widzieć spojrzenia i miny, jakimi podkreślały ten manewr. Szkoda, że i pan Brocklehurst nie mógł ich widzieć — byłby się może przekonał, że cokolwiek czynił z zewnętrzną powłoką tych istot, ich wnętrze było mu bardziej niedostępne, niż sobie wyobrażał.
520FałszPrzyglądał się odwrotnej stronie tych żyjących niedoli przez jakieś pięć minut, wreszcie wydał wyrok. Te słowa padły jak grzmot potępienia:
521— Wszystkie te koki na czubku głowy muszą być obcięte.
522Pana Temple zdawała się protestować.
523— Ja — mówił dalej — służę Panu, którego królestwo nie jest z tego świata. Moim posłannictwem jest upokorzyć w tych dziewczynach popędy cielesne, uczyć je ubierać się wstydliwie i prosto, a nie nosić trefione włosy i kosztowne szaty. Każda z tych młodych osób przed nami ma pasmo włosów, zaplecione w warkocze, które tylko próżność uwić mogła. Te, powtarzam, należy obciąć. Niech pani pomyśli, ile czasu straconego, ile…
524W tym miejscu przerwano panu Brocklehurstowi. Do pokoju weszły trzy inne osoby, panie. Powinny były przyjść nieco wcześniej, żeby wysłuchać nauki o strojach, gdyż były wspaniale ubrane w jedwabie, aksamity i futra. Dwie młode z tej trójki (ładne panny szesnasto- i siedemnastoletnia) miały popielate, filcowe kapelusze, modne wówczas, zdobne w strusie pióra, a spod ronda tych wdzięcznych nakryć głowy spadała obfitość jasnych włosów, kunsztownie ufryzowanych. Starsza dama otulała się w kosztowny, aksamitny szal, obszyty gronostajami i miała — modą francuską — grzywkę upiętą ze sztucznych loczków.
525Panna Temple z uszanowaniem powitała te damy — panią Brocklehurst z córkami — i poprowadziła je na bardziej prestiżowe miejsca. Zdaje się, że przybyły one powozem razem z szanownym rodzicem i że gospodarowały, robiąc przegląd, w pokoju na górze, podczas gdy on załatwiał interesy z gospodynią, wypytywał praczkę i dawał reprymendę przełożonej. Teraz zaczęły robić różne uwagi i zarzuty pannie Smith, pod której opieką była bielizna i nadzór nad sypialniami. Nie miałam jednakże czasu słuchać tego, co mówiły — inne sprawy zaprzątnęły i przykuły moją uwagę.
526Dotychczas, przysłuchując się rozmowie pana Brocklehursta z panną Temple, nie zaniedbywałam jednakże przezornego pilnowania osobistego bezpieczeństwa. Sądziłam, że dopnę tego, jeżeli tylko ujdę uwagi. W tym celu siedziałam głęboko wsunięta w ławkę i udając, że pilnie jestem zajęta rachunkami, trzymałam w ten sposób tabliczkę, żeby nią zasłonić twarz. I byłabym uszła uwagi, gdyby nie to, że zdradziecka tabliczka jakimś przypadkiem wysunęła mi się z ręki i upadając hałaśliwie, oczy wszystkich ściągnęła wprost na mnie. Wiedziałam, że teraz wszystko przepadło, i schylając się, by podnieść pęknięty na dwoje przedmiot, skupiłam wszystkie siły, by wytrzymać to, co przyjdzie — najgorsze. Jakoż i przyszło.
527— Niedbała dziewczyno! — powiedział pan Brocklehurst i zaraz dodał: — To ta nowa uczennica, jak widzę! — Zanim zdążyłam odetchnąć, mówił dalej: — Nie mogę zapomnieć, że mam o niej słówko do powiedzenia.
528A potem powiedział głośno… Ach, jakże głośne wydały mi się jego słowa:
529— Niech to dziecko, które stłukło tabliczkę, wystąpi naprzód!
530O własnej mocy nie byłabym się poruszyła — byłam jak sparaliżowana — ale dwie duże dziewczyny, wśród których siedziałam, postawiły mnie na nogi i popchnęły ku strasznemu sędziemu, a wtedy panna Temple łagodnie poprowadziła mnie przed niego i dosłyszałam jej wyszeptane słowa:
531— Nie bój się, Jane, ja widziałam, że to był przypadek. Nie będziesz ukarana.
532Ten dobrotliwy szept zranił mi serce.
533„Za chwilę ona pogardzi mną, uwierzywszy, że jestem obłudnicą!” — pomyślałam i zatrząsł mną poryw wściekłego gniewu przeciw panu Brocklehurstowi, pani Reed i nim wszystkim. Nie byłam Helen Burns.
534— Przynieście to krzesło — rzekł pan Brocklehurst, wskazując na bardzo wysoki mebel, z którego jedna z dyżurnych właśnie była wstała. Przyniesiono go.
535— Postawcie to dziecko na nim.
536I postawiono mnie na nim. Kto mnie postawił, nie wiem, nie byłam w stanie zauważyć szczegółów. Wiedziałam tylko, że zostałam podniesiona do poziomu nosa pana Brocklehursta, że znajduję się o jakiś łokieć od niego, i że fala pomarańczowych i fioletowych, jedwabnych okryć i obłok srebrnawych piór rozpościera się i powiewa poniżej mnie.
537 538— Moje panie — przemówił, zwracając się do swojej rodziny — panno Temple, panie nauczycielki i wy, dzieci, czy widzicie tę dziewczynę?
539Oczywiście, widziały mnie, gdyż czułam na sobie palący ich wzrok.
540— Widzicie, jaka jeszcze jest młoda. Widzicie, że wygląda tak jak inne dzieci. Bóg łaskawie obdarzył ją takim samym kształtem, jakim obdarzył nas wszystkich, żadne wybitne kalectwo jej nie wyróżnia. Kto by pomyślał, że zły duch znalazł już w niej powolną sługę i wspólniczkę? A jednak z bólem powiedzieć muszę, że tak jest.
541Przerwał, a ja zaczęłam opanowywać nerwowe drżenie i czuć, że już Rubikon[67] przebyty, i że mękę, której uniknąć nie można, należy mężnie wytrzymać.
542Kłamstwo, Krzywda, Kara, Hańba, Przyjaźń— Moje drogie dzieci — ciągnął dalej patetycznie czarny, kamienny duchowny — bardzo to smutna i żałosna sprawa. Mam bowiem obowiązek przestrzec was, że ta dziewczyna, która mogłaby być jedną z owieczek bożych, jest małym wyrzutkiem wśród was. Nie jest członkiem wiernej gromadki, ale przybłędą i obcą. Musicie się jej strzec i musicie unikać jej przykładu. Jeśli potrzeba, stronić od jej towarzystwa, wyłączać z zabaw i wykluczać z rozmów z wami. Nauczycielki, musicie czuwać nad nią, nie spuszczajcie z oczu jej uczynków, ważcie dobrze jej słowa, badajcie dokładnie jej postępowanie, karćcie jej ciało, by zbawić duszę… Jeżeli istotnie to zbawienie jest możliwe, bowiem (język mój zacina się, gdy mam to powiedzieć) ta dziewczyna, dziecko chrześcijańskiego kraju, gorsza od wielu małych pogan, co modlą się do Brahmy[68] i klękają przed Molochem[69], ta dziewczyna… kłamie!
543Nastąpiła teraz przerwa kilkominutowa, w czasie której ja, zupełnie już teraz przytomna, zauważyłam, że wszystkie panie Brocklehurst wyciągnęły chusteczki i przytknęły je do oczu. Podczas gdy starsza kiwała się naprzód i w tył, obie młodsze szeptały: „Ach, to szkaradnie!”
544Pan Brocklehurst ciągnął dalej.
545— Dowiedziałem się tego od jej dobrodziejki, od nabożnej i miłosiernej pani, która adoptowała ją w sieroctwie, wychowywała jak własną córkę, a której dobroć i wspaniałomyślność ta nieszczęsna dziewczyna odpłaciła niewdzięcznością tak brzydką, tak okropną, że w końcu szlachetna jej opiekunka czuła się zmuszona odłączyć ją od własnych dzieci w obawie, że jej zły przykład może zarazić ich czyste dusze. Przysłała ją tutaj, aby ją uzdrowić, tak jak dawni żydzi posyłali chorych do mętnego jeziorka w Bethesda[70]. A was, panie nauczycielki, pani przełożona, proszę, nie pozwólcie, żeby wody dokoła niej stanęły.
546Po tym wzniosłym zakończeniu pan Brocklehurst zapiął najwyższy guzik u surduta i szepnął coś swojej rodzinie, która wstała i ukłoniła się pannie Temple, po czym wszyscy ci wielcy ludzie uroczyście wypłynęli z pokoju. Odwracając się w drzwiach, mój sędzia powiedział:
547— Niech ona stoi jeszcze pół godziny na tym krześle i przez resztę dnia niech nikt się do niej nie odzywa.
548Tak więc stałam tam, na wzniesieniu — ja, która mówiłam, że nie zniosłabym wstydu stania na własnych nogach na środku pokoju, wystawiona teraz byłam na widok ogólny na hańbiącym piedestale. Co czułam, tego nie opiszą żadne słowa, ale właśnie gdy uczucia moje aż oddech dusiły mi w piersiach, dławiąc i ściskając za gardło, przeszła obok mnie jedna z uczennic. Przechodząc, podniosła na mnie oczy. Jakież dziwne światło jaśniało w tych oczach! Jakim niezwykłym uczuciem ten promień światła mnie przejął! Jakże mnie to nowe uczucie podniosło! Było to tak, jak gdyby męczennik, bohater przeszedł obok niewolnika albo ofiary i w przejściu siły mu dodał. Opanowałam grożący mi wybuch nerwowego płaczu, podniosłam głowę, stanęłam silnie na stołku. Helen Burns zapytała pannę Smith o jakiś drobiazg przy swojej robótce, dostała burę, że pyta o takie drobnostki, wróciła na swoje miejsce i znowu, przechodząc, uśmiechnęła się do mnie. Co za uśmiech! Pamiętam go dobrze i wiem teraz, że był to promień pięknej duszy, prawdziwej odwagi. Rozświetlił jej wydatne rysy, jej szczupłą twarz, jej zapadłe, siwe oczy jak odblask istoty anioła. A jednak w tej chwili Helen Burns nosiła na ramieniu opaskę „nieporządna”. Ledwie godzinę temu słyszałam, jak panna Scatcherd skazywała ją na obiad złożony z chleba i wody na jutro za to, że poplamiła ćwiczenia, przepisując je na czysto. Tak niedoskonała jest natura ludzka! Takie plamy widnieją na powierzchni najjaśniejszych planet, a oczy takie, jak panny Scatcherd, mogą dojrzeć tylko te maleńkie skazy, ślepe na pełną światłość gwiazdy.
Rozdział VIII
549Zanim upłynęło owe pół godziny, wybiła piąta. Rozpuszczono szkołę i wszystkie dziewczynki poszły do refektarza na podwieczorek. Odważyłam się teraz zejść, panował mrok. Poszłam do kącika i usiadłam na ziemi. Czar, który mnie dotąd podtrzymywał, zaczął się rozwiewać. Następowała reakcja i niebawem tak przemożny żal mną owładnął, że upadłam twarzą do ziemi i zapłakałam. Nie było przy mnie Helen Burns, nic mnie nie podtrzymywało na duchu. Pozostawiona samej sobie, poddałam się rozżaleniu i moje łzy zwilżyły deski podłogi. Zamierzałam przecież być tak dobra, zdziałać tak wiele w Lowood, zyskać tyle przyjaciółek, zasłużyć na uznanie, zdobyć sympatię ludzką. Już nawet zrobiłam widoczny postęp: jeszcze tego rana zyskałam pierwsze miejsce w klasie. Panna Miller gorąco mnie chwaliła. Panna Temple uśmiechnęła się z uznaniem. Przyrzekła, że będzie mnie uczyła rysować i że pozwoli mi się uczyć francuskiego, jeżeli przez dalsze dwa miesiące będę robiła takie postępy jak dotąd. I moje koleżanki dobrze się do mnie odnosiły, rówieśniczki traktowały mnie jak równą, żadna mi nie dokuczała. A oto teraz leżę zgnębiona, zdeptana… I czyż kiedyś będę mogła powstać?
550„Nigdy” — myślałam i gorąco pragnęłam umrzeć. Łkając z tym życzeniem w duszy, usłyszałam, że ktoś się zbliża. Zerwałam się. Przy świetle dogasającego ognia ujrzałam Helen Burns, idącą wzdłuż długiego, prostego pokoju. Niosła mi chleb i kawę.
551— No, zjedz cośkolwiek — przemówiła.
552Ale ja odsunęłam wszystko, czując, że w tej chwili każdą kroplą, każdą okruszyną musiałabym się zadławić. Helen przyglądała mi się zapewne ze zdziwieniem. Nie mogłam opanować wzburzenia pomimo wysiłków, w dalszym ciągu płakałam głośno. Ona usiadła na ziemi obok mnie, objęła rękoma kolana, oparła na nich głowę i w tej pozycji milczała jak indyjski derwisz[71]. Ja przemówiłam pierwsza:
553— Helen, dlaczego ty zadajesz się z dziewczyną, którą wszyscy uważają za kłamczucha?
554— Wszyscy, Jane? Ależ jest tutaj tylko osiemdziesiąt osób, które słyszały, że cię tak nazwano, a na świecie są przecież setki milionów.
555— A co mnie obchodzą miliony? Te osiemdziesiąt, które znam, pogardzają mną!
556— Jane, mylisz się. Nie ma prawdopodobnie ani jednej osoby w szkole, która by tobą pogardzała albo nie lubiła ciebie, a wiele, jestem pewna, bardzo cię żałuje.
557— Jakże mogą mnie żałować po tym, co pan Brocklehurst powiedział?
558— Pan Brocklehurst to nie Pan Bóg. Nie jest nawet żadnym ani wielkim, ani podziwianym człowiekiem. Nie bardzo go tutaj lubią. Nigdy nie postarał się o to, żeby go lubiano. Gdyby cię był potraktował jako specjalną ulubienicę, znalazłabyś dokoła siebie nieprzyjaciółki jawne lub ukryte. Tak, jak jest, większość okazywałaby ci współczucie, gdyby tylko śmiały. Nauczycielki i uczennice popatrzą może na ciebie chłodno przez jakiś dzień, dwa, ale w ich sercach kryją się przyjazne uczucia. A jeżeli w dalszym ciągu będziesz się dobrze zachowywała, te uczucia niebawem ujawnią się tym widoczniej, że chwilowo są stłumione. A zresztą, Jane…
559 560— Co, Helen? — zapytałam, ujmując jej ręce. Dłońmi łagodnie potarła mi palce, ażeby je rozgrzać, i mówiła dalej:
561— Gdyby cały świat cię nienawidził i wierzył, że jesteś zła, to jednak, byle własne sumienie było z tobą w zgodzie i nie uznawało w tobie winy, nie byłabyś bez przyjaciół.
562— Nie, ja wiem, że miałabym o sobie dobre mniemanie, ale to nie dosyć. Gdyby mnie inni nie kochali, wolałabym raczej umrzeć, niż żyć. Ja nie mogę znieść osamotnienia i nienawiści, Helen. Bo posłuchaj: dla pozyskania prawdziwego uczucia twojego albo panny Temple, albo kogoś, kogo bym naprawdę kochała, chętnie bym dała sobie kość w ręku złamać albo bykowi wziąć się na rogi, albo stanęłabym za wierzgającym koniem, ażeby jego podkowa uderzyła mnie w piersi…
563Obraz świata, Religia, Wiara, Dusza, Anioł— Cicho, daj spokój, Jane! Ty zanadto myślisz o miłości istot ludzkich, zanadto jesteś porywcza, gwałtowna. Wszechmocna Ręka, która stworzyła twoje ciało i tchnęła w nie życie, dała ci inne skarby, wyższe od twojej słabej istoty i stworzeń równie słabych jak ty. Oprócz tej ziemi i oprócz rasy ludzkiej istnieje świat niewidzialny i królestwo duchów. Ten świat nas otacza, gdyż jest wszędzie, a duchy patrzą na nas, gdyż mają zlecone czuwanie nad nami. I gdybyśmy umierali w męce i wstydzie, sponiewierani pogardą, zduszeni nienawiścią, aniołowie widzieliby nasze męki, rozpoznaliby naszą niewinność. Tak, jak ja wiem, że ty jesteś niewinna tego zarzutu, jaki pan Brocklehurst lekkomyślnie i patetycznie powtórzył za panią Reed, z drugiej ręki. Wiem, gdyż rozpoznaję prawą naturę w gorących twoich oczach i na czystym czole. Jane, Pan Bóg tylko czeka na oswobodzenie duszy z ciała, ażeby ją uwieńczyć pełną nagrodą. Dlaczegóż więc mielibyśmy upadać pod ciężarem cierpienia, kiedy życie tak rychło minie, a śmierć jest tak pewnym przejściem do szczęścia i do chwały?
564Milczałam. Helen uspokoiła mnie. W tym spokoju, jaki bił od niej, była przymieszka niewypowiedzianego smutku. Odnosiłam jakieś wrażenie żalu; podczas gdy ona mówiła, ale nie umiałam zdać sobie sprawy, skąd ono płynie. Gdy jednakże zauważyłam, że przestawszy mówić, oddycha szybko i raz i drugi sucho kaszle, zapomniałam natychmiast o własnych zmartwieniach. Ogarnął mnie nieokreślony niepokój o nią.
565Oparłszy głowę o ramię Helen, objęłam ją wpół, a ona przygarnęła mnie do siebie i tak odpoczywałyśmy w milczeniu. Niedługo siedziałyśmy w ten sposób, gdy wszedł do pokoju jeszcze ktoś inny. Wiatr rozgarnął ciężkie chmury i odsłonił księżyc, światło jego padło jasno na nas obie i na zbliżającą się postać, w której od razu rozpoznałyśmy pannę Temple.
566— Przyszłam umyślnie, żeby ciebie odszukać, Jane Eyre — przemówiła. — Przyjdź do mojego pokoju, a skoro Helen Burns jest z tobą, ona także może przyjść.
567Poszłyśmy. Idąc za przełożoną, musiałyśmy przejść przez kilka zawiłych korytarzy i wyjść na schody, zanim doszłyśmy do jej pokoju. Palił się tam suty ogień i pomieszczenie wyglądało przytulnie. Panna Temple kazała Helen zająć niski fotel przy kominku, sama usiadła w drugim, a mnie kazała stanąć przy sobie.
568— No i cóż, czy już minęło? — zapytała, przyglądając się mojej twarzy. — Czy wypłakałaś już zmartwienie?
569— Ach, to się chyba nigdy nie stanie!
570 571— Ponieważ zostałam niesłusznie oskarżona i teraz pani i wszyscy inni będą myśleli, że ja jestem taka zła!
572— Będziemy cię uważały za taką, jaką cię poznamy. Zachowuj się dalej równie dobrze jak dotąd, a będziemy z ciebie zadowolone.
573 574— Z pewnością — odpowiedziała, obejmując mnie ramieniem. — A teraz powiedz mi, kim jest ta pani, którą pan Brocklehurst nazwał twoją dobrodziejką?
575— Pani Reed, żona mojego wuja. Wuj umarł i polecił mnie jej opiece.
576— Więc ona nie z własnej woli wzięła cię na wychowanie?
577— Nie, proszę pani. Bardzo była niezadowolona, że musi to uczynić, ale wuj mój, jak często słyszałam od służących, wymógł na niej, zanim umarł, przyrzeczenie, że na zawsze zatrzyma mnie u siebie.
578— A teraz posłuchaj, Jane. Ty wiesz, a jeśli nie wiesz, to ci powiem, że jeżeli zbrodniarz jest oskarżony, wolno mu zawsze mówić w swojej obronie. Ty zostałaś oskarżona o kłamstwo, broń się przede mną, o ile możesz. Powiedz mi prawdę, tak jak ją pamiętasz, ale niczego nie dodawaj i nie przesadzaj w niczym.
579Postanowiłam w głębi serca mówić z całym umiarkowaniem, z całą ścisłością, a zastanowiwszy się przez parę minut, by uporządkować i powiązać, co mam do powiedzenia, opowiedziałam jej całe dzieje smutnego dzieciństwa. Wyczerpana byłam wzruszeniem, więc spokojniej mówiłam niż zazwyczaj, gdy dotykałam tego bolesnego tematu. Pamiętając zaś o przestrogach Helen, by nie poddawać się uczuciom urazy i nienawiści, mniej niż kiedykolwiek dotąd wlałam żalu i goryczy w swoje opowiadanie. Tak opanowane i uproszczone brzmiało wiarygodniej — czułam, że panna Temple wierzy mi najzupełniej.
580W toku opowieści wspomniałam o panu Lloydzie, że przyszedł mnie odwiedzić po moim ataku. Nigdy bowiem zapomnieć nie mogłam o tym strasznym dla mnie epizodzie czerwonego pokoju. Opisując go, czułam, że w pewnym stopniu ponosi mnie wzburzenie, gdyż nic nie mogło złagodzić we wspomnieniu tego spazmu strachu i rozpaczy, jaki mi serce ścisnął, gdy pani Reed odrzuciła moje oszalałe błaganie o litość i zamknęła mnie powtórnie w ciemnym pokoju, gdzie straszyło.
581Skończyłam. Panna Temple popatrzyła na mnie dłuższą chwilę w milczeniu, a potem rzekła:
582— Ja znam trochę pana Lloyda, napiszę do niego. A jeżeli odpowiedź jego potwierdzi twoje opowiadanie, zostaniesz publicznie oczyszczona od wszelkiego zarzutu. W moich oczach, Jane, już teraz jesteś oczyszczona.
583Pocałowała mnie i wciąż jeszcze trzymając mnie przy sobie (gdzie bardzo rada stałam, gdyż jak to dziecko miałam przyjemność w podziwianiu jej twarzy, ubrania, paru klejnotów, białego czoła, lśniących pukli włosów i promieniejących, ciemnych oczu), zwróciła się do Helen Burns.
584— Jak się dziś wieczór czujesz, Helen? Czy dużo dzisiaj kaszlałaś?
585— Zdaje mi się, że nie tak bardzo dużo, proszę pani.
586 587 588Panna Temple wstała, ujęła jej rękę i zbadała puls, po czym wróciła na swoje miejsce. Słyszałam, jak cicho westchnęła. Milczała, zamyślona, przez parę minut, w końcu, jak gdyby budząc się, powiedziała wesoło:
589— Ale wy obie jesteście dziś w gościnie u mnie, muszę was przeto godnie przyjąć!
590 591— Barbaro — rzekła, gdy weszła służąca — nie dostałam jeszcze herbaty. Przynieś tacę i postaw filiżanki. I dla tych dwóch panienek także.
592Wniesiono niebawem tackę. Ach, jakże ładne wydały mi się te porcelanowe filiżanki i ten imbryk błyszczący, gdy ustawiono to wszystko na okrągłym stoliczku przed kominkiem! Jak wonna była para napoju, jak pachniały grzanki! Tych jednakże, ku mojemu zawodowi (gdyż zaczynałam odczuwać głód), była tylko bardzo mała porcyjka. Panna Temple także to zauważyła.
593— Barbaro — rzekła — czy nie mogłabyś przynieść trochę więcej chleba i masła? To nie wystarczy dla trzech osób.
594Barbara poszła i zaraz też wróciła.
595— Proszę pani, pani Harden powiada, że posłała zwykłą ilość.
596Pani Harden była to gospodyni, niewiasta zupełnie wedle serca pana Brocklehursta — sucha jak kość, twarda jak żelazo.
597— O, dobrze, dobrze! — odpowiedziała panna Temple. — Więc musi nam to wystarczyć.
598A gdy dziewczyna wyszła, dodała z uśmiechem:
599— Na szczęście mam tym razem możność uzupełnienia braku!
600Poprosiwszy Helen i mnie do stolika i postawiwszy przed każdą z nas filiżankę herbaty z jednym wyśmienitym, ale cienkim kawałkiem grzanki, wstała, otworzyła szufladę, dobyła stamtąd paczkę zawiniętą w papier i ukazała oczom naszym spory kawał ciasta z makiem.
601— Miałam każdej z was dać po kawałku ciasta, byście zabrały ze sobą — rzekła — ale skoro tak mało dano nam grzanek, musicie to teraz dostać. — I szczodrą ręką zabrała się do krajania.
602Uczta ta była dla nas czymś jak nektar i ambrozja, a nie najmniejszą rozkoszą tego przyjęcia był uśmiech zadowolenia gospodyni, przyglądającej się, jak wyostrzone nasze apetyty syciłyśmy delikatną strawą, obficie przez nią dostarczoną.
603Po wypiciu herbaty i usunięciu tacki panna Temple zaprosiła nas znowu do kominka. Siedziałyśmy, mając ją pośrodku, i teraz wywiązała się między nią a Helen rozmowa. Przysłuchiwanie się jej było dla mnie prawdziwą rozkoszą.
604Panna Temple miała zawsze w sobie jakąś pogodę, jakąś godność wyrazu, jakąś wytworną prostotę wysłowienia, która wykluczała wpadanie w podniecenie, w gorączkowość — coś, co widzów i słuchaczy napawało uczuciem czci dla niej. Odczuwałam to teraz, ale w zdumienie wprawiła mnie Helen Burns.
605Krzepiące pożywienie, płonący ogień, obecność i dobrotliwość ukochanej jej nauczycielki, a może więcej niż to wszystko, coś swoistego w wyjątkowej jej duszy rozbudziło drzemiące w niej moce. Najpierw zapłonęły żywą barwą jej policzki, tak zawsze blade i bezkrwiste, potem zaświeciły wilgotnym blaskiem oczy, które zajaśniały nagle urodą odmienną od piękności oczu panny Temple, bo pięknością nie barwy i oprawy, lecz wyrazu. A potem dusza jej osiadła na wargach i popłynęły słowa — z jakich źródeł, nie rozumiem. Czyż czternastoletnie dziewczę może mieć serce tak wielkie i silne, by pomieścić wezbrane źródło czystej, pełnej, gorącej wymowy? Taką ukazała mi się Helen owego pamiętnego dla mnie wieczora. Zdawało się, że duch jej śpieszy przeżyć w krótkiej chwili tyle, ile inni przeżywają w ciągu długotrwałego istnienia.
606Rozmawiały o rzeczach, o których ja nigdy nie słyszałam: o narodach i czasach minionych, o dalekich krajach, o tajemnicach przyrody odkrytych albo których się domyślano. Mówiły o książkach. Jakże ich wiele przeczytały! Jakież skarby wiedzy posiadały! A poza tym, jak były obeznane z francuskimi autorami! Ale zdumienie moje dosięgło szczytu, gdy panna Temple zapytała Helen, czy znajduje czasem chwilę, by przypomnieć sobie łacinę, której ją ojciec uczył i biorąc książkę z półki, dała jej do przeczytania i przetłumaczenia stronicę Wirgiliusza[72]. Helen usłuchała, a mój podziw rósł z każdym wierszem. Zaledwie skończyła, rozległ się dzwonek, wzywający na spoczynek. Nie można się było spóźnić. Panna Temple uściskała nas obie i powiedziała, przyciskając nas do serca:
607— Niech was Bóg błogosławi, moje dzieci!
608Helen trochę dłużej przytuliła niż mnie, jeszcze mniej chętnie ją puszczała. Oczyma odprowadziła ją do drzwi, za nią po raz drugi pogoniła smutnym westchnieniem, o nią się troszcząc, otarła łzę z twarzy.
609Wchodząc do sypialni, usłyszałyśmy głos panny Scatcherd. Robiła przegląd szaf, właśnie wyciągnęła szufladę Helen i zaraz od wejścia przywitała ją ostrą burą, zapowiadając, że jutro będzie miała przypięte do ramienia pół tuzina nieporządnie złożonych kawałków.
610— Moje rzeczy były istotnie porozrzucane, że aż wstyd — szepnęła mi Helen do ucha. — Chciałam je poskładać, ale zapomniałam.
611Nazajutrz rano panna Scatcherd wyraźnymi literami wypisała na pasku tektury wyraz „flądra” i przywiązała tę opaskę na szerokim, łagodnym, inteligentnym czole Helen. Helen nosiła ją aż do wieczora, cierpliwie, bez żalu, uważając to za zasłużoną karę. Z chwilą gdy panna Scatcherd wyszła po skończonych poobiednich lekcjach, pobiegłam do Helen, zdarłam jej tę przepaskę z czoła i rzuciłam ją w ogień. Pasja, do której ona była niezdolna, przez cały dzień wrzała w mojej duszy i łzy gorące wciąż spływały mi po twarzy, bowiem widok jej smutnej rezygnacji nieznośnym bólem ściskał mi serce.
612W tydzień mniej więcej po opisanych wypadkach panna Temple, która była napisała do pana Lloyda, otrzymała odpowiedź. List jego potwierdził moje opowiadanie. Panna Temple, zgromadziwszy całą szkołę, oznajmiła, że postarała się o zbadanie zarzutów podniesionych przeciwko Jane Eyre i że cieszy się niezmiernie, że może ją ogłosić zupełnie niewinną. Nauczycielki wtedy, każda z osobna, podały mi rękę i ucałowały mnie, a szmer miłego zadowolenia przebiegł szeregi koleżanek.
613W ten sposób, czując, że spadł mi z serca wielki ciężar, zabrałam się na nowo do pracy z zamiarem przebicia się przez wszystkie trudności. Pracowałam usilnie, a powodzenie odpowiadało moim wysiłkom. Pamięć, z natury niezbyt świetna, poprawiała mi się przez ćwiczenia, systematyczna nauka rozwinęła mój umysł. Po paru tygodniach przeniesiono mnie do wyższej klasy, w niecałe dwa miesiące pozwolono mi zacząć francuski i rysunki. Nauczyłam się dwóch czasów słowa être[73] i tegoż dnia narysowałam pierwszy domek (którego ściany, nawiasem mówiąc, mogły konkurować z pochyłą wieżą w Pizie[74]). Tego wieczora, idąc spać, zapomniałam zabawiać się w myśli obrazem kolacji złożonej z gorących pieczonych kartofli lub białego chleba ze świeżym mlekiem, czym zwykłam oszukiwać niezaspokojony głód. Karmiłam się natomiast wyobrażeniem idealnych rysunków, dzieł mej własnej ręki, swobodnie naszkicowanych domów i drzew, malowniczych skał i ruin, bydła na pastwisku, ślicznie malowanych motyli unoszących się nad nierozkwitłymi różami, ptaków dziobiących dojrzałe wiśnie, gniazd mysikrólika z jajeczkami jak perełki, w obramowaniu gałązek bluszczu. Zastanawiałam się też w myśli, czy to możliwe, żebym mogła kiedyś biegle przetłumaczyć pewną małą powiastkę, którą mi tego dnia pokazywała madame Pierrot. Nim odpowiedziałam na to pytanie zadowalająco, zapadłam w słodki sen.
614Dobrze powiedział Salomon[75] — „Lepsze jest trochę jarzyn z miłością, niż tłusty wół z nienawiścią”[76].
615Nie byłabym zamieniła Lowood z wszystkimi jego niedostatkami na Gateshead z wygodami i codziennymi zbytkami stołu.
Rozdział IX
616Poprawiały się jednak z wolna niedostatki, a raczej surowe warunki pobytu w Lowood. Wiosna nadciągała, właściwie już nadeszła. Mrozy ustały, stopniały śniegi, złagodniały ostre wiatry. Moje nieszczęsne nogi, opuchłe, poranione mroźnym styczniowym powietrzem, zaczęły goić się i tęchnąć[77] pod wpływem łagodnych tchnień kwietnia. Noce i ranki już nam nie mroziły kanadyjską temperaturą krwi w żyłach. Znośne teraz były godziny zabaw, spędzane w ogrodzie, a niekiedy, w dzień słoneczny, bywało nawet miło i wesoło. Ciemne, brunatne grządki zaczynały zielenieć, stawały się coraz świeższe i nasuwały myśl, że nadzieja przechadza się po nich co noc, zostawiając każdego ranka jaśniejsze ślady swoich kroków. Kwiaty wyzierały spomiędzy liści: śnieżyczki, krokusy, aurykle[78], złotookie bratki. W czwartkowe popołudnia (dni rekreacji poobiedniej) odbywałyśmy dalsze spacery i znajdowałyśmy jeszcze milsze kwiaty, rozkwitające nad drogami i pod płotami.
617Odkryłam też źródło wielkiej przyjemności, leżące poza wysokim, szpikulcami najeżonym murem naszego ogrodu. Tym źródłem radości był widok na malownicze szczyty, okalające wielką dolinę górską, bogatą w zieleń i cień, oraz jasny strumień, pełen ciemnych kamieni i iskrzących wirów. Jakże inaczej przedstawiał się ten widok, gdy oglądałam go pod ołowianym niebem zimy, gdy zesztywniały był od mrozu, zatulony w śnieg… Gdy śmiertelnie chłodne mgły, gnane wschodnim wiatrem, tłukły się wśród tych szczytów i opadały do ich stóp, łącząc się z lodowatym strumieniem. Ten sam strumień był wtedy mętnym, rwącym potokiem, wyrywał się z lasu, śląc w powietrze szalony łoskot, często wzmożony szumem ulewy. A las nad jego brzegami wyglądał jak szereg szkieletów.
618Kwiecień minął, przyszedł maj — jasny i pogodny. Dni były słoneczne, niebiosa błękitne, powiewy zachodnie lub południowe, łagodne. Teraz roślinność dojrzewała pośpiesznie. Lowood rozpuściło warkocze, zazieleniło się, rozkwieciło całe. Wielkie szkielety jesionów, klonów i dębów przywdziały znów majestatyczną szatę życia. Rośliny jawiły się obficie w zacisznym cieniu lasu, niezliczone odmiany mchów wypełniały jego zakątki, a dzikie prymulki słały się wśród trawy jak plamy słoneczne. Wszystkim tym radowałam się często i w całej pełni, wolna, niepilnowana i prawie sama. O przyczynie tej niezwykłej wolności teraz mówić mi wypada.
619Czyż nie opisałam miłego miejsca zamieszkania, mówiąc, że położone było wśród wzgórz i lasu, wznosząc się nad brzegiem strumienia? Istotnie, miłe ono było, ale czy zdrowe, to inna sprawa.
620ChorobaTa leśna dolinka, w której leżało Lowood, była kolebką mgły i rodzącej się z niej epidemii. Zarazki jej, wiosną rozwinięte, wdarły się do schroniska sierot. Tyfus zagnieździł się w przeludnionym pokoju szkolnym i w sypialni, zanim nadszedł maj, zakład zamienił się w szpital.
621Niedożywienie oraz zaniedbane przeziębienia i katary osłabiły odporność dziewcząt. Z osiemdziesięciu czterdzieści pięć leżało równocześnie. Rozpuszczono klasy, wszelkie reguły uległy złagodzeniu. Nielicznym zdrowym dano prawie nieograniczoną swobodę: raz, że doktor zalecał konieczność ruchu i przebywania na świeżym powietrzu dla podtrzymania zdrowia, a dwa, że gdyby nawet nie to, nikt nie miał czasu pilnować ich i czuwać nad nimi. Całą uwagę panny Temple pochłaniały pacjentki. Żyła w pokoju chorych, nie opuszczając go wcale, chyba że nocą, by parę godzin snu ukraść. Nauczycielki miały dość do roboty z pakowaniem i wyprawianiem tych dziewcząt, które na szczęście dzięki przyjaciołom lub krewnym mogły i chciały wydobyć się z siedziby zarazy. Wiele już dotkniętych chorobą pojechało do domu po to tylko, by tam umrzeć. Niektóre umarły w szkole. Szybko i cicho je pochowano.
622Podczas gdy w ten sposób zaraza rozpanoszyła się w Lowood, a śmierć stała się tam częstym gościem, gdy mrok i lęk panował w jego murach, gdy w pokojach i na korytarzach unosiły się wonie szpitalne (gdyż kadzidła i pastylki daremnie walczyły z wyziewami choroby), ten słoneczny maj siał blaski na strome wzgórza i piękną lesistą krainę. I sam ogród zapłonął barwami kwiatów: malwy wystrzeliły wysoko jak drzewa, rozwijały się lilie, kwitły tulipany i róże. Obwódki małych grządek wesoło różowiły się goździkami i pąsowymi, podwójnymi stokrociami. Polne różyczki wydzielały rankami i wieczorami słodki zapach, zalatując jabłkiem i korzeniami. Ale wszystkie te wonne skarby bezużyteczne były dla większości mieszkanek Lowood, jedynie od czasu do czasu dostarczały garści ziół i kwiatów, składanych do trumny.
623Ja tymczasem wraz z resztą zdrowych uczennic używałam w pełni piękności widoków o tej porze roku. Pozwalano nam, jak Cygankom, błądzić po lesie od rana do wieczora. Robiłyśmy, co nam się podobało, chodziłyśmy, gdzie ochota niosła. Lepiej też nas żywiono. Pan Brocklehurst wraz ze swą rodziną nigdy się teraz nie pokazywał w Lowood, w gospodarskie sprawy nie wglądano. Skwaszona gospodyni odeszła, wypędził ją strach przed zarazą. Następczyni jej, nieprzywykła do miejscowego systemu, gospodarowała stosunkowo hojnie. Przy tym mniej osób było do żywienia — chore niewiele mogły jeść, nasze śniadaniowe miseczki bywały pełniejsze. Gdy brakło czasu na przygotowanie porządnego obiadu, co zdarzało się często, dawała nam po dobrym kawale zimnego pieroga albo po grubej kromce chleba z serem. Zabierałyśmy to do lasu, gdzie każda wybierała sobie dowolne miejsce, i tam ucztowałyśmy wspaniale.
624Moim ulubionym miejscem był gładki, szeroki kamień — biały i suchy, sterczący w samym środku strumienia, do którego dostać się można było jedynie, brodząc przez wodę. Czyniłam to boso. Powierzchnia kamienia była dość szeroka, by wygodnie pomieścić mnie i drugą dziewczynkę, wybraną wówczas moją towarzyszkę, Mary Ann Wilson. Była to bystra i spostrzegawcza osóbka, której towarzystwo lubiłam, po części dlatego, że była dowcipna i oryginalna, a po części, ponieważ była łatwa w obejściu. O parę lat starsza ode mnie, lepiej znała świat i umiała opowiedzieć mi wiele rzeczy, których ja lubiłam słuchać. Zaspokajała moją ciekawość, a względem moich wad zachowywała się z pełną pobłażliwością, nigdy mnie nie hamując ani nie powstrzymując, cokolwiek bym mówiła. Miała dar opowiadania, ja skłonność do analizy, lubiła informować, ja lubiłam pytać. Toteż stosunek nasz układał się gładko, będąc dla nas obu obfitym źródłem rozrywki, jeśli nie poważniejszej korzyści.
625A gdzie tymczasem była Helen Burns? Dlaczego tych miłych dni swobody nie spędzałam z nią razem? Czy zapomniałam o niej? Czy też byłam tak niegodna, iż znudziłam się jej szlachetnym towarzystwem? Mary Ann Wilson z pewnością mniej była warta niż ona, umiała tylko opowiadać zajmujące historie i odwzajemniać się, jeżeli pozwalałam sobie na jakieś trafne, a czasem złośliwe uwagi. Helen, przeciwnie, potrafiła tych, którzy mieli szczęście z nią rozmawiać, wprowadzać w sferę o wiele wyższych pojęć.
626Przyjaźń, ChorobaTo prawda. Wiedziałam to i czułam. Chociaż ułomne ze mnie stworzenie, choć wiele mam wad, a niewiele w sobie dobrego, to jednak nigdy nie zobojętniałam wobec Helen Burns, nigdy nie ostygłam w przywiązaniu do niej tak silnym, serdecznym, tak pełnym uznania. Jakżeby mogło być inaczej, skoro Helen zawsze i we wszystkich okolicznościach okazywała mi spokojną i wierną przyjaźń, której nigdy nie zamącił zły humor, nigdy nie zakłóciło rozdrażnienie? Ale Helen chorowała teraz. Od paru tygodni oddzielono ją od nas, przenosząc do nieznanego mi pokoju na górze. Powiedziano mi, że nie ma jej w szpitalnej części domu z gorączkującymi chorymi, gdyż chorobą jej są suchoty, nie tyfus. Ja zaś w nieświadomości wyobrażałam sobie, że suchoty to choroba łagodna, którą czas i starania niewątpliwie uleczą.
627Utwierdziłam się w tym przekonaniu, ponieważ raz czy dwa razy zeszła na dół w bardzo ciepłe, słoneczne popołudnie, a panna Temple zaprowadziła ją do ogrodu. Mnie jednakże nie pozwolono wtedy pójść do niej i rozmawiać z nią. Widziałam ją tylko z okna szkolnego pokoju i to niewyraźnie, gdyż była mocno pootulana i siedziała daleko, pod werandą.
628Pewnego wieczora w początkach czerwca zostałam do późnej godziny z Mary Ann w lesie. Odłączyłyśmy się, jak zwykle, od innych i zawędrowałyśmy daleko, tak że nawet pobłądziłyśmy trochę. Wracałyśmy już po wzejściu księżyca. Konik, w którym poznałyśmy kuca doktora, stał uwiązany przy furtce ogrodu. Mary Ann zauważyła, że ktoś musi być bardzo chory, skoro posłano po pana Batesa o tak późnej porze. Weszła do domu, a ja pozostałam jeszcze na chwilę, chcąc zasadzić w ogródku garść roślin wykopanych w lesie, gdyż bałam się, że zwiędną, jeżeli pozostawię je niezasadzone do rana. Skończywszy, nie śpieszyłam się z powrotem. Rosa lśniła, kwiaty pachniały tak słodko, taki miły był wieczór, pogodny, ciepły. Rumiany jeszcze zachód zapowiadał na jutro równie piękny dzień, księżyc wschodził wspaniale. Rozglądałam się w tym wszystkim i cieszyłam się, jak cieszyć się może dziecko. Nagle zbudziła się we mnie myśl:
629„Jak to smutno być chorą, leżeć w łóżku i wiedzieć, że się musi umrzeć. Ten świat jest piękny, strasznie byłoby zostać z niego odwołaną i pójść nie wiadomo dokąd.”
630DuszaI wtedy dusza moja zrobiła pierwszy poważny wysiłek ku zrozumieniu wpojonych w nią pojęć o niebie i piekle. I po raz pierwszy wzdrygnęła się, nie pojmując. I po raz pierwszy, spojrzawszy za siebie, przed siebie i na wszystkie strony, ujrzała dokoła tylko przepaść niezgłębioną, odczuła tylko jeden punkt, na którym stała — teraźniejszość. Wszystko pozostałe była to tylko bezkształtna mgławica, pusta głębina. I zadrżała z lęku na myśl, że może się potknąć i zatonąć w tym chaosie.
631Podczas tych rozmyślań usłyszałam, że otwierają się drzwi frontowe — to pan Bates wychodził, a odprowadzała go pielęgniarka. Gdy już wsiadł na swego konika i odjechał, pielęgniarka chciała zamknąć drzwi, ale ja podbiegłam do niej.
632 633— Bardzo marnie — odpowiedziała.
634— Czy to do niej pan Bates przyjeżdżał?
635 636 637— Powiedział, że niedługo już będzie tu z nami.
638ŚmierćTo zdanie, gdybym je była posłyszała wczoraj, miałoby dla mnie ten sens, że Helen mają odesłać do Northumberland, do jej rodzinnego domu. Nie byłabym podejrzewała, że to znaczy, iż ma umrzeć. Ale teraz wiedziałam! Zrozumiałam jasno, że Helen dożywa ostatnich swych dni na tym padole i że niebawem przejdzie w świat duchów. Wstrząsnęła mną groza, potem przejął mnie silny, bolesny żal, a w ślad za tym pragnienie — konieczność zobaczenia jej. Zapytałam, w którym pokoju leży Helen.
639— Leży w pokoju panny Temple — odpowiedziała pielęgniarka.
640— Czy mogę tam pójść i pomówić z nią?
641— O nie, dziecko! Nie sądzę. A teraz czas, żebyś wróciła do domu. Jeszcze zachorujesz, zostając na dworze, kiedy pada.
642Pielęgniarka zamknęła drzwi frontowe, ja weszłam bocznym wejściem, prowadzącym do pokoju szkolnego. Przyszłam w sam czas: była godzina dziewiąta i panna Miller kazała uczennicom iść spać.
643Mogło to być ze dwie godziny później, prawdopodobnie blisko jedenastej, gdy nie mogąc usnąć, a wnosząc z ciszy w sypialni, że towarzyszki moje spoczywają w śnie głębokim, wstałam po cichu i zarzuciwszy suknię na bieliznę, wysunęłam się boso z sypialni, aby dostać się do pokoju panny Temple. Znajdował się on na przeciwnym końcu domu, ale ja znałam do niego drogę. Światło księżyca, wpadając tu i ówdzie przez okna na korytarzach, ułatwiło mi odnalezienie jej. Zapach kamfory i kadzidła z octem ostrzegł mnie, że zbliżam się do pokoju chorych. Minęłam drzwi jego szybko w obawie, by nie usłyszała mnie pielęgniarka, czuwająca tam przez całą noc. Lękałam się, by mnie nie odkryto i nie kazano wracać, bo przecież musiałam zobaczyć się z Helen, musiałam uściskać ją, zanim umrze — pożegnać ją ostatnim pocałunkiem, zamienić z nią ostatnie słowa.
644Zszedłszy z jednych schodów, przebywszy na dole znaczną część domu, otworzywszy i zamknąwszy szczęśliwie bez hałasu dwoje drzwi, dotarłam do drugich schodów. Wstąpiłam na nie, a wtedy znalazłam się na wprost pokoju panny Temple. Światło przedzierało się przez dziurkę od klucza i pod drzwiami, głęboka cisza zalegała dokoła. Zbliżywszy się, dostrzegłam, że drzwi są lekko uchylone, prawdopodobnie, aby wpuścić trochę świeżego powietrza do dusznego pokoju, gdzie leżała chora. Bez zawahania, niecierpliwa i drżąca śmiertelnym strachem — otworzyłam je i zajrzałam. Oczy moje szukały Helen, a bały się ujrzeć śmierć.
645Tuż obok łóżka panny Temple, na wpół zakryte białą jego kotarą, stało wąskie łóżeczko. Widziałam zarys postaci pod kołdrą, ale twarz ukrywała zasłona. Pielęgniarka, z którą rozmawiałam w ogrodzie, siedziała w fotelu i spała, nikła świeca blado paliła się na stole. Panny Temple nie było. Dowiedziałam się później, że zawołano ją do chorej w ciężkiej malignie[79]. Postąpiłam naprzód, stanęłam przy łóżeczku. Już rękę wyciągałam do kotary, ale wolałam wpierw przemówić, zanim ją odsunę. Wciąż jeszcze się bałam, że zobaczę umarłą.
646— Helen! — szepnęłam cicho. — Czy nie śpisz?
647Poruszyła się, odgarnęła kotarę, a wtedy ujrzałam twarz jej bladą, wymizerowaną, ale zupełnie spokojną. Wydała mi się tak mało zmieniona, że lęk mój rozwiał się od razu.
648— Czy to być może, że to ty, Jane? — zapytała miłym głosem.
649„Och — pomyślałam — ona nie umrze, oni się mylą, przecież nie mogłaby tak mówić ani tak wyglądać spokojnie, gdyby miała umierać!”
650Nachyliłam się nad jej łóżeczkiem i ucałowałam ją. Czoło jej było chłodne, policzki zimne i wychudzone, podobnie jak ręce. Ale uśmiechała się po dawnemu.
651— Dlaczego przyszłaś, Jane? Już minęła jedenasta, słyszałam, jak biła kilka minut temu.
652— Przyszłam cię odwiedzić, Helen. Słyszałam, że jesteś bardzo chora, i czułam, że nie zasnę, dopóki cię nie zobaczę.
653— A więc przyszłaś mnie pożegnać. Zdążyłaś, zdaje się, w samą porę.
654— Czy ty dokądś wyjeżdżasz, Helen? Czy może jedziesz do domu?
655— Tak, do mojego prawdziwego domu, do mojego ostatniego domu.
656— Nie, nie, Helen! — przerwałam wzruszona. Lecz gdy usiłowałam opanować łzy, pochwycił ją atak kaszlu. Nie obudziło to jednak pielęgniarki i gdy kaszel minął, Helen leżała parę minut wyczerpana, a potem szepnęła:
657— Jane, twoje nóżki bose… Połóż się przy mnie i nakryj się kołdrą.
658Zrobiłam, jak chciała. Otoczyła mnie ramieniem, a ja ułożyłam się tuż przy niej. Po długim milczeniu mówiła dalej, wciąż szeptem:
659Śmierć, Wiara, Grób, Bóg, Przyjaźń, Rozstanie— Jestem bardzo szczęśliwa, Jane. A gdy się dowiesz, że umarłam, pamiętaj, żebyś się nie martwiła, nie ma się czym martwić. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć, a choroba, która mnie zabiera, nie jest bolesna. Postępuje łagodnie i stopniowo. W duszy czuję spokój. Nie pozostawiam nikogo, kto by mnie bardzo żałował. Mam tylko ojca, ale on się niedawno ożenił, więc nie odczuje mej nieobecności. Umierając młodo, uniknę wielkich cierpień. Nie miałam tych zdolności ani talentów, jakich potrzeba, żeby sobie dobrze torować drogę w świecie, błądziłam wciąż.
660— Ale dokąd ty idziesz, Helen? Czy ty to rozumiesz? Czy wiesz?
661— Wierzę. Mam wiarę, idę do Boga.
662— Gdzie jest Bóg? I czym jest Bóg, Helen?
663— To mój Stwórca i twój, który nie unicestwi swojego stworzenia. Polegam całkowicie na Jego potędze i ufam najmocniej w Jego dobroć. Liczę godziny, rychło[80] nadejdzie ta wielka chwila, która pozwoli mi powrócić do Niego, a Jego mi objawi.
664— Więc ty jesteś pewna, Helen, że istnieje takie miejsce, niebo, i że dusze nasze dostaną się tam, gdy poumieramy?
665— Jestem pewna, że jest taka kraina przyszłości. Wierzę, że Bóg jest dobry. Powierzam Mu nieśmiertelną cząstkę swoją bez żadnej obawy. Bóg jest moim ojcem, jest moim przyjacielem. Ja Go kocham i wierzę, że i On mnie kocha.
666— A czy ja się z tobą spotkam, Helen, gdy umrę?
667— Przyjdziesz do tej samej krainy szczęśliwości. Przyjmie cię ten sam wszechpotężny, wspólny Ojciec, nie wątpię w to, droga Jane.
668Znowu zapytałam, ale tym razem w myśli jedynie: „Gdzie jest ta kraina?”. I otoczyłam ramionami Helen, tuląc się do niej. Droższa mi była niż kiedykolwiek. „Nie puszczę cię! Nie pozwolę ci odejść!” — myślałam. Leżałam z twarzą ukrytą na jej ramieniu. A wtedy ona, jak najłagodniej, powiedziała:
669— Jak mi dobrze i wygodnie! Ten ostatni atak kaszlu zmęczył mnie trochę. Zdaje mi się, że będę mogła zasnąć, ale nie odchodź ode mnie, Jane. Miło mi czuć cię przy sobie.
670— Zostanę z tobą, Helen najdroższa! Nikt mnie stąd nie zabierze!
671 672 673 674 675Pocałowałyśmy się i wkrótce zasnęłyśmy obie.
676Gdy otworzyłam oczy, był już dzień. Obudził mnie niezwykły ruch. Spojrzałam — byłam w czyichś objęciach. To pielęgniarka niosła mnie przez korytarz z powrotem do sypialni. Nikt się na mnie nie gniewał, że uciekłam z łóżka, musieli myśleć o czym innym. Nie dano mi wtedy żadnych odpowiedzi na moje liczne pytania, ale w jakieś dwa dni potem dowiedziałam się, że panna Temple, wróciwszy o świcie do swego pokoju, zastała mnie leżącą obok Helen, z twarzą opartą o jej ramię, z rękoma dokoła jej szyi. Ja spałam, a Helen — nie żyła.
677Grób jej znajduje się na cmentarzu w Brocklebridge. Przez piętnaście lat po jej śmierci była to tylko darniowa mogiła, obecnie tablica z szarego marmuru oznacza to miejsce, a napis na tej tablicy głosi jej imię i słowo: Resurgam[81].
Rozdział X
678Dotychczas opowiadałam szczegółowo o wypadkach mojego dzieciństwa, pierwszemu dziesięcioleciu poświęciłam prawie tyleż rozdziałów. Jednakże to nie ma być dokładna autobiografia, chcę tylko wyławiać z pamięci to, co może wzbudzić pewne zainteresowanie. Dlatego teraz okres ośmioletni prawie pominę milczeniem. Kilku wierszy tylko potrzeba, by utrzymać łączące ogniwo.
679Dopełniwszy dzieła zniszczenia w Lowood, epidemia tyfusu wygasła na razie stopniowo, jednakże jej złośliwość i liczba ofiar zwróciła publiczną uwagę na szkołę. Zbadano powody tej klęski i wkrótce wyszły na jaw różne fakty, które wzbudziły ogólne oburzenie. Niezdrowe położenie, ilość i jakość pożywienia dawanego dzieciom, niedobra, cuchnąca woda używana do gotowania, nędzne ubrania uczennic i inne wady w urządzeniach mieszkaniowych — wszystko to odkryto, a odkrycie wywołało rezultat przykry dla pana Brocklehursta, ale zbawienny dla zakładu.
680Kilku ludzi bogatych i dobrej woli w hrabstwie subskrybowało większe sumy na postawienie odpowiedniejszego budynku i w lepszym miejscu niż dotychczasowe. Ułożono nowy regulamin i wprowadzono ulepszenia w odżywianiu i w ubraniu dziewcząt, fundusze szkoły wziął w swoje ręce komitet. Pan Brocklehurst, którego przez wzgląd na jego bogactwo i rodzinne stosunki nie można było pominąć, zatrzymał stanowisko skarbnika. Dopomagali mu jednak w spełnianiu tych obowiązków panowie o szerszych poglądach i bardziej ludzkich uczuciach. Urząd inspektora dzielili z nim tacy, którzy umieli łączyć rozsądek ze ścisłością, wygodę z oszczędnością, współczucie z prawością. Szkoła w ten sposób ulepszona stała się z czasem prawdziwie pożytecznym, dużej wartości zakładem. Pozostałam w obrębie jej murów po jej odrodzeniu dalszych osiem lat, z tych sześć jako uczennica, a dwa jako nauczycielka — tak w jednym, jak i w drugim charakterze mogę zaświadczyć o jej wartości i poziomie.
681Przez te osiem lat wiodłam życie dość jednostajne, nie smutne jednakże, gdyż było pracowite. Miałam możność zdobycia wyższego wykształcenia, miałam zamiłowanie do niektórych przedmiotów, a pragnienie odznaczenia się we wszystkich. Wielką sprawiało mi przyjemność móc zadowolić nauczycielki, zwłaszcza te, które kochałam. Toteż korzystałam w pełni z otwartych mi źródeł wiedzy. Z czasem zostałam pierwszą uczennicą pierwszej klasy[82], a potem powierzono mi stanowisko nauczycielki, na którym gorliwie pracowałam przez dwa lata. Wtedy jednakże nastąpiła zmiana.
682Panna Temple przez cały czas pozostawała przełożoną szkoły, jej nauczaniu zawdzięczam największą część wiedzy, jej życzliwość i towarzystwo były moją stałą pociechą. Ona zastępowała mi matkę, była moją nauczycielką, a w końcu towarzyszką. W tym okresie jednak wyszła za mąż za duchownego, najzacniejszego człowieka, prawie godnego takiej żony. Wyjechała z mężem do odległego hrabstwa i tym sposobem straciłam ją na zawsze.
683Od dnia jej wyjazdu nie czułam się tą samą osobą. Lowood przestał mi być domem jakby rodzinnym. Przejęłam się szczerze indywidualnością panny Temple, a więc wzorowałam się na jej sposobie myślenia i opanowywałam swą impulsywność. Zdawało mi się, że już osiągnęłam równowagę charakteru. Obowiązkowość i porządek uważałam za najwyższe prawa, byłam spokojna i łagodna, a w oczach koleżanek uchodziłam nawet za osobę o silnym charakterze.
684Jednakże los — w postaci wielebnego pana Nasmytha — oddzielił mnie od panny Temple. Widziałam ją wkrótce po ceremonii ślubnej, wsiadającą w sukni podróżnej do karetki pocztowej. Widziałam karetkę podjeżdżającą pod wzgórek i niknącą za jego szczytem, a wtedy udałam się do swego pokoju i tam w samotności spędziłam większą część poobiedniej rekreacji, udzielonej uczennicom z okazji tej uroczystości.
685Chodziłam po pokoju, rozmyślając. Wyobrażałam sobie, że żałuję tylko mej straty i obmyślam, jakby ją sobie zastąpić. Ale gdy w rozmyślaniach mych doszłam do końca, gdy dzień się skłonił ku wieczorowi, zaczęłam sobie uświadamiać, że tymczasem zaszła we mnie zasadnicza zmiana, że z duszy mej uszło to wszystko, co zapożyczyłam od panny Temple, a raczej, że zabrała ona ze sobą ten pogodny nastrój, jakim przy niej oddychałam, a ja — pozostawiona wrodzonej mej naturze — zaczynam odczuwać budzenie się dawnych, właściwych mi wzruszeń. Nie znaczy to, że usunęła się pode mną jakaś podpora, ale było mi, jak gdyby zabrakło przyczyny: nie brakowało mi możności zachowania spokoju, ale nie dostawało mi powodu i bodźca. Obraz świata, Wolność, PrzemianaŚwiatem moim przez szereg lat było Lowood, żyłam w obrębie jego regulaminu i systemu. Teraz przypomniałam sobie, że rzeczywisty świat jest szeroki i że otwiera on obszerne pole nadziei i obaw, wrażeń i podniety dla tych, którzy mają odwagę iść szukać rzeczywistej znajomości życia wśród jego niebezpieczeństw.
686Zbliżyłam się do okna, otworzyłam je i wyjrzałam. Tu wznosiły się dwa skrzydła szkolnego budynku, tu leżał ogród, tu była granica Lowood, tam pagórkowaty horyzont. Oczy moje przesunęły się po tym co najbliższe i zatrzymały się na najdalszym, to jest na błękitnych szczytach — zapragnęłam je przekroczyć. Wszystko w ich skalistym obrębie wydało mi się dziedziną więzienną. Śledziłam okiem białą drogę, wijącą się u stóp jednej góry i znikającą w wąwozie pomiędzy dwiema kolejnymi. Jakże pragnęłam móc ją śledzić dalej! Przypomniałam sobie swoją podróż po tej drodze dyliżansem i przypomniałam sobie, jak o zmroku zjeżdżałam z tego wzgórka. Wiek upłynął od tego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzałam Lowood i już odtąd nie opuściłam go nigdy. Wakacje wszystkie spędzałam w szkole, pani Reed nigdy nie wezwała mnie do Gateshead, ani ona, ani nikt z jej rodziny nigdy mnie nie odwiedził. Nie miałam żadnych stosunków ani listownych, ani osobistych ze światem zewnętrznym, znałam jedynie reguły i obowiązki szkolne, tutejsze zwyczaje i pojęcia, głosy, twarze i zdania, sympatie i antypatie. A teraz czułam, że to nie wystarcza. Raz po południu uświadomiłam sobie, że znużyła mnie rutyna tych ośmiu lat. Westchnęłam za wolnością, pomodliłam się o wolność. Wydało mi się, że wiatr rozwiewa to westchnienie i modlitwę moją. Wtedy zaniosłam skromniejsze błaganie — po prostu o zmianę, o nowy bodziec! I to błaganie zdawało się rozpraszać gdzieś w przestrzeni. „Niechże mi chociaż będzie dana nowa służba!”, zawołałam, prawie zrozpaczona.
687Tu dzwonek, oznajmiający godzinę wieczerzy, wezwał mnie na dół.
688Nie mogłam podjąć przerwanych rozmyślań aż do godziny rozejścia się na spoczynek. A i wtedy jeszcze nauczycielka, która dzieliła ze mną pokój, nie pozwalała mi powrócić do przedmiotu, koło którego moje myśli krążyły, przedłużając bez końca zdawkową gadaninę. Jakżeż pragnęłam, żeby ją sen uciszył! Zdawało mi się, że skoro tylko będę mogła powrócić do myśli, która zaświtała mi w głowie, gdym stała przy oknie, jakiś pomysł szczęśliwy zrodzi się ku mojej pociesze.
689Panna Gryce nareszcie chrapnęła. Była to ciężka Walijka i dotychczas jej nosowy koncert zawsze mi dokuczał. Tym razem z zadowoleniem posłyszałam jego pierwsze, głębokie tony. „Nie będzie mi przeszkadzała” — pomyślałam i zaraz też me przygaszone myśli ożyły.
690„Nowa służba! Słowa pełne treści! — rozmyślałam. — Tak, nie brzmi to nader ponętnie. To nie tak jak słowa: wolność, radość, używanie życia. Prześlicznie brzmiące słowa, ale dla mnie tylko puste i przelotne dźwięki: wsłuchiwać się w nie to zwykła strata czasu. Ale służba! To coś zwyczajnego, rzeczywistego. Każdy może służyć. Ja tutaj służyłam przez osiem lat, teraz chcę służyć gdzie indziej. Czyż mi nie wolno? Czy tego się nie da zrobić? Ależ tak, tak, to nie takie trudne zadanie, trzeba tylko wytężyć myśli i znaleźć sposób, by je zrealizować”.
691Siadłam na łóżku, by pobudzić głowę do bardziej energicznego działania. Noc była chłodna, otuliłam się w szal i znów pogrążyłam się w myślach.
692„Czego pragnę? Innej posady, w innym domu, wśród innych twarzy, w innych warunkach. Pragnę tego, gdyż daremnie pragnęłabym czegoś lepszego. Jakim sposobem starają się ludzie o inną posadę? Sądzę, że zwracają się do przyjaciół i znajomych, ja ich nie mam. Ale jest wielu takich, którzy ich również nie mają i sami muszą się starać, sami sobie pomagać. I jak się oni biorą do tego?”.
693Nie wiedziałam — znikąd pomysłu. Mój mózg pracował z natężeniem. Czułam, jak krew pulsuje mi w głowie i w skroniach, lecz z godzinę męczyłam się w daremnym chaosie, nie mogąc nic wymyślić. Rozgorączkowana próżnym wysiłkiem wstałam i przeszłam się po pokoju. Odsłoniłam storę u okna, popatrzyłam na gwiazdy, ale poczuwszy chłód, powróciłam niebawem do łóżka.
694Jakaś dobrotliwa wróżka widocznie pod moją nieobecność złożyła upragniony pomysł na poduszce, gdyż zaledwie się położyłam, zupełnie spokojnie i naturalnie przyszło mi na myśl: „Ci, którzy szukają posady, publikują ogłoszenie — musisz dać ogłoszenie w «Heraldzie»[83]”.
695
Teraz już odpowiedź przyszła gładko i prędko:
696„Musisz włożyć do koperty ogłoszenie i należne za nie pieniądze, a kopertę zaadresować do wydawcy «Heralda» i przy pierwszej sposobności nadać na poczcie w Lowton. Musisz prosić o odpowiedź pod literami J. E. poste restante w Lowton. Jakiś tydzień po wysłaniu listu dowiedz się, czy są odpowiedzi, i stosownie do tego działaj”.
697Ten plan rozważyłam jeszcze dobrze, a upewniwszy się w myśli, że jest jasny i praktyczny, zadowolona usnęłam.
698ListSkoro tylko dzień zaświtał, wstałam. Napisałam ogłoszenie, zapieczętowałam i zaadresowałam, zanim jeszcze rozległ się dźwięk dzwonka budzącego szkołę. Ogłoszenie moje brzmiało: „Młoda osoba, mająca wprawę w nauczaniu” (czyż od dwóch lat nie byłam nauczycielką?) „pragnie otrzymać posadę nauczycielki w domu prywatnym dla dzieci poniżej lat czternastu” (pomyślałam, że mając sama zaledwie osiemnaście, nie chciałabym podejmować się prowadzenia dziewcząt bliższych mi wiekiem). „Może udzielać lekcji zwykłych przedmiotów, objętych programem dobrego angielskiego wykształcenia, wraz z językiem francuskim, rysunkami i muzyką”. (W owych czasach, czytelniku, ten dziś już nazbyt szczupły katalog umiejętności był uważany za całkiem obszerny). „Adres: J. E. poste restante, Lowton”.
699Dokument ten, zamknięty w mojej szufladzie, przeczekał cały dzień. Po herbacie poprosiłam nową przełożoną o pozwolenie pójścia do Lowton dla załatwienia kilku małych sprawunków. Udzielono mi go chętnie i poszłam; odległość wynosiła dwie mile. Wieczór był wilgotny, dni jednakże jeszcze były długie. Zaszłam do paru sklepów, wrzuciłam list na poczcie i powróciłam w rzęsistym deszczu, w przemoczonym ubraniu, ale z lekkim sercem.
700Następny tydzień wydał mi się długi. Dobiegł nareszcie końca jak wszystko na świecie i znowu ku schyłkowi miłego jesiennego dnia znalazłam się pieszo na szlaku ku Lowton. Malownicza to była droga, wiodła brzegiem strumienia i poprzez urocze zakręty doliny. Tego dnia jednak więcej myślałam o tym, czy będą lub nie listy w miasteczku niż o piękności łąk i wody.
701Jako oficjalny powód wędrówki podałam tym razem zamówienie pary trzewików. Ten sprawunek przeto załatwiłam najpierw, po czym spokojną, czystą uliczką przeszłam od szewca na pocztę. Pocztmistrzynią była leciwa dama w rogowych okularach na nosie i w czarnych mitenkach[84].
702— Czy są jakieś listy dla J. E.? — zapytałam.
703Pocztmistrzyni przyjrzała mi się przez okulary, a potem, otworzywszy szufladę, długo przeglądała jej zawartość — tak długo, że zaczynałam tracić nadzieję. Nareszcie, podniósłszy do oczu jakąś kopertę, trzymała ją w ten sposób z pięć minut może, aż w końcu podała mi ją przez kontuar, z jeszcze jednym badawczym i nieufnym spojrzeniem. List był dla J. E.
704— Czy ten jeden tylko? — zapytałam.
705— Nie ma nic więcej — odpowiedziała.
706Wsunęłam list do kieszeni i zawróciłam do domu. Nie mogłam go teraz otworzyć, regulamin wymagał, bym była z powrotem o ósmej, a już było wpół do ósmej.
707Różne obowiązki czekały mnie po powrocie: musiałam siedzieć z dziewczętami w czasie godziny ich przygotowań, na mnie wypadała kolej odczytywania modlitw, dopilnowania, żeby uczennice pokładły się spać, potem jadłam wieczerzę z innymi nauczycielkami. Nawet po ostatecznym rozejściu się na noc miałam za towarzyszkę nieodstępną pannę Gryce. Miałyśmy tylko mały kawałek świecy w lichtarzu i drżałam, że się wypali, zanim ona mówić przestanie. Na szczęście ciężka kolacja wywarła skutek usypiający, tym razem chrapała już, zanim ja zdążyłam się rozebrać. W lichtarzu był jeszcze kawałek świeczki. Wyciągnęłam list, na pieczątce był odcisk litery F. Rozerwałam pieczątkę, list był niedługi.
708List„Jeżeli J. E., która opublikowała ogłoszenie w czwartkowym numerze «Heralda», posiada wspomniane warunki i jeżeli może podać zadowalające referencje o swym charakterze i uzdolnieniach, mogłabym jej ofiarować posadę nauczycielki dla jednej uczennicy, małej dziewczynki poniżej lat dziesięciu. Pensja wynosiłaby trzydzieści funtów rocznie. Proszę J. E. o przysłanie referencji, nazwiska, adresu i wszystkich szczegółów na adres: Pani Fairfax, Thornfield, w pobliżu Millcote[85]”.
709Długo przyglądałam się listowi: pismo było staroświeckie i niepewne jak pismo starszej kobiety. Byłam z tego rada. Potajemny lęk mnie przejmował, ażebym, działając tak samodzielnie, nie zgotowała sobie jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki. Przede wszystkim pragnęłam, ażeby wynikiem moich starań było coś przyzwoitego, coś właściwego, coś en règle[86]. Udział starszej pani wydał mi się czynnikiem bardzo pozytywnym w interesie, który przedsięwzięłam. Pani Fairfax! Wyobraziłam ją sobie w czarnej sukni i wdowim czepeczku, zimną być może, ale nie niegrzeczną — taką, jaka być musi szanowna matrona angielska. Thornfield! To niewątpliwie nazwa jej domu. Byłam pewna, że jest porządnie i ładnie urządzony, daremnie jednak próbowałam wyobrazić sobie jego wygląd. Millcote, w hrabstwie X. Sięgnęłam pamięcią do mapy Anglii. Tak, tak — i to hrabstwo, i to miasto leżało o siedemdziesiąt mil bliżej Londynu niż odległe hrabstwo, w którym obecnie przebywałam. To w moich oczach przemawiało za nimi korzystnie. Pragnęłam udać się gdzieś, gdzie wre życie i ruch. Millcote to duże miasto fabryczne nad brzegiem rzeki A.[87]., niewątpliwie dość ruchliwe. Tym lepiej, zmiana będzie zupełna. Co prawda nie bardzo przypadała mi do smaku myśl o wysokich kominach i chmurach dymu… „Ale — pomyślałam — Thornfield prawdopodobnie leży dosyć daleko od miasta”.
710Tu świeczka się wypaliła i knot zgasł.
711Nazajutrz musiałam przedsięwziąć nowe kroki. Nie mogłam planów swoich dłużej ukrywać. Chcąc im zapewnić powodzenie, musiałam je wyjawić. Postarawszy się o posłuchanie u przełożonej podczas rekreacji południowej, powiedziałam jej, że mam widoki na otrzymanie posady z pensją dwa razy większą niż moja obecna (w Lowood bowiem dostawałam tylko 15 funtów rocznie) i poprosiłam ją, ażeby sprawę moją przedstawiła panu Brocklehurstowi albo któremuś z panów z komitetu, a zarazem dowiedziała się, czy wolno mi powołać się na nich. Przełożona zgodziła się uprzejmie być moją pośredniczką w tej sprawie. Na drugi dzień przedstawiła rzecz panu Brocklehurstowi, który powiedział, że należy napisać do pani Reed jako do mojej naturalnej opiekunki. W odpowiedzi na list, w tym celu wysłany, pani Reed oświadczyła, że mogę „robić, co mi się podoba, od dawna przestała mieszać się do moich spraw”. List ten obszedł kolejno wszystkich członków komitetu i nareszcie, po tej tak dla mnie nudnej zwłoce, otrzymałam formalne pozwolenie na poprawienie sobie warunków bytu. Dodano przy tym zapewnienie, że ponieważ w Lowood — jako nauczycielka i jako uczennica — zachowywałam się zawsze dobrze, otrzymam przeto świadectwo o charakterze i uzdolnieniach moich, podpisane przez inspektorów zakładu.
712To świadectwo otrzymałam po miesiącu mniej więcej. Posłałam kopię pani Fairfax i dostałam od niej odpowiedź, wyrażającą zadowolenie i wyznaczającą mi termin objęcia obowiązków nauczycielki w jej domu za dwa tygodnie od daty listu.
713Zajęłam się teraz przygotowaniami. Dwa tygodnie zbiegły szybko. Niezbyt obfitą miałam garderobę, ale dla potrzeb moich wystarczającą. Ostatniego dnia spakowałam walizkę — tę samą, którą przed ośmiu laty przywiozłam ze sobą z Gateshead.
714PrzemianaWalizka była związana, karta na niej przybita. Za pół godziny woźnica miał po nią wstąpić i zabrać ją do Lowton, dokąd miałam się udać nazajutrz rano, bardzo wcześnie, by zdążyć na dyliżans. Wyszczotkowałam czarną, wełnianą suknię podróżną, przygotowałam kapelusz, rękawiczki i mufkę. Przejrzałam wszystkie szuflady, czy czasem nie zostawiłam czegoś, a teraz, nie mając nic więcej do roboty, usiadłam, chcąc odpocząć. Nie mogłam jednak. Chociaż cały dzień byłam na nogach, nie mogłam ani chwili odpocząć — nazbyt byłam podniecona. Dziś wieczorem jeden okres mojego życia dobiegał końca. Nowy miał się rozpocząć jutro. Czyż podobna drzemać w przerwie? Musiałam czuwać gorączkowo, podczas gdy dokonywała się zmiana.
715— Proszę pani — rzekła służąca, wchodząc na ganek, po którym snułam się jak dusza pokutująca — jest ktoś na dole, kto się z panią chce zobaczyć.
716„Woźnica niezawodnie” — pomyślałam i zbiegłam ze schodów, nie pytając. Mijałam właśnie pokój bawialny nauczycielek, którego drzwi były uchylone, i zmierzałam w stronę kuchni, gdy ktoś z tego pokoju wybiegł…
717— To ona, jestem pewna!… Poznałabym ją wszędzie! — zawołała osoba, która mnie zatrzymała i pochwyciła moją rękę.
718Spojrzałam: miałam przed sobą kobietę, ubraną jak dobrze nosząca się służąca, matronowatą, ale jeszcze młodą, bardzo ładną, brunetkę o czarnych oczach, świeżej cerze i żywych rysach.
719— No, proszę, kto ja jestem? — zapytała mnie głosem i z uśmiechem, które mi się wydały znajome. — Nie zapomniała mnie chyba panienka zupełnie, panno Jane?
720W jednej chwili ściskałam ją już i całowałam z radością.
721— Bessie! Bessie! Bessie! — tyle tylko mogłam wymówić, a ona, na wpół śmiejąc się, a na wpół płacząc, razem ze mną weszła do bawialni. Przy kominku stał mały chłopaczek, trzyletni, w samodziałowym ubranku i majteczkach.
722— To jest mój synek — przedstawiła go Bessie od razu.
723— Więc wyszłaś za mąż, Bessie?
724— Tak, już prawie pięć lat temu, za Roberta Leavena, stangreta. I oprócz tego oto Bobby'ego mam małą córeczkę, której na chrzcie świętym dałam imię Jane.
725— I nie mieszkasz w Gateshead?
726— Mieszkamy w portierni, stary odźwierny odszedł.
727— No i cóż tam u nich wszystkich słychać? Opowiedz mi wszystko o nich, Bessie. Ale przede wszystkim usiądź, a ty, Bobby, przyjdź, wezmę cię na kolana, chcesz? — Ale Bobby wolał przytulić się do matki.
728— Nie bardzo panienka wyrosła, panno Jane, ani też nie jest pani tęga — mówiła dalej pani Leaven. — Przypuszczam, że niezbyt dobrze karmiono panienkę w tej szkole. Panna Eliza będzie o głowę wyższa od panienki, a panna Georgiana ze dwa razy tak szeroka w ramionach.
729 730— Bardzo ładna. Zeszłej zimy pojechała z mamą do Londynu i tam wszyscy się nią zachwycali, a jeden młody lord zakochał się w niej. Ale jego rodzina sprzeciwiała się temu małżeństwu, no i… Co panienka na to powie?… On i panna Georgiana postanowili uciec, jednak odkryto ich i zatrzymano. To panna Eliza ich wykryła. Ja myślę, że przez zazdrość. A teraz obie siostry żyją ze sobą jak pies z kotem, ciągle się kłócą.
731— No dobrze, a co słychać u Johna Reeda?
732— Ach, on się nie sprawuje tak dobrze, jakby sobie jego matka mogła życzyć. Poszedł do szkół, ale się obciął[88]. Tak to się, zdaje mi się, nazywa. A wtedy wujowie jego chcieli, żeby studiował prawo, by potem został adwokatem. Ale to taki rozpuszczony młodzieniec, nigdy z niego nic porządnego nie zrobią. Ja tak myślę.
733 734— Jest bardzo wysoki. Niektórzy mówią, że to przystojny młody człowiek, ale on ma grube wargi!
735 736— Pani jest tęga i na twarzy dobrze wygląda, ale myślę, że nie bardzo lekko jej na duszy. Postępowanie pana Johna nie może jej się podobać, on tyle pieniędzy wydaje.
737— Czy to ona ciebie tu przysłała, Bessie?
738— O nie! Ja od dawna pragnęłam panienkę zobaczyć, a gdy posłyszałam, że był list od panienki i że się panienka przenosi w inne strony, pomyślałam, że się wyprawię i zobaczę ją, zanim mi zbyt daleko ucieknie.
739— Boję się, żeś na mój widok doznała rozczarowania, Bessie! — powiedziałam ze śmiechem. Zauważyłam, że spojrzenia Bessie, choć pełne uznania, wcale nie wyrażały zachwytu.
740— Nie, panno Jane, tego nie mogę powiedzieć. Jest panienka dystyngowana, wygląda jak prawdziwa dama i tego się właśnie po panience spodziewałam. Pięknością jako dziecko panienka nie była.
741Uśmiechnęłam się, słysząc szczerą odpowiedź Bessie. Czułam, że powiedziała prawdę, ale przyznaję, że ta prawda nie była mi zupełnie obojętna. Gdy panna ma lat osiemnaście, pragnęłaby się podobać, a przekonanie, że nie ma po temu warunków, bynajmniej nie sprawia przyjemności.
742— Ale za to z pewnością jest panienka mądra — mówiła dalej Bessie tonem pocieszenia. — Co panienka umie? Umie panienka grać na fortepianie?
743 744W pokoju znajdował się fortepian. Bessie poszła i otworzyła go, a potem poprosiła mnie, żebym jej coś zagrała. Zagrałam dwa walce. Była zachwycona.
745— Panny Reed nie umieją tak dobrze grać! — zawołała radośnie. — Ja zawsze mówiłam, że panienka przewyższy je uczonością. A rysować umie panienka?
746— Oto jest jeden z moich obrazków, ten nad kominkiem.
747Był to pejzażyk namalowany farbami wodnymi, który ofiarowałam przełożonej jako podziękowanie za jej uprzejme pośredniczenie w mojej sprawie. Kazała go oszklić i oprawić.
748— Ależ to jest piękne, panno Jane! Takiego pięknego obrazka żaden z nauczycieli rysunków panien Reed nie potrafiłby namalować, a cóż dopiero one! Nie umywają się do panienki. A francuskiego uczyła się panienka?
749— Tak, Bessie. Umiem i czytać, i mówić po francusku.
750— A haftować na muślinie i na kanwie?
751 752— O, ależ z panienki to prawdziwa dama, panno Jane! Wiedziałam, że panienka na taką wyrośnie. Zajdzie panienka daleko w życiu, czy tam krewni znać panienkę będą czy nie będą. Ale o coś chciałam się panienki zapytać. Czy słyszała panienka kiedy coś o krewnych swoich ze strony ojca, nazwiskiem Eyre?
753 754— Otóż panienka wie, że pani zawsze mówiła, że oni są biedni i że to hołota. Może być, że są biedni, ale ja myślę, że to taka sama szlachta jak rodzina Reed. Bo niegdyś, będzie temu prawie siedem lat, niejaki pan Eyre przybył do Gateshead i chciał się widzieć z panienką. Pani powiedziała, że panienka jest w szkole o pięćdziesiąt mil stamtąd. Widoczne było, że sprawiło mu to zawód, gdyż, jak mówił, nie mógł się dłużej zatrzymać: wyjeżdżał w podróż do obcego kraju i okręt jego miał odpłynąć z Londynu za dzień czy dwa. Wyglądał jak prawdziwy dżentelmen i zdaje mi się, że był to brat ojca panienki.
755— Do jakiego kraju wybierał się, Bessie?
756— To jakaś wyspa o tysiące mil stąd, gdzie wyrabiają wino. Mówił mi kamerdyner.
757— Może Madera[89]? — poddałam.
758— Tak, tak właśnie, tak powiedział.
759 760— Pojechał. Zaledwie kilka minut zatrzymał się w domu. Pani potraktowała go z góry, a potem nazwała „marnym kupczykiem”. Mój Robert przypuszcza, że był kupcem winnym.
761— Bardzo możliwe — odpowiedziałam. — Albo może ajentem kupca winnego.
762Rozmawiałyśmy z Bessie o dawnych czasach jeszcze z godzinę, po czym musiała się ze mną pożegnać. Zobaczyłam ją jeszcze raz nazajutrz rano w Lowton, kiedy czekałam na dyliżans. Pożegnałyśmy się ostatecznie przed drzwiami hotelu i każda udała się w swoją drogę. Ona poszła odszukać furmankę, która miała ją zabrać z powrotem do Gateshead, ja wsiadłam do dyliżansu, mającego mnie powieźć ku nowym obowiązkom i nowemu życiu w nieznanych okolicach Millcote.
Rozdział XI
763Nowy rozdział w powieści to coś takiego jak nowa scena w sztuce teatralnej. A gdy teraz podnoszę kurtynę, wyobraź sobie, czytelniku, że widzisz pokój w hotelu „Pod Królem Jerzym” w Millcote — z takim obiciem w duży deseń na ścianach, jakie bywają w pokojach hotelowych, z takim dywanem, z takimi meblami, z takimi ozdobami nad kominkiem i takimi sztychami, wśród których widzisz portret Jerzego III[90], księcia Walii i scenę śmierci Wolfe'a[91]. Wszystko to oglądasz przy świetle lampy olejnej, zwieszającej się od sufitu, i sutego ognia, przy którym siedzę w płaszczu i kapeluszu. Mufka[92] i parasol leżą na stole, a ja rozgrzewam zziębłe i ścierpłe członki, nasiąkłe chłodem po szesnastu godzinach podróży na ostrym, październikowym powietrzu. Wyjechałam z Lowton o godzinie czwartej rano, a zegar ratuszowy w Millcote właśnie bije dwudziestą.
764Chociaż siedzę tu względnie wygodnie, nie odczuwam zupełnego spokoju. Myślałam, gdy kareta pocztowa stanęła, że spotkam tu kogoś, co na mnie będzie czekał. Niespokojnie rozglądałam się, schodząc po drewnianych schodkach, które posługacz przystawił dla mojej wygody. Spodziewałam się usłyszeć swoje nazwisko, zobaczyć jakiś powóz, przysłany po mnie z Thornfield. Tymczasem nic podobnego nie było widać, a kelner zapytany, czy nie dowiadywał się kto o pannę Eyre, odpowiedział przecząco. Toteż nie miałam innego wyboru, jak prosić, by mnie zaprowadzono do prywatnego pokoju i tutaj oto czekam, przejęta różnymi wątpliwościami i obawą.
765Bardzo dziwnego uczucia doznaje niedoświadczona młoda istota, gdy znajdzie się zupełnie sama na świecie, odcięta od wszelkich stosunków z ludźmi, niepewna, czy dotrze do portu, do którego zmierza, a świadoma, że wiele przeszkód nie pozwoli jej zawrócić do tego, który opuściła. Urok przygody osładza to wrażenie, duma się nim cieszy, ale za to lęk cień nań rzuca. We mnie lęk zapanował przemożnie, gdy minęło pół godziny, a samotności mej nic nie przerywało. Postanowiłam zadzwonić.
766— Czy jest tu w sąsiedztwie miejscowość Thornfield? — zapytałam służącego, gdy stawił się na dzwonek.
767— Thornfield? Nie wiem, proszę pani, zapytam przy bufecie.
768 769— Czy nazwisko pani panna Eyre? — zapytał.
770 771— Jakiś człowiek czeka tu na panią.
772Skoczyłam na równe nogi, pochwyciłam mufkę i parasol i wybiegłam na korytarz. Przy otwartych drzwiach stał jakiś mężczyzna, a w niejasno oświetlonej ulicy dojrzałam jednokonny ekwipaż.
773— To będzie zapewne bagaż pani? — przemówił, zobaczywszy mnie, wskazując walizkę stojącą na korytarzu.
774 775Wyniósł walizkę i umieścił ją na powoziku, po czym wsiadłam. Zanim zatrzasnął drzwiczki, zapytałam, jak daleko będzie do Thornfield.
776 777— Jak długo potrwa nasza jazda?
778 779Zamknął drzwiczki, wsiadł na kozioł i ruszyliśmy. Jechaliśmy powoli, miałam dość czasu na rozmyślania. Rada byłam, że nareszcie zbliżam się do celu podróży. Oparta w wygodnym, choć nieeleganckim powoziku, puściłam wodze fantazji.
780„Wyobrażam sobie — myślałam — sądząc po prostocie służącego i ekwipażu, że pani Fairfax nie musi być tak wielce świetną damą. Tym lepiej, raz tylko w życiu mieszkałam w domu wielkich państwa i bardzo się wśród nich czułam nieszczęśliwa. Ciekawa jestem, czy mieszka sama, tylko z tą małą dziewczynką. Jeżeli tak i jeżeli jest dosyć miła, potrafię z pewnością żyć z nią dobrze. Będę się o to starała. W tym tylko bieda, że chociaż się człowiek najusilniej stara, nie zawsze mu się udaje. W Lowood, to prawda, postanowiłam być jak najlepsza, dotrzymałam postanowienia i udało mi się zyskać sympatię i uznanie. Ale pamiętam, że u pani Reed najlepsze chęci moje rozbijały się o szorstką i wzgardliwą odprawę. Oby Bóg dał, by pani Fairfax nie okazała się drugą panią Reed. A zresztą, gdyby nawet tak było, nic mnie nie zmusza do pozostania u niej! W najgorszym razie mogę zawsze dać nowe ogłoszenie. Ciekawa jestem, czy to jeszcze daleko?”.
781Opuściłam okno i wyjrzałam. Millcote pozostało za nami. Sądząc po ilości świateł, miasto to było dość wielkie, o wiele większe niż Lowton. Przejeżdżaliśmy teraz, o ile mogłam dojrzeć, przez rodzaj pastwiska, wszędzie jednak widziało się rozsiane domostwa. Czułam, że znajduję się w okolicy odmiennej od Lowood, ludniejszej, mniej malowniczej, ruchliwszej i mniej romantycznej.
782Droga była ciężka, noc mglista. Woźnica mój pozwolił koniowi przez cały czas iść stępa i półtorej godziny przeciągnęło się bodaj do dwóch. Na koniec odwrócił się na koźle i powiedział:
783— A teraz to już dojeżdżamy do Thornfield!
784Wyjrzałam znowu, mijaliśmy kościół. Zobaczyłam niską, przysadzistą wieżę, a zegar na niej wybijał właśnie kwadrans. Widziałam rząd gęstych świateł na skłonie pagórka, oznaczający wieś czy osiedle. W dziesięć minut potem woźnica zsiadł z kozła i otworzył bramę na oścież. Przejechaliśmy, a wrota zatrzasnęły się za nami. Posuwaliśmy się teraz powoli drogą dojazdową, aż podjechaliśmy przed długi front domu. Światło świec błyszczało w jednym łukowym oknie, wszystkie inne były ciemne. Powozik zatrzymał się przed drzwiami frontowymi, otworzyła je służąca. Wysiadłam i weszłam.
785— Proszę panią tędy — rzekła dziewczyna.
786Przeszłam za nią przez kwadratowy hall o wysokich drzwiach dookoła. Wpuściła mnie do pokoju, mocno oświetlonego buchającym na kominku ogniem i świecą. Światło olśniło mnie z początku po ciemnościach, do jakich przez dwie godziny nawykły moje oczy. Gdy jednak wzrok mi powrócił, ukazał się miły obraz.
787DomZaciszny, mały pokój. Stół przed wesołym ogniem na kominku, fotel o wysokim oparciu, staroświecki, a w nim siedząca najmilsza w świecie staruszka we wdowim czepeczku, czarnej jedwabnej sukni i śnieżnobiałym muślinowym fartuszku — zupełnie taka, jak sobie wyobraziłam panią Fairfax, tylko mniej okazała i z pozoru łagodniejsza. Zajęta była robótką na drutach, duży kot poważnie siedział u jej nóg. Niczego, jednym słowem, nie brakło do wytworzenia idealnego, domowego nastroju. Jak na pierwsze kroki początkującej nauczycielki trudno by wymarzyć pomyślniejszą atmosferę. Nie było tu przygniatającej wielkości czy krępującej wyniosłości. Zaledwie weszłam, staruszka wstała i szybko a uprzejmie podeszła ku mnie.
788— Jak się droga pani miewa? Boję się, że pani nudną miała drogę. John jeździ tak wolno, musiała pani zziębnąć. Niech się pani zbliży do ognia.
789— Mam przyjemność mówić z panią Fairfax, nieprawdaż? — przemówiłam.
790 791Zaprowadziła mnie do własnego fotela, a potem zaczęła zdejmować ze mnie szal i rozwiązywać mi wstążki kapelusza. Prosiłam ją, żeby sobie nie zadawała tyle trudu.
792— O, to żaden trud, a pani ręce zapewne zgrabiały z zimna. Leah, przyrządź trochę gorącego wina i podaj kilka kromek chleba z masłem i szynką. Oto masz klucze od spiżarni.
793I wyciągnąwszy z kieszeni prawdziwie gospodarski pęk kluczy, wręczyła je służącej.
794— Niechże się pani zbliży do ognia — mówiła dalej. — Rzeczy swoje, moja droga, przywiozła pani zapewne teraz?
795 796— Każę je wnieść do pani pokoju — rzekła i drobnym kroczkiem wyszła z pomieszczenia.
797„Traktuje mnie jak gościa — pomyślałam. — Nie oczekiwałam takiego przyjęcia, spodziewałam się tylko chłodu i oficjalnej uprzejmości. Co innego opowiadano mi o odnoszeniu się do nauczycielek, ale nie trzeba cieszyć się za wcześnie”.
798Pani Fairfax powróciła. Usunęła ze stołu swoją robótkę i dwie książki, robiąc miejsce dla tacy, którą teraz wniosła Leah. Sama też podawała mi posiłek. Czułam się skrępowana taką uprzejmością, jakiej dotąd nigdy nie zaznałam, i to ze strony mojej pracodawczyni i zwierzchniczki. Ponieważ jednak ona widocznie uważała, że to, co robi, jest w porządku, więc pomyślałam, że najlepiej grzeczności jej przyjmować spokojnie.
799— Czy będę miała przyjemność dziś jeszcze zobaczyć pannę Fairfax? — zapytałam po zjedzeniu tego, czym mnie częstowała.
800— Co pani powiedziała, moja droga? Jestem trochę przygłucha — odpowiedziała dobra pani, przysuwając ucho do moich ust.
801Powtórzyłam pytanie moje wyraźniej.
802— Pannę Fairfax? Ach, pani chce powiedzieć: pannę Varens. Przyszła pani uczenniczka nazywa się Varens.
803— Ach tak! Więc to nie pani córeczka?
804 805Miałam ochotę dopytywać dalej, dowiedzieć się, kim jest dla niej mała Varens, ale przypomniałam sobie, że to niegrzecznie zadawać zbyt wiele pytań i że przecież dowiem się tego z czasem.
806— Taka jestem zadowolona — mówiła dalej, siadłszy naprzeciw mnie i biorąc kota na kolana — że pani przyjechała. Przyjemne teraz będzie życie w pani towarzystwie. Naturalnie, przyjemnie jest tutaj zawsze.
807I wyszła z pokoju, a ja w ślad za nią. Najpierw poszła przekonać się, czy drzwi od hallu zamknięte. Wyciągnąwszy klucz z zamka, poprowadziła mnie na górę. Schody i poręcze były dębowe, okna nad schodami wysokie i zakratowane. Zarówno okna, jak i długa galeria, na którą wychodziły drzwi pokoi sypialnych, robiły wrażenie jakiejś kościelnej, a nie mieszkalnej budowli. Nawet chłód i powietrze jakby sklepień podziemnych panowało na schodach i w galerii, nasuwając niemiłe wrażenie pustki i samotności. Toteż rada byłam, gdy wszedłszy ostatecznie do mojego pokoju, przekonałam się, że jest mały i umeblowany w zwykłym, nowoczesnym stylu.
808Gdy pani Fairfax powiedziała mi życzliwie „dobranoc”, zamknęłam drzwi i rozejrzałam się spokojnie dokoła. Wesoły wygląd mojego pokoiku zatarł we mnie niesamowite wrażenie ciemnych, obszernych schodów i długiej, zimnej galerii. Uprzytomniłam sobie, że po całej dobie fizycznego trudu i duchowego niepokoju znajduję się nareszcie w bezpiecznym porcie. Serce wezbrało mi serce wdzięcznością, uklękłam przy łóżku i zaniosłam dziękczynną modlitwę, nie zapominając błagać o dalszą pomoc i możność zasłużenia na tę dobroć, którą mi tak szczerze ofiarowano, zanim na nią zapracowałam. Posłanie moje było bez zarzutu, a w samotnym pokoju nie czaiły się strachy. Zmęczona i równocześnie zadowolona, zasnęłam niebawem mocno. Był jasny dzień, gdy się obudziłam.
809Tak wesoły wydał mi się pokoik, gdy słońce zaświeciło przez niebieskie, perkalowe firanki u okna, ukazując tapetowane ściany i dywan na podłodze, tak się to różniło od prostych desek i poplamionych tynków w Lowood, że na ten widok wpadłam w dobry humor. Zewnętrzne rzeczy mają wielki wpływ na młodych. Pomyślałam, że otwiera się przede mną jaśniejszy okres życia — okres, który będzie miał i kwiaty, i przyjemności obok cierni i trudów. Wszystko we mnie, pobudzone zmianą otoczenia wobec nowego pola otwartego dla nadziei, drgnęło nowym życiem. Nie wiem dokładnie, czego się spodziewałam, ale w każdym razie czegoś miłego. Może nie dzisiaj, nie za miesiąc, ale w nieokreślonej przyszłości.
810UrodaWstałam, ubrałam się starannie, chociaż jak najskromniej, gdyż w całej mojej garderobie nie miałam niczego, co by nie było najprościej uszyte. Lubiłam jednak schludność i staranność w ubiorze. Nie leżało w mej naturze zaniedbywanie powierzchowności, niedbanie o wrażenie. Przeciwnie, pragnęłam zawsze wyglądać możliwie najlepiej i podobać się o tyle, o ile mogłam, nie będąc urodziwą. Żałowałam niekiedy, że nie jestem ładniejsza. Pragnęłam mieć żywszą cerę, prosty nos, drobne, rumiane usta. Odczuwałam to jako nieszczęście, że jestem taka mała i blada, że mam rysy tak nieregularne i ostre. Pragnęłam być wysoka, okazała, mieć pięknie rozwiniętą figurę… I skąd się brały we mnie te pragnienia i żale? Trudno by na to odpowiedzieć. Ja sama wtedy nie umiałabym dać sobie na to jasnej odpowiedzi. A przecież był po temu powód — logiczny i naturalny. Bądź co bądź, gdy przyczesałam włosy bardzo gładko i włożyłam czarną sukienkę, która, choć skromna na modłę kwakrów[93], miała przynajmniej tę zaletę, iż doskonale leżała, gdy przypięłam czysty biały kołnierzyk, pomyślałam, że wyglądam dosyć przyzwoicie, by móc się pokazać pani Fairfax, a mojej nowej uczennicy nie odstraszyć antypatycznym wyglądem. Otworzyłam tedy okno, ułożyłam wszystko w porządku na toalecie i wyszłam.
811Minąwszy długą, matą zasłaną galerię, zeszłam po śliskich, dębowych stopniach i weszłam do hallu. Tam zatrzymałam się na chwilę. Przyglądałam się obrazom na ścianach (jeden, pamiętam, przedstawiał marsowego mężczyznę w zbroi, a drugi damę w upudrowanej peruce i naszyjniku z pereł), brązowej lampie, zwieszającej się od sufitu, wielkiemu zegarowi, którego pudło było zrobione z kunsztownie rzeźbionego dębu i czarnego, politurowanego hebanu. Wszystko wydawało mi się wielce okazałe i wszystko mi imponowało, bo też tak mało byłam przyzwyczajona do wszelkich wspaniałości! Drzwi hallu, do połowy szklane, były otwarte. Stanęłam w progu. Piękny był poranek jesienny. Wczesne słońce świeciło pogodnie nad żółknącymi laskami i jeszcze zielonymi polami. Wyszedłszy na trawnik, podniosłam wzrok i obejrzałam front domu. Był na trzy piętra wysoki, rozmiarami nie ogromnej, ale znacznej wielkości: dwór szlachecki, nie wielkopańska siedziba. Biegnące dokoła dachu blanki[94] nadawały mu wygląd malowniczy. Szary front odbijał od zielonego tła drzew, dźwigających mnóstwo wronich gniazd. Ich kraczące mieszkanki unosiły się teraz w powietrzu, przelatując ponad trawnikiem i ogrodem, by opaść na wielkiej łące poza niskim płotem, gdzie rząd potężnych, starych drzew cierniowych, silnych, sękatych i szerokich jak dęby, od razu wyjaśnił mi etymologię nazwy miejscowości[95]. Dalej widniały wzgórki. Nie były one tak wyniosłe jak te, które otaczały Lowton, ani tak skaliste, i nie tworzyły zapory odgraniczającej od żyjącego świata — ciche i spokojne, jednak zamykające Thornfield w jakimś odosobnieniu, jakiego nie byłabym się spodziewała w pobliżu tak ruchliwej miejscowości jak Millcote. Małe osiedle, którego dachy wyglądały spośród drzew, rozpostarło się na pochyłości jednego pagórka. Miejscowy kościół wznosił się bliżej Thornfield, szczyt jego starej wieży sterczał nad kępą drzew pomiędzy domem a bramami.
812Radowałam się jeszcze spokojnym widokiem i miłą świeżością powietrza, przysłuchiwałam się z przyjemnością krakaniu wron. Jeszcze oglądałam szeroki, siwy front, zastanawiając się nad tym, jaki to wielki dom dla samotnej jego mieszkanki, małej staruszki, pani Fairfax, gdy pani ta ukazała się we drzwiach.
813— Co widzę? Już pani wyszła? — powiedziała. — Ranny ptaszek z pani.
814Zbliżyłam się do niej, powitała mnie serdecznym pocałunkiem i uściskiem ręki.
815— Jak się pani podoba Thornfield? — zapytała.
816Powiedziałam jej, że podoba mi się bardzo.
817— Tak — odpowiedziała — to ładne miejsce. Lękam się tylko, że zakradną się tu nieporządki, jeżeli pan Rochester nie zastanowi się i nie zamieszka tu na stałe albo przynajmniej jeżeli częściej tu nie będzie zaglądał. Wielkie domy i piękne ogrody wymagają obecności właściciela.
818— Pan Rochester! Któż to jest? — zawołałam.
819— Właściciel Thornfield — odpowiedziała spokojnie. — To pani nie wiedziała, że on się nazywa Rochester?
820Naturalnie, że nie wiedziałam, nigdy o nim przedtem nie słyszałam. Ale staruszka widocznie uważała istnienie jego za fakt ogólnie wiadomy, o którym każdy instynktownie wiedzieć musi.
821— A ja myślałam — powiedziałam dalej — że Thornfield należy do pani.
822— Do mnie? Dziecko moje, co za pomysł! Ja tu jestem tylko gospodynią-zarządczynią. To prawda, że jestem w dalekim pokrewieństwie z Rochesterami ze strony matki, a właściwie nie tyle ja, ile mój zmarły mąż. Mój mąż był duchownym, plebanem w Hay, tej małej wiosce, tam na wzgórzu, a ten kościół blisko bram to był jego kościół. Matka obecnego pana Rochestera była z domu Fairfax, stryjeczno-stryjeczna siostra mojego męża. Ale ja nic sobie nie robię z tego powinowactwa i rzeczywiście jest ono dla mnie niczym. Uważam się po prostu za zwykłą zarządczynię. Mój chlebodawca jest zawsze grzeczny, a ja też niczego więcej nie wymagam.
823— A ta mała dziewczynka, moja uczennica?
824— To jest pupilka pana Rochestera. Polecił mi wyszukać dla niej nauczycielkę. Sądzę, że ją chce wychowywać tu, w kraju. A oto właśnie ona idzie z boną!
825Tak więc wyjaśniła się zagadka. Ta uprzejma, dobrotliwa, maleńka wdowa nie była żadną wielką panią, była osobą zależną, tak jak i ja. Nic na tym w moich oczach nie straciła, przeciwnie, ucieszyło mnie to tylko. Równość pomiędzy nią a mną stawała się rzeczywistsza, nie wynikała tylko z łaskawości z jej strony. Tym lepiej, będę się czuła swobodniej na swoim stanowisku.
826DzieckoGdy tak rozmyślałam, mała dziewczynka, wyprzedzając towarzyszkę, biegła ku nam przez trawnik. Przyjrzałam się mojej uczennicy, która, zdaje się, z początku mnie nie zauważyła. Było to dziecko jeszcze, może siedmio- albo ośmioletnie, delikatnie zbudowane, z bladą twarzyczką o drobnych rysach. Obfite włosy opadały jej w lokach do pasa.
827— Dzień dobry, Adelo — przemówiła pani Fairfax. — Pójdź i przywitaj się z tą panią, która cię będzie uczyła, ażebyś wyrosła z czasem na mądrą kobietę.
828 829— C'est là ma gouvernante![96] — rzekła, wskazując mnie palcem i zwracając się do bony. Ta odpowiedziała:
830— Mais oui, certainement.[97]
831— Czy to są cudzoziemki? — zapytałam, ze zdumieniem usłyszawszy język francuski.
832— Bona jest cudzoziemką, a Adela urodziła się na kontynencie, który dopiero przed kilku miesiącami opuściła. Gdy tu przybyła, nie umiała zupełnie mówić po angielsku. Teraz mówi trochę. Ja jej nie rozumiem, tak miesza angielski z francuskim, ale pani z pewnością potrafi dobrze ją zrozumieć.
833Mnie, na szczęście, francuskiego uczyła Francuzka. A że starałam się zawsze jak najwięcej rozmawiać z panią Pierrot, przy tym przez siedem lat uczyłam się codziennie kawałka prozy francuskiej na pamięć, pracowałam nad akcentem, naśladując wymowę swej nauczycielki, więc też osiągnęłam pewien stopień biegłości i poprawności w tym języku i nie obawiałam się trudności w porozumiewaniu się z Adelą. Mała przybliżyła się do mnie i podała mi rękę, ja zaś prowadząc ją na śniadanie, powiedziałam kilka zdań w jej własnym języku. Odpowiadała mi zrazu krótko, ale gdy siadłyśmy do stołu, mała, przypatrzywszy mi się badawczo przez jakie dziesięć minut swymi wielkimi, piwnymi oczami, zaczęła nagle bardzo szybko mówić:
834— Ach! — zawołała po francusku. — Pani umie mówić moim językiem tak dobrze jak pan Rochester! Mogę rozmawiać z panią, tak jak z nim rozmawiam. I Sophie będzie mogła mówić do pani! Jak ona się ucieszy! Nikt jej tutaj nie rozumie, pani Fairfax umie tylko po angielsku. Sophie to moja bona, przybyła tu ze mną przez morze wielkim okrętem z kominem, który dymił, i jak jeszcze!… Ja chorowałam i Sophie także, a i pan Rochester chorował. Pan Rochester leżał na kanapie w ładnym pokoju, który nazywał salonem, a Sophie i ja miałyśmy łóżeczka gdzie indziej. Ja o mało nie wypadłam ze swego, było takie jak półeczka. A mademoiselle[98], jak się mademoiselle nazywa?
835 836— Aire? Ba! Nie umiem tego wymówić! No, i nasz okręt zatrzymał się rano, zanim jeszcze zupełnie jasny dzień nastał, przed wielkim miastem, gdzie były bardzo ciemne domy, a wszystkie zadymione. Wcale nie takie jak w ładnym, czystym mieście, skąd przybywałam. Pan Rochester przeniósł mnie na rękach przez deskę na ląd, a Sophie szła za nami. Potem wsiedliśmy wszyscy do powozu, który nas zawiózł do pięknego, wielkiego domu, większego niż ten i piękniejszego. Taki dom nazywa się hotel. Tam pozostaliśmy prawie tydzień. Ja i Sophie chodziłyśmy codziennie na spacer do wielkiego, zielonego miejsca, pełnego drzew. To miejsce nazywają parkiem. I było tam oprócz mnie wiele innych dzieci i staw z pięknymi ptakami, które karmiłam okruszynami.
837— Czy pani ją rozumie, choć ona tak prędko trzepie? — zapytała pani Fairfax.
838Rozumiałam ją bardzo dobrze, gdyż byłam przyzwyczajona do szybkiej mowy madame Pierrot.
839— Pragnęłabym — ciągnęła dalej poczciwa staruszka — żeby jej pani zadała parę pytań o jej rodziców. Ciekawam, czy ich pamięta?
840— Adelo — zapytałam — u kogo mieszkałaś wtedy, gdy byłaś w tym ładnym, czystym mieście, o którym mówiłaś?
841— Dawno temu mieszkałam u mamy, ale mama poszła do nieba. Mama uczyła mnie tańczyć, śpiewać i mówić wierszyki. Wielu panów i wiele pań przychodziło do mamy z wizytami, a ja wtedy tańczyłam przed nimi albo siadywałam u nich na kolanach i śpiewałam im. Ja to lubiłam. Czy mam pani zaśpiewać coś teraz?
842Skończyła śniadanie, więc pozwoliłam jej przedstawić próbkę swych umiejętności. Zsunęła się z krzesła, przyszła do mnie i siadła mi na kolanach. Potem, złożywszy rączki poważnie przed sobą, strząsnąwszy w tył loki i podniósłszy oczy do sufitu, zaczęła śpiewać arię z jakiejś opery. Była to skarga opuszczonej kobiety, która opłakuje zdradę swego kochanka, wzywa dumę na pomoc, a potem każe służebnej ubrać się w najpiękniejsze klejnoty i najbogatsze suknie i postanawia spotkać się z niewiernym mężczyzną wieczorem na balu, by mu okazać wesołością i zachowaniem, jak mało obeszła ją jego zdrada.
843Temat wydał mi się dziwnie niedostosowany dla dziecka. Przypuszczam jednak, że cała pointa leżała w tym właśnie — usłyszeć słowa miłości i zazdrości, śpiewane usteczkami dziecka. Według mnie, był to pomysł w bardzo złym guście.
844Adela śpiewała całkiem czysto, melodyjnie i z naiwnością swojego wieku. Skończywszy, zeskoczyła mi z kolan i powiedziała:
845— A teraz, mademoiselle, powiem pani wierszyk!
846Stanęła, jak należało, i zaczęła: „La ligue des rats”, fable de La Fontaine[99]. Po czym zadeklamowała bajkę z przejęciem, modulując głos, zwracając uwagę na interpunkcję i z odpowiednią gestykulacją, istotnie niezwykłą jak na jej wiek — dowodziło to starannego wyuczenia.
847— Czy to mama nauczyła cię tego wierszyka? — zapytałam.
848— Tak i to ona właśnie w ten sposób go mówiła: „Qu'avez-vous donc? lui dit un de ces rats; parlez!”[100]. Kazała mi rękę podnosić, o tak, żebym sobie przypomniała, że mam głos podnieść przy zapytaniu. A teraz, czy mam pani zatańczyć?
849— Nie, tymczasem dosyć. Lecz gdy mama twoja poszła do nieba, jak mówisz, u kogo potem mieszkałaś?
850— U pani Frédéric i jej męża. Opiekowała się mną, ale to nie żadna moja krewna. Ja myślę, że ona musi być biedna, gdyż nie miała tak ładnego domu jak moja mama. Ale ja tam nie byłam długo. Pan Rochester zapytał mnie, czy chciałabym wyjechać i mieszkać z nim w Anglii, a ja odpowiedziałam, że chciałabym, bo pana Rochestera znałam już przedtem, zanim znałam panią Frédéric, a on zawsze był dla mnie dobry i dawał mi ładne sukienki i zabawki. Ale widzi pani, jak nie dotrzymał słowa! Przywiózł mnie do Anglii, a teraz sam wyjechał i ja go nigdy nie widzę.
851Po śniadaniu udałam się z Adelą do biblioteki, którą — zdaje się — pan Rochester wyznaczył na pokój szkolny dla nas. Większość książek zamknięta była w oszklonych szafach. Jedna tylko była otwarta, a zawierała wszystko, co mogłoby być potrzebne z dziedziny elementarnej nauki oraz nieco tomów lekkiej literatury, poezji, biografii, podróży, kilka romansów itd. Prawdopodobnie pan Rochester uważał, że to jest wszystko, czego nauczycielka może potrzebować do własnej lektury. Istotnie, książki te zadowoliły mnie na razie w zupełności. W porównaniu z tym, co niekiedy dorywczo mogłam zdobyć w Lowood, przedstawiały one dla mnie źródło rozrywki i wiedzy. W tym pokoju również znajdował się fortepian, zupełnie nowy, o doskonałym tonie, sztalugi do malowania i para globusów.
852Adela była uczennicą dość posłuszną, choć nieskłonną do pilności i uwagi. Nie była wdrożona do pracy systematycznej. Czułam, że byłoby nierozsądnie na początek przetrzymywać ją zbyt długo nad książką, toteż opowiadałam jej dużo, zadałam jej trochę do nauki, a że zbliżało się południe, pozwoliłam jej powrócić do bony. Następnie obiecywałam sobie wyrysować parę małych szkiców na jej użytek.
853Idąc na górę po swoją tekę i ołówki, usłyszałam wołającą ku mnie panią Fairfax:
854— Zapewne skończyła pani teraz poranne lekcje!
855Znajdowała się w pokoju, którego drzwi były otwarte. Weszłam tam, gdy do mnie przemówiła. Był to duży, okazały pokój z orzechową boazerią na ścianach. Meble i portiery utrzymane w kolorze purpurowym, dywan turecki zdobił jego środek. Sufit bogato i artystycznie był rzeźbiony, piękny, choć trochę ciemny witraż dopełniał całości artystycznej tej sali. Pani Fairfax ocierała z kurzu godne podziwu, kryształowe naczynie, stojące na kredensie.
856— Co za piękny pokój! — zawołałam, rozglądając się dokoła, gdyż nigdy jeszcze nie widziałam równie imponującego pomieszczenia.
857— Tak, to jest pokój jadalny. Właśnie otworzyłam okno, żeby wpuścić trochę powietrza i słońca, bo w izbach rzadko zamieszkałych wszystko tak wilgotnieje. Tam, w salonie, czuć wprost piwnicą.
858Wskazała szeroką arkadę na wprost okna, zawieszoną, tak jak i okno, szkarłatną zasłoną, która była teraz rozchylona. Wstąpiwszy po dwóch szerokich stopniach i zajrzawszy do środka, mniemałam, że oglądam jakąś czarodziejską krainę. Był to bardzo ładny salon, a tuż obok buduar[101] — oba były wyłożone białym dywanem w girlandy barwnych kwiatów, oba o sufitach ze śnieżną sztukaterią[102] białych gron winnych i liści, co dawało bogaty kontrast z karmazynowym kolorem kuszetek[103] i otoman. Nad białym, marmurowym kominkiem błyszczały ozdoby z czeskiego szkła w kolorze rubinów. Szerokie zwierciadła między oknami odbijały to połączenie barw ognia i śniegu.
859— W jakim porządku pani te pokoje utrzymuje! — zawołałam. — Ani odrobiny kurzu, choć nie ma pokrowców. Gdyby nie ten ostry chłód, można by myśleć, że są w codziennym użyciu.
860— Bo widzi pani, chociaż pan Rochester rzadko tutaj bywa, to te odwiedziny bywają zawsze nagłe i niespodziewane. Zauważyłam, że go to drażni, gdy wszystko zastaje pozasłaniane, pozawijane i gdy za przybyciem znosić musi ruch i zamęt urządzania, pomyślałam więc, że najlepiej trzymać pokoje w gotowości.
861— Czy pan Rochester jest wymagający i wybredny?
862— Nie powiedziałabym, ale ma swoje pańskie gusty i przyzwyczajenia i chciałby, żeby odpowiednio do tego kierować sprawami.
863— Czy pani go lubi? Czy jest ogólnie lubiany?
864— O tak, ta rodzina zawsze tu była szanowana. Prawie wszystka ziemia w tej okolicy, jak daleko pani okiem sięgnie, od czasów niepamiętnych należała do Rochesterów.
865— No dobrze, ale nie mówiąc o jego ziemi, czy pani jego lubi? Czy jest lubiany jako osoba?
866— Ja nie mam powodu go nie lubić, więc go lubię. A sądzę, że dzierżawcy jego uważają go za sprawiedliwego i hojnego, ale pan Rochester nigdy długo wśród nich nie mieszkał.
867— Tak, ale czy nie ma on jakichś swoich szczególnych właściwości? Słowem, jaki jest jego charakter?
868— O! Charakter pana Rochestera jest bez zarzutu. Jest on może trochę dziwny: wiele podróżował, widział, sądzę, kawał świata. Myślę, że musi być mądry, ale ja z nim nigdy wiele nie rozmawiałam.
869— W czym i na ile jest dziwny?
870— Nie wiem, to niełatwo opisać. Nic uderzającego, ale czuje się to, gdy do ciebie mówi. Nie zawsze można być pewnym, czy żartuje czy mówi serio, czy jest kontent czy przeciwnie. Słowem, trudno go do gruntu zrozumieć, ja przynajmniej nie potrafię. Ale to nie ma znaczenia, bo jest bardzo dobrym panem i zwierzchnikiem.
871Tyle tylko mogłam się dowiedzieć od pani Fairfax o jej i moim pracodawcy. Niektórzy ludzie nie potrafią naszkicować charakteru, zauważyć i opisać wybitnych rysów — czy to osób czy rzeczy. Poczciwa kobieta widocznie należała do tej kategorii. Moje pytania wprowadzały ją w zakłopotanie, ale nie potrafiłam nic z niej wyciągnąć. W jej oczach pan Rochester to był pan Rochester i koniec: szlachcic, właściciel ziemski — nic więcej. Nie pytała i nie szukała dalej, i dziwiła się widocznie, że ja pragnę posiąść dokładniejsze pojęcie o jego osobie.
872Wychodząc z sali jadalnej, zaproponowała mi pokazanie reszty domu. Chodziłam więc za nią na górę i na dół, podziwiając wszystko po drodze, bo też wszystko było dobrze urządzone i ładne. Wielkie pokoje frontowe wydały mi się szczególnie wspaniałe, niektóre zaś na trzecim piętrze, chociaż i ciemne i niskie, były interesujące przez swój staroświecki wygląd. Meble, należące pierwej do apartamentów z pierwszego i drugiego piętra, przenoszono tutaj w miarę, jak się zmieniała moda. W słabym świetle, wpadającym przez wąskie okna, widziałam łoża sprzed stu lat, dębowe albo orzechowe szafy o dziwnych, rzeźbionych gałązkach palm i główkach cherubinów, przypominające kształty arki przymierza, rzędy wiekowych krzeseł, wąskich, o wysokich oparciach, jeszcze starsze taborety, na których poduszkowych siedzeniach znać było ślady na wpół wytartych haftów, snutych palcami, które już od dwóch pokoleń były prochem trumiennym. Wszystkie te staroświeckie graty nadawały trzeciemu piętru Thornfield Hall pozór jakiejś ojczyzny przeszłości — grobowca pamiątek. Miła mi była ta cisza, ten mrok, oryginalność tych zakątków za dnia, bynajmniej jednak nie pragnęłabym spocząć nocą na którymś z tych szerokich, ciężkich łóżek. Niektóre z nich zamykały się na drzwi dębowe, inne ociemniały stare, angielskie, tkane kotary, pokryte grubą robotą, przedstawiające obrazy dziwnych kwiatów, dziwniejszych ptaków i najdziwniejszych ludzkich istot — zaiste, to wszystko wyglądało niesamowicie w bladym świetle księżyca.
873— Czy to służące sypiają w tych pokojach? — zapytałam.
874— Nie, służba zajmuje szereg mniejszych pokoi z tyłu domu, tutaj nikt nie sypia. Można by prawie powiedzieć, że gdyby Thornfield Hall miało swojego ducha, tutaj byłaby jego siedziba.
875— I ja tak myślę. Zatem nie macie tu państwo żadnego ducha?
876— Nie, ja nigdy o żadnym nie słyszałam — odpowiedziała, uśmiechając się, pani Fairfax.
877— Ani żadnego podania o duchu? Żadnej legendy, żadnej historii o duchach?
878— Chyba nie. A jednak słyszy się, że Rochesterowie był to swojego czasu ród gwałtowny i krewki, dość niespokojny. Może właśnie dlatego śpią teraz w grobach tak cicho.
879— Tak… „po życia gorączce cicho teraz śpią”[104] — szepnęłam. — A dokąd pani teraz idzie? — zapytałam, widząc, że rusza z miejsca.
880— Idę wyjrzeć z górnego tarasu na dachu. Czy chce pani pójść ze mną i obejrzeć widok stamtąd?
881Poszłam za nią, najpierw po bardzo wąskich schodach na strych, a stamtąd po drabince i przez klapę podnoszoną na dach domu. Znalazłam się teraz na równym poziomie z kolonią wron, mogłam zaglądać do ich gniazd. Oparta o parapet i patrząc daleko w dół, widziałam zarysy ogrodu, leżącego przede mną jak mapa. Widziałam jasny, aksamitny trawnik, otaczający z bliska szarą podstawę domu, pole, szerokie jak park, obsadzone tu i ówdzie starymi drzewami, las w złotobrązowych barwach, przecięty ścieżką, tak zarośniętą mchem zielonym, że była zieleńsza od drzew i liści, kościół przed bramami, drogę, łagodne wzgórki, wszystko to spoczywające w świetle jesiennego słońca, widnokrąg, objęty pogodnym, lazurowym niebem, zasnuty perłowo-białymi obłoczkami. Gdy zawróciwszy, schodziłam przez drzwi w dachu, zaledwie mogłam trafić na drabinkę. Moim olśnionym oczom strych wydał się ciemny jak piwnica w porównaniu z błękitem nieba, z rozsłonecznionym laskiem, pastwiskiem i zielonymi wzgórkami, na które patrzyłam z rozkoszą.
882Pani Fairfax zatrzymała się chwilę, zajęta zamykaniem drzwi w dachu. Ja, po trosze po omacku, znalazłam wyjście z poddasza i zaczęłam spuszczać się po wąskich schodach ze strychu. Stanęłam na chwilę w długim korytarzu, na który prowadziły. Przegradzał on frontowe i tylne pokoje trzeciego piętra, był wąski, niski i ciemny, o jednym tylko małym okienku na najdalszym końcu. Ze swymi dwoma rzędami małych, czarnych, pozamykanych drzwi sprawiał wrażenie korytarza w zamku jakiegoś Sinobrodego[105].
883ŚmiechGdy cicho ruszyłam dalej, uderzył moje uszy odgłos, jakiego najmniej mogłam się spodziewać w miejscu tak spokojnym. Był to śmiech — dziwny, wyraźny, lecz niewesoły. Stanęłam. Śmiech ustał, lecz tylko na chwilę, znów zabrzmiał, ale głośniejszy, gdyż za pierwszym razem, chociaż wyraźny, był bardzo cichy. Teraz przeszedł w hałaśliwy wybuch, który zdawał się budzić echa we wszystkich tych zamkniętych pokojach, jakkolwiek najwyraźniej płynął z jednego, którego drzwi mogłabym wskazać.
884— Pani Fairfax! — zawołałam, gdyż usłyszałam, że schodzi ona po schodach. — Czy pani słyszała ten głośny śmiech? Kto to się śmieje?
885— Któraś służąca zapewne — odpowiedziała. — Może Grace Poole.
886— Czy pani słyszała? — powtórzyłam pytanie.
887— Owszem, wyraźnie słyszałam. Ja ją często słyszę, szyje w jednym z tamtych pokoi. Czasami Leah jest z nią. Często, gdy pracują razem, bywają hałaśliwe.
888Śmiech znowu się powtórzył cichą gamą i zakończył się szczególnym mamrotaniem.
889— Grace! — zawołała pani Fairfax.
890Nie spodziewałam się doprawdy, żeby jakaś Grace odpowiedziała — tak tragiczny, tak nadnaturalny wydał mi się ten śmiech. I gdyby nie to, że było to samo południe, że ani pora dnia, ani otoczenie nie sprzyjały zabobonnym nastrojom, byłabym się przelękła. Okazało się wszakże, że byłam niemądra, dziwiąc się tak bardzo i snując niejasne przypuszczenia. Najbliższe drzwi otworzyły się i wyszła służąca — kobieta trzydziestoletnia, przysadzista, krępa, ruda, nieładna. Trudno by sobie wyobrazić zjawisko mniej romantyczne.
891— Za wiele hałasu, Grace — upomniała ją pani Fairfax. — Pamiętaj o zasadach.
892Grace ukłoniła się milcząco i wróciła do pokoju.
893— Jest to osoba, którą wzięliśmy do szycia i do pomocy dla Lei, pokojowej — mówiła dalej wdowa. — Nie jest ona zupełnie bez zarzutu pod pewnym względem, ale na ogół nieźle się sprawia. A jakże tam dziś poszły lekcje z pani nową uczennicą?
894Tym sposobem rozmowa, skierowana na Adelę, trwała dopóty, dopóki nie znalazłyśmy się w jasnej i pogodnej strefie na dole. W hallu Adela wybiegła na nasze spotkanie, wołając:
895— Mesdames, vous êtes servies! — i dodała — J'ai bien faim, moi![106]
896Istotnie — obiad był gotów i czekał na nas w pokoju pani Fairfax.
Rozdział XII
897Zapowiedź pogodnego bytowania, zaznaczona na wstępie spokojnym przyjęciem w Thornfield Hall, nie zawiodła mnie po dłuższym zaznajomieniu się z miejscem i jego mieszkańcami. Pani Fairfax okazała się taką, jaką się wydawała — kobietą równego usposobienia, dobrotliwą, średniego wykształcenia i przeciętnej inteligencji. Moja uczennica była dzieckiem żywym, rozpieszczano ją i pobłażano jej, dlatego bywała niekiedy kapryśna. Ponieważ została powierzona wyłącznie mojej opiece i żadne inne nierozsądne wpływy nie przeszkadzały mi w pracy nad nią, zapomniała wkrótce o małych wybrykach, stała się posłuszna i chętna do nauki. Nie miała wielkich zdolności, wybitnych rysów charakteru ani szczególnie rozwiniętych uczuć lub upodobań, co by ją wznosiło ponad poziom rówieśniczek. Ale nie było też w niej żadnych usterek ani złych skłonności, które by ją stawiały poniżej tego poziomu. Robiła odpowiednie postępy, miała dla mnie żywe, choć może nie nazbyt głębokie przywiązanie, a ja lubiłam ją dla jej prostoty, wesołego szczebiotu i chęci dogodzenia mi — dobrze nam było ze sobą.
898To, co mówię, wydać się może zbyt chłodnym określeniem osobom głoszącym górnolotne teorie o anielskiej naturze dzieci i o obowiązku wychowawców odczuwania w stosunku do nich bałwochwalczego przywiązania. Ja jednakże nie piszę dla schlebiania rodzicielskiemu egoizmowi lub z chęci wygłaszania obłudnych frazesów i nonsensów — po prostu mówię prawdę. Dbałam sumiennie o dobro Adeli, o jej postępy i lubiłam tę małą osóbkę zupełnie tak samo, jak byłam wdzięczna pani Fairfax za jej dobroć i w jej towarzystwie znajdowałam przyjemność odpowiednią do spokojnego uznania jej dla mnie i umiarkowanej skali jej umysłu i charakteru.
899Niech mnie zresztą zgani, kto zechce, gdyż dodam jeszcze, że niekiedy, gdy poszłam przejść się sama po ogrodzie, gdy doszłam do bramy i wyjrzałam na drogę albo też, gdy Adela bawiła się z boną, pani Fairfax smażyła galaretki, a ja, wyszedłszy na trzecie piętro, uniosłam klapę na strychu i wydostałam się na dach — że wtedy, patrząc w dal ponad pola i wzgórza, na mglistą linię widnokręgu, wzdychałam za siłą wzroku, która by sięgnęła poza te granice. Za siłą wzroku, która by dotarła do ruchliwego świata, do miast pełnych życia, o których słyszałam wprawdzie, lecz nie widziałam ich nigdy. Że wtedy pragnęłam więcej poznać i doświadczyć, więcej mieć stosunków z ludźmi, zaznajomić się z większą rozmaitością typów, niż było mi to dane tutaj. Ceniłam to, co było dobre w pani Fairfax i w Adeli, ale wierzyłam, że istnieją inne i żywsze rodzaje dobra, a to, w co wierzyłam, pragnęłam zobaczyć.
900Kto może mieć mi to za złe? Wielu, niezawodnie, i ci nazwą mnie malkontentką. Nie moja jednak była to wina. Niepokój wewnętrzny poruszał mnie, niekiedy sprawiając ból. Wtedy doznawałam ulgi, chodząc wzdłuż korytarza trzeciego piętra tam i z powrotem, bezpiecznie, w ciszy i samotności, i pozwalając oczom duszy pieścić się tymi jasnymi wizjami, jakie się przed nimi jawiły — a były one liczne i promienne. Czułam ulgę, gdy serce biło mi radosnym tętnem, a najlepiej mnie koiło nasłuchiwanie snującej się w duszy nigdy niekończącej się powieści, którą tworzyła moja wyobraźnia, ciągnąc ją bez przerwy, powieści, tętniącej wypadkami, życiem, ogniem, uczuciem — wszystkim, czego pragnęłam, a czego w rzeczywistości nie posiadałam.
901Kobieta, Kondycja ludzka, Pozycja społeczna, Obraz świata, Bunt, CzynDaremna rzecz mówić, że istoty ludzkie powinny zadowalać się spokojem. One potrzebują czynu, działania, a jeżeli znaleźć tego nie mogą, stwarzają to sobie. Miliony skazane są na cichszy los od mojego i miliony w milczeniu buntują się przeciwko swemu losowi. Nikt nie wie, ile buntów — prócz politycznych — fermentuje w tych tłumach zaludniających świat. Kobiety uważa się na ogół za bardzo spokojne, ale kobiety czują tak samo jak mężczyźni. Potrzebują zużywać swoje zdolności, potrzebują pola dla swych wysiłków nie mniej jak ich bracia. Cierpią, gdy są zbyt skrępowane, cierpią w bezwzględnym zastoju zupełnie tak samo, jak cierpieliby mężczyźni. I ciasnotą umysłu grzeszą szczęśliwsi ich bliźni, jeżeli twierdzą, że powinny się ograniczyć do gotowania puddingów, robienia pończoch, grania na fortepianie i haftowania. Bezmyślnością jest potępiać je albo śmiać się z nich, jeżeli starają się więcej robić albo uczyć się więcej, niż zwyczaj orzekł, że dla ich płci wystarcza.
902Chodząc tak w samotności, nierzadko słyszałam śmiech Grace Poole — ten sam wybuch, to samo ciche, powolne „Ha! Ha!”, które po raz pierwszy przejęło mnie dreszczem. Słyszałam także jej dziwaczne mamrotanie, dziwaczniejsze nawet niż śmiech. Były dni, gdy była całkiem milcząca, ale kiedy indziej zupełnie nie mogłam zrozumieć wydawanych przez nią odgłosów. Niekiedy zdawało mi się ją widywać: wychodziła z pokoju z miednicą i talerzem albo z tacką w ręku, schodziła do kuchni i zazwyczaj zaraz wracała, niosąc dzbanek porteru. Widok jej działał zawsze jak tłumik na ciekawość, podnieconą jej głosowymi produkcjami — kobieta o rysach grubych i tępych, nie miała w sobie nic zajmującego. Próbowałam parę razy wciągnąć ją w rozmowę, ale była małomówna. Krótka odpowiedź zazwyczaj udaremniała wszelkie usiłowania dalszej pogawędki.
903Inni domownicy, mianowicie John, jego żona, Leah, pokojowa i Sophie, bona francuska, byli to wszystko ludzie przyzwoici, ale pod żadnym względem nie wybitni. Z Sophie rozmawiałam po francusku i niekiedy dopytywałam ją o kraj rodzinny. Nie miała ona jednak daru opisywania ani opowiadania i dawała najczęściej odpowiedzi tak puste i mętne, że to raczej zniechęcało niż skłaniało do pytań.
904Tymczasem upłynął październik, listopad i grudzień. Pewnego styczniowego popołudnia pani Fairfax poprosiła mnie o darowanie Adeli poobiednich lekcji z powodu kataru, jakiego się nabawiła. Zgodziłam się chętnie, zwłaszcza gdy Adela gorąco poparła tę prośbę, przypominając mi przez to, z jaką radością w latach dziecinnych witałam każdą trafiającą się rekreację. Był to piękny dzień, spokojny, chociaż bardzo zimny. Byłam zmęczona, przesiedziawszy w bibliotece całe długie przedpołudnie. Pani Fairfax właśnie napisała list, który czekał okazji na pocztę, więc włożyłam kapelusz i płaszcz i ofiarowałam się odnieść go do Hay. Odległość, dwie milki, stanowiła miły spacer w zimowe popołudnie. Usadowiwszy Adelę wygodnie na krzesełku przy kominku w saloniku pani Fairfax i podawszy jej do zabawy najlepszą lalkę woskową (którą zazwyczaj, zawiniętą w srebrny papier, trzymałam schowaną w szufladzie) oraz dla odmiany książkę z powiastkami, pocałowałam ją na pożegnanie i wyszłam.
905Grunt był stwardniały, powietrze spokojne, droga samotna. Szłam szybko, dopóki się nie rozgrzałam, a wtedy zwolniłam kroku, by nacieszyć się i zastanowić nad przyjemnością, jaką mi dawała ta chwila i widok dokoła. Była godzina trzecia, zegar kościelny wybijał ją, gdy mijałam dzwonnicę. Urok tej godziny leżał w bliskim zmierzchu, w nisko stojącym, blade promienie ślącym słońcu. Znajdowałam się o milę od Thornfield, na ścieżce znanej latem z obfitości róż polnych, jesienią z orzechów i jarzyn, a nawet teraz posiadającej pewne kolorowe skarby w postaci głogów. Ale najmilszy czar zimowy polegał na zupełnej samotności i bezszelestnej ciszy. Powiew nie wydawał tu wcale odgłosu, nie było bowiem ani jednego krzaczka ostrokrzewu czy bluszczu, który by mógł zaszemrać, a obdarte z liści głogi i krzaki leszczyny ciche były jak te białe, zdeptane kamienie, którymi wysypany był środek ścieżki. Blisko i daleko, po obu stronach drogi widać było tylko pola, na których nie pasło się bydło, a małe, brunatne ptaszki, ruszające się niekiedy w bezlistnym żywopłocie, wyglądały jak rdzawe, zeschłe liście, co zapomniały opaść…
906Dróżka ta szła pod górę przez całą drogę do Hay. Doszedłszy do jej połowy, siadłam na przełazie, prowadzącym stąd na pole. Otulając się szczelnie płaszczem i chroniąc ręce w mufce, nie czułam zimna, choć mróz był porządny — dowodziła tego szyba lodu pokrywająca ścieżkę, na którą mała struga wody, obecnie zamarznięta, wylała była po raptownej odwilży parę dni temu. Z miejsca, gdzie siedziałam, mogłam patrzeć na Thornfield. Szare, blankami[107] uwieńczone mury dworu były głównym przedmiotem rzucającym się w oczy w dolinie pode mną. Lasy jego i drzewa z gniazdami wronimi wznosiły się na tle zachodniego nieba. Patrzyłam, dopóki słońce nie zaszło za drzewa i, czerwone i jasne, nie zatonęło w nich. A wtedy spojrzałam na wschód.
907Spoza szczytu wzgórka nade mną wynurzał się wschodzący księżyc — jeszcze blady jak chmurka, nabierał światłości z każdą chwilą i świecił nad Hay, które, na wpół ukryte w drzewach, słało niebieskie dymy z nielicznych kominów. Było odległe o milę, ale w tej bezwzględnej ciszy mogłam dosłyszeć słabe odgłosy życia stamtąd idące. Ucho moje chwytało także szmery płynących potoków — w jakich dolinach czy zagłębieniach, nie wiedziałam sama, ale wiele było wzgórków poza Hay i niewątpliwie wiele strumieni w wąwozach pomiędzy nimi. W ciszy wieczornej słyszało się plusk najbliższych i szum dalekich.
908Jakiś szorstki odgłos wpadł nagle między te delikatne pluskoty i szmery, równocześnie daleko i wyraźnie. Głośny tupot i metaliczny chrzęst zgasiły cichutkie szepty płynących fal, tak jak w obrazie potężna masa skały albo surowy zarys wielkiego dębu, ciemno i silnie zaznaczony na przednim planie, zaciera powietrzną odległość lazurowego wzgórza, słonecznego widnokręgu i zmieszanych chmur, gdzie barwa stapia się z barwą.
909Kroki rozległy się na ścieżce: koń nadchodził; zakręty drogi jeszcze go ukrywały, ale przybliżał się. Miałam właśnie zejść z przełazu, ale ponieważ ścieżka była wąska, zostałam na miejscu, żeby mnie mógł minąć. Młoda byłam wówczas i rozmaite fantazje wesołe i ponure snuły mi się w głowie. Wśród innych żyły tam także wspomnienia bajek, opowiadanych niegdyś w dziecinnym pokoju — tym, gdy wracały w pamięci, dojrzewająca młodość dodawała siły i wyrazistości, jakiej im wiek dziecięcy udzielić nie potrafił. Gdy się ten koń przybliżał, a ja czekałam, aż rychło się ze zmierzchu wyłoni, przypomniały mi się niektóre opowiadania Bessie o duchu imieniem Gytrash[108], który pod postacią konia, muła albo wielkiego psa straszył na pustych, samotnych drogach, a niekiedy nachodził spóźnionych podróżnych.
910SpotkanieKoń był już bardzo blisko, ale jeszcze dla mnie niewidoczny. Wtedy w dodatku do tupotu kopyt usłyszałam szurgnięcie pod płotem i tuż blisko pod krzakami leszczyny przesunął mi się wielki pies, dzięki czarno-białemu zabarwieniu widoczny wśród drzew. Była to dokładnie jedna z postaci Bessie — Gytrash, stworzenie do lwa podobne, długowłose i wielkogłowe. Minęło mnie jednak całkiem spokojnie, nie zatrzymując się, by spojrzeć mi w twarz dziwnymi, nadpsimi oczami, jak się tego prawie spodziewałam. Szedł za nim koń, rosły wierzchowiec, a na nim siedział jeździec. Mężczyzna, ludzka istota, od razu spłoszył czar. Nikt nigdy nie dosiadał grzbietu Gytrasha, był zawsze sam, a duszki, o ile wiedziałam, choć mogły przyoblekać nieme ciała zwierząt, nigdy nie szukały schronienia w pospolitym kształcie ludzkim. Nie był to więc żaden Gytrash, tylko podróżny, który wybrał tędy krótszą drogę z Millcote. Przejechał, a ja poszłam dalej. Parę kroków uszłam zaledwie, gdy musiałam się obejrzeć, usłyszawszy dźwięk poślizgnięcia się, okrzyk: „A cóż to u pioruna?” i odgłos upadku. Jeźdźca i konia ujrzałam teraz na ziemi. Zwierzę poślizgnęło się na zlodowaciałej powierzchni ścieżki i wraz z jeźdźcem upadło. Pies zawrócił w podskokach, a widząc pana swego w tym położeniu i słysząc stękanie konia, rozszczekał się tak, że aż wzgórza odpowiadały mu echem. Zrazu węszył dokoła leżących, a potem podbiegł do mnie — nie mógł nic innego zrobić, wyraźnie wzywał mnie na pomoc. Usłuchałam go i zbliżyłam się do podróżnego, który tymczasem usiłował wydostać się spod konia. Wysiłki jego tak były energiczne, że pomyślałam, iż wielkiej sobie krzywdy widocznie nie zrobił. Zapytałam go jednakże:
911— Czy odniósł pan jakieś obrażenia?
912Zdaje mi się, że klął pod nosem, choć nie jestem tego pewna. W każdym razie coś tam wymawiał, co mu przeszkodziło odpowiedzieć mi od razu.
913— Czy mogłabym może w czymś pomóc? — zapytałam znowu.
914— Niech pani stanie na boku — odpowiedział, podnosząc się najpierw na kolana, a potem na nogi.
915Usunęłam się, po czym zaczęło się dźwiganie, tupanie, chrzęst, nawoływanie przy wtórze takiego szczekania, że istotnie odstąpiłam o kilka kroków. Nie mogłam się jednak zupełnie dać odpędzić, chcąc się wpierw przekonać, jak się to skończy. Rezultat ostatecznie wypadł szczęśliwie. Koń stanął, a pies na komendę: „Leżeć, Pilot!” uciszył się nareszcie. Teraz podróżny, nachyliwszy się, zaczął obmacywać stopę i nogę, jak gdyby badał, czy są całe. Widocznie bolały przy dotknięciu, gdyż przytrzymywał się przełazu, skąd ja właśnie wstałam, i wreszcie usiadł.
916Pragnęłam stać się użyteczna, więc przybliżywszy się, powiedziałam:
917— Jeżeli pana coś boli i potrzebuje pan pomocy, mogę panu sprowadzić kogoś z Thornfield Hall albo z Hay.
918— Dziękuję, dam sobie radę. Nie mam złamanych kości, to tylko zwichnięcie. — Znowu wstał i próbował nogę, ale przy tym mimo woli wyrwało mu się: „Ach!”.
919Światło dzienne niezupełnie jeszcze znikło, a i księżyc świecił jasno — widziałam go teraz wyraźnie. Postać otulał płaszcz do konnej jazdy z futrzanym kołnierzem i stalową klamrą. W ogólnych zarysach mogłam dojrzeć, że jest to mężczyzna średniego wzrostu i bardzo szeroki w piersiach. Miał ciemną twarz o surowych rysach i zasępionym czole. Oczy jego i ściągnięte brwi miały w tej chwili wyraz rozdrażniony i gniewny. Był nie pierwszej młodości, ale nie sięgał jeszcze średniego wieku, mógł liczyć ze trzydzieści pięć lat może. Nie bałam się go i nawet nie bardzo mnie onieśmielał. Gdyby był przystojnym, o powierzchowności rycerza młodzieńcem, nie byłabym się odważyła stać tak przed nim, wypytywać go wbrew jego woli i ofiarowywać mu się z usługami nieproszona. Nie wiem, czy kiedy w życiu widziałam przystojnego młodzieńca, a nigdy w życiu z żadnym nie rozmawiałam. Miałam teoretyczne uznanie i respekt dla piękności, elegancji, wdzięku. Gdybym jednak ujrzała te zalety, wcielone w postać męską, odczułabym instynktownie, że nie mogłyby one sympatyzować z niczym, co było we mnie, i unikałabym tak, jak się unika ognia, pioruna i wszystkiego, co świeci jasno, ale jest antypatyczne.
920Gdyby nawet ten nieznajomy się uśmiechnął i okazał mi dobry humor, gdy się do niego zwróciłam… Gdyby ofiarowaną mu pomoc odrzucił był wesoło i z podziękowaniem, byłabym sobie poszła, nie odczuwając powołania do wznawiania pytań. Jednakże wobec tego marsa, tej szorstkości podróżnego czułam się swobodnie. Nie ruszyłam się z miejsca, gdy ręką dał mi znak, bym poszła, i oświadczyłam:
921— Nie mogę pomyśleć o pozostawieniu tu pana o tak późnej godzinie, na tej pustej drodze, dopóki nie zobaczę, że pan może wsiąść na konia.
922Spojrzał na mnie, gdy to powiedziałam. Dotychczas nie wiem, czy zwrócił oczy w moją stronę.
923— Sądzę, że pani sama powinna być już w domu — rzekł — jeżeli ma pani dom tu gdzieś w pobliżu. Gdzie pani mieszka?
924— Tam na dole. Ja się wcale nie boję być na polu, chociaż późno, skoro księżyc świeci. Chętnie pobiegłabym do Hay, gdyby pan sobie życzył, idę tam list wrzucić na pocztę.
925— Mieszka pani tam na dole? Czy pani ma na myśli ten dom z blankami? — tu wskazał Thornfield Hall, na które księżyc rzucał mgławe światło, rysując dom — wyraźny i blady na tle lasu.
926 927 928 929— Czy pani zna pana Rochestera?
930— Nie, nigdy go nie widziałam.
931 932 933— Czy może mi pani powiedzieć, gdzie on jest?
934 935— Pani nie jest służącą we dworze, rzecz jasna. Pani jest… — Przerwał i powiódł okiem po moim ubraniu, które, jak zwykle, było nader proste: czarne wełniane okrycie, czarny filcowy kapelusz — panna służąca strojniej byłaby ubrana! — Wyraźnie nie mógł odgadnąć, kim jestem. Dopomogłam mu.
936— Jestem nauczycielką — oświadczyłam.
937— Ach, nauczycielką! — powtórzył. — A niechże mnie licho, że też zapomniałem!… Nauczycielka! — I znowu przypatrzył się mojemu ubraniu. Po chwili wstał z przełazu twarz skurczyła mu się z bólu, gdy próbował się poruszyć.
938— Nie mogę prosić pani, by mi sprowadziła pomoc — rzekł — ale może pomoże mi pani sama trochę, jeżeli pani łaskawa.
939— Jak najchętniej, proszę pana.
940— Czy nie ma pani przy sobie parasola, który by mi mógł posłużyć za laskę?
941 942— Niech pani spróbuje pochwycić cugle mojego konia i przyprowadzić go ku mnie. Czy pani się nie boi?
943Bałabym się dotknąć konia, gdybym była sama, ale gdy mi polecił, byłam gotowa posłuchać. Położyłam mufkę na przełazie i zbliżyłam się do wysokiego rumaka. Starałam się pochwycić uzdę, ale koń, stworzenie uparte, nie pozwalał mi zbliżyć się do swojej głowy. Próbowałam, próbowałam, lecz nadaremnie, a przez cały ten czas śmiertelnie się bałam jego drepcących, przednich nóg. Podróżny czekał i patrzył czas jakiś, aż się w końcu roześmiał.
944— Jak widzę — rzekł — góra nie da się sprowadzić do Mahometa, toteż jedyne, co pani może zrobić, to dopomóc Mahometowi, ażeby mógł iść do góry. Muszę panią prosić, żeby pani tu podeszła.
945 946— Niech pani wybaczy — mówił dalej — konieczność zmusza mnie do wysługiwania się panią.
947Położył ciężką rękę na moim ramieniu i opierając się na mnie dość mocno, kulejąc doszedł do wierzchowca. Raz pochwyciwszy cugle, opanował go od razu i wskoczył na siodło, wykrzywiając się przy tym strasznie, gdyż uraziło to jego zwichniętą nogę.
948— A teraz — powiedział, puszczając mocno zębami przygryzioną wargę — niech mi pani jeszcze tylko poda moją szpicrutę. Leży ona tam, pod płotem.
949 950— Dziękuję. A teraz niech się pani śpieszy z listem do Hay i wraca jak najprędzej.
951Pod dotknięciem ostrogi koń drgnął, wspiął się i skoczył pędem, pies za nim. Zniknęli…
952
Podniosłam mufkę i poszłam dalej. Zdarzenie zaszło i minęło dla mnie. Był to wypadek bez żadnego znaczenia, bez romantycznego zakroju, bez niczego ciekawego poniekąd. A jednak wniósł coś nowego w tej jednej godzinie jednostajnego życia. Pomoc moja była potrzebna i zażądano jej ode mnie; tej pomocy udzieliłam. Byłam rada, że coś uczyniłam, choć pospolity i przemijający był ten czyn — był jednak działaniem, a mnie znużyło istnienie wyłącznie bierne. A także ta nowa twarz była czymś jak nowy obraz w galerii pamięci. I niepodobna była do wszystkich tam wiszących. Przede wszystkim, ponieważ była to twarz męska, a także, gdyż była ciemna, silna i surowa. Miałam ją wciąż przed oczyma, dochodząc do Hay i wrzucając list na poczcie. Widziałam ją przez cały czas, idąc szybko z góry na dół ku domowi. Doszedłszy do przełazu, zatrzymałam się na chwilę, rozejrzałam się dokoła i słuchałam, myśląc, co by to było, gdyby tętent kopyt końskich rozległ się znów na ścieżce i jeździec w płaszczu, z psem nowofundlandzkim[110] podobnym do Gytrasha, stanął mi ponownie przed oczyma. Ujrzałam jednakże tylko płot i wierzbę o obciętych gałęziach, nieruchomo i prosto sterczącą w promieniach księżyca. Doleciał mnie leciuchny szmer wiatru, błądzącego chwilami wśród drzew dokoła Thornfield. Rzuciwszy okiem w kierunku tego szmeru, dostrzegłam światło w jednym oknie — to mi przypomniało, że już późno, więc przyśpieszyłam kroku.
953Niechętnie wróciłam do Thornfield. Przejść jego próg znaczyło dla mnie wracać do zastoju, przebyć milczący hall, wejść po ciemnawych schodach do samotnego pokoiku, a potem spotkać się ze spokojną panią Fairfax i spędzić z nią długi wieczór zimowy, z nią jedną tylko. Znaczyło to dla mnie zgasić zupełnie to lekkie podniecenie, które wzbudził we mnie spacer, istotę moją skrępować z powrotem niewidzialnymi więzami jednostajnego i nazbyt spokojnego istnienia — istnienia, którego nawet dobre strony bezpieczeństwa i dostatku przestawałam doceniać. Jakże bym dobrze się wtedy czuła, gdybym była rzucona w odmęt niepewności i wir walki o życie, by wśród ciężkich i bolesnych przeżyć nauczyć się pragnąć tego spokoju, wśród którego teraz tęskniłam! Tak jest, tyle dobrego, ile by zrobił długi spacer człowiekowi, znużonemu nieruchomym siedzeniem w nazbyt wygodnym fotelu — i tak jak on zapragnąłby ruchu w swoich warunkach, tak ja go zapragnęłam w moich.
954Zatrzymałam się przy bramie, zatrzymałam się na trawniku, tam i z powrotem chodziłam po brukowanej ścieżce. Okiennice szklanych drzwi były zamknięte, nie mogłam zajrzeć do wnętrza. I oczy moje, i duszę moją odciągało coś od tej posępnej budowli — od tej szarej pustki, pełnej ciemnych celek, bo taką mi się teraz wydała — i ciągnęło do tego nieba, roztoczonego nade mną, niebieskiego oceanu bez plamy jednej chmurki. Księżyc sunął po nim uroczyście, tarcza jego, wypłynąwszy zza wzgórz, zdawała się spoglądać coraz dalej i dalej i zmierzać ku zenitowi, czarnemu prawie w swojej otchłannej głębi, w niezmierzonej swej dali. Za jego biegiem szły migotliwe gwiazdy, na które patrząc, czułam drżenie serca, żar we krwi moich żył… Drobnostki przywołują nas na ziemię — w hallu wybił zegar, to wystarczyło. Odwróciłam się od gwiazd i księżyca, otworzyłam boczne drzwi i weszłam.
955Hall nie był ciemny ani też oświecony jedynie wysoko zawieszoną, brązową lampą. Inny, ciepły blask zalewał korytarz oraz dolne stopnie dębowych schodów. To rumiane światło płynęło z wielkiego, jadalnego pokoju, którego podwoje były otwarte, ukazując wesoły ogień, oświecający miło marmurowy kominek, purpurowe draperie i politurowane meble. Grono osób siedziało przed kominkiem. Zaledwie pochwyciłam okiem ten widok, zaledwie dosłyszałam wesołe, zmieszane głosy, wśród których odróżniłam głos Adeli, gdy drzwi się zamknęły.
956Pośpieszyłam do pokoju pani Fairfax. I tam palił się ogień, ale nie było ani świecy, ani pani Fairfax. Zamiast tego ujrzałam tam samego, siedzącego prosto na dywaniku i wpatrzonego poważnie w płomień, wielkiego, czarnobiałego psa o długim włosie, podobnego do Gytrasha z polnej drogi. Tak był do niego podobny, że przystąpiłam bliżej i zawołałam: „Pilot!”. Pies wstał, podszedł i obwąchał mnie. Pogłaskałam go, a on poruszył wielkim ogonem. Niesamowitym jednak wydał mi się stworzeniem tak w samotności — zwłaszcza że nie wiedziałam, skąd się tu wziął. Zadzwoniłam, gdyż potrzebowałam świecy, chciałam się też dowiedzieć czegoś o tym gościu. Weszła Leah.
957 958 959 960— Z naszym panem. Z panem Rochesterem. Pan właśnie przyjechał.
961— Rzeczywiście? A pani Fairfax jest z panem?
962— Tak i panna Adela także. Są w jadalnym pokoju, a John pojechał po doktora, bo pan miał wypadek. Koń jego upadł i pan ma nogę zwichniętą w kostce.
963— Czy koń upadł na drodze do Hay?
964— Tak, zjeżdżając z góry, poślizgnął się na zamarzniętej kałuży.
965— Ach tak! Przynieś mi świecę, proszę cię, Leah!
966Leah przyniosła mi świecę. Weszła z nią i pani Fairfax, która mi powtórzyła nowiny, dodając, że doktor Carter przyjechał i jest teraz u pana Rochestera. Następnie szybko wyszła, by zakrzątnąć się koło herbaty, a ja poszłam na górę złożyć rzeczy.
Rozdział XIII
967Pan Rochester tego wieczora z polecenia lekarza wcześnie się położył. Nazajutrz też nie wstał wcześnie. Po zejściu na dół musiał się zająć interesami. Administrator jego i niektórzy dzierżawcy przybyli i czekali na rozmowę z nim.
968Adela i ja musiałyśmy teraz opróżnić bibliotekę, miała być codziennie potrzebna jako pokój przyjęć. Zapalono ogień w jednym pokoju na górze, a ja zaniosłam tam nasze książki i urządziłam w nim przyszłą szkołę. Zauważyłam przed południem, że Thornfield Hall było jakby odmienione. Już nie było tak cicho jak w kościele, co godzina lub dwie rozlegało się pukanie do drzwi, rozbrzmiewał odgłos dzwonka. Kroki także często słychać było z hallu, nowe głosy o różnym tonie rozmawiały na dole. Prąd zewnętrznego świata przepływał przez dom. Dom miał swojego pana i ja wolałam tę zmianę od monotonii ciszy.
969Z Adelą tego dnia niełatwo poszło. Nie mogła skupić uwagi, wciąż biegała do drzwi i wychylała się przez poręcz schodów, próbując dojrzeć pana Rochestera. To znowu wymyślała jakieś pozory, by zejść na dół, jak podejrzewałam, by zaglądnąć do biblioteki, gdzie wiedziałam, że nie jest bynajmniej potrzebna. Gdy zaś rozgniewałam się trochę i kazałam jej siedzieć cicho, nie przestawała wciąż opowiadać o swoim „ami, monsieur[111] Edouard Fairfax de Rochester” i snuć przypuszczeń, jakie przywiózł dla niej podarki. Okazało się bowiem, że poprzedniego dnia powiedział jej, iż gdy przybędą rzeczy jego z Millcote, znajdzie się tam wśród nich pewna skrzynka, która ją powinna zainteresować.
970— A to ma znaczyć — rzekła — że będzie tam wewnątrz prezent dla mnie, a może i dla pani, mademoiselle. Monsieur mówił o pani, zapytał mnie, jak się nazywa moja nauczycielka i czy to nie jest mała osóbka, dosyć szczupła i trochę blada. Powiedziałam, że tak jest, gdyż to prawda, czyż nie, mademoiselle?
971Z uczenniczką jadłam obiad, jak zwykle, w pokoju pani Fairfax. Popołudnie było wietrzne i śnieżne, spędziłyśmy je w szkolnym pokoju. O zmroku pozwoliłam Adeli odłożyć książki i robótkę i zbiec na dół. Bowiem po względnej ciszy, gdy już dzwonek drzwi wejściowych przestał się odzywać, wnosiłam, że pan Rochester musiał zakończyć zajęcia. Pozostawszy sama, zbliżyłam się do okna, nic jednakże stamtąd nie mogłam zobaczyć. Zmrok i płatki lecącego śniegu przesłaniały wszystko, nawet krzaki na trawniku. Spuściłam storę i wróciłam do kominka.
972Z żarzących się węgli zaczęłam układać szkic, trochę podobny do obrazu, przedstawiającego, jak pamiętałam, zamek Heidelberski[112]nad Renem[113], gdy weszła pani Fairfax i wejściem swoim zburzyła ognistą mozaikę, rozpraszając równocześnie ciężkie, niemiłe myśli, które zaczynały nachodzić moją samotność.
973— Pan Rochester byłby rad, gdyby pani ze swoją uczenniczką zechciała wypić z nim herbatę dziś wieczorem w salonie — rzekła. — Tak bardzo był zajęty przez cały dzień, że nie mógł pierwej postarać się o zapoznanie się z panią.
974— O jakiej porze pan Rochester pija herbatę? — spytałam.
975— O szóstej. Pan Rochester na wsi pilnuje się wczesnych godzin. Ale pani powinna by się przebrać. Pójdę z panią i pomogę zapiąć suknię. Tu jest świeca.
976— Czy koniecznie powinnam się przebrać?
977— Tak, to się należy. Ja się zawsze przebieram na wieczór, gdy pan Rochester tu bawi.
978Ta dodatkowa ceremonia wydała mi się trochę przesadna. Poszłam jednakże do pokoju i z pomocą pani Fairfax zmieniłam czarną, wełnianą suknię na czarną, jedwabną. Była to jedyna lepsza, jaką posiadałam, z wyjątkiem jedwabnej, jasnopopielatej — tę jednak wedle moich pojęć, wyniesionych z Lowood, uważałam za nazbyt piękną, by ją można nosić kiedy indziej niż przy pierwszorzędnych okazjach.
979— Przydałaby się broszka — zauważyła pani Fairfax.
980Przypięłam broszkę z perełką, którą mi panna Temple przy pożegnaniu ofiarowała na pamiątkę, po czym zeszłyśmy na dół. Nieprzyzwyczajonej do stykania się z obcymi, było mi trochę przykro stawić się na takie oficjalne zaproszenie przed panem Rochesterem. Puściłam panią Fairfax przodem, gdyśmy wchodziły do jadalni, i trzymałam się w jej cieniu, gdy przechodziłyśmy przez pokój i przez arkadę, której kotara była teraz spuszczona — wstępowałyśmy do eleganckiego salonu umieszczonego za nią.
981Dwie zapalone świece woskowe stały na stole i dwie nad kominkiem. Pławiąc się w świetle i w gorącu wspaniałego ognia, leżał Pilot, Adela klęczała tuż przy nim. Ujrzałam pana Rochestera na wpół leżącego na kanapce, z nogą podpartą poduszką. Pełne światło ognia padało mu na twarz. Poznałam podróżnego o szerokich, kruczych brwiach, jego kwadratowe czoło wydawało się jeszcze bardziej kwadratowe przy gładkim uczesaniu czarnych włosów. Poznałam jego wydatny nos, raczej charakterystyczny niż piękny, pełne nozdrza, świadczące o gwałtownym usposobieniu, surowe usta, brodę, szczękę — tak, to wszystko było bezwzględnie strasznie surowe i groźne. Postawa jego teraz, gdy nie miał na sobie płaszcza, wydała mi się zupełnie odpowiednia do charakteru twarzy: barczysta i krępa. Budowa jego była doskonała w atletycznym rozumieniu tego słowa — szeroka w piersiach, wąska w biodrach, jednakże nie był ani wysoki, ani zgrabny.
982Pan Rochester musiał dostrzec wejście pani Fairfax i moje. Widocznie nie miał ochoty nas zauważyć, gdyż nie podniósł głowy, choć się zbliżyłyśmy.
983— Oto panna Eyre, panie — rzekła pani Fairfax spokojnie, jak to ona zawsze. Ukłonił się, nie odrywając jeszcze oczu od grupy złożonej z psa i dziecka.
984— Proszę, niech panna Eyre usiądzie — rzekł.
985Było coś w przymuszonym, sztywnym ukłonie, w niecierpliwym, choć ceremonialnym tonie, co zdawało się wyrażać: „A cóż mi, u licha, do tego, czy panna Eyre tu jest czy jej nie ma? W tej chwili nie mam ochoty mówić do niej”. Siadłam swobodnie, rozwiało się moje zakłopotanie. Przyjęcie, nacechowane skończoną uprzejmością, byłoby mnie prawdopodobnie zmieszało. Nie umiałabym się odwzajemnić, odpowiedzieć z gracją i elegancją. Ale szorstki kaprys nie zobowiązywał mnie do niczego, przeciwnie, przyzwoity spokój wobec wybryku złego humoru dawał mi pewną wyższość. A przy tym dziwaczność tego zachowania miała w sobie coś drażniącego. Czekałam z zainteresowaniem, co on dalej zrobi.
986Trwał nadal jak posąg, to jest ani nie mówił, ani się nie poruszył. Pani Fairfax widocznie uważała, że trzeba, ażeby ktoś był miły, i zaczęła gadać. Poczciwie, jak zwykle, i jak zwykle raczej zdawkowo. Ubolewała nad nawałem interesów, które gnębiły go cały dzień, nad trudnością, jaką mu to musiało sprawiać wobec tego bolesnego zwichnięcia, a potem zaczęła wychwalać jego cierpliwość i wytrzymałość, że przetrwał to wszystko.
987— Pani, ja bym się chętnie napił herbaty — to była jedyna odpowiedź, jaką otrzymała.
988Zadzwoniła czym prędzej, a gdy przyniesiono tacę, zaczęła pilnie i pośpiesznie szykować filiżanki oraz łyżeczki. Adela i ja podeszłyśmy do stołu, ale pan domu nie opuścił swojej kuszetki.
989— Czy będzie pani łaskawa podać filiżankę panu Rochesterowi? — zwróciła się do mnie pani Fairfax — Adela mogłaby wylać herbatę.
990Spełniłam jej życzenie. W chwili, gdy pan Rochester brał z mej ręki filiżankę, Adela, uważając widocznie moment ten za odpowiedni do wstawienia się za mną, zawołała:
991–Dar, Nauczycielka, Uczeń- Nieprawdaż, monsieur, że jest tam mały prezent dla mademoiselle Eyre, w pana kufereczku?
992— Któż mówi o prezentach? — odpowiedział mrukliwie. — Czy pani spodziewała się prezentu, panno Eyre? Czy pani przepada za prezentami? — I badawczo spojrzał mi w twarz oczami, które, jak zobaczyłam, były ciemne, gniewne i przenikliwe.
993— Sama nie wiem — odpowiedziałam — brak mi w tym względzie doświadczenia. Na ogół ludzie uważają je za coś przyjemnego.
994— Na ogół uważają? Ale co pani o tym sądzi?
995— Musiałabym się zastanowić, panie, zanim bym mogła dać odpowiedź godną przyjęcia. Na podarunek można się zapatrywać rozmaicie, nieprawdaż? A należałoby rozważyć wszystkie względy, zanim by się coś orzekło o jego istocie.
996— Panno Eyre, pani nie jest tak prostoduszna jak Adela. Ona głośno woła o „cadeau”[114], jak tylko mnie zobaczy, pani kołuje i kluczy.
997— Ponieważ mniej mam zaufania do własnych zasług niż Adela. Ona może się powoływać na prawo dawnej znajomości, a także na prawo zwyczajowe. Mówi, że pan miał zawsze zwyczaj obdarzać ją zabawkami, ja zaś, gdybym się miała na coś powoływać, doprawdy byłabym w kłopocie, ponieważ jestem panu obca i nie uczyniłam nic takiego, co by mi dawało prawo do otrzymania podziękowania.
998— O, niechże pani nie uderza w ton zbytecznej skromności! Przeegzaminowałem Adelę i widzę, że pani bardzo starannie nią się zajęła. Nie jest ona bardzo zdolna ani utalentowana, a jednak w krótkim czasie zrobiła duże postępy.
999— Panie, teraz mi pan ofiarował „podarek”! Jestem panu wdzięczna, dziękuję, to dla nauczyciela najbardziej upragniona nagroda: pochwała postępów ucznia.
1000— Hm! — mruknął pan Rochester i pił dalej herbatę w milczeniu. — Przybliżcie się tu, do kominka — powiedział, gdy zabrano tacę i gdy pani Fairfax zasiadła do swojej roboty, a Adela oprowadzała mnie za rękę po pokoju, pokazując mi piękne książki i ozdobne drobiazgi na konsolach[115] i szyfonierkach[116].
1001Posłuchałyśmy oczywiście, Adela była gotowa usiąść mi się na kolanach, ale on kazał jej bawić się z Pilotem.
1002— Pani przebywa w moim domu od trzech miesięcy?
1003 1004 1005— Ze szkoły w Lowood, w hrabstwie X.
1006— Ach! Zakład dobroczynny. Jak długo tam pani była?
1007 1008— Osiem lat! Musi pani znać twarde życie. Ja myślałem, że dosyć połowy tego czasu, by zniszczyć najsilniejszy organizm! Nic dziwnego, że pani wygląda po trosze jak nie z tego świata. Zadawałem sobie pytanie, skąd pani wzięła taką twarz. Gdy mi się pani ukazała wczoraj wieczór na Hay Lane, przyszły mi nagle na myśl bajki o wróżkach i o krasnoludkach i prawie miałem ochotę zapytać, czy to pani urzekła mi konia. Jeszcze teraz nie jestem pewien, jak to z tym było. Kim są pani rodzice?
1009 1010— I zapewne nigdy ich pani nie miała. Czy pani ich pamięta?
1011 1012— Tak też przypuszczałem. A więc czekała pani na swoich pobratymców, siedząc tam na przełazie?
1013 1014— Na tych ludków zielono ubranych. Był to przecież odpowiedni dla nich wieczór księżycowy. Czy ja może przerwałem któryś z waszych tanecznych kręgów, że pani rozpostarła ten przeklęty lód na mojej ścieżce?
1015 1016— Wszystkie krasnoludki opuściły Anglię już sto lat temu — rzekłam, mówiąc równie poważnie jak on. — I nawet na drodze ku Hay, nawet na sąsiednich polach nie znalazłby pan śladu po nich. Sądzę, że już żaden księżyc, ani letni, ani jesienny, ani zimowy, nie oświeci więcej ich harców i tanów.
1017Pani Fairfax opuściła robótkę na kolana i podniosła brwi, dziwiąc się, co to za rozmowa.
1018— Ale proszę — podjął znowu pan Rochester — chociaż pani zapiera się rodziców, musi pani mieć przecież jakichś krewnych: wujów, stryjów, ciotki?
1019 1020 1021 1022— Gdzie bracia pani i siostry mieszkają?
1023— Nie mam ani braci, ani sióstr.
1024 1025— Dałam ogłoszenie w gazecie, a pani Fairfax odpowiedziała na nie.
1026— Tak — wmieszała się dobra pani Fairfax, rozumiejąc teraz, na jakim gruncie stanęliśmy — i nie ma dnia, ażebym nie dziękowała Opatrzności, że tak pokierowała moim wyborem. Panna Eyre była dla mnie nieocenioną towarzyszką i pełną dobroci i staranności nauczycielką dla Adeli.
1027— Niech się pani nie trudzi wystawieniem jej świadectwa — odpowiedział pan Rochester — pochwały mnie nie skaptują[117], na własnym sądzie polegam. Ta osoba zaczęła od tego, że konia mego doprowadziła do upadku.
1028— Jak to, panie? — rzekła pani Fairfax.
1029— Jej zawdzięczam to zwichnięcie.
1030Wdowa, nie rozumiejąc, słuchała zdumiona.
1031— Panno Eyre, czy mieszkała pani kiedyś w mieście?
1032 1033— Dużo pani bywała w towarzystwie?
1034— Jedynym moim towarzystwem były uczennice i nauczycielki w Lowood, a teraz mieszkańcy Thornfield.
1035 1036— Tylko te książki, które przypadkiem wpadły mi w ręce, nieliczne i nie bardzo uczone.
1037— Prowadziła pani życie zakonnicy. Niewątpliwie musi pani być należycie wyćwiczona w praktykach religijnych. Brocklehurst, który, jak rozumiem, jest dyrektorem Lowood, to duchowny, nieprawdaż?
1038 1039— A wy, dziewczęta, prawdopodobnie uwielbiałyście go, tak jak klasztor pełen zakonnic uwielbia swego kierownika?
1040 1041— Bardzo jest pani chłodna! Nie! Jak to?! Nowicjuszka miałaby nie uwielbiać swego pasterza! To brzmi jak bluźnierstwo.
1042— Bardzo nie lubiłam pana Brocklehursta. I nie ja jedna tak czułam. To szorstki i ostry człowiek, zarazem pompatyczny i wtrącający się we wszystko. Kazał nam włosy obciąć i przez oszczędność kupował nam złe igły i nici, tak że prawie nie mogłyśmy nimi szyć.
1043— To była źle rozumiana oszczędność — zauważyła pani Fairfax, która teraz znowu chwytała nić naszej rozmowy.
1044— Głodził nas wtedy, gdy miał sam w ręku zarząd działem aprowizacyjnym, zanim wyznaczono komitet. I zanudzał nas długimi kazaniami raz na tydzień oraz codziennym, wieczornym czytaniem z książek jego pióra, traktujących o nagłych śmierciach, o sądach, o piekle… A to nam potem ze strachu spać nie pozwalało.
1045— Ile pani lat liczyła, dostawszy się do Lowood?
1046 1047— I przebywała tam pani osiem lat, więc teraz ma pani osiemnaście?
1048 1049— Arytmetyka, jak pani widzi, przydaje się na coś. Bez jej pomocy nie mógłbym chyba pani wieku odgadnąć. Trudne to zadanie, gdy rysy i wyraz takie są zmienne jak u pani. A teraz, czego pani się nauczyła w Lowood? Czy umie pani grać?
1050 1051— Naturalnie, to zwykła odpowiedź. Niech pani pójdzie do biblioteki… Chciałem powiedzieć: niech pani będzie łaskawa (proszę mi darować mój ton rozkazujący, przywykłem do tego i nie mogę zmienić swych zwyczajów dla jednej nowej mieszkanki)… A zatem, niech pani pójdzie do biblioteki, weźmie ze sobą świecę, zostawi drzwi otwarte, siądzie do fortepianu i zagra coś.
1052Poszłam, wedle tego, jak rozkazał.
1053— Dosyć! — zawołał po kilku minutach. — Gra pani trochę, to prawda, jak każda inna angielska pensjonarka. Może nawet lepiej niż niektóre, ale nie dobrze.
1054Zamknęłam fortepian i powróciłam. Pan Rochester mówił dalej:
1055— Adela pokazała mi dziś rano kilka szkiców, które, jak twierdziła, są pani dziełem. Nie wiem, czy je pani samodzielnie wykonała, prawdopodobnie nauczyciel pomagał pani?
1056— Ależ nie, naprawdę! — zawołałam.
1057— A! Urażona duma. No dobrze, niechże mi pani przyniesie swoją tekę, jeżeli mi pani zaręczy, że jej zawartość jest dziełem pani. Tylko niech pani nie daje słowa, jeśli pani nie jest pewna. Ja umiem poznać się na poprawkach.
1058— Kiedy tak, to ja nic nie powiem, a pan niechaj sam osądzi.
1059Przyniosłam tekę z biblioteki.
1060— Proszę przysunąć stół — rzekł.
1061Przysunęłam stół do kanapki. Adela i pani Fairfax przysiadły się blisko, żeby także oglądać obrazki.
1062— Tylko się nie tłoczcie — rzekł pan Rochester. — Odbierajcie mi z ręki rysunki, gdy ja z nimi skończę, ale nie przysuwajcie waszych twarzy do mojej.
1063Powoli rozpatrywał każdy szkic i każdy malunek. Trzy odłożył osobno, resztę po obejrzeniu odsunął.
1064— Pani Fairfax to zabierze na tamten stół, niech pani to obejrzy z Adelą. A pani — (tu spojrzał na mnie) — niech siada, gdzie siedziała, i odpowiada na moje pytania. Widzę, że wykonała to jedna ręka: czy to pani ręka?
1065 1066— A kiedy pani znalazła czas na wykonanie tych rzeczy? To musiało zająć sporo czasu i nie mało myśli.
1067— Zrobiłam to podczas ubiegłych wakacji w Lowood, gdy nie miałam innego zajęcia.
1068— Skąd pani zaczerpnęła tematy?
1069 1070— Z tej głowy, którą widzę teraz na pani ramionach?
1071 1072— Czy ma ona w sobie jeszcze inne zapasy tego samego rodzaju?
1073— Myślę, że ma. Spodziewam się, że może lepsze.
1074Rozpostarł obrazki przed sobą i znowu oglądał je po kolei.
1075Były to trzy akwarele. Pierwsza przedstawiała nisko płynące chmury, sine, toczące się nad wzburzonym morzem. Jeden promień światła uwypuklał na wpół zatopiony maszt, na którym siedział kormoran — wielki, czarny, o skrzydłach zbryzganych pianą. W dziobie trzymał złotą bransoletę, wysadzaną szlachetnymi kamieniami. Poniżej ptaka i masztu nurzało się w wodzie ciało topielicy.
1076Drugi obrazek przedstawiał na pierwszym planie tylko ciemny szczyt wzgórza z trawą i kilkoma liśćmi, jakby poruszanymi wietrzykiem. Poza i ponad nim rozpościerała się przestrzeń nieba, ciemnogranatowego jak o zmroku. Na niebo wypływało popiersie postaci kobiecej, namalowane w barwach tak ciemnych i delikatnych, jak tylko dobrać mogłam. Ciemne czoło wieńczyła gwiazda, rysy poniżej widoczne były jak przez warstwę mgły, oczy świeciły, ciemne i tęskne, cieniste włosy spływały jak chmura bez promieni, szarpana burzą. Na szyi leżał słaby odblask jak gdyby światła księżycowego, ten sam odblask dotykał smugi cienkich chmurek, spomiędzy których wychylała się ta wizja Gwiazdy Wieczornej[118].
1077Trzeci obrazek ukazywał wierzchołek góry lodowej na tle polarnego, zimowego nieba. Zorza słała swoje krwawe światła na dalekim widnokręgu. Na przednim planie olbrzymia głowa chyliła się ku górze lodowej i opierała się o nią. Dwie chude ręce, złączone poniżej czoła i dźwigające je, zasłaniały dolną część twarzy czarną zasłoną. Czoło zupełnie bezkrwiste, białe jak kość, a oko puste, martwe, pozbawione wyrazu oprócz szklanej rozpaczy — to jedno tylko było widoczne. Nad skroniami, wśród zwojów czarnej materii turbanu, świecił krąg białych płomieni, z plamami iskier żywszej barwy.
1078— Czy pani czuła się szczęśliwa, malując te obrazki? — zapytał nagle pan Rochester.
1079— Pochłaniała mnie robota. Tak, byłam szczęśliwa. Malowanie było jedną z moich największych przyjemności.
1080— To jeszcze niewiele mówi. Mało pani znała przyjemności, sądząc po tym, co pani sama opowiadała. Ale wyobrażam sobie, że pani przebywała w jakiejś artystycznej krainie marzeń, mieszając i dobierając te dziwne kolory. Długo pani siadywała nad tym codziennie?
1081— Nie miałam innych zajęć, ponieważ były wakacje, więc też siedziałam nad tym od rana do wieczora. Długość dni letnich sprzyjała mojej chęci do roboty.
1082— I czuła się pani zadowolona z wyników swojej gorączkowej pracy?
1083— O, bynajmniej! Dręczył mnie kontrast pomiędzy pomysłem a wykonaniem. W każdym wypadku wyobraziłam sobie coś, czego nie potrafiłam osiągnąć.
1084— Niezupełnie. Pochwyciła pani cień swojej myśli, być może, że nie więcej. Nie miała pani dosyć artystycznej umiejętności i wiedzy, żeby nadać jej pełne życie, ale rysunki są, jak na pensjonarkę, szczególne. Pomysły pochodzą z krainy bajek. Te oczy Gwiazdy Wieczornej musiała pani widzieć we śnie. Jak mogła im pani nadać to jasne spojrzenie, chociaż one same nie są wcale jasne, gdyż księżyc powyżej gasi ich promienie? A jakie ma znaczenie ta ich uroczysta głębia? Kto panią nauczył malować wiatr? Jest silny wiatr tam na niebie i na tym szczycie wzgórka. Gdzie pani widziała Latmos[119]? Bo to jest Latmos. No! Niech pani zabiera te rysunki!
1085Zaledwie zdążyłam zawiązać tasiemki teki, gdy spojrzawszy na zegarek, zawołał nagle:
1086— Dziewiąta godzina! Co pani robi, panno Eyre, żeby Adelę tak długo przetrzymywać? Niech ją pani zaprowadzi spać.
1087Adela poszła pocałować go, zanim wyszłyśmy z pokoju. Zniósł ten kares[120], ale widocznie nie zrobiło mu to większej przyjemności, niż zrobiłoby Pilotowi, a może nawet mniejszą.
1088— A teraz wszystkim wam mówię „dobranoc” — rzekł, ruchem ręki wskazując drzwi, jak gdyby na znak, że ma dosyć naszego towarzystwa i pragnie nas odprawić.
1089Pani Fairfax złożyła swoją robotkę, ja wzięłam tekę, ukłoniłyśmy się, otrzymałyśmy w zamian zimny ukłon i wyszłyśmy.
1090— Pani powiedziała, że pan Rochester nie jest dziwaczny, pani Fairfax — zauważyłam, gdy położywszy spać Adelę, przyszłam do niej do jej pokoju.
1091 1092— Tak mi się wydaje, jest bardzo nierówny i gwałtowny.
1093— Prawda, niewątpliwie musi się takim wydawać komuś obcemu, jednak ja tak się przyzwyczaiłam do jego maniery, że nigdy o tym nie myślę. Ale też, jeżeli ma jakieś dziwactwo w swym usposobieniu, trzeba mu to wybaczyć.
1094 1095— Po części, ponieważ to leży w jego naturze, a nikt z nas za swoją naturę nie odpowiada, a po części też dlatego, że ma niewątpliwie przykre myśli, które go dręczą i wpływają na nierówność jego humoru.
1096— Przykre myśli dotyczące czego?
1097— Zmartwień rodzinnych przede wszystkim.
1098 1099— Teraz nie, ale miał… A przynajmniej krewnych. Stracił starszego brata kilka lat temu.
1100 1101— Tak. Obecny pan Rochester od niezbyt dawna jest właścicielem tej majętności, dopiero od dziewięciu lat mniej więcej.
1102— Dziewięć lat to czas dosyć długi. Czy tak bardzo kochał tego brata, że dotychczas po jego stracie jest niepocieszony?
1103— No nie, może nie. Zdaje mi się, że były jakieś nieporozumienia między nimi. Pan Rowland Rochester był niezupełnie sprawiedliwy względem pana Edwarda i może źle nastawił ojca wobec niego. Stary pan bardzo kochał pieniądze i dbał o to, by dobra rodzinne pozostały w jednym ręku. Nie chciał dzielić majątku, a jednak chodziło mu o to, aby i pan Edward był bogaty, dla podtrzymania znaczenia nazwiska. Toteż wkrótce po jego dojściu do pełnoletności poczyniono jakieś kroki, coś, co było nie bardzo ładne i co spowodowało wiele złego. Stary pan Rochester i pan Rowland wprowadzili pana Edwarda w jakieś bardzo przykre położenie, byle go uczynić bogatym. Na czym to przykre położenie polegało, tego ja się nigdy dokładnie nie dowiedziałam, ale on nie mógł znieść tego, co miał do ścierpienia. Niechętnie przebacza. Zerwał ze swoją rodziną i przez szereg lat prowadził bardzo niespokojne życie. Nie wiem, czy kiedy dłużej niż dwa tygodnie z rzędu przemieszkał w Thornfield od czasu, gdy śmierć brata bez testamentu uczyniła go panem tej majętności. I w istocie, nic dziwnego, że unika starego domu.
1104 1105 1106Odpowiedź była wymijająca. Byłabym wolała usłyszeć coś wyraźniejszego, ale pani Fairfax albo nie mogła, albo nie chciała dać mi szczegółowych objaśnień co do powodu i natury przejść pana Rochestera. Twierdziła, że dla niej samej są one tajemnicą i że to, co wie, czerpie przeważnie z domysłów. Zrozumiałam, że pragnie zmienić temat, co też uczyniłam.
Rozdział XIV
1107Przez kilka następnych dni niewiele widywałam pana Rochestera. Rano bywał bardzo zajęty interesami, a po południu przyjeżdżali panowie z Millcote i sąsiedztwa i niekiedy zostawali na obiedzie. Gdy zwichnięta noga na tyle wydobrzała, że mógł dosiadać konia, zaczął dość dużo wyjeżdżać — prawdopodobnie oddawał wizyty, gdyż zazwyczaj wracał późną nocą.
1108W owym czasie nawet po Adelę rzadko posyłał, a cała moja z nim znajomość ograniczała się do przypadkowych spotkań w hallu, na schodach lub w galerii. Wtedy albo mnie mijał dumnie i chłodno, skinąwszy z daleka głową i musnąwszy mnie zimnym spojrzeniem, albo też niekiedy kłaniał się i uśmiechał dworsko i uprzejmie. Ta zmienność jego usposobienia nie obrażała mnie, ponieważ rozumiałam, że moja osoba nie gra w tym żadnej roli, że te zmiany nastroju wypływają z przyczyn zupełnie ze mną niezwiązanych.
1109Pewnego dnia, gdy miał gości na obiedzie, przysłał po moją tekę — niewątpliwie chciał zaprezentować jej zawartość. Panowie, jak mnie pani Fairfax objaśniła, odjechali wcześnie, zdążając na jakieś publiczne zebranie w Millcote. Ponieważ jednak wieczór byt chłodny i wilgotny, pan Rochester nie pojechał z nimi. Wkrótce po ich wyjeździe zadzwonił. Poproszono Adelę i mnie na dół. Wyszczotkowałam włosy Adeli, uporządkowałam na niej ubranie, przekonałam się, że w moim zwykłym, prostym i skromnym kwakierskim stroju nie ma nic do poprawienia, nie wykluczając zaplecionych w warkocze włosów, i zeszłyśmy na dół. Adela była zaciekawiona, czy le petit coffre[121] przybył nareszcie, gdyż skutkiem jakiejś pomyłki dotychczas pozostawał w drodze. Nadzieje jej zostały spełnione: gdy weszłyśmy do jadalnego pokoju, stało tam na stole kartonowe pudełko. Adela rozpoznała je instynktownie.
1110— Ma boîte! Ma boîte![122] — zawołała, pędem zmierzając w stronę pudełka.
1111— Tak, oto jest twoja boîte nareszcie; zabierz ją do kącika, ty rodowita córko Paryża, i zabaw się wydobywaniem z niej wnętrzności — przemówił niski i raczej sarkastyczny głos pana Rochestera, płynący z głębi olbrzymiego fotela przy kominku. — I pamiętaj — dodał — żebyś mnie nie nudziła szczegółami tego anatomicznego zabiegu. To, co robisz, rób w milczeniu: tiens-toi tranquille, enfant, comprends-tu?[123]
1112Adela nie potrzebowała tego upomnienia. Już się była schroniła na kanapie ze swoim skarbem i pracowicie rozwiązywała sznurek, przytrzymujący wieko. Usunąwszy je i podniósłszy opakowanie z cienkiej bibułki, zawołała tylko:
1113— Oh ciel! Que c'est beau![124]— i zastygła w podziwie i zachwycie.
1114— Czy panna Eyre jest tutaj? — zapytał teraz pan domu, unosząc się w fotelu, by obejrzeć się na drzwi, przy których dotąd stałam.
1115— A! Dobrze, niech się pani przybliży, niech pani tutaj usiądzie. — Przyciągnął fotelik do swojego. — Nie lubię gadulstwa dzieci — mówił dalej — jako stary kawaler nie znajduję nic miłego w ich szczebiotaniu. Nieznośne byłoby dla mnie spędzić cały wieczór tête-à-tête[125] z małym brzdącem. Niechże pani nie odsuwa tego fotelika, panno Eyre. Niech pani usiądzie tu właśnie, gdzie go umieściłem, jeśli pani łaskawa, chciałem powiedzieć… Ach, te grzeczności… Wciąż o nich zapominam. Ani też nie przepadam za prostodusznymi starszymi paniami. Nawiasem mówiąc, muszę pamiętać o mojej, nie wypada mi jej zaniedbywać. Jest ona Fairfax czy też zamężna z Fairfaxem, a zawsze to wspólna krew.
1116Zadzwonił i kazał poprosić panią Fairfax, która przybyła niebawem z koszyczkiem do robótek w ręku.
1117— Dobry wieczór pani. Posłałem po panią, mając cel miłosierny na oku. Zakazałem Adeli mówić do mnie o prezentach, które otrzymała, a ona pęka od nawału hamowanych słów. Niechże pani będzie tak dobra wysłuchać ją i odpowiadać jej. Będzie to jeden z najlitościwszych uczynków, jakie pani kiedykolwiek spełniła.
1118Adela istotnie, skoro tylko ujrzała panią Fairfax, zaciągnęła ją do siebie na kanapę i tam wytrząsnęła na jej kolana skarby ze swojej boîte — porcelanowe, z kości słoniowej i wosku — sypiąc równocześnie objaśnieniami i zachwytami w łamanej angielszczyźnie.
1119— Teraz, kiedy spełniłem rolę dobrego gospodarza — ciągnął pan Rochester dalej — kiedy dałem gościom moim sposobność do zabawienia się ze sobą, powinno mi być wolno pomyśleć o własnej przyjemności. Panno Eyre, niechże się pani wysunie trochę bardziej naprzód, zanadto z tyłu pani siedzi. Nie mogę pani widzieć bez wykręcania się w tym wygodnym fotelu, a na to nie mam ochoty.
1120Zrobiłam, jak sobie życzył, choć byłabym wolała pozostać trochę w cieniu. Jednakże pan Rochester jakoś tak po prostu rozkazywał, że zdawało się rzeczą naturalną posłusznie się stosować do jego słów.
1121Znajdowaliśmy się, jak już wspomniałam, w jadalni. Świecznik, który zapalono do obiadu, wypełniał pokój świąteczną jasnością, obfity ogień płonął czerwonym blaskiem. Purpurowe portiery zwieszały się, bogate i sute, u wysokiego okna i jeszcze wyższej arkady. Ciszę przerywało tylko przygłuszone gadanie Adeli (nie ośmieliła się mówić głośno), a w przerwach uderzanie zimowego deszczu o szybę.
1122Pan Rochester, siedzący w adamaszkiem pokrytym fotelu, wyglądał inaczej, niż gdy widziałam go pierwej, nie tak surowo, o wiele mniej chmurnie. Uśmiech miał na ustach i oczy jego błyszczały. Nie jestem pewna, czy nie na skutek wina, ale przypuszczam, że bardzo to być mogło. Słowem, był w swoim poobiednim nastroju — przystępniejszy, swobodniejszy, a zarazem bardziej sobie folgujący[126] niż w tym porannym, zimnym i sztywnym. Pomimo to i tak dostatecznie groźnie wyglądał, oparty potężną głową o tył wyściełanego fotela, gdy światło ognia padało na jego jak w granicie kute rysy i wielkie, ciemne oczy. Miał bowiem wielkie, ciemne i bardzo piękne oczy, w których głębi jawiło się chwilami coś, co jeśli nie było błyskiem łagodności, to przynajmniej łagodność przywodziło na myśl.
1123Pan Rochester patrzył ze dwie minuty w ogień, a ja przez ten czas mu się przyglądałam. Nagle, podniósłszy oczy, pochwycił moje, utkwione w jego twarzy spojrzenie.
1124— Pani mi się przygląda, panno Eyre — powiedział — czy pani uważa, że jestem przystojny?
1125Gdybym się była zastanowiła, byłabym mu na to odpowiedziała coś konwencjonalnego i nieokreślonego. Jakoś jednakże odpowiedź wymknęła mi się, zanim się sama spostrzegłam:
1126 1127— A! Słowo daję! W pani jest coś dziwnego — powiedział. — Wygląda pani jak mała muszka, skromna, spokojna, poważna i prosta, gdy pani tak siedzi z rączkami złożonymi i oczami najczęściej utkwionymi w dywan (o ile ich pani nie zatopi przenikliwie w mojej twarzy jak przed chwilą). A gdy zadać pani pytanie albo zrobić uwagę, na którą musi pani odpowiedzieć, bez ceremonii rąbie pani odpowiedź, jeżeli nie niegrzeczną, to co najmniej szorstką. Co pani przez to rozumie?
1128— Panie, dałam odpowiedź nazbyt prostą, bardzo pana przepraszam. Powinnam była odpowiedzieć, że to niełatwo dać nieprzemyślaną odpowiedź na zapytanie w kwestii powierzchowności, że gusta są przeważnie różne i że piękność małe ma znaczenie… Lub coś w tym rodzaju.
1129— Nic podobnego nie powinna była pani odpowiedzieć! Piękność małe ma znaczenie? Doprawdy! I tak, pod pozorem zacierania spełnionej obrazy, pod pozorem ugłaskiwania i ułagodzenia mnie, pakuje mi pani scyzoryk pod ucho! Niechżeż pani dalej mówi: co się pani we mnie nie podoba, proszę? Sądzę, że wszystkie członki moje i wszystkie rysy są takie jak u innych ludzi?
1130— Panie Rochester, niech pan pozwoli, że odwołam pierwotną odpowiedź. Nie chciałam pana dotknąć, język mi się poślizgnął.
1131— Właśnie. I ja tak myślę, ale poniesie pani za to odpowiedzialność. Niech mnie pani krytykuje: czy moje czoło nie podoba się pani?
1132Odgarnął czarną falę włosów i odsłonił potężnie zakreślone, inteligentne czoło, na którym wszakże widniał brak w miejscu, gdzie powinna się była znajdować łagodna linia guza dobrotliwości.
1133— I cóż, łaskawa pani, czy jestem głupcem?
1134— O, to w żadnym razie! Ale powie pan może, że jestem niegrzeczna, jeżeli zapytam, czy jest pan filantropem?
1135— Masz tobie! Znowu ukłucie scyzorykiem, podczas kiedy udawała, że głaszcze mnie po głowie. I to dlatego, że powiedziałem, iż nie lubię towarzystwa dzieci i starych kobiet (ale o tym nie wolno głośno mówić!). Nie, moja panienko, ja nie jestem filantropem na szeroką skalę, ale mam sumienie — tu ukazał wypukłości, które mają świadczyć o tej właściwości, a które, na jego szczęście, dosyć były widoczne, nadając wybitną szerokość górnej części jego głowy. — A przy tym, miałem niegdyś pewną wrodzoną miękkość serca. Gdy byłem w pani wieku, byłem dość uczuciowym chłopcem, sprzyjałem pokrzywdzonym, opuszczonym i nieszczęśliwym. Ale odtąd rozmaicie los mną poniewierał. Tak mnie nawet wygniótł swymi paluchami, że stałem się, pochlebiam sobie, twardy i giętki jak piłka gumowa, jednak nadal przepuszczalny przez parę pozostałych szczelin i z jednym wrażliwym punkcikiem w samym środku. Czy pozostaje mi wobec tego jeszcze jakakolwiek nadzieja?
1136 1137— Ostatecznego przeobrażenia się z powrotem z gumy w żywe ciało?
1138„Stanowczo wypił za wiele wina” — pomyślałam i nie wiedziałam, co na to dziwne zapytanie odpowiedzieć. Skądże ja mogłam wiedzieć, czy on może raz jeszcze się przeobrazić?
1139— Miała pani minkę bardzo zakłopotaną. Chociaż pani nie jest ładna, tak jak ja nie jestem przystojny, jednak z tym wyrazem zakłopotania jest pani do twarzy. A przy tym jest ono pożądane, gdyż odrywa te badawcze oczy pani od mojej fizjonomii, a zatrudnia je kwiatami na dywanie. Więc niechże się pani dalej kłopocze i dziwi. Panienko, jestem dziś wieczór usposobiony towarzysko i rozmownie!
1140To oświadczywszy, wstał z fotela i stanął, oparłszy się ramieniem o marmurowy gzyms kominka. W tej postawie zarówno postać jego, jak i twarz widziało się wyraźnie — tę niezwykłą szerokość w piersiach, niemal nieproporcjonalną w stosunku do wysokości. Jestem pewna, że większość ludzi nazwałaby go brzydkim, jednakże było tyle nieświadomej dumy w jego postaci, tyle swobody w obejściu, taki wyraz zupełnej obojętności na własny wygląd zewnętrzny, a z drugiej strony tyle wyniosłego polegania na wartości innych zalet, że wynagradzało to brak fizycznej urody i sprawiało, że patrząc na niego, musiało się podzielać jego obojętność i w jakiś niewytłumaczony sposób wierzyć, że słusznie jest pewny siebie.
1141— Tak — powtórzył — jestem dziś wieczór usposobiony towarzysko i rozmownie i dlatego poprosiłem panią tutaj. Ogień i świecznik nie wystarczają mi jako towarzystwo, ani nawet Pilot, gdyż wszystko to nie umie gadać. Z Adelą już sprawa trochę lepiej stoi, chociaż także marnie, podobnież z panią Fairfax. Pani, jestem pewien, potrafiłaby mi dogodzić, gdyby tylko zechciała. Zaciekawiła mnie pani pierwszego wieczora, gdy panią tu zaprosiłem. Odtąd prawie o pani zapomniałem, inne myśli wypędziły mi panią z głowy, ale dziś wieczór postanowiłem dać sobie swobodę, odegnać to, co trapi, a przyzwać to, co miłe. Otóż sprawiłoby mi przyjemność wyciągnąć coś niecoś z pani, dowiedzieć się czegoś więcej o pani. A więc niech pani mówi.
1142Zamiast mówić, uśmiechnęłam się — i nie bardzo ulegle ani powolnie.
1143 1144 1145— O czym pani zechce. Zostawiam pani w zupełności wybór tematu i sposób jego traktowania.
1146Wobec tego siedziałam dalej, milcząc. „Jeżeli on myśli, że ja będę mówiła dla samego mówienia i popisywania się, to przekona się, że trafił pod fałszywy adres” — pomyślałam.
1147 1148Milczałam dalej. Nachylił trochę głowę ku mnie i jedno szybkie spojrzenie zatopił w moich oczach.
1149— Uparta? — powiedział. — I dotknięta. Ach, nic dziwnego. Ja prośbę wyraziłem w sposób niemądry, niemal impertynencki. Panno Eyre, przepraszam panią. Fakt faktem, raz na zawsze, że ja pani nie chcę traktować jak kogoś niższego od siebie. To jest — (tu się poprawił) — że mam pretensję do takiej tylko wyższości, jaką daje dwadzieścia lat różnicy wieku i całe sto lat więcej doświadczenia. To jest słuszne, et j'y tiens[127], jakby powiedziała Adela. I na zasadzie tej wyższości, i tej też jedynie, pragnę, by pani pomówiła ze mną trochę i rozerwała mi myśli, które gorzknieją od kręcenia się dokoła jednego punktu, rdzewieją jak stary gwóźdź.
1150Raczył dać wytłumaczenie, przeprosił — nie byłam nieczuła na jego dobrą wolę, nie chciałam się też taka wydawać.
1151— Chętnie przyczyniłabym się do rozerwania pana, o ile bym potrafiła, bardzo chętnie. Ale nie mogę poruszać jakiegoś tematu, gdyż skąd mam wiedzieć, co by pana zainteresować mogło? Niech mi pan zadaje pytania, postaram się jak najchętniej odpowiadać na nie.
1152— A więc, przede wszystkim, czy zgadza się pani ze mną, że mam prawo mieć niekiedy wobec pani ton nieco rozkazujący, kategoryczny, że mam prawo być może czasem wymagający na podstawie powodów, które wymieniłem, a mianowicie, że mam lata, by być pani ojcem i wiele doświadczyłem w życiu, mając do czynienia z wieloma ludźmi i z wieloma narodami, przewędrowawszy z połowę kuli ziemskiej, podczas gdy pani żyła spokojnie wśród jednego typu ludzi i w jednym domu?
1153— Niech pan robi, jak się panu podoba.
1154— To nie jest odpowiedź, a raczej to odpowiedź bardzo drażniąca, ponieważ jest mocno wymijająca. Niech pani odpowie wyraźnie.
1155— Nie sądzę, żeby pan miał prawo rozkazywać mi jedynie dlatego, że jest pan starszy ode mnie albo że pan poznał więcej świata ode mnie. Prawo do wyższości zależy od tego, jaki pan pożytek wyciągnął z czasu swojego i doświadczenia.
1156— Hm! Łatwo to powiedzieć! Ale ja się na to nie zgadzam, gdyż nie poparłoby to wcale mojej sprawy, ponieważ ja marnie, jeśli nie wprost źle, wyzyskałem tak jedno, jak drugie. Pozostawiając więc już kwestię wyższości na boku, musi się pani jednak zgodzić na to, by od czasu do czasu przyjmować ode mnie rozkazy, nie czując się tonem rozkazującym dotknięta ani obrażona. Cóż, zgadza się pani?
1157Uśmiechnęłam się. Pomyślałam w duchu, że pan Rochester jednak jest dziwny. Zdaje się zapominać, że płaci mi 30 funtów rocznie za prawo wydawania mi rozkazów.
1158— Uśmiech jest w porządku — rzekł, chwytając natychmiast przelotny wyraz. — Ale ja czekam na słowa.
1159— Pomyślałam, proszę pana, że bardzo niewielu zwierzchników zadawałoby sobie trud dopytywania, czy ich rozkazy dotykają albo obrażają ich płatnych podwładnych.
1160— Płatnych podwładnych! Co! To pani jest moją płatną podwładną? Doprawdy? Ach tak, zapomniałem o pensji. Dobrze, a więc czy na tej pieniężnej podstawie pozwoli mi pani występować czasem w roli pana i zwierzchnika?
1161— Nie, panie, nie na tej podstawie, ale na tej, że pan zapomniał o niej i że dba pan o to, czy człowiek zależny czuje się dobrze w tej roli. Na tej podstawie zgadzam się jak najchętniej.
1162— I nie weźmie mi pani za złe, jeżeli poniecham wielu konwencjonalnych form i frazesów, nie będzie pani dopatrywała się w tym pominięciu ubliżającej impertynencji?
1163— O, z pewnością nie pomylę się w tym względzie i braku formalności nie poczytam za ubliżanie i impertynencję. Lubię raczej nieformalność. Ubliżania i impertynencji nie zniósłby żaden człowiek wolny, nawet za zapłatę.
1164— Głupstwo! Większość ludzi wolnych zniesie wszystko za zapłatę. Toteż niech pani za siebie tylko mówi, a nie wdaje się w uogólnienia co do rzeczy, o których pani nic a nic nie wie. Pomimo to w myśli ściskam dłoń pani z podziękowaniem za tę odpowiedź, choć niezupełnie trafną, i to zarówno za treść odpowiedzi, jak i za ton jej wypowiedzenia. Ton był otwarty i szczery, nieczęsto się człowiek spotyka z takim tonem. Nie, przeciwnie, afektacja albo chłód, albo głupie, ordynarne niezrozumienie intencji bywają zwykłą nagrodą za szczerość. Nie wiem, czy trzy na trzy tysiące nauczycielek prosto z pensji odpowiedziałoby mi tak, jak pani przed chwilą. Ale ja nie chcę pani schlebiać. Jeżeli jest pani inna niż większość, to nie pani w tym zasługa. To dar wrodzony. A zresztą, może ja ostatecznie za prędko wnioskuję: o tyle, o ile ja panią dotąd znam, może pani nie jest lepsza od reszty, może pani mieć nieznośne wady, równoważące parę dobrych zalet.
1165„I pan może jest taki sam!” — pomyślałam. Wzrok mój zetknął się z jego wzrokiem w chwili, gdy ta myśl przebiegła mi przez głowę. Odczytał ją widocznie z mojego spojrzenia, gdyż odpowiedział, jak gdybym ją była wypowiedziała słowami:
1166— Tak, tak, ma pani słuszność, ja wiele mam wad. Wiem o tym i nie myślę się ich wypierać, zapewniam panią. Bóg widzi, że nie powinienem być nadto szczery wobec innych. Mam przeszłość, mam szereg uczynków i rodzaj życia za sobą, które, gdy je oglądam w pamięci, zniewalają mnie do przenoszenia szyderstwa i krytyki z bliźnich na samego siebie. Wszedłem albo raczej zostałem wepchnięty (gdyż jak inni błądzący, lubię składać winę na zły los i wrogie okoliczności) na złą drogę, gdy miałem lat dwadzieścia jeden i nigdy odtąd nie odnalazłem tej właściwej. Mogłem był jednak być zupełnie inny, mogłem był być tak dobry jak pani, mądrzejszy, prawie równie nieskalany. Zazdroszczę pani spokoju duszy, czystego sumienia, pamięci bez zmazy. Dziewczątko, pamięć bez zmazy, bez zatrutej plamy, to musi być skarb nieoceniony, niewyczerpane źródło czystego, odświeżającego pokrzepienia. Czy tak nie jest?
1167— A jakaż była pamięć pańska, gdy pan miał lat osiemnaście, łaskawy panie?
1168Kondycja ludzka— O! Wtedy była czysta, zdrowa. Nie wdarła się w nią jeszcze zepsuta woda, by zamienić ją w zgniłą kałużę. Byłem równy pani, gdy miałem lat osiemnaście, zupełnie równy pani. Natura chciała stworzyć ze mnie dobrego człowieka, panno Eyre, jednego z rodzaju tych lepszych, a widzi pani, że taki nie jestem. Pani chciałaby powiedzieć, że pani tego nie widzi, a przynajmniej pochlebiam sobie, że czytam to w pani oczach (a niechże pani strzeże swoich oczu, gdyż ja szybko chwytam ich mowę!). Więc niechże pani uwierzy moim słowom: nie jestem żadnym niegodziwcem. Tego niech pani nie przypuszcza, nie przypisuje mi jakichś takich szczytów zła, ale, szczerze w to wierzę, że wskutek raczej okoliczności niż skłonności wrodzonych jestem zwykłym, pospolitym grzesznikiem, wytartym we wszelakich drobnych i marnych rozrywkach, jakimi bogaci nicponie starają się życie zapełnić. Dziwi się pani, że się do tego przed nią przyznaję? Niechże pani wie o tym, że w biegu dalszego życia często stanie się pani mimowolną powiernicą tajemnic swoich znajomych. Ludzie instynktownie odkrywać będą, tak jak ja to uczyniłem, że pani silną stroną nie jest mówienie o sobie, ale słuchanie, gdy inni o sobie mówią. Odczują też, że pani słucha bez złośliwej pogardy dla ich niedyskrecji, ale z jakimś wrodzonym współczuciem, niemniej pocieszającym i zachęcającym przez to, że tak się nie narzuca i skąpe jest w objawach.
1169— Skąd pan to wie?… Jak pan to wszystko mógł odgadnąć?
1170— Wiem to dobrze. Toteż mówię dalej prawie tak swobodnie, jak gdybym spisywał myśli swoje w dzienniku. Mogłaby pani powiedzieć, że powinienem był być ponad okoliczności. Tak, powinienem był, powinienem. Ale, widzi pani, nie byłem. Gdy los mnie skrzywdził, nie miałem dosyć rozumu, by zachować zimną krew. Rozpacz mnie ogarnęła, a potem zaczął się mój upadek. Teraz, gdy jakiś rozpustny dureń budzi wstręt we mnie marną rozwiązłością, nie mogę sobie pochlebiać, że jestem lepszy od niego. Zmuszony jestem wyznać, że on i ja jesteśmy na jednym poziomie. Żałuję, że się nie oparłem. Bóg widzi, że żałuję! Niech się pani obawia wyrzutu sumienia, gdy pokusa zbłądzenia stanie przed panią, panno Eyre! Wyrzut sumienia to trucizna życia.
1171 1172— Nie leczy wyrzutu sumienia. Poprawa mogłaby być uleczeniem, a ja byłbym zdolny do poprawy, jeszcze by mi starczyło siły, gdyby… Lecz na cóż się przyda myśleć o tym, gdy się jest skrępowanym, obciążonym, przeklętym, tak jak ja jestem? Zresztą, skoro szczęście zostało mi nieodwołalnie wzbronione, mam prawo wysysać z życia przyjemność. I wysysać ją będę, mniejsza o to, jakim kosztem…
1173— Ale wtedy upadnie pan jeszcze niżej.
1174— Być może. Choć dlaczegóż miałbym upaść, gdybym mógł osiągnąć przyjemność słodką, świeżą? A mógłbym ją dostać tak słodką i świeżą jak ten miód, który pszczoła zbiera na wrzosowisku.
1175— Pszczoła użądli, miód będzie miał posmak goryczy.
1176— Skąd pani wie?… Nigdy go pani nie kosztowała. Jak bardzo poważną, jak bardzo uroczystą ma pani minę, a tak nie zna pani tej sprawy jak ta oto kamea[128] — tu wziął do ręki kameę z gzymsu kominka. — Nie wolno pani prawić mi kazań, neofitko, coś jeszcze nie przebyła przedsionka życia i absolutnie nie znasz jego tajemnic.
1177— Ja panu tylko przypominam jego własne słowa: powiedział pan, że błąd sprowadza wyrzut sumienia, a wyrzut sumienia nazwał pan trucizną życia.
1178— Ale któż tu mówi o błędach? Nie zdaje mi się, by myśl, która mi teraz przebiegła przez głowę, miała być błędem. Sądzę, że było to raczej natchnienie niż pokusa; takie było pogodne, takie kojące, to wiem. Ot, wraca znowu! To nie żaden zły duch, zapewniam panią. A jeżeli, to przybrał szaty anioła światłości. Myślę, że powinienem wpuścić tak jasnego gościa, gdy szuka wejścia do drzwi mego serca.
1179— Niechaj mu pan nie ufa, to nie jest anioł prawdziwy.
1180— Jeszcze raz, skąd pani to wiedzieć może? Jakim instynktem rozróżnia pani rzekomo między upadłym serafem[129] otchłani a posłem wiekuistego tronu? Pomiędzy przewodnikiem a uwodzicielem?
1181— Sądziłam po twarzy pańskiej, która miała wyraz wzburzenia, gdy pan mówił, że myśl owa nawiedziła pana znowu. Jestem pewna, że narazi się pan na większe jeszcze cierpienia, jeśli jej pan posłucha.
1182— Bynajmniej. Niesie ona wieść najmilszą w świecie. A zresztą, nie jest pani stróżem mojego sumienia, więc niech się pani nie niepokoi. Pójdź, przyjdź do mnie, miły wędrowniku!
1183Powiedział to, jak gdyby mówił do jakiejś zjawy, jemu tylko widomej. Po czym, złożywszy na piersiach ręce przedtem wyciągnięte, zdawał się tulić w objęciu niewidzialną istotę.
1184— Oto — zwrócił się znowu do mnie — przyjąłem pielgrzyma, bóstwo przebrane, jak gotów jestem wierzyć. Już teraz czuję dobry wpływ jego. Moje serce było dotychczas rodzajem kostnicy, odtąd będzie ołtarzem.
1185— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, zupełnie pana nie rozumiem. Nie mogę podtrzymać rozmowy, gdyż przechodzi ona moje pojęcie. Jedno tylko wiem: powiedział pan, że nie jest pan tak dobry, jakby pragnął być, i że żałuje pan swych własnych uchybień. Jedno mogę zrozumieć: rzekł pan, że pamięć zbrukana to stała trucizna. Wydaje mi się, że gdyby pan szczerze usiłował, potrafiłby pan stać się godny własnego uznania i że gdyby od dziś dnia zaczął pan wytrwale udoskonalać myśli swe i czyny, uskładałby pan w niewiele lat zasób nowych i niezmazanych wspomnień, do których mógłby pan z przyjemnością powracać.
1186— Trafnie pomyślane, dobrze powiedziane, panno Eyre. Toteż ja w tej chwili energicznie brukuję drogę do piekieł.
1187 1188— Brukuję ją dobrymi chęciami, które, ufam, będą trwałe jak kamień. To pewne, że towarzystwo moje i dążenia inne będą, niż dotychczas były.
1189 1190— I lepsze. O tyle lepsze, jak czysty metal od nieczystej rudy. Pani zdaje się wątpić we mnie, ja w siebie nie wątpię. Ja wiem, jaki jest mój cel, wiem, jakie są moje pobudki. I w tej chwili wydaję prawo, niezmienne, jak prawo Medów[130] i Persów[131], że jedno i drugie jest słuszne.
1191— Nie mogą być słuszne, panie, jeżeli potrzebują nowego statutu, który by je legalizował.
1192— Są słuszne, panno Eyre, chociaż koniecznie potrzebują nowego statutu. Niebywałe kombinacje okoliczności domagają się nowych, niebywałych reguł.
1193— Jest to twierdzenie niebezpieczne, panie, ponieważ od razu się widzi, że może dać pole do nadużyć.
1194— Mądry sędzio! Tak też jest. Ale ja przysięgam na moje domowe bóstwa, że ja bym tego prawa nie nadużył.
1195— Człowiekiem pan jest i to ułomnym.
1196— Jestem, to prawda. I pani również — cóż z tego?
1197— Ludzie ułomni nie powinni przywłaszczać sobie władzy, którą tylko od Boga powołanym i doskonałym powierzyć można bezpiecznie.
1198 1199— Władzy orzekania o jakiejś niezwykłej, niesankcjonowanej drodze postępowania, że „jest słuszna”.
1200— „Jest słuszna”. O te słowa właśnie chodzi, pani je wyrzekła.
1201— Oby przeto była słuszna — odpowiedziałam, wstając, gdyż uważałam, że daremną rzeczą byłoby przedłużać dyskusję tak dla mnie niejasną. Zdawałam sobie też sprawę, że charakteru mojego rozmówcy przeniknąć nie mogę, a przynajmniej jeszcze nie na razie. Odczuwałam przy tym niepewność i nieokreślone niebezpieczeństwo.
1202 1203— Idę położyć Adelę spać, już minęła godzina.
1204— Pani się mnie boi, ponieważ mówię jak sfinks.
1205— Mowa pańska jest zagadkowa, ale chociaż mnie to oszałamia, nie boję się przecież.
1206— Boi się pani. Pani miłość własna boi się kompromitacji.
1207— Pod tym względem, to prawda, czuję lęk. Nie chciałabym powiedzieć czegoś niemądrego.
1208— A gdyby nawet powiedziała pani coś niemądrego, powiedziałaby to pani tak poważnie i spokojnie, że ja, przez pomyłkę, wziąłbym to za coś mądrego. Czy pani się nigdy nie śmieje, panno Eyre? Niech się pani nie sili na odpowiedź. Ja widzę, że pani się rzadko śmieje, ale potrafi pani śmiać się bardzo wesoło. Niech mi pani wierzy, nie jest pani z natury tak bardzo surowa, tak jak ja nie jestem z natury człowiekiem zepsutym. Przymus, nabyty w Lowood, jeszcze się jakoś pani trzyma, panuje nad wyrazem twarzy, tłumi głos pani, krępuje swobodę ruchów. Pani się lęka w obecności mężczyzny, który jest dla pani bratem albo ojcem, albo zwierzchnikiem, albo kimkolwiek bądź, uśmiechnąć się zbyt wesoło, mówić zbyt swobodnie albo poruszać się zbyt prędko… Z czasem jednak chyba nauczy się pani być naturalna ze mną, tak jak dla mnie jest rzeczą niemożliwą być z panią konwencjonalnym. A wtedy i twarz pani, i pani ruchy nabiorą więcej żywości i urozmaicenia niż przy obecnym, nieśmiałym skrępowaniu. Widzę u pani chwilami spojrzenie ciekawego ptaszka, wyzierającego spoza gęstych prętów klatki: żwawy, niespokojny, rezolutny więzień tam siedzi. Gdyby tylko był wolny, frunąłby pod obłoki. Więc koniecznie chce pani już iść?
1209 1210Próżność— Mniejsza z tym, niech pani chwilę poczeka. Adela jeszcze nie jest gotowa. Moja pozycja plecami do ognia, a twarzą do pokoju sprzyja obserwacjom. Rozmawiając z panią, przyglądałem się też chwilami Adeli. (Mam swoje powody, by uważać ją za ciekawe studium, powody, które może… Nie, które wyjawię pani kiedyś.) Wyciągnęła ze swego pudła, z dziesięć minut temu, różową, jedwabną sukienkę. Zachwyt rozpromienił jej twarz, gdy ją rozwijała. Kokieteria płynie w jej żyłach, zaćmiewa jej mózg, sięga do szpiku kości. „Muszę ją przymierzyć!”, zawołała, „i to natychmiast”. I wypadła z pokoju. Teraz jest ze swoją Sophie i stroi się. Za parę minut powróci i wiem, co zobaczę: miniaturę Celine Varens, gdy się ukazywała na deskach przy podniesieniu kurtyny… Ale mniejsza z tym. Jednak w moje najczulsze uczucia uderzy teraz cios, takie mam przeczucie. Niechżeż się pani zatrzyma, by się przekonać, czy mam rację.
1211Po niedługiej chwili drobne stopki Adeli zatupotały po podłodze hallu. Weszła przebrana, jak jej opiekun przepowiedział. Różowa, jedwabna sukienka, bardzo krótka, ale ogromnie szeroka w obwodzie, zastąpiła brązową wełnianą, którą wpierw miała na sobie. Wianuszek z pączków różanych wieńczył jej głowę. Na nogach miała jedwabne pończochy i małe, białe, atłasowe sandałki.
1212— Est-ce que ma robe va bien? — zawołała, wysuwając się naprzód. — Et mes souliers? Et mes bas? Tenez, je crois'que je vais danser![132]
1213I rozszerzając rączkami spódniczkę, tanecznym krokiem sunęła przez pokój. Przed panem Rochesterem zawirowała lekko na palcach, a potem u jego stóp przyklękła na jedno kolano, wołając:
1214— Monsieur, je vous remercie mille fois de votre bonté.[133]
1215 1216— C'est comme cela que maman faisait, n'est-ce pas, monsieur?[134]
1217— Dokładnie tak! — brzmiała odpowiedź. — I „comme cela”[135] wyprowadzała angielskie złoto z mojej brytyjskiej kieszeni. Zielony wtedy byłem, oj, zielony, panno Eyre! Wiosenna świeżość była we mnie taka, jaka dzisiaj jest w pani! Wiosna moja minęła, ale zostawiła mi w ręku ten francuski kwiatek, którego, w pewnych nastrojach, najchętniej bym się pozbył. Nie ceniąc już łodygi, na której zakwitł, a którą tylko dzięki złotemu proszkowi można było hodować, niezupełnie lubię ten kwiatek. Zwłaszcza gdy wygląda tak sztucznie, jak właśnie w tej chwili. Utrzymuję to dziecko i wychowuję je raczej zgodnie z rzymskokatolicką zasadą zadośćuczynienia za liczne grzechy, wielkie i małe, za pomocą jednego, dobrego uczynku. Wszystko to kiedyś wytłumaczę. Dobranoc.
Rozdział XV
1218Pan Rochester kiedyś przy innej sposobności wytłumaczył mi to. Raz po południu przypadkiem spotkał się ze mną i z Adelą w ogrodzie, a gdy mała bawiła się wolantem[136] i dokazywała z Pilotem, zaproponował mi, bym się z nim przeszła po długiej alei bukowej, skąd można było mieć dziewczynkę na oku.
1219Miłość, Kobieta "upadła", ZdradaPowiedział mi wtedy, że Adela była córką francuskiej baletnicy operowej, Celine Varens, do której niegdyś pałał gorącym afektem, une grande passion[137], jak się wyraził. Ten afekt Celine, wedle swoich zapewnień, podzielała z większym jeszcze zapałem. Wierzył, że chociaż brzydki, był jej bożyszczem, wierzył, że ona przenosi jego budowę atlety nad wytworność Apollina Belwederskiego[138].
1220— I, panno Eyre, tak mi schlebiały te względy galijskiej[139] sylfidy[140], że zainstalowałem ją w pałacyku, sprawiłem jej całe wyposażenie, służbę, powóz, kaszmiry, diamenty, koronki itd. Słowem, zacząłem się rujnować w przyjęty sposób jak każdy inny zakochany żółtodziób. Jak gdyby mnie nie stać było na oryginalność, zamiast wytknąć sobie inną drogę, wiodącą do hańby i zepsucia, kroczyłem starym, utartym szlakiem z głupią dokładnością, byle nie zboczyć o cal z ubitego toru. Spotkał mnie, tak jak na to zasługiwałem, los wszystkich innych zakochanych głuptasów. Zaszedłszy przypadkiem pewnego wieczora, gdy mnie się Celine nie spodziewała, nie zastałem jej w domu. Wieczór był ciepły, a że byłem zmęczony chodzeniem po Paryżu, więc usiadłem w jej buduarze, szczęśliwy, że mogę oddychać powietrzem uświęconym niedawną jej obecnością. Nie, ja przesadzam, ja nigdy nie myślałem, by była w niej jakaś uświęcająca cnota, trąciła ona raczej wonią perfumowanej pastylki niż świętości. Powietrze, przesycone zapachem kwiatów i perfum, zaczynało mnie dusić, więc otworzyłem okno i wyszedłem na balkon. Świecił księżyc, świeciły również lampy gazowe, było cicho i pogodnie. Na balkonie stał fotel, siadłem i wyjąłem cygaro… Jeśli pani pozwoli, teraz też jedno wypalę.
1221Tu pan Rochester zrobił przerwę. Wyjął i zapalił cygaro, i wypuściwszy kilka kłębów wonnego dymu w mroźne, bezsłoneczne powietrze, mówił dalej:
1222— Ja i cukierki lubiłem w owych czasach, panno Eyre. I właśnie kolejno chrupałem czekoladki i paliłem cygaro, przyglądając się ekwipażom przejeżdżającym przez modne ulice ku pobliskiej operze, gdy w eleganckim, krytym powozie, zaprzężonym w parę pięknych angielskich koni, rozpoznałem la voiture[141], którą ofiarowałem Celine. Powóz zatrzymał się, jak się tego spodziewałem, przed bramą pałacyku. Moja flama[142] (to właśnie jest odpowiednia nazwa dla takiej operowej kochanki) wysiadła. Chociaż była otulona w płaszcz, zupełnie niepotrzebnie, nawiasem mówiąc, w tak ciepły, czerwcowy wieczór, poznałem ją od razu po maleńkiej nóżce, widocznej spod sukni, gdy zeskakiwała ze stopnia powozu. Wychylając się z balkonu, miałem właśnie szepnąć „Mon ange![143]” tonem, naturalnie, dosłyszalnym jedynie dla ucha miłości, gdy jakaś druga postać wyskoczyła w ślad za nią, również otulona w płaszcz. Jednakże ta noga zabrzęczała ostrogą o trotuar i głowa w męskim kapeluszu przesunęła się pod sklepioną bramą pałacyku. Pani, panno Eyre, nigdy nie odczuła zazdrości, nieprawdaż? Naturalnie, że nie, nie potrzebuję pani pytać, ponieważ pani nigdy nie zaznała, co to miłość. Obydwa te uczucia pozna pani jeszcze z doświadczenia. Dusza pani śpi, musi przyjść jeszcze ten wstrząs, który ją obudzi. Pani sobie wyobraża, że całe życie potoczy się tak spokojnie, jak dotychczas pani młodość. Płynąc przed siebie z zamkniętymi oczyma i zatkanymi uszami, ani pani nie widzi skał podwodnych, ani nie słyszy rozbijających się o ich podstawę bałwanów. Ale ja pani mówię i niech pani zapamięta moje słowa: dojdzie pani kiedyś do skalistego przejścia w kanale, gdzie cały strumień życia rozbija się w wirach i zamęcie, w łoskocie i pianie. I albo ostre skały rozbiją panią na atomy, albo jakaś potężna fala dźwignie ją i uniesie spokojniejszym prądem, jak mnie w tej chwili. Lubię taki dzień, lubię to niebo stalowe. Lubię surowość i ciszę tego zmrożonego świata. Miłe jest mi Thornfield, jego staroświeckość, ustronność, stare drzewa, pełne wronich gniazd, i ciernie, i szara fasada domu, i rzędy ciemnych okien, odbijających to metalowe niebo. A jednak jakże długo nienawidziłem samej myśli o nim, stroniłem od niego jak od siedliska zarazy! Jak ja dotychczas nienawidzę…
1223Konflikt wewnętrznyZgrzytnął zębami i zamilkł. Wstrzymał kroki i tupnął o stwardniałą ziemię, jak gdyby jakaś myśl nienawistna chwyciła go w kleszcze i trzymała tak, że nie mógł ruszyć z miejsca.
1224Wracaliśmy aleją, gdy w ten sposób stanął. Dom był przed nami. Podnosząc oczy do jego blanków, rzucił ponad nie spojrzenie, jakiego nigdy przedtem ani potem nie widziałam. Ból, wstyd, gniew, zniecierpliwienie, wstręt, nienawiść zdawały się staczać walkę w wielkich, rozszerzonych źrenicach pod kruczymi brwiami. Dziko zmagały się te porywy, walcząc, który będzie górą… A jednak inne uczucie powstało i odniosło triumf — coś, co było twarde i sceptyczne, samowolne i zdecydowane. Uśmierzyło jego wzburzenie i stężałością powlokło mu twarz. Mówił dalej:
1225— Gdy milczałem, panno Eyre, toczyłem spór z moim losem. Stał tam pod tym bukiem, w postaci wiedźmy, jak jedna z tych, które ukazały się Makbetowi[144] na wrzosowisku w Forres[145]. „Miłe ci jest Thornfield?”, zapytała, podnosząc palec. A wtedy wypisała w powietrzu przestrogę, która płomiennymi zgłoskami przebiegła wzdłuż frontu domu, pomiędzy górnym a dolnym rzędem okien. „Niech ci będzie miłe, jeżeli zdołasz! Niech ci będzie miłe, jeśli się odważysz!”. „Będzie mi miłe”, odpowiedziałem, „Odważę się je lubić!”. I — dodał z uporem — dotrzymam słowa. Przełamię przeszkody na drodze do szczęścia, na drodze do dobroci… Tak, do dobroci. Pragnę być lepszym człowiekiem, niż dotychczas byłem, niż jestem. A jak lewiatan[146] złamał dzidę Hioba, strzałę i napierśnik[147] zbroi, tak ja zapory, które innym wydają się z żelaza i spiżu, zmiażdżę jak słomę i zmurszałe drewno!
1226Adela przebiegła mu drogę z wolantem.
1227— Idź sobie! — krzyknął ostro. — Trzymaj się z daleka, dziecko, albo wracaj do domu, do Sophie!
1228Ponieważ szedł dalej w milczeniu, odważyłam się przywołać go do punktu, w którym tak nagle zboczył.
1229— Czy zszedł pan z balkonu z chwilą, kiedy panna Varens weszła?
1230Lękałam się trochę, że się obruszy na to tak może nie w porę zadane pytanie. On tymczasem, jak gdyby się budził z chmurnego zamyślenia, zwrócił ku mnie oczy i rozpogodził czoło.
1231— Ach, zapomniałem o Celine! Więc będę mówił dalej. Gdy ujrzałem moją nadobną przyjaciółkę, wchodzącą w towarzystwie kawalera, stary wąż zazdrości wpił się w serce. To dziwne! — zawołał, nagle odbiegając od rzeczy. — To dziwne, że ja panią wybieram na powierniczkę tego wszystkiego. A najdziwniejsze, że pani słucha mnie spokojnie, jakby to było najzwyklejsza rzecz na świecie, że mężczyzna taki jak ja opowiada historię o swoich operowych kochankach takiej jak pani, młodej, niedoświadczonej dziewczynie! Ale ja już raz o tym wspomniałem: pani, ze swoją powagą, rozsądkiem i ostrożnością, stworzona jest do odbierania zwierzeń. Zresztą wiem, z jaką duszą przestaje moja dusza. Wiem, że to dusza, której nie chwyta się zaraza. To wyjątkowa dusza, jedyna w swoim rodzaju. Na szczęście ja nie zamierzam jej skrzywdzić, a gdybym nawet zamierzał, ona nie przejęłaby niczego złego ode mnie. Im więcej przeto rozmawiamy ze sobą, tym lepiej, bo gdy ja nie mogę duszy twojej zatruć, pani moją duszę odświeża i rzeźwi.
1232To powiedziawszy, po chwili namysłu opowiadał dalej:
1233— Pozostałem na balkonie. „Niewątpliwie przyjdą do jej buduaru”, pomyślałem, „niechże sobie przygotuję zasadzkę”. Wsunąwszy rękę przez otwarte drzwi, zaciągnąłem na nie portierę, pozostawiając tylko szparę, przez którą mogłem prowadzić obserwację. Następnie przymknąłem drzwi, nie domykając ich zupełnie, tak, ażeby szept zaklęć miłosnych mógł do mnie dochodzić. Wtedy powróciłem na fotel, a w chwili gdy usiadłem, weszli oboje. Czym prędzej okiem przywarłem do szpary. Weszła pokojówka Celine, zaświeciła lampę, postawiła ją na stole i wyszła. Tym sposobem jasno mogłem widzieć tę parę. Oboje pozdejmowali płaszcze i oto stała tam „la[148] Varens”, strojna, w atłasach i klejnotach (moich darach oczywiście), a obok niej jej towarzysz w oficerskim mundurze. Poznałem w nim od razu pewnego wicehrabiego, pełnego nałogów idiotę. Spotykałem go niekiedy w towarzystwie. Nawet znienawidzić bym go nie potrafił, tak bezwzględnie nim pogardzałem. Zaledwie go poznałem, poczułem, że zazdrość kąsać mnie przestaje, gdyż równocześnie miłość moja dla Celine zgasła. Kobieta, która mogła mnie zdradzać z takim rywalem, nie była warta, by się o nią ubiegać. Zasługiwała jedynie na wzgardę, mniej jednakże niż ja, który się jej dałem oszukać. Tamci dwoje zaczęli rozmawiać. Rozmowa ich przyniosła mi ulgę ostateczną: płytka, bezduszna, interesowna, bez serca i bez sensu, mogła raczej znużyć niż do wściekłości doprowadzić słuchacza. Mój bilet wizytowy leżał na stole, to dało powód do rozmowy o mnie. Żadne z nich nie potrafiło obgadać mnie rzetelnie. Brakło im energii czy dowcipu, ale obmawiali mnie tak ordynarnie, jak tylko umieli, na swój małostkowy sposób. Celine zwłaszcza rozwodziła się z upodobaniem nad brakami w mojej powierzchowności, które nazywała kalectwem… A trzeba wiedzieć, że było w jej zwyczaju wpadać w gorące zachwyty nad moją „beauté mâle”[149], jak się wyrażała, w czym różniła się stanowczo od pani, która mi powiedziała, nie owijając w bawełnę, za drugim widzeniem, że nie uważa mnie za przystojnego. Ten kontrast uderzył mnie wtedy i…
1234W tej chwili Adela podbiegła znowu.
1235— Monsieur, John właśnie przyszedł powiedzieć, że jest pan administrator i pragnie się z panem zobaczyć.
1236— Ach! W takim razie muszę kończyć. Otworzywszy drzwi, wszedłem pomiędzy nich. Pozbawiłem Celine mojej opieki. Zapowiedziałem, że ma opuścić pałacyk. Ofiarowałem jej sakiewkę na natychmiastowe potrzeby. Nie zważałem na krzyki, łzy, prośby, zapewnienia, histeryczne ataki. Z panem wicehrabią umówiłem się na spotkanie w Lasku Bulońskim[150]. Nazajutrz rano miałem przyjemność zmierzenia się z nim. Wpakowałem kulkę w jedno z jego cienkich, chudych ramion i już myślałem, że skończyłem z całą tą paczką.Dziecko, Sierota Na nieszczęście jednak Celine na pół roku przedtem obdarzyła mnie tą dziewczynką, Adelą, twierdząc, że to moja córka. I może nią jest, chociaż nie widzę dowodów takiego brzydkiego ojcostwa, wypisanych na jej twarzy. Pilot jest bardziej podobny do mnie niż ona. W kilka lat po zerwaniu kobieta ta porzuciła dziecko i uciekła do Włoch z jakimś muzykiem czy śpiewakiem. Nie uznawałem naturalnego prawa Adeli do mojej opieki i nie uznaję go i teraz, gdyż nie jestem jej ojcem. Jednakże słysząc, że jest w zupełnej nędzy, wyciągnąłem biedactwo z brudu i błota wielkomiejskiego i przeflancowałem ją tutaj, żeby sobie rosła czysto na zdrowym gruncie angielskiego, wiejskiego ogrodu. Pani Fairfax wyszukała panią na jej wychowawczynię. Ale teraz, skoro pani wie, że to nieprawy potomek francuskiej baletnicy, może pani inaczej spojrzy na swoje stanowisko i swoją wychowankę, może przyjdzie pani któregoś dnia do mnie z oznajmieniem, że znalazła pani inne miejsce, i poprosi mnie, bym się obejrzał za inną nauczycielką… No co?
1237— Nie, Adela nie jest odpowiedzialna ani za błędy matki, ani za pańskie. Nie mam powodu źle o niej myśleć, a teraz, gdy wiem, że nie ma rodziców, gdyż matka ją opuściła, a pan się jej wypiera, będzie mi jeszcze bliższa niż poprzednio. Jakże mogłabym przenosić rozpieszczone dziecko bogatej rodziny, niecierpiące swojej nauczycielki jak czegoś nieznośnego, nad samotną, małą sierotkę, garnącą się do mnie jak do przyjaciółki?
1238— Ach, więc w tym świetle pani rzecz widzi! No dobrze, ale ja teraz muszę wracać do domu i pani także niech wraca. Ściemnia się.
1239Jednakże pozostałam jeszcze kilka minut dłużej z Adelą i Pilotem. Goniłam się z nią, rozegrałyśmy partię wolanta. Wróciwszy do domu i rozebrawszy ją z paltocika i kapelusza, wzięłam ją na kolana i tak pozwoliłam jej siedzieć z godzinę i pleść, co jej się żywnie podobało. Nie karciłam jej nawet, gdy sobie trochę za wiele pozwalała, do czego była skłonna, kiedy się na nią zbytnio nie zwracało uwagi. Przebijała w niej płytkość charakteru, odziedziczona prawdopodobnie po matce, a tak niezgodna z duchowością angielską. Jednakże Adela miała swoje zalety, które gotowa byłam uznać jak najszczerzej. Szukałam w jej twarzy i w rysach podobieństwa do pana Rochestera, ale nie odnalazłam niczego takiego: żaden rys, żaden odcień wyrazu nie wykazywał pokrewieństwa. Żal mi jej było — gdyby tylko można było dowieść, że jest do niego podobna, ceniłby ją sobie więcej.
1240Dopiero po udaniu się na noc do swojego pokoju rozważyłam dokładnie to, co mi pan Rochester opowiedział. Wedle jego własnego wyznania, w treści tego przeżycia nie było prawdopodobnie nic tak dalece nadzwyczajnego: romans bogatego Anglika z francuską tancerką, jej zdrada — były to, niewątpliwie, w życiu towarzyskim rzeczy dość częste. Jednakże było coś stanowczo niezwykłego w paroksyzmie wzruszenia, jakie go nagle ogarnęło w chwili, gdy okazywał zadowolenie ze swego obecnego nastroju, gdy mówił o uroku, jaki zaczął odnajdywać w starym domu i jego otoczeniu. Dziwiąc się, rozmyślałam nad tym zajściem. Stopniowo jednak, nie mogąc go sobie na razie wytłumaczyć, przeszłam myślą do rozważania stosunku zwierzchnika mojego do mnie.Przyjaźń Zwierzenia wydały mi się hołdem złożonym mojej dyskrecji — jako taki je przyjęłam i jako taki ceniłam. Zachowanie jego względem mnie, teraz, od kilku tygodni, stało się równiejsze i bardziej jednostajne niż początkowo. Nigdy już nie miałam wrażenia, że mu zawadzam. Nie nachodziły go nastroje mrożącej wyniosłości. Jeśli mnie spotkał niespodziewanie, spotkaniu widocznie bywał rad. Miał zawsze słówko, a niekiedy uśmiech dla mnie. Gdy przychodziłam, przyzwana formalnym zaproszeniem, zaszczycał mnie taką serdecznością przyjęcia, że czułam, iż rzeczywiście posiadam umiejętność rozerwania go i że te wieczorne pogawędki przynoszą mu istotnie przyjemność, a mnie korzyść.
1241Ja, co prawda, stosunkowo mało mówiłam, ale lubiłam niezmiernie słuchać, gdy on opowiadał. Pan Rochester był z natury rozmowny. Lubił przed oczami nieznającymi świata roztaczać jego widoki i dzieje (nie widoki zepsucia ani grzeszne dzieje, ale te, które ciekawe były ze względu na wielką widownię, na znamionującą je szczególną dla mnie nowość). Ja zaś doznawałam żywej rozkoszy, przyjmując nowe myśli, które mi poddawał, wyobrażając sobie nowe obrazy, jakie kreślił, idąc myślą w ślad za nim przez nowo odkrywane mi światy, nigdy nieprzestraszona ani niezmieszana najlżejszą niewłaściwą aluzją.
1242Łatwość jego obejścia uwolniła mnie od przykrego skrępowania. Przyjacielska szczerość — równie właściwa, jak serdeczna — z którą mnie traktował, pociągała mnie ku niemu. Miałam niekiedy wrażenie, jakby raczej był krewnym moim niż zwierzchnikiem. Przybierał niekiedy ton rozkazujący, ja tego jednak nie brałam do serca. Wiedziałam, że takie już jest jego obejście.
1243Poczułam się tak zadowolona i szczęśliwa, gdy to nowe zainteresowanie przybyło mi w życiu, że przestałam tęsknić za towarzystwem ludzi. Mój los dotąd, jak obrączka cieniutkiego księżyca w nowiu, zdawał się rosnąć, poszerzać. Pustki istnienia wypełniły się, fizycznie poprawiło się moje zdrowie, przytyłam, nabrałam sił.
1244Czy pan Rochester był teraz brzydki w moich oczach? Nie. Wdzięczność i wiele innych związanych z nią miłych i pogodnych wrażeń uczyniły mi jego twarz ulubionym widokiem dla oczu. Obecność jego w pokoju rozgrzewała lepiej niż najsutszy ogień. Nie zapomniałam mimo to o jego wadach i zapomnieć o nich nie mogłam, gdyż często je przede mną odkrywał. Był dumny, sarkastyczny, szorstki dla wszystkiego co niższe. W cichości serca wiedziałam, że jego wielką dobroć względem mnie równoważyła niesprawiedliwa surowość wobec wielu innych ludzi. Humor miał kapryśny i to bez powodów. Nieraz, gdy przychodziłam, wezwana, by mu czytać, zastawałam go w bibliotece samego, z głową opartą na złożonych rękach. A gdy podnosił oczy, na twarzy jego zalegała ciężka, ponura, niemal złośliwa chmura. Wierzyłam jednak, że jego złe humory, szorstkość i dawniejsze niemoralne wybryki (mówię dawniejsze, gdyż obecnie, zdaje się, już ich nie miewał) pochodziły z jakichś okrutnych powikłań losu. Wierzyłam, że był z natury człowiekiem o lepszych dążnościach, wyższych zasadach i czystszych zamiłowaniach niż te, które okoliczności w nim rozwinęły, wychowanie wszczepiło czy też los wzmagał. Myślałam, że są w nim doskonałe pierwiastki, choć na razie nadpsute, powikłane. Nie mogę zaprzeczyć, że martwiłam się jego zmartwieniem, czymkolwiek by ono było, i że wiele bym za to była dała, by móc mu przynieść ulgę.
1245Chociaż już zgasiłam świecę i położyłam się do łóżka, nie mogłam usnąć — wciąż myślałam o wyrazie jego twarzy, gdy zatrzymał się w alei i powiedział, że los jego stanął przed nim i odmówił mu szczęścia w Thornfield.
1246— Dlaczego? — zadawałam sobie pytanie. — Co go od tego domu odstręcza? Czy znowu opuści go wkrótce? Pani Fairfax mówiła, że rzadko pozostaje tutaj dłużej niż dwa tygodnie z rzędu, a teraz już osiem tygodni tu bawi. Jeżeli wyjedzie, jakżeż smutna nastąpi tu zmiana! Przypuśćmy, że byłby nieobecny przez wiosnę, lato i jesień, jak pozbawione radości wyda się światło słońca i piękne, pogodne dni.
1247StrachSama nie wiem, czy zasnęłam czy nie po tych rozmyślaniach. Tyle wiem, że zerwałam się zupełnie trzeźwa, usłyszawszy jakiś nieokreślony pomruk, dziwny i posępny, rozlegający się, wydało mi się, tuż nade mną. Żałowałam, że zgasiłam świecę, noc była strasznie ciemna. Ogarnęło mnie przygnębienie. Podniosłam się i siadłam na łóżku, nasłuchując. Odgłos ów ucichł.
1248Starałam się znów zasnąć, jednakże serce biło we mnie niespokojnie. Pierzchnął mój spokój wewnętrzny. Zegar w hallu wybił drugą. Właśnie w tej chwili wydało mi się, że drzwi mojego pokoju coś dotknęło, jak gdyby czyjeś palce przesunęły się po desce, szukając drogi wzdłuż ciemnego korytarza. „Kto tam?” — zapytałam. Nie było odpowiedzi. Zimny strach przejął mnie dreszczem.
1249Nagle przypomniałam sobie, że mógłby to być Pilot, który, o ile drzwi od kuchni były przypadkiem otwarte, wymykał się niekiedy i przychodził przed próg drzwi pana Rochestera. Nieraz go widywałam rano tam leżącego. Ta myśl uspokoiła mnie nieco, położyłam się. Cisza koi nerwy, a że nieprzerwany spokój panował teraz w całym domu, zaczęłam odczuwać senność na nowo. Nie było mi jednak sądzone spać tej nocy. Zaledwie sen zaczął kleić mi powieki, pierzchnął, spłoszony odgłosem ścinającym krew w żyłach.
1250A był nim śmiech jakiś szatański — półgłośny, przytłumiony i głęboki, dochodzący, zdawałoby się, spod samych drzwi mojego pokoju. Łóżko moje głowami stało tuż przy nich, tak że w pierwszej chwili pomyślałam, iż ta szatańsko śmiejąca się zjawa stoi obok mojego posłania albo raczej czai się przy mojej poduszce. Wstałam i rozejrzałam się, niczego jednak dojrzeć nie mogłam. Gdy się wciąż jeszcze rozglądałam, niesamowity dźwięk powtórzył się — teraz wiedziałam, że płynie on zza drzwi. Odruchowo najpierw zerwałam się i zasunęłam rygiel, a potem znów zawołałam: „Kto tam jest?”.
1251Coś odezwało się jakimś gardłowym głosem i jęknęło. Niebawem usłyszałam, że kroki oddalają się wzdłuż galerii ku schodom trzeciego piętra. W ostatnich czasach wprawiono tam drzwi, by móc to piętro zamykać. Usłyszałam otwieranie i zamykanie tych drzwi i zaległa cisza.
1252„Czyżby to była Grace Poole? I czyżby ona była opętana przez diabła?” — pomyślałam. Nie mogłam już dłużej wytrzymać w samotności, chciałam pójść do pani Fairfax. Spiesznie narzuciłam na siebie suknię i szal, odsunęłam rygiel i drżącą ręką otworzyłam drzwi. Tuż za drzwiami, na chodniku galerii stał lichtarz z palącą się świecą. Zdziwiła mnie ta okoliczność, więcej jednak jeszcze zdumiałam się, spostrzegłszy, że powietrze jest zupełnie ciemne, jak gdyby pełne dymu. I rozglądając się w prawo i w lewo, by dojść, skąd płyną te błękitne kłęby, poczułam silną woń spalenizny.
1253PożarCoś lekko skrzypnęło. Były to otwarte drzwi pokoju pana Rochestera — to stamtąd dym kłębami się wydzierał. Już nie myślałam o pani Fairfax ani o Grace Poole, ani o śmiechu. W jednej chwili byłam w pokoju. Ogniste języki tańczyły dokoła posłania, kotara nad łóżkiem stała w płomieniach. Otoczony żarem i dymem, pan Rochester leżał bez ruchu, głęboko uśpiony.
1254— Proszę wstać! Niech pan wstanie! — wołałam.
1255Potrząsnęłam nim, ale on tylko mruknął coś i odwrócił się: dym go odurzył. Nie było chwili do stracenia, już nawet prześcieradła zaczynały się palić. Skoczyłam po jego miednicę i dzbanek, na szczęście miska była obszerna, a dzbanek głęboki — jedno i drugie pełne wody. Dźwignęłam je, oblałam łóżko i śpiącego, pobiegłam do mojego pokoju, przyniosłam stamtąd drugi dzbanek z wodą, zlałam posłanie raz jeszcze i z Bożą pomocą udało mi się ugasić płomienie, które już je pożerały.
1256Syk gaszonego żywiołu, łoskot tłukącego się dzbanka, który wyślizgnął mi się z rąk, a nade wszystko zimna kąpiel, której nie pożałowałam, obudziły wreszcie pana Rochestera. Chociaż było ciemno, wiedziałam, że już nie śpi, ponieważ słyszałam, jak jakieś dziwne przekleństwa miotał, poczuwszy, że leży w kałuży wody.
1257 1258— Nie, panie — odpowiedziałam — ale był tu pożar. Niech pan wstaje, proszę, jest pan przemoczony do nitki. Przyniosę panu świecę.
1259— W imię wszystkich elfów w chrześcijańskim świecie, czy to Jane Eyre? — zapytał. — Co pani ze mną zrobiła, czarownico mała? Kto jest w pokoju prócz pani? Czy pani chciała mnie utopić?
1260— Przyniosę panu świecę i, na miłość boską, niechże pan wstaje. Tu ktoś uknuł zamach na pańskie życie, musi pan prędko zbadać, kto to i co jest w tym…
1261— No! Otóż i wstałem, ale, broń Boże, niechże pani jeszcze świecy nie przynosi. Niech pani poczeka parę minut, aż włożę na siebie suche ubranie, jeżeli znajdę coś suchego… O, tak… Oto mój szlafrok. A teraz niech pani biegnie!
1262Pobiegłam i przyniosłam świecę, która wciąż jeszcze stała na korytarzu. Wziął ją z mojej ręki, podniósł, obejrzał łóżko, całe sczerniałe i osmolone, z przemokłą pościelą. Dywan koło łóżka pływał w wodzie.
1263— Co to jest? Kto to zrobił? — zapytał.
1264Opowiedziałam mu krótko o wszystkim, co zaszło: o tym dziwnym śmiechu, który posłyszałam na korytarzu, o krokach zdążających na trzecie piętro, o dymie i woni spalenizny, która zaprowadziła mnie do jego pokoju, o tym, co tutaj zastałam i o tym, jak wylałam na niego wodę, którą miałam pod ręką.
1265Słuchał bardzo poważnie. Twarz jego podczas mego opowiadania wyrażała więcej smutku niż zdziwienia. Nie od razu przemówił, chociaż skończyłam.
1266— Czy mam poprosić panią Fairfax? — zapytałam.
1267— Panią Fairfax? Nie, po cóż, u licha, chciałaby ją pani wołać? Cóż ona pomoże? Niech sobie śpi spokojnie.
1268— W takim razie pójdę po Leah, obudzę Johna i jego żonę.
1269— Ależ nie, niech się pani nie rusza. Ma pani na sobie szal. Jeżeli pani nie dosyć ciepło, może pani włożyć mój płaszcz. Niech się pani w niego otuli i usiądzie w fotelu. Tak, włożę go na panią. A teraz niech pani na tym stołku oprze nogi, żeby ich nie zamoczyć. Opuszczę panią na kilka minut. Świecę zabiorę. Niech pani tu siedzi, dopóki nie wrócę, i niech pani zachowuje się cichutko. Ja muszę pójść na drugie piętro. Niechże się pani nie rusza, proszę pamiętać, i niech pani nikogo nie woła!
1270Wyszedł. Patrzyłam na oddalające się światło. Przeszedł przez galerię bardzo cicho, jak najciszej otworzył drzwi na schodach i zamknął je za sobą, a wtedy ostatni promień światła zgasł. Pozostałam w zupełnej ciemności. Nasłuchiwałam jakiegoś odgłosu, ale nic nie było słychać. Trwało to bardzo długo. Zaczęło mnie opanowywać zmęczenie. Zimno mi było pomimo płaszcza, a poza tym nie rozumiałam, po co mam czekać, skoro i tak nie mam budzić domu. Już miałam narazić się na niezadowolenie i odejść wbrew poleceniu pana Rochestera, gdy światło znowu mignęło na ścianie korytarza i usłyszałam kroki na chodniku. „Myślę, że to on, a nie co gorszego” — przebiegło mi przez głowę.
1271Pan Rochester wszedł, blady i bardzo zasępiony.
1272— Wykryłem wszystko — powiedział, stawiając świecę na umywalni. — Jest tak, jak przypuszczałem.
1273 1274Nie odpowiedział, stał z założonymi rękoma, patrząc w ziemię. W końcu po kilku minutach zapytał jakimś szczególnym tonem:
1275— Nie pamiętam… Czy pani mówiła, że widziała coś, otworzywszy drzwi swego pokoju?
1276— Nie, panie, zobaczyłam tylko lichtarz na podłodze.
1277— Ale słyszała pani jakiś śmiech niesamowity? Ten śmiech: czy słyszała już pani kiedyś coś podobnego?
1278— Tak, panie. Jest tam kobieta, która tutaj szyje, nazywa się Grace Poole. To ona się w ten sposób śmieje. To dziwna osoba.
1279— Ot właśnie. Grace Poole… Zgadła pani. Ona jest, jak się pani wyraziła, dziwna… Bardzo. No dobrze, ja się nad tym zastanowię. Tymczasem rad jestem, że pani jedyna, oprócz mnie, zna dokładnie szczegóły zajścia dzisiejszej nocy. Pani nie jest gadatliwym głuptasem, niech pani nic o tym nie mówi. Ja już jakoś wytłumaczę to, co się tutaj stało — tu wskazał łóżko — a pani niech teraz wraca do swojego pokoju. Ja zupełnie dobrze spędzę resztę nocy na kanapie w bibliotece. Już dochodzi czwarta, za dwie godziny służba będzie na nogach.
1280— A więc dobranoc panu — rzekłam, zabierając się do odejścia.
1281Wydał się zdziwiony — bardzo niekonsekwentnie, co prawda, gdyż sam dopiero co powiedział, że mam już pójść.
1282— Co? — zawołał. — Opuszcza mnie pani, i to w ten sposób?
1283— Pan powiedział, że mogę już odejść.
1284— Ale nie bez pożegnania, nie bez paru słów podziękowania i wdzięczności z mojej strony, nie w ten nagły, oschły sposób. Pani mi przecież ocaliła życie! Wyrwała mnie pani okropnej, pełnej mąk śmierci! I tak pani przechodzi koło mnie, jak gdybyśmy sobie byli zupełnie obcy! Przynajmniej rękę niech mi pani poda!
1285Wyciągnął rękę. Podałam mu swoją. Ujął ją najpierw jedną, potem obiema dłońmi.
1286— Ocaliła mi pani życie. Błogo mi, że winien jestem pani dług tak niezmierny. Więcej powiedzieć nie mogę. Nie ścierpiałbym nikogo w roli wierzyciela za takie dobrodziejstwo. Ale pani to co innego… Mnie pani dobrodziejstwa nie ciążą, panno Jane.
1287Umilkł i patrzył na mnie. Słowa, prawie widoczne, drżały mu na wargach, ale głos ich nie wypowiedział.
1288— Jeszcze raz dobranoc panu — rzekłam. — Nie ma żadnego długu, dobrodziejstwa, ciężaru czy wdzięczności w tym wypadku.
1289— Ja wiedziałem — mówił dalej — że kiedyś, w jakiś sposób dobro przez panią, panno Jane, na mnie spłynie… Wyczytałem to w twoich oczach, gdy po raz pierwszy cię ujrzałem. Ich wyraz i uśmiech nie… — tu znowu urwał — nie — mówił dalej szybko — nie nadaremnie tak błogo wzruszył samą głąb mojego serca. Ludzie mówią o wrodzonych sympatiach, słyszałem też o duchach dobrych. Są ziarna prawdy w najbardziej fantastycznych bajkach. Moja umiłowana wybawicielko, dobranoc!
1290Dziwna energia była w jego głosie, dziwny ogień w jego spojrzeniu.
1291— Cieszę się, iż tak się przypadkiem zdarzyło, że właśnie nie spałam — odparłam i znów chciałam odejść.
1292— Co? Chce pani iść koniecznie?
1293 1294— Zimno? Tak… I stoisz w kałuży wody! Idź więc, panno Jane, idź!
1295Ale wciąż jeszcze trzymał moją rękę, a ja nie mogłam jej uwolnić. Przyszedł mi na myśl pewien fortel[151].
1296— Zdaje mi się, że słyszę, że pani Fairfax się rusza — powiedziałam.
1297— A więc odejdź… Dobranoc! — wypuścił moją rękę, a ja poszłam do siebie.
1298Położyłam się z powrotem, ale nie było mowy o śnie. Dopóki dzień nie zaświtał, kołysałam się na niespokojnym morzu, gdzie bałwany troski toczyły się pod wierzchnią pianą radości. Zdawało mi się chwilami, że poza dzikim odmętem wód widzę brzeg rozkoszny. Raz po raz też rześki powiew, wzbudzony nadzieją, niósł triumfalnie ducha mego ku przystani. Nie mogłam jej jednak dosięgnąć, nawet wyobraźnią — przeciwny wiatr wiał od lądu i stale mnie odpychał. Rozum opierał się szaleństwu, zdrowy sąd walczył z żarem uczucia. Nazbyt rozgorączkowana, żeby zasnąć, wstałam, gdy tylko dzień zaświtał.
Rozdział XVI
1299I pragnęłam, i lękałam się zarazem zobaczyć pana Rochestera nazajutrz po tej bezsennej nocy. Pragnęłam głos jego znów usłyszeć, ale lękałam się spotkania z jego oczami. Podczas rannych lekcji w każdej chwili spodziewałam się, że przyjdzie. Nieczęsto zaglądał do naszego szkolnego pokoju, ale niekiedy wstępował tam na parę minut, a tego dnia miałam wrażenie, że z pewnością przyjdzie.
1300Tymczasem ranek minął jak zwykle. Nic nie przerwało zwykłego biegu nauki Adeli, tylko zaraz po śniadaniu usłyszałam ruch po stronie pokoju pana Rochestera, strzępki rozmów pani Fairfax, Lei i kucharki (czyli żony Johna), a nawet szorstki głos samego Johna. Rozlegały się okrzyki: „Co za szczęście, że pan się nie spalił w łóżku!”, „Jak to zawsze niebezpiecznie trzymać świecę zapaloną w nocy!”, „Jak to dobrze, że nie stracił przytomności i pamiętał o dzbanku z wodą!”, „Dziwię się, że nikogo nie obudził!”, „Miejmy nadzieję, że się nie przeziębił, śpiąc na kanapie w bibliotece!” itp.
1301Po różnych opowieściach przyszły odgłosy szorowania, wycierania i porządkowania, a gdy schodziłam na dół na obiad, zobaczyłam przez otwarte drzwi, że wszystko już wróciło do porządku — łóżko jedynie pozbawione było zasłon. Leah stała przy oknie, czyszcząc szyby, okopcone dymem. Miałam ochotę zagadnąć ją, gdyż byłam ciekawa, jak pan Rochester wytłumaczył całą sprawę. Zbliżywszy się, ujrzałam jednak drugą osobę w pokoju — kobietę siedzącą na krześle przy łóżku i przyszywającą kółka do świeżej zasłony. Kobietą tą, ku mojemu zdumieniu, była Grace Poole.
1302Siedziała tam, spokojna i milcząca jak zwykle, w brązowej, wełnianej sukni, kraciastym fartuchu, białej chusteczce i czepku. Była pilnie zajęta swoją robotą i ta widocznie pochłaniała wszystkie jej myśli. Na jej pospolitej twarzy nie było znać bladości ani zgnębienia, jakie spodziewałam się ujrzeć na obliczu kobiety, która popełniła zamach morderczy i którą upatrzona jej ofiara odszukała kilka godzin temu w jej jaskini (tak przynajmniej sądziłam) i wyrzucała jej zamierzoną zbrodnię. Zdumiałam się, osłupiałam. Spojrzała na mnie, podczas gdy ja wciąż na nią patrzyłam. Nie drgnęła, nie zmieniła się na twarzy, nic nie zdradzało wzruszenia, świadomości winy czy też obawy odkrycia. Powiedziała „Dzień dobry pani” — flegmatycznie, krótko jak zawsze — wzięła nowe kółko i nitkę i szyła dalej.
1303„Wystawię ją na próbę — pomyślałam — taka skrytość i bezczelność przechodzi ludzkie pojęcie!”.
1304— Dzień dobry, Grace! — powiedziałam. — Czy się coś tutaj stało? Zdawało mi się, że słyszałam, jak wszyscy razem rozmawialiście tu przed chwilą.
1305— To tylko pan czytał w łóżku wczoraj w nocy. Zasnął, nie zgasiwszy świecy, i zasłona się zapaliła. Na szczęście jednak obudził się, zanim się pościel i drzewo zajęły, i udało mu się wodą z dzbanka ugasić płomienie.
1306— Dziwna sprawa! — rzekłam po cichu, a potem, wpatrując się w nią, dodałam: — Czy pan Rochester nikogo nie obudził? Nikt nie słyszał ruchu w jego pokoju?
1307Podniosła znowu wzrok na mnie, ale tym razem jak gdyby błysk czujności pojawił się w jej oczach. Zdawało mi się, że bada mnie ostrożnie. Po chwili odpowiedziała:
1308— Służące tak daleko śpią, pani wie, trudno, żeby usłyszały. Pokoje pani Fairfax i pani najbliższe są pokoju pana, ale pani Fairfax powiada, że nic nie słyszała. Ludzie starsi miewają mocny sen. — Przerwała, a potem dodała, niby to obojętnie, ale z naciskiem i tonem znaczącym: — Ale pani jest młoda i przypuszczam, że pani ma lekki sen. Może pani słyszała jaki hałas?
1309— Tak jest, słyszałam — odparłam, zniżając głos, tak ażeby mnie Leah, wycierająca jeszcze szyby, nie dosłyszała — i początkowo myślałam, że to Pilot. Ale Pilot nie potrafi się śmiać, a ja jestem pewna, że słyszałam śmiech i to bardzo dziwny śmiech.
1310Wzięła nową nitkę, nawoskowała ją starannie, pewną ręką nawlokła igłę, po czym zauważyła z zupełnym spokojem:
1311— Trudno przypuszczać, proszę pani, żeby to pan się śmiał, skoro był w takim niebezpieczeństwie. Musiało się pani śnić.
1312— Nie śniło mi się — odpowiedziałam trochę porywczo, gdyż podrażnił mnie jej bezczelny spokój. Znowu popatrzyła na mnie tymi samymi badawczymi, tającymi coś oczyma.
1313— Czy pani powiedziała panu, że słyszała ten śmiech? — zapytała.
1314— Nie miałam sposobności rozmawiać z panem dziś rano.
1315— Nie przyszło pani do głowy, żeby otworzyć drzwi i wyjrzeć na galerię? — pytała dalej.
1316Zdawało mi się, że mnie podpytuje, licząc na to, że mimo woli zdradzę się z jakąś informacją. Przyszło mi na myśl, że gdyby odkryła, iż ja wiem o jej winie, a choćby ją o nią posądzam, że wtedy wywarłaby na mnie jakąś złośliwą zemstę. Toteż pomyślałam, że należy się strzec.
1317— Przeciwnie — odpowiedziałam — zaryglowałam drzwi mojego pokoju.
1318— A więc nie zamyka pani codziennie drzwi swoich na zasuwkę, zanim się pani położy?
1319„Diablica! Ona chce poznać moje zwyczaje, by odpowiednio układać swe plany!”. Oburzenie znowu przeważyło względy przezorności, odpowiedziałam jej ostro:
1320— Dotychczas nieraz zaniedbywałam zasunąć rygiel. Nie sądziłam, by to było potrzebne. Nie wiedziałam, że w Thornfield można się obawiać jakichś niebezpieczeństw albo zamachów. Ale odtąd — te słowa wymówiłam z naciskiem — będę pilnie dbała, by się dobrze zabezpieczyć, zanim się odważę spocząć.
1321— I bardzo mądrze pani zrobi — odpowiedziała. — Ta okolica jest tak spokojna jak rzadko która. I od czasu, jak dom stoi, nigdy nie słyszałam, żeby tu na dwór napadali złodzieje albo włamywacze, choć jest tam sreber za setki funtów w schowku, jak wszystkim wiadomo. I, widzi pani, jak na tak wielki dom, bardzo tu mało jest służby, ponieważ pan nigdy tu dłużej nie mieszkał, a nawet kiedy przyjeżdża, jako kawaler niewiele usługi potrzebuje. Ale ja zawsze myślę, że lepiej jest przesadzić, niż nie dosadzić. Łatwo jest drzwi zamknąć, a nigdy nie zawadzi odgrodzić się zasuniętym ryglem od jakiegokolwiek przypadku. Wielu ludzi, proszę pani, spuszcza się we wszystkim na Opatrzność, ale ja zawsze powiadam, że strzeżonego Pan Bóg strzeże.
1322Tu zakończyła swoją przemowę — długą jak na nią i wypowiedzianą ze skromną miną prawdziwej kwakierki. Stałam jeszcze, wprost oniemiała wobec jej zadziwiającego panowania nad sobą i nieprzeniknionej obłudy, gdy weszła kucharka.
1323— Pani Poole — zwróciła się do Grace — obiad dla służących będzie zaraz gotów. Czy pani zejdzie na dół?
1324— Nie, niech pani tylko postawi na tacce mój kufel porteru i kawałek puddingu, a ja sobie to sama zaniosę na górę.
1325— A mięsa kawałek życzy pani sobie?
1326— Na jeden kęs i odrobinę sera, to wszystko.
1327— A sago[152]?
1328— Mniejsza o nie teraz, zejdę na dół przed herbatą i przyrządzę je sama.
1329Wtedy kucharka zwróciła się do mnie, oznajmiając, że pani Fairfax na mnie czeka; wobec tego wyszłam.
1330TajemnicaOpowiadanie pani Fairfax o spaleniu się zasłony puszczałam mimo uszu, głowę moją zaprzątał zagadkowy charakter Grace Poole i niezrozumiały dla mnie problem jej pozycji w Thornfield. Nie mogłam pojąć, dlaczego zaraz rano nie oddano jej do aresztu albo co najmniej nie wydalono ze służby. Przecież pan Rochester tak jakby wyjawił w nocy przekonanie, że to ona jest zbrodniarką. Jakaż tajemnicza przyczyna wzbraniała mu ją zaskarżyć? Dlaczego i mnie zobowiązał do tajemnicy? Dziwne to było — odważny, mściwy i dumny pan zdawał się być pod władzą jednej z najniższych podwładnych tak dalece, że chociaż targnęła się na jego życie, nie śmiał jej otwarcie obwinić o zamach, a tym mniej ją za to ukarać.
1331Gdyby Grace była młoda i ładna, miałabym pokusę pomyśleć, że jakieś czulsze względy niż przezorność i obawa przemawiają tutaj na jej korzyść. Trudno jednakże było myśl tę dopuścić, pamiętając, jak skąpo obdarzona została przez naturę. „A jednak — rozmyślałam — była ona niegdyś młoda, młoda równocześnie z młodym wtedy jej panem. Pani Fairfax powiedziała mi kiedyś, że Grace już od wielu lat przebywa w tym domu. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek mogła być ładna, ale czy ja wiem? Może w braku powabów zewnętrznych posiadała oryginalność i siłę charakteru… Pan Rochester lubi typy zdecydowane i ekscentryczne. Grace w każdym razie jest ekscentryczna. I cóż, jeżeli dawniejszy kaprys (wybryk zupełnie możliwy przy takiej jak jego naturze, gwałtownej i upartej) oddał go pod jej władzę, a ona teraz na postępowanie jego wywiera tajemny wpływ, rezultat dawnego błędu, wpływ, którego on nie śmie lekceważyć, a spod którego otrząsnąć się nie może? Gdy w przypuszczeniach doszłam do tego punktu, stanęła mi nagle w myśli jak żywa kwadratowa, płaska figura pani Poole, jej nieładna, sucha, nawet ordynarna twarz, tak że powiedziałam sobie: „Nie! To niemożliwe! Moje przypuszczenie nie może być trafne! A jednak — podszepnął mi tajemniczy głos, ten, który do nas z głębi serca mówi — i ty nie jesteś pięknością, a może się panu Rochesterowi podobasz. W każdym razie nieraz czułaś, jak gdyby tak było. A ostatniej nocy, przypomnij sobie jego słowa, przypomnij sobie jego wzrok, przypomnij sobie jego głos!”.
1332Dobrze pamiętałam wszystko: mowa, spojrzenia, ton — wszystko to w tej chwili odżyło. Byłam właśnie w pokoju szkolnym, Adela rysowała. Nachyliłam się nad nią, by poprowadzić jej ołówek. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
1333— Co pani jest, mademoiselle? — zapytała. — Palce pani drżą jak liść, a policzki ma pani czerwone. Ależ tak, czerwone jak wiśnia!
1334— Gorąco mi się zrobiło, Adelo, od tego nachylenia!
1335Rysowała dalej, a ja dalej rozmyślałam.
1336Czym prędzej wypędziłam z myśli szkaradne przypuszczenie obciążające Grace Poole, było mi wstrętne. Porównywałam się z nią i doszłam do wniosku, że jesteśmy wielce różne. Bessie Leaven powiedziała, że jestem prawdziwą damą. I prawdę powiedziała, była we mnie wrodzona dystynkcja. A teraz wyglądałam o wiele lepiej niż wtedy, kiedy mnie Bessie widziała. Przytyłam, więcej miałam rumieńca, więcej życia, ponieważ jaśniejsze miałam nadzieje, więcej głębokiej radości.
1337„Wieczór nadchodzi — pomyślałam, popatrzywszy w okno — nie słyszałam dziś ani głosu, ani kroków pana Rochestera w domu, ale z pewnością zobaczę go, nim noc zapadnie. Bałam się spotkania rano, teraz go pragnę, gdyż oczekiwanie, dotychczas zawiedzione, zamieniło się w niecierpliwość”.
1338Gdy już zmrok zapadł zupełnie, a Adela poszła do dziecinnego pokoju pobawić się z boną, pragnienie zobaczenia pana Rochestera spotęgowało się jeszcze we mnie. Nasłuchiwałam, czy nie odezwie się dzwonek na dole. Nasłuchiwałam, czy Leah nie nadejdzie z wezwaniem dla mnie. Chwilami wydawało mi się, że słyszę kroki jego samego i wtedy patrzyłam na drzwi, oczekując, że się otworzą i on w nich stanie. Drzwi nie otwierały się, ciemność tylko wpływała oknem. Jednakże nie było jeszcze późno — szósta zaledwie — a nieraz bywałam proszona o siódmej, nawet o ósmej. Przecież nie spotka mnie chyba zupełny zawód dziś właśnie, dziś, kiedy mam mu tyle do powiedzenia! Pragnęłam wznowić temat Grace Poole i usłyszeć, co mi odpowie. Zamierzałam zapytać go po prostu, czy wierzy w to, że to ona istotnie urządziła ten ohydny zamach ubiegłej nocy, a jeżeli tak, dlaczego niegodziwość jej zataja? Nie dbałam o to, że może rozgniewać go moja ciekawość. Znałam przyjemność gniewania go i uspokajania z kolei. Lubiłam to nade wszystko, a nieomylny instynkt chronił mnie zawsze od przeciągnięcia struny. Na prowokację nigdy się nie ważyłam, a w ostatecznym momencie lubiłam przekonywać się o własnej zręczności. Zachowując wszelkie formy uszanowania, właściwego mojej pozycji, umiałam staczać z nim utarczki słowne swobodnie i bez obawy — to dogadzało tak jemu, jak i mnie.
1339Nareszcie schody zaskrzypiały pod czyimiś krokami. Ukazała się Leah, ale jedynie po to, by mi oznajmić, że herbata czeka w pokoju pani Fairfax. Tam przeto poszłam, rada, że nareszcie mogę zejść na dół, gdyż wyobrażałam sobie, że to mnie zbliżało do pana Rochestera.
1340— Musi być pani spragniona herbaty — zaczęła zacna staruszka, gdy weszłam. — Tak mało jadła pani na obiad. Lękam się, czy pani nie jest niezdrowa dzisiaj. Taka pani rozpalona, jakby pani miała gorączkę.
1341— O, jestem zupełnie zdrowa! Nigdy nie czułam się lepiej.
1342— To niechże pani tego dowiedzie dobrym apetytem! Czy nie nalałaby pani z imbryka, a ja tymczasem przerobię do końca ten drut?
1343Dokończywszy, wstała i poszła spuścić roletę, dotychczas podniesioną — przypuszczam, że dla wykorzystania światła, chociaż już teraz zmrok zgęstniał i było zupełnie ciemno.
1344— Pogodną noc dzisiaj mamy — rzekła, wyjrzawszy przez szybę — chociaż nie świecą gwiazdy. Pan Rochester na ogół miewa dobry dzień do podróży.
1345— Do podróży?… Czy pan Rochester gdzieś wyjechał? Nie wiedziałam, że go nie ma w domu.
1346— O, wyjechał zaraz po śniadaniu! Pojechał do Leas, majątku pana Eshtona, dziesięć mil za Millcote. Zdaje mi się, że tam jest duży zjazd gości: lord Ingram, sir George Lynn, pułkownik Dent i inni.
1347— Czy pani spodziewa się dziś wieczór powrotu pana Rochestera?
1348— Nie, ani też jutro. Myślę, że prawdopodobnie zabawi tam z tydzień albo i dłużej. Gdy ten modny, wyższy świat zbierze się razem, otacza ich taka elegancja i wygoda, tak sobie uprzyjemniają czas rozrywkami i zabawą, że niespieszno im się rozłączać. Panowie zwłaszcza bywają często bardzo pożądani przy takich okazjach. A pan Rochester jest tak utalentowany i ożywiony w towarzystwie, że musi być chyba ulubieńcem wszystkich. Panie za nim przepadają, choć powie pani może, że powierzchowność ma niezbyt piękną. Jednakże ja myślę, że jego wykształcenie i zalety towarzyskie, a może też bogactwo i dobra krew, wynagradzają pewne niedostatki urody.
1349 1350— Jest pani Eshton i jej trzy córki, bardzo eleganckie panienki. I są tam córki baroneta[153] Ingrama, Blanche i Mary, podobno bardzo piękne osoby. Ja nawet właściwie widziałam Blanche, sześć czy siedem lat temu, gdy była osiemnastoletnią dziewczyną. Przyjechała tu na wielką zabawę, którą w święta Bożego Narodzenia wydawał pan Rochester. Gdyby pani widziała wtedy jadalnię, jak bogato była przystrojona, jak jarząco oświetlona! Zdaje mi się, że było tam z pięćdziesiąt osób, panów i pań, wszyscy z najpierwszych rodzin hrabstwa, a pannę Ingram uważano za królową wieczoru.
1351— Mówi pani, że ją widziała? Jakże ona wygląda?
1352— Tak jest, widziałam ją. Drzwi jadalni były na oścież otwarte, a że to było Boże Narodzenie, pozwolono służbie zgromadzić się w hallu i słuchać, jak panie śpiewają i grają. Pan Rochester chciał, żebym weszła, więc siadłam w spokojnym kąciku i przyglądałam się towarzystwu. Nigdy nie widziałam świetniejszego obrazu: panie były wspaniale poubierane, większość, zwłaszcza młodsze, były ładne, ale panna Ingram była niewątpliwie królową.
1353 1354— Wysoka, piękna figura, spadziste ramiona, długa, pełna wdzięku szyja, cera śniada, matowa, gładka, szlachetne rysy, oczy może podobne do oczu pana Rochestera: wielkie i czarne, a tak błyszczące jak jej klejnoty. A przy tym tak śliczne miała włosy, kruczoczarne i tak korzystnie uczesane, korona z grubych warkoczy z tyłu, a z przodu długie, lśniące loki. Ubrana była na biało, jasnożółta szarfa obejmowała jedno jej ramię, przechodziła przez piersi i przewiązana była z boku w pasie, spadając długimi, frędzlą obszytymi końcami poniżej kolan. Miała też we włosach jasnożółty kwiat, stanowiący dobry kontrast z kruczymi puklami.
1355— Zapewne bardzo ją podziwiano?
1356— Tak, istotnie. Nie tylko dla urody, ale i dla jej talentów. Była jedną z tych pań, które śpiewały. Któryś z panów akompaniował na fortepianie. Z panem Rochesterem śpiewała duet.
1357— Z panem Rochesterem? Nie wiedziałam, że on śpiewa!
1358— O! Pan Rochester ma piękny głos basowy i jest nadzwyczaj muzykalny.
1359— A panna Ingram jaki ma rodzaj głosu?
1360— Bardzo bogaty i silny. Ślicznie śpiewała, rozkoszą było ją słyszeć. A potem grała. Ja się nie znam na muzyce, ale pan Rochester się zna, a słyszałam, jak mówił, że wykonanie było wybitnie dobre.
1361— I ta piękna i utalentowana panna jeszcze nie wyszła za mąż?
1362— Zdaje się, że nie. Przypuszczam, że ani ona, ani jej siostra nie mają wielkiego majątku. Majątki starego lorda Ingrama objęte były przeważnie majoratem[154] i najstarszy syn prawie wszystko dostał.
1363— Ale ja się dziwię, że ktoś z bogatej szlachty nie upodobał jej sobie, na przykład pan Rochester. Przecież on jest bogaty, nieprawdaż?
1364— O tak! Ale widzi pani, zachodzi tutaj znaczna różnica wieku. Pan Rochester ma prawie czterdzieści lat, a ona zaledwie dwadzieścia pięć.
1365— Cóż stąd? Mniej równe małżeństwa zawierają ludzie codziennie.
1366— To prawda. Jednak ja sobie nie wyobrażam, żeby pan Rochester myślał o czymś podobnym. Ale pani nic nie je, zaledwie skosztowała pani cośkolwiek prócz herbaty.
1367— Istotnie, zanadto pić mi się chce, żebym mogła jeść. Czy mogę panią poprosić o jeszcze jedną filiżankę?
1368Chciałam powrócić do możliwości związku pomiędzy panem Rochesterem a piękną Blanche, jednakże weszła Adela i rozmowa potoczyła się innym torem.
1369Miłość niespełnionaZnalazłszy się sama we własnym pokoju zastanowiłam się nad tym, czego się dowiedziałam. Zajrzałam w głąb serca, zbadałam myśli swe i uczucia. I te, które błąkały się, rozbujane, po bezdrożach wyobraźni, usiłowałam pewną ręką zapędzić z powrotem pod bezpieczny schron zdrowego rozsądku.
1370Stawiona przed własny trybunał — gdy pamięć wskazała przyczyny, budzące nadzieje, pragnienia, uczucia, jakie nosiłam w sercu od ostatniej nocy, gdy wytłumaczyła ogólny stan duszy, jakiemu folgowałam od ostatnich prawie dwóch tygodni, gdy rozum, wystąpiwszy, złożył spokojnie, po swojemu, zeznania proste, nieubarwione, wykazujące, jak odrzucałam to, co rzeczywiste, a chłonęłam chciwie to, co wymarzone — wydałam na siebie sąd taki:
1371Nie było na świecie głupszej istoty od Jane Eyre, nie było na świecie bardziej niedorzecznej idiotki, karmiącej się słodkimi kłamstwami, połykającej truciznę jak gdyby to był nektar.
1372„Ciebie — mówiłam sobie — miałby wyróżnić pan Rochester? Ty miałabyś posiadać dar podobania mu się? Ty mogłabyś mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie? Daj spokój! Mierzi mnie twoja głupota! I ty znajdowałaś przyjemność w pewnych objawach przychylności, dwuznacznych objawach, gdy darzy nimi mężczyzna wyższego rodu, światowiec, osobę zależną od siebie i niedoświadczoną? Jakże ty śmiałaś, biedna, niemądra ofiaro! Czyż nawet własny interes nie mógł cię nauczyć rozumu? Powtarzałaś dziś rano krótką scenę z ubiegłej nocy? Zakryj twarz i wstydź się! Powiedział coś na pochwałę twoich oczu, czy tak? Ślepe szczenię! Otwórz oczy i spójrz na twój własny, przeklęty brak rozumu! Niedobrze, gdy kobieta słucha pochlebstw zwierzchnika, który nie może mieć zamiaru pojąć ją za żonę. A szaleństwo popełnia kobieta, pozwalająca, by w sercu jej rozpaliła się miłość tajemna, która, nieodwzajemniona i nieznana, pochłonie jej życie, a odkryta i odwzajemniona, musi ją jak błędny ognik zaprowadzić na bagniste pustkowia, skąd nie ma powrotu.
1373PortretUsłysz przeto, Jane, wyrok: jutro postawisz przed sobą zwierciadło i wyrysujesz kredkami własny portret, wiernie, nie łagodząc żadnego błędu. Nie opuścisz ani jednej ostrej linii, nie wygładzisz ani odrobiny brzydkiej nieforemności. Podpiszesz go: «Portret nauczycielki, bez stosunków, biednej i brzydkiej».
1374Następnie weź płytkę z najgładszej słoniowej kości — masz właśnie taką, przygotowaną w pudle rysunkowym. Weź paletę, zmieszaj najświeższe, najpiękniejsze, najjaśniejsze farby, wybierz najdelikatniejsze pędzelki, narysuj najpiękniejszą twarz, jaką sobie możesz wyobrazić. Wymaluj ją w najsubtelniejszych odcieniach i najłagodniejszych barwach, odpowiednio do opisu Blanche Ingram, jakiego ci dostarczyła pani Fairfax. A nie zapomnij o kruczych lokach, o oczach wschodniego typu… Co to! Chciałabyś wzorować oczy na oczach pana Rochestera! Do porządku! Bez mazgajstwa! Bez czułostkowości! Precz z żalami. Uznaję tylko rozum i stanowczość! Przypomnij sobie dostojne, harmonijne rysy, grecką szyję i biust. Uwidocznij odkryte, okrągłe, śnieżnobiałe ramię i delikatną rękę. Nie opuść pierścienia z brylantami, lekkiej koronki i lśniącego atłasu, wdzięcznej szarfy ani złotej róży. Nazwij ten portret: «Blanche, dystyngowana panna wysokiego rodu».
1375Ilekroć w przyszłości zdarzyłoby ci się mieć złudzenie, że pan Rochester ci sprzyja, wydobądź obydwa te portrety i porównaj je. A potem powiedz: «Pan Rochester mógłby prawdopodobnie pozyskać miłość tej szlachetnej damy, gdyby chciał się o nią starać. Czy to możliwe, żeby mógł choćby pomyśleć o tej ubogiej i nic nieznaczącej plebejuszce?»”.
1376Zrobię to — postanowiłam. A powziąwszy ten zamiar, uspokoiłam się i zasnęłam.
1377Dotrzymałam słowa. Godzina czy też dwie wystarczyły mi na naszkicowanie własnego portretu kredkami, a w mniej niż dwa tygodnie ukończyłam miniaturę przypuszczalnej Blanche Ingram. Piękna była twarz na tym idealnym portrecie, a gdy ją porównałam z realistycznym, kredkowym, kontrast uderzył znamiennie. Ta praca przyniosła mi pożytek: zajęła mi głowę i ręce, dodała mocy i stałości nowym uczuciom, które pragnęłam utrwalić w sercu.
1378Przyszedł niebawem czas, gdy mogłam powinszować sobie zdrowej nauczki, narzuconej moim uczuciom i w ten sposób ujętym w karby. Dzięki temu potrafiłam znieść pewne wydarzenia z przyzwoitym spokojem, na co, gdybym była nieprzygotowana, prawdopodobnie nie byłabym się zdobyła nawet zewnętrznie.
Rozdział XVII
1379Minął tydzień, ale od pana Rochestera nie było wiadomości. Dziesięć dni minęło, a on jeszcze nie wracał. Pani Fairfax powiedziała, że wcale by się nie zdziwiła, gdyby z Leas pojechał prosto do Londynu, a stamtąd na kontynent i nie pokazał się w Thornfield wcześniej niż za rok. Nieraz już wyjeżdżał nagle i niespodziewanie. Słysząc to, zaczęłam odczuwać dziwny chłód i ściskanie w sercu. Pozwoliłam sobie rzeczywiście doznać nieznośnego uczucia zawodu. Jednakże oprzytomniawszy, wspomniałam zasady i przywołałam uczucia swe do porządku. I aż dziw, jak przezwyciężyłam chwilowe zachwianie się, jak wyperswadowałam sobie, że nie mam powodu interesować się żywiej sprawami pana Rochestera. I nie dlatego upokarzałam się w niewolniczym poczuciu niższości. Przeciwnie, powiedziałam sobie tylko:
1380Miłość, Pozycja społeczna„Nic cię nie łączy z właścicielem Thornfield, prócz tej pensji, którą ci wypłaca za nauczanie dziewczynki, oraz wdzięczności za pełne szacunku i uprzejmości traktowanie, do którego masz prawo, o ile spełniasz obowiązek. Bądź pewna, że to jedyny łącznik między nim a tobą, który on na serio uznaje. Toteż nie obieraj sobie pana Rochestera za przedmiot najsłodszych uczuć, uniesień, mąk i tak dalej. On nie jest z twojej sfery. Trzymaj się swojej własnej i nie zlewaj miłości całego serca, duszy i siły na kogoś, kto tego daru nie pragnie i tylko by nim pogardził”.
1381Spokojnie prowadziłam dalej zajęcia. Niekiedy snuły mi się po głowie mgliste przypuszczenia, czy by nie było lepiej opuścić Thornfield. Mimo woli układałam ogłoszenia i zastanowiłam się nad możliwością uzyskania nowej posady. Nie uważałam za potrzebne hamować tych myśli. Mogły sobie kiełkować, by z czasem przynieść owoc.
1382Pan Rochester już z górą dwa tygodnie był nieobecny, gdy poczta przyniosła pani Fairfax list.
1383— To od pana — powiedziała, spojrzawszy na adres. — Teraz zapewne dowiemy się, czy mamy się spodziewać jego powrotu czy też nie.
1384A podczas gdy ona, złamawszy pieczęć, przeglądała pismo, ja w dalszym ciągu piłam kawę. Była gorąca i temu przypisywałam, że mnie tak strasznie twarz zaczęła palić. Ale dlaczego ręka mi drżała, tak że mimo woli rozlałam połowę, nad tym wolałam się nie zastanawiać.
1385— No, ja czasami myślę, że u nas jest zanadto spokojnie. Ale teraz zrobi się dość rojno i gwarno, przez jakiś krótki czas przynajmniej — rzekła pani Fairfax, wciąż jeszcze trzymając list przed oczami.
1386Zanim pozwoliłam sobie zapytać o wyjaśnienie, zawiązałam tasiemki od fartuszka Adeli, przypadkiem rozplątane, po czym dolawszy jej mleka i podawszy jeszcze jedną bułeczkę, powiedziałam od niechcenia:
1387— Pan Rochester zapewne jeszcze nie wróci tak prędko?
1388— Owszem, wraca. Pisze, że za trzy dni, to znaczy w czwartek. I w dodatku nie sam. Już sama nie wiem, ilu tych eleganckich gości z Leas ma przybyć wraz z nim. Każe mi przygotować wszystkie najlepsze gościnne pokoje i uporządkować bibliotekę i salony. I mam się postarać o więcej pomocnic kuchennych z hotelu w Millcote i skąd będę mogła. A panie przywiozą swoje panny służące, panowie zaś swoich służących. Tak więc będziemy tego mieli pełen dom.
1389To powiedziawszy, pani Fairfax przełknęła szybko śniadanie i pośpieszyła od razu zabrać się do dzieła.
1390Trzy następne dni były bardzo pracowite. Sądziłam zawsze, że wszystkie pokoje w Thornfield są doskonale czyste i dobrze urządzone, okazało się jednak, że się myliłam. Trzy kobiety wzięto do pomocy i ani przedtem, ani potem nie widziałam nigdy takiego szorowania, szczotkowania, mycia, trzepania dywanów, zdejmowania i zawieszania obrazów, czyszczenia zwierciadeł i świeczników, palenia w gościnnych pokojach, wietrzenia pościeli. Adela jak szalona biegała wśród tego wszystkiego, przygotowania do zjazdu gości i nadzieja ich przybycia przyprawiały ją wprost o ekstazę. Chciała, żeby bona przejrzała wszystkie jej „toilettes”[155], jak nazywała swoje sukienki, odświeżyła te, które były „passées”[156], przewietrzyła i odprasowała nowe. Ona sama wierciła się tylko i kręciła po frontowych pokojach, wskakiwała na łóżka i zeskakiwała z nich, kładła się na materacach i na stosach poduszek, nagromadzonych przed buchającym w kominkach ogniem. Od lekcji została zwolniona, pani Fairfax zagarnęła mnie sobie do pomocy, zatem cały dzień byłam w spiżarni i kuchni, pomagając (a może przeszkadzając) jej i kucharce. Uczyłam się przyrządzać leguminy, ciastka serowe i ciasto francuskie, oczyszczać zwierzynę i garnirować półmiski z deserem.
1391Przybycia towarzystwa spodziewano się w czwartek po południu, na obiad o szóstej. W tym poprzedzającym zjazd okresie nie miałam czasu zajmować się urojeniami — i zdaje mi się, że byłam równie czynna i wesoła jak wszyscy, z wyjątkiem Adeli. Pomimo to wesołość moją tłumiło niekiedy coś nagle i wbrew mej woli spychało mnie z powrotem w sferę wątpliwości, domysłów i ciemnych przypuszczeń. A działo się to, ile razy ujrzałam drzwi na schodach prowadzących na trzecie piętro (w ostatnich czasach stale zamykane) otwierające się powoli i przepuszczające Grace Poole w gładkim czepeczku, białym fartuchu i chusteczce. Gdy widziałam, jak sunie wzdłuż korytarza spokojnym krokiem, tłumionym miękkimi pantoflami, jak zagląda do przewróconych „do góry nogami” pokoi gościnnych, może tylko, by rzucić słówko porządkującej kobiecie, jak należy do glancu doprowadzić kratę przed kominkiem, wyczyścić gzyms marmurowy nad nim albo wywabić plamę z obicia na ścianie… W ten sposób schodziła do kuchni raz na dzień, zjadała obiad, wypalała fajeczkę przy ogniu i wracała, niosąc sobie na pociechę kufel porteru do swej posępnej, górnej siedziby. Z dwudziestu czterech godzin jedną tylko spędzała w towarzystwie pozostałej służby, przez resztę czasu pędziła żywot w jakimś niskim, dębowym pokoju trzeciego piętra, siedząc tam i szyjąc, i prawdopodobnie śmiejąc się sama do siebie niesamowicie — osamotniona jak więzień w celi.
1392Najdziwniejszą rzeczą było to, że nikt w domu, prócz mnie, nie zwracał uwagi na jej zwyczaje, nie zdawał się im dziwić. Nikt nie zastanawiał się nad jej stanowiskiem ani nad jej zajęciami. Nikt nie litował się nad jej samotnością i odosobnieniem. Raz, co prawda, usłyszałam część rozmowy pomiędzy Leą a jedną z najętych kobiet, rozmowy dotyczącej Grace. Leah coś powiedziała, czego nie dosłyszałam, a wtedy kobieta zapytała:
1393— Dobrą pensję musi dostawać, wyobrażam sobie?
1394— Tak — odpowiedziała Leah. — Rada bym taką otrzymywać. To nie znaczy, żebym się na moją skarżyła… Tu nie ma skąpstwa w Thornfield, ale moja pensja to nawet nie piąta część tego, co dostaje pani Poole. Toteż ona odkłada. Co kwartał chodzi do banku w Millcote. Nie zdziwiłabym się, gdyby już uzbierała dosyć, by móc się niezależnie utrzymać, gdyby miała ochotę odejść. Jednakże myślę, że przyzwyczaiła się do miejsca, a przy tym nie ma jeszcze lat czterdziestu, a silna jest i zdolna do wszystkiego. Za wcześnie jeszcze dla niej porzucać pracę.
1395— To zręczna osoba, taka się przynajmniej wydaje — zauważyła kobieta.
1396— Ach!… Ona się dobrze zna na tym, co ma do roboty. Nikt by tego lepiej nie potrafił — odpowiedziała Leah znacząco. — I nie każdy też umiałby ją zastąpić… Za te wszystkie pieniądze, które bierze.
1397— O, co to, to z pewnością! — brzmiała odpowiedź. — Ciekawa jestem, czy pan…
1398Kobieta chciała dalej mówić, ale w tym momencie Leah odwróciła się, spostrzegła mnie i natychmiast trąciła towarzyszkę.
1399— Czy ona nie wie? — dosłyszałam szept.
1400Leah potrząsnęła głową i rozmowa się urwała. Zrozumiałam z tego jedynie, że w Thornfield jest jakaś tajemnica i że od udziału w niej jestem rozmyślnie wykluczona.
1401Nadszedł czwartek, wszelką robotę ukończono poprzedniego wieczora. Porozkładano dywany, pozawieszano zasłony przy łóżkach, rozłożono śnieżnobiałe kapy, urządzono stoliki toaletowe, meble powycierano, kwiaty włożono do wazonów. Pokoje gościnne i salony nabrały takiej jasności i świeżości, jaką tylko rękami ludzi można było osiągnąć. I hall także wyczyszczono, a wielki, rzeźbiony zegar, podobnie jak stopnie i balaski schodów, błyszczał wypolerowany jak szkło. W jadalnym pokoju kredens jaśniał od sreber, a w salonie i buduarze poustawiano wszędzie egzotyczne kwiaty.
1402Godziny poobiednie upływały. Pani Fairfax włożyła swoją najlepszą czarną, jedwabną szatę oraz rękawiczki i przypięła złoty zegarek, jej bowiem rolą było przyjmowanie towarzystwa, prowadzenie pań do ich pokoi itd. I Adela także chciała się wystroić, chociaż przypuszczałam, że małą ma szansę być przedstawiona gościom, tego dnia przynajmniej. Jednakże, chcąc jej dogodzić, pozwoliłam, by ją Sophie ubrała w krótką, sutą, muślinową sukienkę. Ja zaś nie potrzebowałam się przebierać, nie będę przecież wezwana do opuszczenia szkolnego pokoju — mojego sanktuarium, gdyż tym teraz się stał, „bardzo miłym schronieniem w okresie zawieruchy”.
1403To był łagodny, wiosenny, pogodny dzień — jeden z tych, które ku końcowi marca lub na początku kwietnia wstają, jaśniejąc nad ziemią jak zwiastuny lata. Chylił się teraz ku końcowi, lecz jeszcze i wieczór był ciepły, tak że siedziałam nad robótką w pokoju szkolnym przy otwartym oknie.
1404— Już późno — rzekła pani Fairfax, wchodząc ubrana w szeleszczące jedwabie. — Jestem zadowolona, że zadysponowałam obiad na siódmą, choć pan Rochester wspomniał o szóstej, bo już teraz jest po szóstej. Posłałam Johna, aby wyjrzał przez bramę, czy widać ich na drodze. Stamtąd widzi się długi odcinek w kierunku Millcote.
1405 1406— A otóż i on! No i cóż, Johnie — rzekła, wychylając się — czy są jakieś wieści?
1407— Jadą, proszę pani — odpowiedział. — Za dziesięć minut tu będą.
1408Adela skoczyła do okna. Ja podążyłam za nią, stając z boku, tak ażeby ukryta za firanką móc widzieć, będąc sama niewidzianą. Te dziesięć minut dłużyły mi się bardzo. Nareszcie rozległ się turkot kół. Czworo jeźdźców galopowało ku podjazdowi, a za nimi jechały dwa otwarte powozy. Wypełniały je wiatrem unoszone woale i powiewające pióra. Dwaj jeźdźcy byli to młodzi, eleganccy panowie, trzecim był pan Rochester na karym wierzchowcu Mesrour. Pilot w susach biegł przed nim. Przy boku pana Rochestera jechała dama i oboje wyprzedzali całe towarzystwo. Karmazynowa amazonka damy sięgała prawie do ziemi, jej długi woal unosił się z wietrzykiem, z jego przejrzystymi fałdami mieszały się i przeświecały przez nie kruczoczarne loki.
1409— Panna Ingram! — zawołała pani Fairfax i pośpieszyła objąć swój posterunek na dole.
1410Kawalkada, sunąc wzdłuż zakrętu podjazdowej drogi, niebawem znikła za węgłem domu, straciłam ich z oczu. Adela teraz napierała się, chcąc zejść na dół, ale ja wzięłam ją na kolana i zapowiedziałam, że pod żadnym pozorem nie wolno jej myśleć o pokazywaniu się paniom ani teraz, ani kiedy indziej, dopóki wyraźnie jej nie zawezwą. Pan Rochester bardzo by się gniewał. Wylała parę łez, usłyszawszy ten zakaz, ale gdy przybrałam bardzo poważną minę, zdecydowała się obetrzeć je w końcu.
1411Gość, GospodarzWesoły gwar dolatywał teraz z hallu: głębokie tony panów i srebrzyste głosy pań mieszały się harmonijnie, a spośród wszystkich wyróżniał się — choć nie głośny, ale dźwięczny — organ mowy pana domu, witającego miłych gości. Po chwili na schodach rozległy się lekkie kroki i wnet na korytarzu zabrzmiał wesoły, przytłumiony śmiech, otwierano i zamykano drzwi, a potem na czas pewien zapanowała cisza.
1412— Elles changent de toilettes[157] — rzekła Adela, która nasłuchując. uważnie śledziła każdy ruch, i westchnęła.
1413— Chez maman[158] — ciągnęła dalej — gdy byli goście, ja za nimi chodziłam wszędzie, do salonu i do ich pokoi. Często przypatrywałam się, jak panny służące ubierały i czesały swoje panie, i to było takie zajmujące! Comme cela on apprend[159].
1414 1415— Ależ tak, mademoiselle, od pięciu czy sześciu godzin nic nie jadłyśmy.
1416— To dobrze. Teraz, gdy panie są w swoich pokojach, odważę się zejść na dół i zdobyć dla ciebie coś do zjedzenia.
1417Wysunęłam się ostrożnie ze swego schronienia i spuściłam się na dół tylnymi schodami, prowadzącymi prosto do kuchni. Tutaj buchał ogień i wrzał ruch, zupa i ryba już były na wydaniu, a kucharka chyliła się nad rozpaloną blachą zdenerwowana i zaczerwieniona, jak gdyby się sama wnet miała zapalić. W hallu dla służby dwóch stangretów i trzech obcych służących stało lub siedziało dokoła ognia, panny służące musiały być zajęte przy swoich paniach. Nowa służba, najęta w Millcote, krzątała się i kręciła wszędzie. Przemykając się przez ten chaos, dotarłam wreszcie do podręcznej spiżarki, tam zabrałam zimne kurczę, chleb, trochę ciastek, dwa talerze, nóż i widelec. Z tym łupem pośpiesznie zawróciłam. Już byłam w galerii i zamykałam tylne drzwi za sobą, gdy wzmożony gwar ostrzegł mnie, że panie zaczną wychodzić ze swoich pomieszczeń. Nie mogłam dostać się do szkolnego pokoju bez minięcia niektórych drzwi i bez narażenia się, że mnie zobaczą z ładunkiem wiktuałów. Toteż zatrzymałam się w tamtym końcu, który nie miał okien i był ciemny, o tej porze zupełnie ciemny, gdyż słońce już zaszło i mrok zapadał.
1418Teraz zaczęły się wynurzać jedna po drugiej, każda z nich wychodziła lekko i wesoło, błyszcząc w półmroku bogatym strojem. Przez chwilę stały zgromadzone razem na drugim końcu galerii, rozmawiając półgłosem z miłym ożywieniem. Następnie zeszły ze schodów nieomal tak cicho jak jasna mgła, co stacza się po skłonie pagórka. Ich zbiorowy wygląd wywarł na mnie wrażenie takiej arystokratycznej wytworności, jakiej dotychczas nie widziałam.
1419Zastałam Adelę wyglądającą z drzwi szkolnego pokoju, które szeroko otworzyła.
1420— Co za piękne panie! — zawołała po angielsku. — Och, jak ja bym chciała do nich pójść! Czy pani myśli, że pan Rochester przyśle po nas może później, po obiedzie?
1421— Nie, doprawdy myślę, że nie. Pan Rochester czym innym jest zajęty. Nie myśl już dziś o tych paniach, może zobaczysz je jutro. A tutaj masz obiad.
1422Była naprawdę głodna, więc kurczę i ciastka zajęły na razie jej uwagę. Dobrze się stało, że zdobyłam ten prowiant, gdyż inaczej ona, ja i Sophie, której dałam część naszego posiłku, byłybyśmy prawdopodobnie zostały bez obiadu. Wszyscy na dole byli zbyt zajęci, żeby pamiętać o nas. Deser podano dopiero po dziewiątej, a jeszcze o dziesiątej wciąż tam i z powrotem biegali lokaje, nosząc tace i filiżanki kawy. Pozwoliłam Adeli nie kłaść się znacznie dłużej niż zwykle, gdyż oświadczyła, że nie mogłaby zasnąć, słysząc ciągłe otwieranie i zamykanie drzwi na dole i kręcących się ludzi. A przy tym, dodała, mogłoby przyjść zaproszenie od pana Rochestera, gdy ona już byłaby rozebrana — „et alors quel dommage![160]”.
1423Opowiadałam jej różne historyjki, dopóki chciała słuchać, a potem dla odmiany wyszłam z nią na korytarz. Lampa w hallu była teraz zapalona, a mała, przechyliwszy się przez balustradę, śledziła, jak służba chodzi i wraca. Późnym wieczorem dźwięki muzyki popłynęły z salonu, dokąd przeniesiono fortepian. Siadłam z Adelą na górnym stopniu schodów, ażeby się przysłuchiwać. Po chwili czyjś głos zmieszał się z bogatymi tonami instrumentu, to jakaś pani śpiewała bardzo dźwięcznie. Po śpiewie solo nastąpił duet, a potem radosny gwar, szmer wesołej rozmowy wypełniał przerwy. Słuchałam długo, nagle złapałam się na tym, że ucho moje pracuje wyłącznie nad rozróżnieniem zmieszanych dźwięków i wyłowieniem z tego zamętu głosu pana Rochestera. Gdy zaś pochwyciło go niebawem, pracowało dalej nad składaniem w słowa dźwięków, niewyraźnych wskutek oddalenia…
1424Zegar wybił jedenastą. Spojrzałam na Adelę, która głowę oparła o moje ramię. Powieki jej ociężały, toteż wzięłam ją na ręce i zaniosłam do łóżka. Dochodziła pierwsza, gdy panie i panowie powrócili do swoich pokoi.
1425Dzień następny był równie udany jak poprzedni. Poświęcono go na wycieczkę do jakiejś urokliwej miejscowości w sąsiedztwie. Towarzystwo wyruszyło wcześnie przed południem, jedni konno, inni powozami. Przyglądałam się ich wyjazdowi i powrotowi. Panna Ingram jak poprzednio, pan Rochester galopował przy jej boku. Oboje jechali w pewnym oddaleniu od reszty. Pokazałam to pani Fairfax, stojącej obok mnie przy oknie.
1426— Mówiła pani, że nie jest prawdopodobne, ażeby ci państwo myśleli o pobraniu się — rzekłam. — A jednak widzi pani, że pan Rochester widocznie woli pannę Ingram od wszystkich innych panien.
1427— Tak by się zdawało, niewątpliwie ona mu się podoba.
1428— A on jej — dodałam. — Niech pani patrzy, jak pochyla głowę ku niemu, jak gdyby poufnie z nim rozmawiała. Chciałabym zobaczyć jej twarz, jeszcze jej dotąd nie widziałam.
1429— Zobaczy ją pani dziś wieczorem — odpowiedziała pani Fairfax. — Wspomniałam przypadkiem panu Rochesterowi, że Adela tak bardzo pragnie być przedstawiona paniom. A on na to odpowiedział: „O! Niechże przyjdzie do salonu po obiedzie. I niech pani poprosi pannę Eyre, żeby jej towarzyszyła”.
1430— Tak, powiedział to z prostej grzeczności. Nie potrzebuję tam iść, jestem pewna — odpowiedziałam.
1431— Niech pani pozwoli: ja na to zauważyłam, że pani, nieprzywykłej do towarzystwa, zapewne nie będzie miło ukazać się przed tak wesołym gronem samych obcych ludzi. Wtedy odpowiedział prędko, jak to on: „Głupstwo! Jeżeli nie będzie chciała, niech jej pani powie, że ja sobie tego specjalnie życzę. A jeżeli się będzie opierała, niech pani powie, że przyjdę i sam ją sprowadzę”.
1432— Nie narażę go na tyle trudu — odpowiedziałam. — Pójdę, skoro nie może być inaczej, ale nie sprawia mi to przyjemności. A pani tam będzie?
1433— Nie, wymówiłam się i przyjął moją wymówkę. Powiem pani, jak trzeba zrobić, żeby uniknąć żenującego publicznego wejścia, co jest ze wszystkiego najbardziej nieprzyjemne. Niech pani przyjdzie do salonu, podczas gdy będzie jeszcze pusty, zanim panie odejdą od stołu. Niech sobie pani wybierze jakiś spokojny kącik. Nie potrzebuje pani pozostawać długo po przyjściu panów, chyba że pani będzie wolała zostać. Niech tylko pan Rochester zobaczy, że pani jest, a potem może się pani wymknąć, nikt tego nie zauważy.
1434— Czy ci goście długo tutaj zostaną? Jak pani sądzi?
1435— Może ze dwa albo trzy tygodnie, z pewnością nie dłużej. Po wielkanocnej przerwie sir George Lynn, który świeżo został wybrany posłem z okręgu Millcote, będzie musiał pojechać do miasta i objąć swój mandat. Przypuszczam, że pan Rochester będzie mu towarzyszył. Dziwię się i tak, że przedłużył pobyt w Thornfield.
1436Z pewnym drżeniem spostrzegłam, że zbliża się godzina, w której wypadnie mi zjawić się z moją uczenniczką w salonie. Adela przeżyła cały dzień w podnieceniu, dowiedziawszy się, że wieczorem ma być przedstawiona paniom. Otrzeźwiała dopiero, gdy bona zaczęła ją ubierać. Wtedy ważność tego procederu uspokoiła ją prędko i gdy kędziory jej ułożono w długie loki, gdy przebrano ją w różową, atłasową sukienkę, zawiązano długą szarfę i włożono koronkowe mitenki, przybrała minę poważną niczym sędzia. Nie trzeba jej było upominać, by nie zmięła ubrania. Gdy już była gotowa, usiadła cicho, wyprostowana na swym małym krzesełku, starannie przedtem uniósłszy atłasową spódniczkę, żeby jej nie pognieść, i zapewniała mnie, że nie ruszy się stamtąd, dopóki ja się nie ubiorę. Załatwiłam się z tym prędko, włożyłam najstrojniejszą suknię (srebrnopopielatą, sprawioną na ślub panny Temple i odtąd nigdy nie noszoną), szybko przygładziłam włosy, przypięłam jedyną swoją ozdobę, broszkę z perełką, i byłam gotowa. Zeszłyśmy na dół.
1437Na szczęście było tam drugie wejście do salonu, oprócz tego przez jadalnię, gdzie wszyscy siedzieli przy stole. Zastałyśmy salon pusty. Suty ogień palił się w marmurowym kominku, a świece woskowe świeciły jasno wśród wykwintnych kwiatów zdobiących stoły. Karmazynowa zasłona zwieszała się u arkady. Choć draperia ta wątłą stanowiła przegrodę od zgromadzonego w przyległej jadalni towarzystwa, wszyscy rozmawiali tam tak przyciszonym głosem, że nic nie można było dosłyszeć prócz stłumionego szmeru.
1438PróżnośćAdela, wciąż jeszcze pod wpływem uroczystego nastroju, usiadła, nic nie mówiąc, na podnóżku, który jej wskazałam. Ja sama schroniłam się w zagłębienie okna, siadłam tam i wziąwszy jakąś książkę z najbliższego stołu, próbowałam czytać. Adela przyniosła sobie stołeczek do moich nóg. Niebawem trąciła mnie w kolano.
1439 1440— Est-ce que je ne puis pas prendre une seule de ces fleurs magnifiques, mademoisselle? Seulement pour compléter ma toilette?[161]
1441— Za wiele myślisz o swojej „toilette”, Adelo, ale możesz dostać kwiatek.
1442I wyjąwszy różę z warkocza, przypięłam kwiat do jej paska. Westchnęła z niewymownym zadowoleniem, jak gdyby teraz czara jej szczęścia dopełniła się. Odwróciłam twarz, ażeby ukryć uśmiech, którego nie mogłam powstrzymać. Było coś śmiesznego i przykrego zarazem w tym poważnym, wrodzonym przejęciu się sprawami stroju małej paryżanki.
1443Dał się teraz słyszeć cichy odgłos wstawania od stołu. Rozsunięto portierę nad arkadą, za nią ukazał się pokój jadalny ze świecznikiem, siejącym blask na wspaniałą zastawę deserową ze sreber i kryształu. Grono pań stanęło pod arkadą. Weszły, a portiera opadła za nimi.
1444Było ich tylko osiem, ale gdy wchodziły gromadką, sprawiły na mnie wrażenie o wiele liczniejszej grupy. Niektóre były bardzo wysokiego wzrostu. Wiele z nich było ubranych na biało, a wszystkie wystrojone były suto i szeroko, co zdawało się zwiększać ich postacie, jak otok[162] mgły zwiększa księżyc. Wstałam i ukłoniłam im się. Jedna czy dwie pochyliły głowy w ukłonie, inne tylko wpatrywały się we mnie.
1445Rozproszyły się po pokoju, przypominając mi lekkością i kołysaniem ruchów stado białych, pierzastych ptaków. Niektóre rzuciły się w półleżącej pozycji na kanapy i niskie kuszetki, inne pochylały się nad stołami, oglądając książki i kwiaty. Reszta zgromadziła się dokoła kominka. Wszystkie mówiły tonem niezbyt głośnym, ale jasnym, który widocznie był im zwyczajny. Ich nazwiska poznałam później, ale równie dobrze mogę je wymienić teraz.
1446Przede wszystkim była tam pani Eshton z dwiema córkami. Była to widocznie ładna niegdyś kobieta, a i teraz trzymała się dobrze. Z córek jej starsza, Amy, była raczej mała, naiwna, dziecięca z twarzy i obejścia, o zręcznej, ponętnej figurce. W białej, muślinowej sukni z niebieską szarfą było jej bardzo ładnie. Druga, Louisa, była wyższa i elegantszą miała postawę, twarz bardzo ładną, z tego rodzaju, który Francuzi nazywają minois chiffonné[163]. Obydwie siostry miały cerę białości lilii.
1447Lady[164] Lynn była wysoką i tęgą kobietą około czterdziestki. Trzymała się bardzo prosto, minę miała wyniosłą, była bogato ubrana w atłasową suknię mieniącej się barwy. Jej ciemne włosy świeciły połyskiem pod cieniem błękitnego pióra, przypięte diademem z klejnotów.
1448Pani pułkownikowa Dent mniej była okazała, ale wydała mi się bardziej dystyngowana. Figurę miała szczupłą, twarz bladą, miłą i jasne włosy. Jej czarna, jedwabna suknia, szarfa z bogatej, zagranicznej koronki i perły więcej mi się podobały niż tęczowa promienistość utytułowanej damy.
1449PychaJednakże trzy najwybitniejsze — po części może dlatego, że najwyższe — postacie w tym gronie były to: wdowa, lady Ingram oraz córki jej Blanche i Mary. Wszystkie trzy były bardzo wysokiego jak na kobiety wzrostu. Sama pani mogła mieć lat czterdzieści kilka do pięćdziesięciu. Figura jej dotąd pozostała piękna, włosy (przy świetle świec przynajmniej) nie straciły czarnej barwy, zęby zachowały się doskonale. Większość ludzi nazwałaby ją wspaniałą kobietą jak na jej wiek. I taką też była, niewątpliwie, pod względem fizycznym. Ale za to z jej twarzy i z obejścia bił wyraz niemożliwej prawie do zniesienia pychy. Rysy miała rzymskie i podbródek, spływający na szyję jak kolumna. To wszystko wydało mi się nie tylko nadęte, ale nawet przeorane dumą. Na tej samej zasadzie broda wznosiła się wysoko, w pozycji prawie nienaturalnie wyprostowanej. Miała również ostre, o twardym wejrzeniu oczy. Przypomniało mi to panią Reed. Mówiąc, cedziła słowa, głos miała głęboki, o modulacjach bardzo pompatycznych i dogmatycznych, słowem: nieznośnych. Karmazynowa, aksamitna suknia i turban szalowy z jakiejś złotem przetykanej indyjskiej materii nadawały jej (sądzę, że tak sobie to wyobrażała) dostojność iście cesarską.
1450Blanche i Mary były jednakowego wzrostu — proste i wysokie jak topole. Mary była zbyt szczupła, za to Blanche miała budowę Diany[165]. Przyglądałam się jej, naturalnie, ze szczególnym zaciekawieniem. Najpierw pragnęłam się przekonać, czy powierzchowność jej zgadza się z opisem pani Fairfax, następnie, czy w ogóle podobna jest do swej z głowy zaczerpniętej, fantazyjnej podobizny, przeze mnie wymalowanej, a wreszcie — muszę to powiedzieć — czy jest taka, jaka wedle mojego pojęcia mogłaby się podobać panu Rochesterowi.
1451Co do samej postaci, to odpowiadała dokładnie zarówno mojemu portrecikowi, jak opisowi pani Fairfax. Piękny biust, spadziste ramiona, pełna gracji szyja, ciemne oczy i czarne loki, wszystko to było… Ale jej twarz? Jej twarz była odbiciem twarzy matki — młodzieńcza, żadną zmarszczką niedotknięta podobizna, to samo niskie czoło, te same rzymskie rysy, ta sama duma. Nie była to jednak duma nasępiona! Śmiała się wciąż, był to śmiech ironiczny i taki też był zwykły wyraz jej warg, dumnie wygiętych.
1452Powiadają, że geniusz jest zarozumiały. Nie wiem, czy panna Ingram była geniuszem, ale była zarozumiała, uderzająco zarozumiała doprawdy. Zaczęła rozprawiać o botanice z miłą panią Dent. Zdaje się, że pani Dent nie studiowała botaniki, chociaż, jak mówiła, lubiła kwiaty, „zwłaszcza polne i leśne”. Panna Ingram, owszem, uczyła się jej i z jakąż miną zasypywała słuchaczkę katalogiem nazw! Spostrzegłam od razu, że ona, jak to mówią, chce „wpakować”[166] panią Dent, wyzyskując jej niewiedzę. To „pakowanie” może było sprytne, ale stanowczo nie było ani poczciwe, ani delikatne. Zagrała na fortepianie. Wykonanie było świetne; śpiewała, głos miała piękny. Z matką rozmawiała po francusku, mówiła biegle i z dobrym akcentem.
1453Mary miała twarz łagodniejszą i bardziej otwartą niż siostra. I rysy jej były delikatniejsze, a cera o parę odcieni jaśniejsza (panna Blanche Ingram była smagła jak Hiszpanka). Ale Mary brakowało ożywienia, twarz była bez wyrazu, oczy bez blasku. Nie miała nic do powiedzenia, a raz zająwszy miejsce, pozostawała tam nieruchoma jak posąg w niszy. Obydwie siostry ubrane były całkowicie na biało.
1454I czyż teraz wydało mi się, że na pannę Ingram mógłby paść wybór pana Rochestera? Nie wiedziałam, nie znałam gustu jego co do piękności kobiecej. Jeżeli lubił majestatyczność, Blanche była doskonałym jej uosobieniem. Przy tym była wykształcona i pełna życia. Większość mężczyzn musiałaby ją podziwiać, pomyślałam, a że i on ją podziwiał, zdawało mi się, że już miałam tego dowód. Ażeby usunąć ostatni cień wątpliwości, pozostawało mi tylko jeszcze zobaczyć ich razem.
1455Nie przypuszczaj czasem, czytelniku, że Adela przez cały ten czas siedziała bez ruchu na stołeczku u moich nóg. Nie, gdy panie weszły, wstała, podeszła ku nim, ukłoniła się z godnością i poważnie powiedziała:
1456— Bonjour, mesdames.[167]
1457A wtedy panna Ingram spojrzała na nią drwiąco z góry i zawołała:
1458 1459 1460— To zapewne pupilka pana Rochestera, ta Francuzeczka, o której mówił.
1461Pani Dent dobrotliwie wzięła ją za rękę i pocałowała. Amy i Louisa Eshton krzyknęły równocześnie:
1462 1463I zaraz też zawołały ją do siebie na kanapę, gdzie teraz siedziała, wciśnięta pomiędzy obie siostry, trzepiąc to po francusku, to łamaną angielszczyzną i skupiając na sobie uwagę nie tylko panien, ale pani Esthon i lady Lynn. Zajmowano się nią, więc czuła się w siódmym niebie.
1464Nareszcie wniesiono kawę i poproszono panów. Siedzę w cieniu — jeżeli można mówić o cieniu w tym jasno oświeconym salonie — firanka na wpół mnie zakrywa. I znowu odsłania się arkada, wchodzą. Panowie sprawiają wrażenie imponujące. Wszyscy są ubrani czarno, przeważnie wysocy, niektórzy młodzi. Henry i Frederick Lynn to bardzo szykowni młodzieńcy, a pułkownik Dent piękny oficer. Pan Eshton, sędzia, ma wygląd dystyngowany, włosy ma już zupełnie siwe, ale brwi i bokobrody jeszcze czarne, co nadaje jego twarzy charakter „szlachetnego ojca” ze sceny teatralnej. Lord Ingram, podobnie jak siostry, jest bardzo wysoki i jak one bardzo przystojny. Ma jednakże, tak jak Mary, minę apatyczną i obojętną. Zdaje się, że bardziej odznacza się długością członków niż żywością krwi i siłą mózgu.
1465 1466Wchodzi ostatni. Nie patrzę na arkadę, ale widzę go wchodzącego. Staram się skupić uwagę na swoim szydełku, na oczkach sakiewki, którą robię. Pragnę myśleć tylko o swojej robótce, widzieć tylko srebrne perełki i jedwabne nici, leżące na kolanach. Tymczasem widzę dokładnie jego postać i przemożnie narzuca mi się wspomnienie tej chwili, gdy go widziałam po raz ostatni. Gdy po wyświadczeniu mu tej, jak on to nazwał, tak bardzo ważnej przysługi, stałam przed nim, a on trzymał moją rękę i patrzył mi w twarz oczyma, mówiącymi o przepełnionym wzruszeniem sercu. Jak bliska jemu czułam się w owej chwili! Cóż się odtąd stało, że tak się zmienił jego do mnie i mój do niego stosunek? Gdyż teraz… jakże dalecy i obcy sobie byliśmy! Tak bardzo obcy, że nawet się nie spodziewałam, żeby podszedł do mnie i przemówił. Nie zdziwiłam się, gdy nie spojrzawszy na mnie, siadł w drugim końcu salonu i zaczął rozmawiać z paniami.
1467Miłość, Piękno, WzrokZaledwie spostrzegłam, że uwagę zwrócił na nie, że mogę patrzeć niezauważona, natychmiast wbrew woli podniosłam oczy na jego twarz. Nie mogłam się opanować, wzrok pobiegł ku niemu i utkwił w nim. Patrzyłam i znajdowałam bolesną przyjemność w patrzeniu, przyjemność, jaką mógłby odczuwać ginący z pragnienia człowiek, który, wiedząc, że źródło, do którego się doczołgał, jest zatrute, nachyla się i pomimo wszystko pije boski napój.
1468Wielce prawdziwe jest powiedzenie, że „piękno leży w oku patrzącego”. Pozbawiona rumieńca, śniada twarz mojego zwierzchnika, jego kwadratowe, potężne czoło, szerokie czarne brwi, głębokie oczy, wybitne rysy, zdecydowanie zarysowane, surowe usta — wszystko to, świadczące o energii, stanowczości i silnej woli, nie było piękne wedle wszelkich reguł. Dla mnie jednak ta twarz była więcej niż piękna, miała przykuwający urok, miała na mnie wpływ ujarzmiający. Nie chciałam go kochać. Ciężko walczyłam, by wyplenić z serca ziarno kiełkującej miłości, a teraz, za pierwszym spojrzeniem, ziarna te puszczały pędy silne i zielone! Brał moją miłość, nie patrząc nawet na mnie.
1469Miłość, Kondycja ludzka, Pozycja społecznaPorównywałam go z jego gośćmi. Czymże był dorodny wdzięk Lynnów, niedbała wykwintność lorda Ingrama, nawet rycerska dystynkcja pułkownika Denta wobec poczucia wrodzonej wartości i swoistej mocy pana Rochestera? Nie przemawiała do mnie ani ich powierzchowność, ani ich wyraz, chociaż mogłam sobie wyobrazić, że oczom wielu patrzących wydawać się mogli sympatyczni, przystojni, imponujący wręcz, pan Rochester zaś — człowiekiem o surowych rysach i melancholijnym wyglądzie. Widziałam, jak się uśmiechali, jak się śmiali — jakie to było czcze! Światło świec miało tyle w sobie duszy co ich uśmiech, dźwięk dzwonka więcej znaczenia niż ich śmiech. Widziałam, jak się pan Rochester uśmiechnął: surowe jego rysy złagodniały, oczy zabłysły i zajaśniały miło, spojrzenie ich było badawcze i zarazem słodkie. Rozmawiał w tej chwili z Louisą i z Amy Eshton. Zdziwiłam się, że nie zaniepokoiło ich to spojrzenie, które mnie wydało się tak przejmujące. Myślałam, że spuszczą oczy, że rumieniec wybije im na twarz, jednakże rada byłam widząc, że tak zupełnie są niewzruszone. „Nie jest on dla nich tym, czym jest dla mnie — pomyślałam. — Nie jest on w ich rodzaju. W moim raczej, sądzę… Tak, jestem tego pewna… Czuję się mu pokrewna, rozumiem mowę jego twarzy i ruchów! Chociaż sfera i majątek tak bardzo nas dzielą, mam coś w mózgu i sercu, we krwi i w nerwach, co łączy mnie z nim duchowo. Czy ja powiedziałam kilka dni temu, że nie mam z nim nic wspólnego prócz tej zapłaty, którą z rąk jego biorę? Czy zabroniłam sobie myśleć o nim w jakimkolwiek innym świetle, jak tylko jako o płacącym mi zwierzchniku? Bluźnierstwo przeciw naturze! Każde dobre, szczere, silne uczucie mej duszy samorzutnie skupia się dokoła niego. Wiem, że muszę ukrywać swoje uczucia, zgnieść wszelką nadzieję, że muszę pamiętać, iż jestem dla niego prawie niczym. Bo jeżeli mówię, że jestem »z jego rodzaju«, to nie rozumiem przez to, iżbym miała jego moc oddziaływania, jego urok przyciągania. Rozumiem tylko, że mam z nim pewne wspólne zamiłowania i pewne uczucia. Muszę więc powtarzać sobie wciąż, że jesteśmy rozdzieleni na wieki. A jednak, dopóki myśli, dopóki tchu w piersiach stanie, muszę go kochać”.
1470Roznoszono kawę. Panie od chwili, gdy weszli panowie, ożywiły się jak kanarki. Potoczyła się rozmowa żwawa i wesoła. Pułkownik Dent i pan Eshton dysputują o polityce, żony ich przysłuchują się. Dwie dumne arystokratki, lady Lynn i lady Ingram, gawędzą ze sobą. Sir George Lynn, bardzo gruby, czerstwy, wiejski obywatel, stoi przed ich kanapą z filiżanką w ręku i raz po raz wtrąca słówko. Młody Frederick Lynn siadł obok Mary Ingram i pokazuje jej ilustracje w jakimś wspaniałym tomie. Ona patrzy, uśmiecha się niekiedy, ale mówi niewiele. Wysoki, flegmatyczny lord Ingram opiera się złożonymi rękoma o tył fotela małej, żywej Amy Eshton. Ona podnosi na niego oczy i szczebioce jak sroczka. Widać, że woli go od pana Rochestera. Henry Lynn zagarnął w posiadanie niskie siedzenie u stóp Louisy, Adela je z nim podziela. Młodzieniec stara się rozmawiać z nią po francusku, a Louisa śmieje się z jego błędów. Z kim Blanche poszuka sobie pary? Stoi samotna przy stole, schylona z gracją nad albumem. Zdaje się czekać, by to jej poszukano, ale nie chce czekać zbyt długo. Sama sobie wybiera towarzysza.
1471Pan Rochester, opuściwszy panny Eshton, stoi przy kominku równie samotnie jak ona przy stole. Blanche staje naprzeciw niego po drugiej stronie kominka.
1472— Panie Rochester, ja myślałam, że pan nie lubi dzieci?
1473 1474— A więc cóż pana skłoniło do obarczania się taką laleczką? — tu wskazała Adelę. — Gdzie ją pan wyszukał?
1475— Ja jej wcale nie szukałem, zrzucono mi ją na barki.
1476— Trzeba ją było posłać do szkoły.
1477— Nie mogłem sobie na to pozwolić, szkoły są takie kosztowne!
1478— Jak to? Zdaje mi się, że pan trzyma dla niej guwernantkę, widziałam z nią jakąś osobę przed chwilą. Czy poszła sobie? O nie! Jest tam jeszcze za firanką, przy oknie. Pan jej płaci, naturalnie, to chyba nie kosztuje mniej? Więcej raczej, bo musi pan je obie w dodatku utrzymywać.
1479Lękałam się, czy lepiej powiedzieć, że spodziewałam się, iż ta wzmianka o mnie skieruje wzrok pana Rochestera w moją stronę. Mimo woli przesunęłam się głębiej w cień. Ale on wcale nie odwrócił oczu.
1480— Nie zastanawiałem się nad tym — odpowiedział obojętnie, patrząc prosto przed siebie.
1481— Nie, wy, mężczyźni nigdy nie zastanawiacie się nad kwestią oszczędności i zdrowego rozsądku. Chciałabym, by pan usłyszał, co mama potrafi na temat guwernantek opowiedzieć. Mary i ja miałyśmy ich swojego czasu coś ze dwanaście, połowa były to nieznośne kreatury, reszta śmieszne postacie. A wszystkie czupiradła, nieprawdaż, mamo?
1482— Czy do mnie mówisz, moja jedyna?
1483Panna, tak pieszczotliwie nazwana, powtórzyła pytanie z odpowiednim objaśnieniem.
1484— Moja najdroższa, nie mów mi o guwernantkach. Samo to słowo działa mi na nerwy. Wycierpiałam męki z powodu ich braku umiejętności i kaprysów. Bogu dziękuję, że skończyłam z nimi raz na zawsze!
1485Tu pani Dent nachyliła się ku nabożnej damie i szepnęła jej coś na ucho. Przypuszczam, po odpowiedzi sądząc, że zwróciła jej uwagę, iż jedna z tej wyklinanej rasy jest tu obecna.
1486— Tant pis[168]! To jej nie zaszkodzi! — odpowiedziała wspaniała dama. A potem ciszej, jednak zawsze dosyć głośno, tak że mogłam ją usłyszeć, dodała: — Ja ją zauważyłam. Znam się na fizjonomiach, a na jej twarzy widzę wypisane wszystkie wady jej klasy.
1487— I jakie to mianowicie, zdaniem pani? — zapytał pan Rochester głośno.
1488— Powiem panu samemu do ucha — odpowiedziała, kiwając po trzykroć turbanem majestatycznie a znacząco.
1489— Ale moja ciekawość zwietrzeje, niech ją pani teraz zaspokoi.
1490— Niech pan zapyta Blanche, ona jest bliżej pana niż ja.
1491— O, niech go mama nie odsyła do mnie! Ja mam tylko jedno słowo do powiedzenia o całej tej rzeszy: to plaga. Nie twierdzę, że ja sama wiele od nich ucierpiałam, bo umiałam odwrócić karty. Co za figle Theodore i ja płataliśmy naszym pannom Wilson, paniom Grey i madame Joubert! Mary zawsze była zanadto śpiąca, by odważnie wziąć udział w jakimś spisku. Najlepsza zabawa była z madame Joubert. Panna Wilson było to biedne, chorowite stworzenie, płaczliwe i smutne, słowem, nie warto było znęcać się nad nią. A pani Grey była gruboskórna i niewrażliwa, nie można jej było niczym dotknąć. Ale biedna madame Joubert! Widzę jeszcze jej wściekłą pasję, gdy doprowadziliśmy ją do ostateczności, wylewając herbatę, krusząc chleb z masłem, rzucając książkami o sufit i wygrywając piekielne koncerty linijką o stół czy pogrzebaczem o popielnik przed piecem. Theodore, czy pamiętasz te wesołe czasy?
1492— A jakże, a jakże — przeciągle odpowiedział lord Ingram. — Jakże bym nie miał pamiętać! A biedna stara krzyczała, okropnie kalecząc nasz język: „Ach wy, niegodziwa dzieciska!”. Wtedy my prawiliśmy jej kazanie, że jest zarozumiała, chcąc nas uczyć, takie mądrale, skoro sama jest ignorantką.
1493— Tak. A, Tedo, przypomnij sobie, jak ja ci pomagałam prześladować twego guwernera, pana Vininga o smętnym obliczu, „pastora w pączku”, jak go nazwaliśmy. On i panna Wilson pozwolili sobie na zakochanie się w sobie, tak się przynajmniej Tedowi i mnie wydawało. Podchwytywaliśmy różne czułe spojrzenia i westchnienia, uważając je za dowody wzniosłego sentymentu, i możecie państwo uwierzyć, że otoczenie skorzystało naprędce z naszego odkrycia. Użyliśmy tego jako rodzaju dźwigni do podważenia i wyrzucenia z domu tego, co nam ciążyło i zawadzało. Kochana mateczka, jak tylko zmiarkowała, co się święci, uznała, że to sprawa niemoralna. Nieprawdaż, moja pani matko?
1494— Z pewnością, moja najmilsza. I miałam zupełną słuszność. Możesz mi wierzyć, jest tysiąc powodów po temu, ażeby czułych stosunków między guwernantkami a guwernerami ani przez chwilę nie tolerować w dobrze prowadzonym domu. Najpierw…
1495— Och, litości, mamo! Oszczędź nam wyliczania! Au reste[169], my wszyscy je znamy: niebezpieczeństwo złego przykładu dla niewinnej młodzieży, roztargnienie i skutkiem tego zaniedbywanie obowiązków przez osoby zainteresowane, wzajemny sojusz i poparcie, stąd płynąca pewność siebie, zuchwałość, bunt i generalna klapa. Czy mam słuszność, baronowo Ingram na Ingram Park?
1496— Moja lilijko, masz słuszność teraz, tak jak zawsze.
1497— Zatem dosyć o tym, zmieńmy przedmiot rozmowy.
1498Amy Eshton, czy nie słysząc tego powiedzenia czy nie zważając na nie, dorzuciła łagodnym, dziecięcym głosikiem:
1499— I my z Louisą psociłyśmy nauczycielce, ale to było takie dobre stworzenie, wszystko znosiła, nic jej nie mogło zniecierpliwić. Nigdy się na nas nie gniewała prawda, Louiso?
1500— Nie, nigdy. Mogłyśmy robić, co nam się podobało: gospodarować na jej biurku i w jej koszyczku z robótkami, przewracać wszystko do góry nogami w jej szufladach. A taka była dobra, że dawała nam wszystko, o co tylko poprosiłyśmy.
1501— Przypuszczam, że teraz — rzekła panna Ingram, sarkastycznie krzywiąc usta — czeka nas wyciąg z pamiętników o wszelakich istniejących guwernantkach. Żeby uniknąć tej klęski, wnoszę ponownie o podjęcie nowego tematu. Panie Rochester, czy pan popiera mój wniosek?
1502— Pani, ja popieram panią w tym punkcie, tak jak we wszystkich innych.
1503— Więc na swoją odpowiedzialność biorę ten wniosek. Signor[170] Eduardo, czy jest pan dziś wieczór przy głosie?
1504— Donna[171] Bianca, jeśli pani rozkaże, będę.
1505— Zatem, signor, do pana zwracam monarsze wezwanie, byś nastroił płuca, gdyż potrzebuję ich na swe królewskie usługi.
1506— Któż by nie chciał być Rizzim[172] takiej boskiej Mary[173]?
1507— Rizzim? Nic mi po nim! — zawołała i potrząsnęła głową ze wszystkimi lokami, zmierzając do fortepianu. — Moim zdaniem grajek David musiał być niemrawym chłopakiem, wolę mrocznego Bothwella[174]. W moich oczach mężczyzna jest niczym, jeżeli nie ma w nim trochę diabła. A niech sobie historia mówi, co chce, o Bothwellu. Czuję, że był to właśnie ten rodzaj dzikiego, srogiego bandyty, bohatera, którego bym zgodziła się obdarzyć swoją ręką.
1508— Słyszycie, panowie! Któryż z was jest najpodobniejszy do Bothwella? — zawołał pan Rochester.
1509— Sądziłbym, że przede wszystkim pan — odpowiedział pułkownik Dent.
1510— Słowo daję, wdzięczny panu jestem — brzmiała odpowiedź.
1511Panna Ingram, która tymczasem z dumną gracją zasiadła przy fortepianie, szeroko roztaczając śnieżne fałdy sukni, zaczęła teraz jakieś świetne preludium, rozmawiając równocześnie. Zdawało się, że tego wieczora dosiadła swego wysokiego konia — tak słowa jej, jak ton obliczone były na wzbudzenie nie tylko podziwu, ale i zdumienia słuchaczy. Widocznie chciała ich olśnić świetnością i śmiałością.
1512Uroda, Kobieta, Mężczyzna— Och, jakże się brzydzę dzisiejszą młodzieżą! — zawołała, przebiegając pasażami po instrumencie. — Biedne, słabe stworzenia, niezdolne wyjść poza bramy ojcowskiego parku, a nawet tak daleko nieodważające się puścić bez pozwolenia i opieki mamusi! Istoty tak przejęte dbałością o swoje ładne twarzyczki, białe rączki, małe nóżki. Jak gdyby mogło coś zależeć od urody u mężczyzny! Jak gdyby piękność nie była wyłącznym przywilejem kobiety, jej prawowitym posagiem i dziedzictwem! Przyznaję, że brzydka kobieta to plama na jasnej powierzchni świata. Ale panowie niech tylko dbają o siłę i męstwo, niechże sobie wezmą za cel polowanie, strzelanie i walkę. Reszta nie jest warta grosza. Taka byłaby moja dewiza, gdybym ja była mężczyzną.
1513— Jeżeli wyjdę za mąż — mówiła dalej po pauzie, której nikt nie przerwał — postanawiam, że mąż mój nie będzie moim rywalem. Nie zniosę współzawodnictwa o tron, wymagać będę niepodzielnego hołdu. Zachwytów swoich nie wolno mu dzielić pomiędzy mnie a kształt, który ujrzy w swoim zwierciadle. Muzyka, ŚpiewPanie Rochester, niech pan teraz śpiewa, będę panu akompaniowała.
1514— Do usług, pani — odpowiedział.
1515— Tu oto jest pieśń Korsarza. Niech pan wie, że ja przepadam za korsarzami, i dlatego niech pan śpiewa con spirito[175].
1516— Rozkaz z ust panny Ingram zaprawiłby ogniem dzbanek mleka z wodą.
1517— Więc niechże się pan stara. Jeżeli mi się śpiew pana nie spodoba, zawstydzę pana, pokazując, jak się takie rzeczy powinno śpiewać.
1518— Jest to obiecywanie nagrody za nieudolność. Będę się teraz starał, żeby mi się nie udało.
1519— Niech się pan strzeże! Jeśli pan będzie rozmyślnie błądził, obmyślę za to odpowiednią karę.
1520— Pani powinna być miłosierna, gdyż ma w swej mocy karę, której śmiertelny człowiek nie zniesie.
1521— Proszę wytłumaczyć! — rozkazała.
1522— Niech pani daruje, zbyteczna rzecz tłumaczyć. Własne pani poczucie musi jej mówić, że jeden mars jej czoła równa się karze śmierci.
1523— Niech pan śpiewa! — powiedziała i dotknąwszy klawiszy, zaczęła akompaniament w brawurowym tempie.
1524„Teraz na mnie pora, mogę się wymknąć”, pomyślałam. Ale tony, które zabrzmiały, zatrzymały mnie. Pani Fairfax powiedziała, że pan Rochester ma piękny głos — i tak też było. Dźwięczny, potężny głos, w który wkładał uczucie i siłę, którym trafiał do serca, szczególne budząc wrażenia. Czekałam, dopóki ostatnie, głębokie, pełne wibracje nie przebrzmiały, dopóki tok rozmów, przerwanych na chwilę, nie popłynął znowu, a wtedy opuściłam zaciszny kącik i wymknęłam się bocznymi drzwiami, które na szczęście znajdowały się blisko. Stamtąd wąski korytarzyk prowadził do hallu. Przechodząc przezeń, spostrzegłam, że pantofel mi się rozwiązał. Zatrzymałam się, by go zawiązać i przyklękłam u stóp schodów. Usłyszałam, że otwierają się drzwi jadalni, jakiś pan wyszedł. Podniósłszy się szybko, znalazłam się na wprost niego. Był to pan Rochester.
1525— Jak się miewa panna Jane? — przywitał mnie.
1526— Bardzo dobrze, dziękuję panu.
1527— Dlaczego nie podeszła i nie przemówiła do mnie w salonie?
1528Pomyślałam, że właściwie ja to pytanie mogłabym jemu zadać, ale nie chciałam sobie na to pozwolić. Odpowiedziałam:
1529— Nie chciałam panu przeszkadzać, pan wydawał się zajęty gośćmi.
1530— Co pani robiła podczas mej nieobecności?
1531— Nic szczególnego, uczyłam Adelę jak zwykle.
1532— I pomizerniała pani, dużo pani bledsza, niż była przedtem, co od pierwszego spojrzenia spostrzegłem. Co pani dolega?
1533 1534— Czy nie zaziębiła się panna Jane owej nocy, kiedy to mnie na wpół zatopiła?
1535 1536— Niech pani wróci do salonu, za wcześnie pani ucieka.
1537 1538MiłośćPopatrzył na mnie dłuższą chwilę.
1539— I trochę przygnębiona — powiedział. — Dlaczego? Proszę mi powiedzieć!
1540— Ależ nic mi nie jest, nic. Nie jestem wcale przygnębiona.
1541— A ja twierdzę, że tak. Tak bardzo przygnębiona, że jeszcze parę słów, a łzy puściłyby się z pani oczu… Już tam nawet są, błyszczą, płyną, a jedna kropelka zleciała z rzęsy i upadła na podłogę. Gdybym miał czas i nie bał się śmiertelnie jakiegoś plotkarza, sługi przechodzącego, dowiedziałbym się, co to wszystko ma znaczyć. No dobrze, dziś ja już pannie Jane daruję. Ale niech pani wie, że tak długo, jak moi goście bawić tutaj będą, będę oczekiwał, by pani co wieczór ukazywała się w salonie. Życzę sobie tego, niech pani tego nie zaniedbuje. A teraz proszę iść do siebie i przysłać bonę po Adelę. Dobranoc, moja…
1542Przerwał, przygryzł usta i opuścił mnie nagle.
Rozdział XVIII
1543Wesołe teraz nastały dni w Thornfield Hall. Ruch trwał od rana do nocy. Jakaż odmiana od tych pierwszych trzech miesięcy ciszy, jednostajności i samotności, które spędziłam pod tym dachem! Zdawało się, że wszelkie smutne uczucia wygnane zostały z tego domu, wszelkie posępne nastroje zapomniane. Nie można było teraz przejść galerii, niegdyś tak cichej, ani minąć pokoi frontowych, dawniej tak pustych, żeby nie napotkać fertycznej[176] panny służącej albo szykownego lokaja.
1544Kuchnia, kredens kamerdynera, hall służących, hall wejściowy — wszystkie te kąty tętniły życiem, a w salonach tylko wtedy panowała pustka i cisza, gdy błękit nieba i blask słoneczny tej pogodnej, wiosennej pory wywabiał towarzystwo do ogrodu. Nawet i wówczas, gdy popsuła się pogoda i deszcz nieprzerwanie padał kilka dni, nic nie zatruwało wesołości. Bawiono się tym żwawiej w pokoju, gdy przyszło przerwać zabawy na świeżym powietrzu. Zabawa, GraCiekawa byłam, co też będą robili pierwszego wieczora, gdy zaczęto proponować zmianę programu zabawy. Była mowa o „odgrywaniu szarad”, w niewiedzy swojej nie rozumiałam jednak, co to znaczy. Zawołano służbę, przesunięto stoły w jadalni, światła umieszczono inaczej. Krzesła ustawiono w półkole przed arkadą. Podczas gdy pan Rochester i inni panowie kierowali tymi przygotowaniami, panie biegały na górę i na dół i zwoływały swoje służące. Proszono panią Fairfax o objaśnienie, jakie dom ma zasoby szali, ubrań i draperii wszelkiego rodzaju. Przetrząśnięto szafy na trzecim piętrze i zawartość ich — brokatowe spódnice, atłasowe kaftany, czarne stroje, kawałki koronek itd. — służące znosiły całymi naręczami. Wybrawszy, co potrzebne, kazano resztę zanieść do buduaru w obrębie salonu.
1545Pan Rochester tymczasem zwołał znowu panie dokoła siebie i wybierał pomiędzy nimi niektóre do swojej drużyny. „Panna Ingram, naturalnie, do mnie należy” — powiedział, po czym wezwał jeszcze obie panny Eshton i panią Dent. Popatrzył na mnie. Byłam przypadkiem blisko, gdyż zapinałam zatrzask bransoletki pani Dent.
1546— Czy chce pani zagrać? — zapytał.
1547Potrząsnęłam głową. Nie nalegał, czego się trochę obawiałam. Pozwolił mi wrócić spokojnie na zwykłe miejsce.
1548„Aktorzy” wycofali się teraz za zasłonę. Druga część towarzystwa z pułkownikiem Dentem na czele zasiadła na ustawionych w półkole krzesłach. Pan Eshton, popatrzywszy na mnie, zaproponował widocznie, żeby mnie poproszono o przyłączenie się do nich, jednakże lady Ingram zaoponowała natychmiast.
1549— Nie — usłyszałam. — Ona mi wygląda na zanadto głupią, żeby móc brać udział w grze tego rodzaju.
1550Po niedługiej chwili odezwał się dzwonek i zasłonę rozsunięto. Pod arkadą ukazała się barczysta postać sir George'a Lynna, udrapowanego w białe prześcieradło. Przed nim, na stole, leżała otwarta, wielka księga. Obok stała Amy Eshton, otulona w płaszcz pana Rochestera, z książką w ręku. Ktoś niewidoczny potrząsnął wesoło dzwoneczkiem. Wtedy Adela (która wyprosiła sobie, by mogła należeć do gry po stronie swego opiekuna) wyskoczyła naprzód, sypiąc dokoła kwiaty z koszyka, zawieszonego na ręku. W ślad za nią ukazała się wspaniała postać panny Ingram, ubranej na biało, w długim woalu na głowie i z wiankiem róż nad czołem. Obok niej szedł pan Rochester. Oboje uklękli, podczas gdy pani Dent i Louisa Eshton, również ubrana na biało, stanęły za nimi. Nastąpiła teraz ceremonia, odegrana bez słów, w której łatwo było odgadnąć pantomimę ślubu. Gdy się to skończyło, pułkownik Dent z towarzyszami naradzali się szeptem przez chwilę, po czym pułkownik Dent zawołał:
1551— Bride[177]. — Pan Rochester ukłonił się i zasłona zapadła.
1552Dość długo trzeba było czekać, zanim się znów rozsunęła. Gdy to nastąpiło, ukazała się scena przygotowana pracowiciej niż poprzednia. Salon, jak to już zaznaczyłam, wznosił się o dwa stopnie nad poziom jadalni. Otóż na drugim stopniu, może z łokieć w głąb pokoju, pojawił się wielki, marmurowy basen, w którym poznałam ozdobę oranżerii (stał tam zawsze, otoczony egzotyczną roślinnością, i pływały w nim złote rybki), skąd z pewnym trudem musiano go przetransportować, gdyż był ogromny i ciężki.
1553Na podłodze obok basenu siedział pan Rochester, ubrany w szale, w turbanie na głowie. Jego czarne oczy, ciemna cera i silne rysy odpowiadały doskonale kostiumowi — wyglądał jak prawdziwy wschodni emir. W tej chwili ukazała się panna Ingram. I ona także ubrana była na sposób wschodni: szkarłatną szarfę miała przewiązaną w pasie, a haftowaną chustkę owiniętą dokoła głowy. Jej piękne, kształtne ramiona były odkryte, jednym z nich, wzniesionym, podtrzymywała dzbanek, wdzięcznie postawiony na głowie. Tak postać jej, jak twarz oraz ogólny wygląd nasuwały na myśl jakąś księżniczkę Izraela z czasów patriarchalnych — i taką też postać niewątpliwie miała przedstawiać.
1554Nachyliła się nad basenem, jak gdyby dla napełnienia dzbana, znowu go podniosła i ustawiła na głowie. Mężczyzna, siedzący przy studni, zdawał się teraz przemawiać do niej, prosił ją o coś. Ona opuściła dzban na rękę i dała mu się napić. Wtedy on z zanadrza szaty dobył puzderko, otworzył je i ukazał wspaniałe bransolety i kolczyki. Ona odegrała zdziwienie i podziw. Klęcząc, złożył te skarby u jej nóg. Niedowierzanie i zachwyt wyraziły się w jej minach i gestach. Obcy umieścił bransolety na jej ramionach, a kolczyki w uszach.
1555Tak, Eleazar[178] i Rebeka[179]. Brakowało tylko wielbłądów.
1556Zgadujący skupili się znowu, widocznie nie mogli się pogodzić co do wyrazu czy sylaby, które ten obraz miał podsunąć. Pułkownik Dent w ich imieniu poprosił o „żywy obraz całości”. Wobec tego zasłona znowu zapadła.
1557Za trzecim jej rozsunięciem ukazała się tylko część salonu. Resztę zakrywał parawan, zawieszony jakąś ciemną, ordynarną draperią. Marmurowy basen odsunięto, na jego miejscu stał prosty stół sosnowy i krzesło kuchenne. Te przedmioty widziało się przy ciemnym świetle latarki rogowej, gdyż wszystkie woskowe świece pogaszono.
1558W tym nędznym otoczeniu siedział mężczyzna z opartymi na kolanach, zaciśniętymi rękoma, z oczyma utkwionymi w ziemię. Poznałam pana Rochestera, chociaż usmolona cera, ubiór w nieporządku (surdut zwieszał się ściągnięty z jednego ramienia, jak gdyby prawie zdarty z niego w walce), zuchwała, chmurnie zmarszczona twarz i potargane włosy zmieniały go prawie nie do poznania. Gdy się poruszył, zadźwięczał łańcuch — na rękach miał kajdany.
1559— Bridewell[180] — zawołał pułkownik Dent i szarada została rozwiązana.
1560Potrwało dobrą chwilę, zanim „aktorzy” przebrali się i wrócili do jadalni. Pan Rochester prowadził pannę Ingram. Prawiła mu komplementy, wychwalając jego grę.
1561— Czy pan wie — mówiła — że z tych trzech ról najwięcej mi się pan podobał w ostatniej? O, gdyby pan żył trochę wcześniej, jaki wspaniały dżentelmen-rozbójnik na publicznych drogach byłby z pana!
1562— Czy wszystka sadza zmyta z mojej twarzy? — zapytał, zwracając się ku niej.
1563— Niestety, tak! A szkoda! Tak panu dobrze było, przy pańskiej cerze, w tej charakteryzacji na łotra!
1564— Więc podobałby się pani taki bohater-awanturnik, rozbójnik?
1565— Po włoskim bandycie najmilszym typem byłby mi taki angielski bohater gościńca, przewyższyć mógłby go tylko wschodni pirat.
1566— Trudno, czymkolwiek jestem, proszę pamiętać, że pani jest moją żoną. Godzinę temu w obecności wszystkich tych świadków zostaliśmy poślubieni. — Zaczęła się śmiać i zarumieniła się.
1567— A teraz, Dent, twoja kolej! — powiedział pan Rochester.
1568Gdy zaś pułkownik ze swoją paczką wyszedł, on z partnerami zajął opróżnione krzesła. Panna Ingram usiadła po jego prawej ręce, reszta zgadujących umieściła się po obu ich stronach.
1569Miłość niespełnionaNie zważałam tym razem na aktorów. Uwagę moją pochłonęli widzowie. Moje oczy, poprzednio wpatrzone w arkadę, teraz nieodparcie przyciągało półkole krzeseł. Jaką szaradę przedstawił pułkownik Dent ze swoimi, jakie wyrazy wybrali, jak zagrali, tego już nie pamiętam, ale wciąż mam przed oczami narady po każdej odegranej scenie. Widzę, jak pan Rochester zwraca się do panny Ingram, a panna Ingram do niego. Widzę, jak ona pochyla ku niemu głowę, że aż krucze jej loki dotykają niemal jego ramienia i muskają policzek. Słyszę ich szepty, widzę wymieniane spojrzenia — i nawet uczucia, pobudzone tym widokiem, stają mi w pamięci.
1570Powiedziałam już, że pokochałam pana Rochestera. Nie mogłam przestać kochać go teraz po prostu tylko dlatego, że się przekonałam, iż przestał mnie widzieć, że mogłam całe godziny spędzać w jego obecności, a on na mnie nawet nie spojrzał, że widziałam, iż całą jego uwagę, wszystkie jego starania zagarnęła wielka dama, która przechodząc, unikała dotknięcia mnie krajem swojej szaty, która, jeśli kiedy ciemne i władcze jej oko spoczęło na mnie przypadkiem, odwracała je czym prędzej jak od przedmiotu niegodnego uwagi. Nie mogłam przestać go kochać, pomimo pewności, iż wkrótce poślubi tę właśnie kobietę, chociaż patrzyłam codziennie na jej dumną pewność jego zamiarów i byłam stałym świadkiem jego starań o rękę panny Ingram, starań niedbałych w swoim rodzaju — gdyż raczej kazał się szukać, niż poszukiwał — ale starań zdobywczych przez swą dumę i ujmujących niedbałością.
1571RozpaczNie było w tych wszystkich okolicznościach niczego takiego, co by mogło ochłodzić miłość, wygnać ją z serca, choć wiele było powodów do rozpaczy. I do zazdrości — pomyślisz, czytelniku. Ale ja nie byłam zazdrosna, a przynajmniej bywałam bardzo rzadko. Panna Ingram nie mogła budzić zazdrości, gdyż była z rodzaju kobiet zbyt poślednich. Daruj mi, czytelniku, ten pozorny paradoks, ale ja to, co mówię, mówię na serio. Stwarzała doskonałe pozory, ale nie była naturalna. Była osobą piękną, wykształconą, błyskotliwą, ale umysł jej był ubogi, a serce oschłe z natury. Nic samorzutnie nie kwitło na tym gruncie, żaden niewymuszony, swoisty owoc nie radował świeżością. Nie była dobra, nie była oryginalna. Powtarzała pięknie brzmiące frazesy z książek, nigdy nie miała własnego zdania. Uderzała w wysoki ton sentymentów, ale nie znała uczuć litości ani współczucia. Nie było w niej ani czułości, ani prawdy. Aż nazbyt często zdradzała się z tym, dając niewłaściwie folgę złośliwej antypatii względem Adeli — to odpychając ją z dodatkiem niemiłego epitetu, jeśli się do niej przypadkiem zbliżyła, to niekiedy nakazując jej wyjść za drzwi, a zawsze traktując ją zimno i kwaśno. Były jeszcze inne oczy, oprócz moich, które śledziły te objawy charakteru, śledziły je uważnie, bacznie, bystro. Tak jest, przyszły mąż, pan Rochester sam wykonywał nad wybraną bezustanny nadzór. I to właśnie ta jego bystrość i ostrożność, ta doskonała, jasna świadomość wad, ten widoczny brak miłości w stosunku do niej — to właśnie było źródłem nieustannej mej męki.
1572MiłośćRozumiałam, że zamierza ożenić się z nią może dla względów rodzinnych, może politycznych, ponieważ stanowisko jej i stosunki mu odpowiadały. Czułam, że nie dał jej miłości swojej i że ona nie ma danych po temu, by skarb ten u niego pozyskać. I to był punkt drażliwy, to podsycało we mnie i karmiło gorączkę: że ona go nie może oczarować.
1573Gdyby była od razu odniosła zwycięstwo, a on ugiął się i szczerze serce złożył u jej stóp, byłabym twarz zakryła, i (wyrażając się obrazowo) umarła dla nich. Gdyby panna Ingram była kobietą dobrą i szlachetną, obdarzoną gorącym uczuciem, siłą, dobrocią, rozumem, musiałabym stoczyć walkę śmiertelną z dwoma wrogami: zazdrością i rozpaczą. A potem, zdusiwszy własne serce, podziwiałabym ją, uznałabym jej doskonałość i byłabym spokojna przez resztę życia. Ale tak, jak w istocie stały rzeczy, widzieć pannę Ingram wysilającą się na oczarowanie pana Rochestera i wciąż chybiającą celu w nieświadomości, że chybia, widzieć, jak daremnie wyobraża sobie, że każdy pocisk trafia do celu i zaślepiona pyszni się powodzeniem, podczas gdy duma jej i zarozumiałość odpycha coraz dalej i dalej tego, którego pragnęła przyciągnąć — obserwowanie tego budziło trudne do opanowania podniecenie.
1574A to dlatego, że gdy ona chybiała, ja rozumiałam, jak mogłaby osiągnąć powodzenie. Strzały, które wciąż odbijały się od piersi pana Rochestera i nieszkodliwe padały u jego nóg, pewniejszą ręką wiedzione, mogłyby utkwić w jego dumnym sercu, wywołać miłość w surowym jego oku, złagodzić sarkastyczną twarz albo — lepiej jeszcze — bez żadnej broni ciche odnieść zwycięstwo.
1575„Czemu ona nie może mieć więcej wpływu na niego, skoro ma szczęście tak blisko z nim przestawać? — zadawałam sobie pytanie. — Z pewnością ona nie kocha go naprawdę, a przynajmniej nie kocha go prawdziwym uczuciem! Gdyby go kochała, nie potrzebowałaby siać tych obfitych uśmiechów, ciskać bezustannych spojrzeń, zdobywać się na sztuczne miny, te wdzięczące się bez końca pozy. Zdaje mi się, że po prostu siedząc spokojnie przy jego boku, mówiąc niewiele i mniej szafując spojrzeniami, mogłaby bardziej zbliżyć się do jego serca. Widziałam na jego twarzy wyraz, o, jakże różny od tej twardej oschłości, która osiada tam teraz, gdy ona z takim ożywieniem go zaczepia. Ale wtedy ten wyraz przychodził sam z siebie, nie wywoływały go uwodzące sztuczki ani wyrachowane zabiegi. Należało tylko wysłuchać go, odpowiedzieć, jeżeli pytał, bez pretensji, przemówić do niego w razie potrzeby, bez minoderii[181] — a wtedy wyraz ten pogłębiał się, nabierał dobrotliwości, serdeczności i ogrzewał jak promień słoneczny. Jakże ona zdoła podobać mu się, gdy się pobiorą? Myślę, że nie potrafi. A jednak można to osiągnąć i żona jego mogłaby, wierzę w to silnie, być najszczęśliwszą kobietą pod słońcem”.
1576Nie zganiłam dotąd ani jednym słowem powziętego przez pana Rochestera zamiaru ożenku dla interesu i stosunków. Była to zrazu dla mnie przykra niespodzianka, gdy odkryłam, że taki jest jego cel. Miałam go za człowieka niezdolnego do rządzenia się w wyborze żony tak pospolitymi motywami. Im dłużej jednak zastanawiałam się nad pozycją, wychowaniem itd. obu stron, tym mniej czułam się w prawie sądzić i ganić tak jego, jak pannę Ingram za to, że postępują w myśl pojęć i zasad, wpojonych im niewątpliwie od dzieciństwa. Cała ich klasa hołdowała tym zasadom, przypuszczałam przeto, że mają powody do cenienia tych reguł, powody, których ja nie umiałam zgłębić. Zdawało mi się, że gdybym była mężczyzną o jego pozycji, przygarnęłabym do serca tylko taką żonę, którą mogłabym kochać. A że to oczywiście zapewniałoby szczęście mężczyźnie, więc muszą być chyba jakieś powody, mnie nieznane, które się ogólnemu postępowaniu w ten sposób sprzeciwiają. Gdyby nie to, byłam pewna, że wszyscy postępowaliby tak, jak ja bym postąpiła.
1577Ale i pod innymi względami, nie tylko pod tym, stawałam się coraz bardziej pobłażliwa dla mojego zwierzchnika. Zapominałam o wszystkich jego błędach, których się przedtem dopatrywałam tak bacznie. Dawniej starałam się badać wszystkie strony jego charakteru, brać złe razem z dobrym i zważywszy jedno i drugie, osądzać sprawiedliwie. Teraz nie widziałam w nim nic złego. Nie raził mnie już jego sarkazm, nie obruszała szorstkość, widziałam w tym tylko pewną właściwość, samym kontrastem podnoszącą jego zalety. A to coś nieokreślonego — czy był to ponury czy smutny, podstępny czy zrozpaczony wyraz? To coś, co jawiło się niekiedy w jego oku i znikało, zanim można było zmierzyć dziwną głębię, częściowo odsłoniętą. To coś, wobec czego lęk mnie ogarniał i drżenie, jak gdybym chodząc wśród wzgórz wulkanicznych, poczuła nagle grunt chwiejący się pod nogami i rozwierającą się przepaść. To coś od czasu do czasu i teraz widywałam, zawsze z bijącym sercem, lecz już nie nerwowo zdrętwiała. Zamiast pragnąć unikać, pragnęłam tylko móc odważyć się odgadnąć. I myślałam, że szczęśliwa jest panna Ingram, gdyż będzie mogła niebawem patrzeć w tę przepaść do woli, badać jej tajniki i ich istotę.
1578Podczas tych refleksji na temat mojego zwierzchnika i jego przyszłej żony, kiedy ich jedynie widziałam, słyszałam tylko ich rozmowę, reszta towarzystwa bawiła się doskonale. Lady Lynn i lady Ingram w dalszym ciągu konferowały na uroczystych sesjach, kiwając ku sobie turbanami, podnosząc ręce w górę gestami zdziwienia, tajemniczości czy grozy — odpowiednio do poruszanego tematu. Wyglądały jak dwie olbrzymie lale. Łagodna pani Dent rozmawiała z poczciwą panią Eshton. Te dwie obdarzały mnie niekiedy grzecznym słówkiem lub miłym uśmiechem. Sir George Lynn, pułkownik Dent i pan Eshton rozprawiali o polityce, o sprawach lokalnych hrabstwa albo o kwestiach prawnych. Lord Ingram flirtował z Amy Eshton, Louisa grała i śpiewała z jednym z panów Lynnów, a Mary Ingram słuchała spokojnie dworskich komplementów drugiego. Niekiedy wszyscy jak gdyby za wspólną zgodą zawieszali swoją grę na stronie i słuchali głównych aktorów, gdyż, ostatecznie, pan Rochester i związana z nim panna Ingram byli duszą ożywiającą towarzystwo. Jeżeli pan Rochester na jakąś godzinę opuszczał pokój, wśród jego gości odczuwało się wyraźną nudę. Wracając, wnosił świeży bodziec ożywienia i rozmowy.
1579Brak jego ożywczego wpływu dał się specjalnie odczuć pewnego dnia, gdy interesy zawezwały go do Millcote. Nie spodziewano się go z powrotem aż do późnego wieczora. Po południu padał descz, skutkiem czego trzeba było odłożyć spacer do obozu Cyganów, rozłożonego od niedawna na pastwisku za wioseczką Hay. Niektórzy z panów poszli odwiedzić stajnie, młodsi z pannami grali w pokoju bilardowym. Dwie starsze damy, panie Lynn i Ingram, pocieszały się spokojną partyjką w karty. Blanche Ingram, odrzuciwszy ze wzgardliwym milczeniem kilka prób pani Dent i pani Eshton wciągnięcia jej do rozmowy, najpierw półgłosem zanuciła parę sentymentalnych piosenek przy fortepianie, a potem, przyniósłszy sobie jakąś powieść z biblioteki, dumna i milcząca rzuciła się na kanapę, zdecydowana czytaniem zabić nudne godziny oczekiwania. W pokoju i w całym domu panowała cisza, tylko od czasu do czasu wesołe głosy bilardzistów dolatywały z góry.
1580Ściemniało się. Zegar ostrzegał, że już czas ubierać się na obiad, gdy Adela, która klęczała przy mnie w zagłębieniu okna, zawołała nagle:
1581— Voilà monsieur Rochester, qui revient![182]
1582Odwróciłam się, a panna Ingram zerwała się z kanapy i rzuciła się naprzód. Inni także podnieśli oczy, nasłuchując, równocześnie bowiem rozległ się turkot kół i pluskot końskich kopyt na mokrym żwirze. Zbliżał się powóz pocztowy.
1583— Co mu się stało, że w ten sposób wraca? — rzekła panna Ingram. — Siedział na Mesrourze (swoim karym koniu), gdy wyjeżdżał, nieprawdaż? I Pilot był z nim. Gdzie on podział te zwierzęta?
1584Mówiąc to, swoją wysoką postać i obfitą suknię tak przybliżyła do okna, że ja musiałam się odchylić w tył, aż mi w krzyżu zatrzeszczało. Cała przejęta, nie zauważyła mnie zrazu, ale gdy mnie spostrzegła, wydęła usta i przysunęła się do drugiej szyby. Powóz zatrzymał się, woźnica zadzwonił, a jakiś pan, ubrany po podróżnemu, wysiadł. Nie był to jednak pan Rochester, ale wysoki, elegancko wyglądający mężczyzna — człowiek obcy.
1585— Ach, jakże to nieznośne! — zawołała panna Ingram. — Ty nudna smarkulo! — zwróciła się do Adeli — kto cię posadził w oknie, żebyś dawała fałszywe wiadomości? — i rzuciła na mnie gniewne spojrzenie, jak gdybym ja była coś winna.
1586Z hallu dolatywały odgłosy rozmowy i niebawem przybysz wszedł do salonu. Ukłonił się lady Ingram, uznając ją za najstarszą z pań obecnych.
1587— Zdaje mi się, że przybywam nie w porę, pani — rzekł — skoro mój przyjaciel, Rochester, jest nieobecny. Odbyłem jednak bardzo długą podróż i sądzę, że na zasadzie starej i bliskiej znajomości mogę sobie pozwolić zatrzymać się tutaj aż do jego powrotu.
1588Zachowanie jego było ugrzecznione. Akcent w mowie uderzył mnie jako trochę niezwykły — nie wprost cudzoziemski, a jednak niezupełnie angielski. Wiekiem zdawał się bliski panu Rochesterowi, mógł mieć od trzydziestu do czterdziestu lat. Cerę miał niezwykle ciemną. Był to przystojny mężczyzna, na pierwszy rzut oka. Przy bliższym natomiast przyjrzeniu się zauważyłam, że było w jego twarzy coś nieuchwytnego, coś, co się nie mogło podobać. Rysy miał regularne, ale jakby zbyt mało skupione, oczy wielkie i dobrze narysowane, ale wyraz w nich nieco przygasły, niemal nieobecny — tak mnie się przynajmniej wydało.
1589UrodaDzwonek oznajmiający, że czas się ubierać, rozproszył towarzystwo. Dopiero po obiedzie zobaczyłam go znowu. Widać było, że czuje się zupełnie swobodnie. Ale fizjonomia jego jeszcze mniej mi się teraz podobała niż przedtem. Uderzył mnie w wyrazie jego twarzy równoczesny brak spokoju i martwota. Oko jego błąkało się jakby bez celu — to nadawało mu szczególny wyraz, jakiego nigdy u nikogo nie widziałam. Jak na przystojnego i dobrotliwego, sądząc z pozoru, człowieka, dziwnie mnie czymś raził. Nie było mocy w tej gładkiej twarzy o pełnym owalu, nie było charakteru w tym orlim nosie i małych, wiśniowych ustach, nie było myśli na tym niskim, równym czole, nie było władnej woli w tym pustym, ciemnym oku.
1590Siedząc w kąciku i patrząc na niego, oświetlonego pełnym światłem żyrandoli płonących nad kominkiem (zajął był fotel tuż przy ogniu i wciąż się jeszcze przysuwał, jak gdyby mu było zimno), porównywałam go z panem Rochesterem. Myślę (nie obrażając nikogo), że kontrast nie mógłby być większy między gładkim gąsiorem a dzikim sokołem, pomiędzy łagodną owcą a jej stróżem, kudłatym psem o mądrym, bystrym oku.
1591Mówił o panu Rochesterze jako o starym przyjacielu. Ciekawa musiała być ta ich przyjaźń — doskonałe zobrazowanie starego powiedzenia, że przeciwieństwa się przyciągają.
1592Dwóch czy trzech panów siedziało obok niego, a ja chwytałam niekiedy urywki ich rozmowy. Z początku niewiele mogłam zrozumieć z tego, co słyszałam, gdyż rozmowa Louisy Eshton i Mary Ingram, siedzących bliżej mnie, plątała się z fragmentami zdań dochodzących do mnie z oddali. Te dwie panienki obmawiały obcego gościa, obie nazywały go „pięknym mężczyzną”. Louisa powiedziała, że to „przemiłe stworzenie” i że go „uwielbia”, a Mary, jako wzór tego, co uważa za ideał piękności, wskazywała jego „ładne, małe usta i piękny nos”.
1593— A jakie on ma łagodne czoło! — zawołała Louisa — takie gładkie… Nie z tych marszczących się, nieregularnych, jakich nie znoszę. I takie spokojne oczy, i uśmiech!
1594Wtedy, ku mojej radości, pan Henry Lynn zawezwał obie panienki w inny kąt pokoju, gdzie umawiano się w sprawie odłożonej wycieczki na pastwisko w Hay.
1595Teraz już mogłam skupić uwagę na rozmawiających przy kominku i zaraz też dosłyszałam, że nowo przybyły nazywa się Mason. A potem dowiedziałam się, że dopiero przyjechał do Anglii i że przybywa z jakiegoś gorącego kraju. To było niewątpliwie powodem, dlaczego tak ciemną miał cerę i garnął się do kominka, nie zdjąwszy okrycia w pokoju. Za chwilę nazwy Jamajka[183], Kingston[184]i Spanish Town[185] wyjaśniły mi, że Indie Zachodnie[186] są miejscem jego zamieszkania. Z niemałym też zdziwieniem zrozumiałam niebawem, że tam spotkał i poznał pana Rochestera. Mówił, że przyjaciel jego nie znosił srogich upałów, huraganów i pór deszczowych tamtej strefy. Wiedziałam, że pan Rochester dużo podróżował, mówiła mi to pani Fairfax, ale myślałam, że wędrówki jego ograniczały się do Europy. Dotychczas nie słyszałam żadnej wzmianki o odwiedzaniu dalszych stron świata.
1596Rozważałam w myśli to wszystko, gdy dość niespodziewane zdarzenie przerwało wątek moich dumań. Pan Mason, który trząsł się z zimna, gdy ktoś drzwi otworzył, poprosił, by dołożyć węgla do ognia, jakkolwiek gorejące żużle płonęły czerwienią i żarem.Czarownica, Zabawa Służący, przyniósłszy węgiel, zatrzymał się wychodząc przy krześle pana Eshtona i powiedział mu coś po cichu, z czego dosłyszałam tylko słowa „stara kobieta” i „uprzykrzona”.
1597— Powiedz jej, że każę ją wsadzić do kozy, jeżeli się nie wyniesie — odpowiedział sędzia.
1598— Nie… Zaczekaj! — przerwał pułkownik Dent. — Nie każ jej odprawiać, Eshton! Możemy na tym skorzystać, lepiej poradźmy się pań. — I głośno mówił dalej: — Łaskawe panie, mówiłyście, że macie zamiar pójść na pastwisko w Hay, ażeby zwiedzić obóz cygański. A oto właśnie Sam powiada, że w tej chwili jest w hallu służących stara Cyganka, która prosi, żeby ją wprowadzić przed „szlachetne towarzystwo”, bo chciałaby powróżyć. Czy macie ochotę ją zobaczyć?
1599— Przecież z pewnością, pułkowniku — zawołała lady Ingram — nie zechce pan popierać takiego nędznego oszustwa? Odprawcie ją natychmiast!
1600— Ale ja jej nie mogę wyperswadować, żeby się wyniosła — odpowiedział służący — i nikogo też ze służby nie słucha. Pani Fairfax teraz tam przyszła i błaga ją, żeby sobie poszła, ale Cyganicha zasiadła na krześle pod piecem i dowodzi, że nic jej stamtąd nie ruszy, dopóki nie otrzyma pozwolenia i nie zobaczy się z państwem.
1601— Czego ona chce? — zapytała pani Eshton.
1602— „Chce powróżyć państwu”, powiada i zaklina się, że musi wróżyć i wróżyć będzie.
1603— Jak ona wygląda? — zapytały obie panny Eshton równocześnie.
1604— Szkaradnie brzydka baba, panienko. Prawie tak czarna jak Murzynka.
1605— A więc prawdziwa czarownica! — zawołał Frederick Lynn. — Dajcie ją tu, naturalnie! Dajcie ją tu!
1606— Ależ tak! — dorzucił jego brat. — Co by to była za szkoda stracić taką okazję ubawienia się!
1607— Moi kochani chłopcy, co wam w głowie? — zawołała pani Lynn.
1608— Ja nie mogę w żaden sposób pozwolić na taki nierozsądny krok! — oświadczyła lady Ingram.
1609— Przepraszam, ale może mama pozwoli — rozległ się wyniosły głos Blanche z taboretu przy fortepianie, gdzie dotąd siedziała milcząca, przeglądając różne nuty. — Jestem ciekawa usłyszeć coś o swoich losach w przyszłości, toteż, Samie, sprowadź tę starą czarownicę.
1610— Moja ukochana Blanche, pamiętaj…
1611— Tak, tak… Pamiętam wszystko, co mama chce. I muszę mieć swoją wolę… Spiesz się, Samie!
1612— Tak!… Tak!… Tak!… — zawołali wszyscy młodzi, panny i panowie. — Niechaj przyjdzie… To będzie świetna zabawa!
1613 1614— Ona tak ordynarnie wygląda — zauważył.
1615— Idź! — krzyknęła panna Ingram i służący poszedł.
1616Podniecenie natychmiast ogarnęło całe towarzystwo. Rozgorzała batalia żarcików i przekomarzań, gdy Sam powrócił.
1617— Ona tak nie chce przyjść — oznajmił. — Powiada, że nie jest powołana do tego, żeby się prezentować przed „pospolitą gromadą” (tak się wyraziła). Chce, żebym ją wprowadził do osobnego pokoju, a wtedy, mówi, niech ci, co chcą, abym im wróżyła, wchodzą tam pojedynczo po kolei.
1618— Więc teraz widzisz, moja królewska Blanche — zaczęła lady Ingram — że ona sobie za wiele pozwala. Bądźże rozsądna, moje anielskie dziecko i…
1619— Zaprowadź ją do biblioteki, to się samo przez się rozumie — przerwało „anielskie dziecko”. — I ja też nie jestem powołana do słuchania jej wobec „pospolitej gromady”, chcę ją mieć tylko dla siebie. Czy pali się ogień w bibliotece?
1620— Tak, proszę pani… Ale ona wygląda na taką…
1621— Przestań pleść, zakuta głowo! I rób, co ci każę!
1622Znowu Sam zniknął, a zaciekawienie, podniecenie i oczekiwanie wzrosło do najwyższej potęgi.
1623— Jest już gotowa — oznajmił wchodząc służący. — Chciałaby wiedzieć, kto będzie jej pierwszym gościem.
1624— Sądzę, że lepiej, bym ja wpierw jej się przypatrzył, zanim któraś z pań do niej pójdzie — powiedział pułkownik Dent.
1625— Powiedz jej, Samie, że jeden pan przyjdzie.
1626 1627— Ona powiada, proszę pana, że panów mieć nie chce, że niech się nie trudzą i nie przychodzą do niej, ani też — dodał, z trudem powstrzymując śmiech — nie chce widzieć starszych pań… Tylko młode i… Niezamężne.
1628— A, do licha! Baba ma dobry gust! — zawołał Henry Lynn.
1629Panna Ingram podniosła się uroczyście.
1630— Ja pierwsza pójdę! — oświadczyła tonem, który byłby odpowiedni dla wodza na straconym posterunku, rzucającego się w nierówną walkę na czele garstki ludzi.
1631— O moja najlepsza! O, moja najdroższa! Stój!… Zastanów się! — wołała jej matka, ale Blanche przesunęła się obok niej w dumnym milczeniu, wyszła przez drzwi, które dla niej pułkownik Dent trzymał otwarte, i usłyszeliśmy, że wchodzi do biblioteki.
1632Zapanowała teraz względna cisza. Lady Ingram uważała, że sytuacja wymaga załamania rąk, co też uczyniła. Panna Mary oświadczyła, iż czuje, że nigdy się nie odważy. Amy i Louisa Eshton chichotały z cicha i miały minki trochę wystraszone.
1633Minuty upływały bardzo powoli, doliczono się piętnastu, zanim się drzwi biblioteki znowu otwarły. Panna Ingram wróciła do nas przez arkadę.
1634Czy będzie się śmiała? Czy poczyta to wszystko za żart? Wszystkie oczy pobiegły ku niej ze spojrzeniem żywego zaciekawienia, a ona wszystkim tym oczom odpowiedziała wzrokiem odpychającym i zimnym. Nie wydawała się ani podniecona, ani wesoła. Sztywnym krokiem poszła na swoje miejsce i zajęła je w milczeniu.
1635— No i cóż, Blanche? — zapytał lord Ingram.
1636— Co ona ci powiedziała, siostro? — chciała wiedzieć Mary.
1637— Co o tym myśleć? Jak się czujesz? Czy to prawdziwa wróżka? — dopytywały panny Eshton.
1638— Powoli, powoli, moi kochani — odpowiedziała panna Ingram — pozwólcież mi odetchnąć. Doprawdy, waszą ciekawość i łatwowierność nietrudno pobudzić. Można by pomyśleć, sądząc po znaczeniu, jakie wy wszyscy, nie wyłączając mojej drogiej mamy, przywiązujecie do tej sprawy, że wy stanowczo wierzycie, iż my tu mamy w domu prawdziwą czarownicę, będącą w stosunkach z prawdziwym, rogatym diabłem. Ja tylko widziałam Cyganichę-włóczęgę. Odbyła na moją intencję zwykłe, oklepane praktyki chiromanckie[187] i to mi powiedziała, co tacy ludzie zwykle mówią. Mojej zachciance stało się zadość, a teraz myślę, że pan Eshton dobrze by zrobił, gdyby, tak jak groził, zamknął jutro staruszkę do kozy.
1639Panna Ingram wzięła książkę do ręki, zagłębiła się w fotelu i w ten sposób ucięła wszelką dalszą rozmowę. Przyglądałam jej się prawie przez pół godziny, przez cały ten czas ani razu nie obróciła stronicy, a twarz jej z każdą chwilą chmurzyła się bardziej, przybierając wyraz niezadowolenia, skwaszenia i zawodu. Z tego przedłużającego się nastroju chmurnego milczenia wnosiłam, że ona sama, chociaż głosiła obojętność, niepotrzebną wagę przywiązywała do czegoś, co jej powiedziano.
1640Tymczasem Mary Ingram, Amy i Louisa Eshton oświadczyły, że nie mają odwagi pójść każda z osobna, a jednak wszystkie pójść pragnęły. Rozpoczęto tedy negocjacje przez ambasadora Sama. Po dłuższej bieganinie tam i z powrotem, od czego Sama musiały rozboleć nogi, surowa Sybilla[188] z wielką trudnością zgodziła się w końcu, by panny wszystkie trzy razem ją odwiedziły.
1641Ich wizyta nie odbyła się tak cicho, jak wróżba panny Ingram. Dolatywał nas z biblioteki to śmiech histeryczny, to lekkie okrzyki, a po jakichś dwudziestu minutach usłyszeliśmy otwieranie drzwi i panny, biegnąc pędem przez hall, wszystkie trzy wpadły do salonu, jak gdyby od zmysłów odchodzące, półprzytomne ze strachu.
1642— Jestem pewna, że w niej jest coś niesamowitego! — wołały jedna przez drugą. — Takie nam rzeczy powiedziała! Wie o nas wszystko! — I padły, zdyszane, na foteliki, które im panowie podsunęli śpiesznie.
1643Gdy nalegano, prosząc o dalsze wyjaśnienia, panienki opowiedziały, że wróżka powiedziała im o tym, co one mówiły i robiły, dziećmi jeszcze będąc, że opisywała książki i ozdoby, jakie miały w domu w buduarach, pamiątki, jakie od różnych krewnych dostały w upominku. Twierdziły, że nawet myśli ich odgadywała, że szepnęła każdej do ucha imię osoby przez nią najwięcej na świecie lubianej i powiedziała im, czego sobie najgoręcej życzą.
1644Tutaj panowie zaczęli poważnie upraszać, by ich bliżej objaśniono co do dwóch ostatnich punktów. To natręctwo jednak przyniosło im tylko za całą odpowiedź rumieńce, wykrzykniki, drżenia i śmieszki. Matrony tymczasem szły na pomoc z solami trzeźwiącymi i wachlarzami, raz po raz powtarzając, jak to źle, że panny nie posłuchały ich przestróg zawczasu. Starsi panowie śmiali się z tego, młodsi zaś starali się usłużyć poruszonym pięknościom.
1645Podczas całego tego zamieszania, gdy wzrok mój i słuch pochłaniała rozgrywająca się przede mną scena, usłyszałam czyjeś chrząknięcie tuż blisko. Obejrzałam się. Stał przy mnie Sam.
1646— Proszę pani, Cyganka mówi, że jest w pokoju jeszcze jedna panna, która dotąd u niej nie była, i zaklina się, że nie pójdzie, dopóki wszystkich nie zobaczy. Pomyślałem, że to zapewne o panią chodzi, bo zresztą nie ma nikogo innego. Co mam jej powiedzieć?
1647— O, pójdę, owszem, dlaczego by nie? — odpowiedziałam.
1648Rada byłam z niespodziewanej możności zaspokojenia mocno pobudzonej ciekawości. Wysunęłam się z pokoju, niezauważona przez nikogo, gdyż całe towarzystwo skupiło się dokoła drżącego trio, i zamknęłam spokojnie za sobą drzwi.
1649— Jeżeli sobie pani życzy — rzekł Sam — będę na panią czekał w hallu, a jeżeliby ona panią przestraszyła, niech pani tylko zawoła, to wejdę.
1650— Nie, Samie, wracajcie do kuchni, ja się ani trochę nie boję.
1651I rzeczywiście nie bałam się, ale byłam mocno zaciekawiona i podniecona.
Rozdział XIX
1652Wszedłszy do biblioteki, ujrzałam Sybillę (jeśli to była Sybilla?) siedzącą spokojnie na fotelu przy kominku. Miała na sobie czerwony płaszcz i czarny kapelusz cygański o szerokich krezach[189], spuszczonych na twarz na kształt budki pod węzłem pasiastej chustki, zawiązanej pod brodą. Zgaszona świeca stała na stole. Cyganka pochylała się nad ogniem i przy świetle płomieni zdawała się czytać w małej, czarnej książeczce, podobnej do modlitewnika. Mruczała przy tym półgłosem wyrazy, tak jak to czyni wiele starych kobiet. Nie od razu przestała, chociaż weszłam do pokoju. Zdawało się, że chce doczytać do końca ustępu.
1653Stanęłam na dywaniku i grzałam sobie ręce, gdyż zziębłam w salonie. Czułam się teraz tak spokojna jak zazwyczaj. W powierzchowności Cyganki nie było nic niepokojącego. Zamknęła książkę i powoli podniosła oczy, opuszczone krezy kapelusza częściowo zasłaniały jej twarz. Mogłam jednakże dojrzeć, gdy ją podniosła, że jest to twarz szczególna. Cała była brunatna i czarna, kosmyki kołtuna sterczały spod białej przewiązki, obejmującej jej podbródek i połowę policzków czy raczej szczęk. Śmiałe spojrzenie skierowała prosto na mnie.
1654— Tak więc, panienko, chcesz, żebym ci przyszłość wywróżyła? — przemówiła głosem równie stanowczym jak jej spojrzenie i szorstkim jak rysy twarzy.
1655— Nie dbam o to, matko. Możecie mówić, jeśli wam się podoba, ale ostrzegam was, że nie wierzę.
1656— Zuchwalstwo przemawia przez ciebie. Spodziewałam się tego po tobie, słyszałam to w twoich krokach, gdy przechodziłaś przez próg.
1657— Czy tak? Macie, matko, bystre ucho.
1658— Tak jest. I bystre oko, i bystry rozum.
1659— Tego wszystkiego potrzeba w waszym zawodzie.
1660— Prawda, zwłaszcza gdy ma się do czynienia z klientami takimi jak ty. Dlaczego nie drżysz?
1661 1662 1663 1664— Dlaczego nie chcesz radzić się mojej sztuki?
1665 1666Staruszka ukryła śmiech pod kapeluszem i bandażem, po czym wyciągnęła krótką, czarną fajeczkę i zapaliwszy ją, zaciągnęła się dymem. Po pewnej chwili wyprostowała zgarbione plecy, wyjęła fajkę z ust i, wpatrzona w ogień, powiedziała powoli:
1667— Jest ci zimno, jest ci niedobrze i jesteś niemądra.
1668— Proszę mi tego dowieść — odpowiedziałam.
1669— Owszem, dowiodę. I to w kilku słowach. Jest ci zimno, ponieważ jesteś sama, żadne zetknięcie nie krzesze z ciebie tego ognia, który jest w tobie. Jest ci niedobrze, ponieważ najlepsze z uczuć danych człowiekowi, najwyższe i najsłodsze, trzyma się od ciebie z daleka. Jesteś niemądra, ponieważ, jakkolwiek cierpisz, nie chcesz go przyzwać skinieniem, nie chcesz posunąć się krokiem tam, gdzie ono na ciebie czeka.
1670Przytknęła znowu do ust krótką fajeczkę i energicznie zaczęła palić.
1671— Moglibyście to samo powiedzieć prawie każdej młodej kobiecie żyjącej samotnie, w zależności w wielkim domu.
1672— Mogłabym to powiedzieć, ale czy mówiąc to o każdej, powiedziałabym prawdę?
1673— O każdej w tym co ja położeniu.
1674— Tak, właśnie w tym rzecz. Ale znajdź mi choć jedną dokładnie w takim jak twoje położeniu.
1675— Łatwo byłoby znaleźć ich tysiące.
1676— Nie wiem, czy znalazłabyś mi choć jedną. Wiedz, że znajdujesz się w bardzo szczególnym położeniu, bardzo blisko szczęścia. Wystarczy ci tylko po nie sięgnąć. Materiały wszystkie są gotowe, jednym ruchem można je połączyć. Los nieco je oddalił, jednak wystarczy zbliżyć je, a wyniknie szczęście.
1677— Nie rozumiem zagadek. Nigdy żadnej łamigłówki nie odgadłam w życiu.
1678— Jeśli chcesz, żebym mówiła wyraźniej, pokaż mi twoją dłoń.
1679 1680 1681Dałam jej szylinga. Włożyła go do starej stopy od pończochy, dobytej z kieszeni, zawiązała, schowała z powrotem, po czym kazała mi wyciągnąć rękę. Usłuchałam. Przybliżyła twarz do mojej dłoni i przyglądała się, nie dotykając jej zgoła.
1682— Zbyt delikatna — rzekła. — Nie mogę niczego wyczytać z tego rodzaju dłoni. Prawie pozbawiona linii. A zresztą, cóż można znaleźć na dłoni? Los nie tam się pisze.
1683 1684— Nie — ciągnęła dalej — los pisze się na twarzy: na czole, dokoła oczu, w oczach samych, w liniach ust. Uklęknij i podnieś głowę.
1685— A! Teraz przechodzicie do rzeczywistości — rzekłam, czyniąc, co nakazała. — Zaczynam teraz po trosze wam wierzyć.
1686Uklękłam o jakieś pół łokcia od niej. Poruszyła ogień w piecu, tak że strumień światła trysnął z potrąconych węgli. Blask jednakże — tak jak ona siedziała — pogrążył tylko jej twarz w jeszcze głębszym cieniu, moją za to oświecając.
1687— Ciekawa jestem, z jakimi uczuciami przyszłaś tu dziś wieczór do mnie — przemówiła, popatrzywszy na mnie badawczo przez chwilę. — Ciekawa jestem, jakie myśli krążą w twojej głowie, gdy tam siedzisz godzinami wśród tych eleganckich ludzi, którzy ci się jak obrazki w latarni magicznej przesuwają przed oczami. Obcy ci, bez żadnej z tobą sympatycznej łączności, jak gdyby doprawdy tylko cieniami ludzi byli, a nie prawdziwymi osobami.
1688— Bywam często zmęczona, niekiedy śpiąca, a ponadto smutna.
1689— W takim razie musisz mieć jakąś tajemną nadzieję, która cię podtrzymuje i cieszy, szepcąc o przyszłości?
1690— O, nie! Co najwyżej mam nadzieję, że z zarobionych pieniędzy oszczędzę tyle, by kiedyś w wynajętym przeze mnie domku otworzyć własną szkołę.
1691— Marny to pokarm dla ducha i niedostateczny. A siedząc tam pod oknem (jak widzisz, znam twoje zwyczaje)…
1692— Dowiedzieliście się od służących.
1693— Ach! Wyobrażasz sobie, że jesteś bardzo bystra. Zresztą, być może… Prawdę mówiąc, mam ja jedną znajomą wpośród służących, Grace Poole…
1694Usłyszawszy to imię, zerwałam się na równe nogi.
1695„Czy tak?… Czy tak? — pomyślałam — więc jednak jest jakaś diabelska sztuka w całej tej sprawie!”.
1696— Nie lękaj się — ciągnęła dalej dziwna istota — pani Poole to bardzo bezpieczna osoba, dyskretna i spokojna, każdy może jej zaufać. Ale, jak mówiłam, siedząc tam pod oknem, o niczym nie myślisz, tylko o przyszłej szkole? Czy nikt cię nie interesuje z całego tego towarzystwa, ulokowanego przed tobą na kanapach, fotelach i krzesłach? Czy nie ma tam żadnej twarzy, którą byś badała? Żadnej osoby, którą byś śledziła z ciekawością przynajmniej?
1697— Lubię obserwować wszystkie twarze i wszystkie osoby.
1698— I nigdy nie wyróżniasz jednej spośród reszty? Albo może dwóch?
1699— Owszem, często. Gdy gesty albo spojrzenia jakiejś pary stają się wymowne, bawi mnie patrzenie na nich.
1700— Na co najchętniej lubisz patrzyć?
1701— O, nie mam wielkiego wyboru! Jeden na ogół u nich temat: zaloty. I jedna i ta sama zapowiedź końcowej katastrofy: małżeństwo.
1702— A ty lubisz ten monotonny temat?
1703— Osobiście nic mnie on nie obchodzi, jest dla mnie niczym.
1704— Niczym jest dla ciebie? Gdy panna, młoda, pełna życia i zdrowia, wybitnie piękna i obdarzona darami fortuny oraz pozycji siedzi i uśmiecha się do oczu pewnego pana, którego ty…
1705 1706— Którego ty znasz… I o którym dobrze może myślisz?
1707— Ja nie znam tych panów tutaj. Nie wiem, czy z którymś zamieniłam dwa słowa. Co do tego, czy dobrze o nich myślę, to jednych uważam za szanownych, godnych, poważnych, starszych, a innych za młodych, szykownych, przystojnych i pełnych życia. Ale to pewne, że mogą wszyscy przyjmować, czyje zechcą, uśmiechy. Dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.
1708— Nie znasz tutejszych panów? Nie zamieniłaś z żadnym z nich dwóch słów? Czy możesz to powiedzieć o panu tego domu?
1709 1710— Głęboka uwaga! Nader dowcipne igranie słowami! Pojechał dziś rano do Millcote i wróci wieczorem lub jutro. Czy ta okoliczność wykreśla go z listy twoich znajomych, czy dlatego przestał on niejako istnieć?
1711— Nie, ale ja nie mogę zrozumieć, co ma wspólnego pan Rochester z tematem, który wprowadziliście.
1712— Mówiłam o paniach, uśmiechających się do panów, a ostatnimi czasy tyle uśmiechów spłynęło do oczu pana Rochestera, że te aż się przelewają, jak dwie przepełnione filiżanki. Czy ty tego nie zauważyłaś?
1713— Pan Rochester ma prawo cieszyć się towarzystwem gości.
1714— Nikt mu nie zaprzecza tego prawa, ale czy nie zauważyłaś, że wśród wszystkich tutaj pogłosek o małżeństwie, o nikim tak żywo i stale nie mówi się jak o panu Rochesterze?
1715— „Chętne ucho słuchacza podnieca język opowiadającego”.
1716Powiedziałam to raczej do samej siebie niż do Cyganki, której dziwna mowa, zachowanie się i głos, zdołały mnie tymczasem oszołomić, jakby to był rodzaj snu. Jedno po drugim padały z jej ust niespodziewane zdania, aż omotała mnie siecią jakiejś tajemniczej zagadkowości. Nie pojmowałam, co za duch niewidzialny pilnował serca mojego, z dnia na dzień śledząc jego bicie, notując każde uderzenie tętna.
1717— Chętne ucho słuchacza! — powtórzyła — tak jest, pan Rochester godzinami przesiadywał z uchem nachylonym ku uroczym ustom, które z taką rozkoszą mówiły i mówiły. I pan Rochester tak chętnie przyjmował miodowe słówka, i taki wdzięczny za nie się wydawał. Czyś to zauważyła?
1718— Wdzięczny? Nie przypominam sobie, bym wdzięczność była odkryła w jego twarzy.
1719— Odkryła! A zatem zastanawiałaś się, badałaś. I cóż odkryłaś, jeżeli nie wdzięczność?
1720 1721— Widziałaś miłość, nieprawdaż? I patrząc w przyszłość, widziałaś go żonatego, a jego żonę szczęśliwą?
1722— Hm… Niezupełnie. Wasza wróżbiarska mądrość myli się niekiedy.
1723— A więc cóż ty, u diabła, widziałaś?
1724— Mniejsza z tym. Przyszłam tutaj, ażeby pytać, a nie by się spowiadać. Czy to wiadomo, że pan Rochester ma się ożenić?
1725— Tak jest, z piękną panną Ingram.
1726 1727— Sądząc z pozorów, tak należy wnioskować. I z największą pewnością (choć ty w swym zuchwalstwie zdajesz się w to wątpić) będzie z nich jak najszczęśliwsza para. On musi kochać taką piękną, szlachetną, dowcipną, wykształconą kobietę. I ona go prawdopodobnie kocha. A jeżeli nie jego osobę, to przynajmniej jego sakiewkę. Wiem, że uważa Rochestera z jego dobrami za pierwszorzędną partię, chociaż (niech mi to Bóg przebaczy!) z godzinę temu powiedziałam jej w tej kwestii coś, wobec czego dziwnie spoważniała. Kąciki jej ust opadły o pół cala. Radziłabym jej czarnemu konkurentowi mieć się na baczności. Jeśli się zjawi inny, z dłuższym czy czystszym wykazem dochodów, pana Rochestera czeka koszyk[190]…
1728— Ależ, matko, ja nie przyszłam tutaj słuchać wróżb o przyszłości pana Rochestera. Przyszłam dowiedzieć się czegoś o mojej własnej. A dotąd nic mi o tym nie powiedzieliście.
1729— Twój los w przyszłości jest jeszcze wątpliwy. Badałam twoją twarz: jeden rys w niej przeczy drugiemu. Los odmierzył dla ciebie wielką miarę szczęścia, to wiem. Wiedziałam to, zanim tu przyszłam dziś wieczór. Odłożył ją starannie po jednej stronie dla ciebie. Widziałam, jak to czynił. Od ciebie tylko zależy wyciągnąć rękę i wziąć, co ci przeznaczone, ale czy ty to uczynisz, oto zagadka do rozwiązania. Uklęknij jeszcze raz.
1730— Nie każcie mi klęczeć długo, ogień mnie piecze.
1731Uklękłam. Nie nachyliła się ku mnie, patrzyła tylko, oparta w fotelu. Zaczęła szeptać:
1732Czarownica, Przebranie, Podstęp— Płomień tańczy w jej oku, oko błyszczy jak rosa. Łagodne jest i pełne uczucia. Uśmiecha się, słysząc mój żargon, wrażliwe jest. Wrażenie za wrażeniem przemyka po czystej jego sferze. Gdy przestaje się uśmiechać, jest smutne. Bezwiedne znużenie ciąży na jego powiece, to oznacza melancholię, wypływającą z samotności. Odwraca się ode mnie, unika dalszego badania, drwiącym spojrzeniem zdaje się przeczyć prawdzie odkryć, które już zrobiłam. Zdaje się przeczyć zarzutowi uczuciowości i smutku. Duma jego i rezerwa utwierdzają mnie tylko w moim przekonaniu. Oko jest przychylne. Co do ust, usta lubią niekiedy śmiać się wesoło. Skłonne są dzielić się wszystkim, co przez myśl przechodzi, choć sądzę, że milczałyby o niejednym, czego doświadcza serce. Ruchliwe, wrażliwe, nie po to stworzone, by zaciskać się w wieczystym milczeniu samotności. To są usta, które powinny mówić wiele i uśmiechać się często, i ludzkie uczucia mieć za słuchacza. Ten rys także jest przychylny. Jedynego wroga pomyślnego wyniku widzę tylko w czole, które to zdaje się mówić: „Potrafię żyć sama, jeżeli poczucie własnej godności i okoliczności zażądają tego ode mnie. Mam w głębi duszy skarb wrodzony, który zdoła utrzymać mnie przy życiu, gdyby wszelkie z zewnątrz płynące radości były mi wzbronione lub ofiarowane jedynie za cenę, której zapłacić nie mogę”. Czoło oświadcza: „Rozum stoi pewnie i dzierży cugle, i nie pozwoli uczuciom ponosić i pędzić ku dzikim przepaściom. Niech sobie namiętności, pogańskie plemię, szaleją wściekle, niechaj pragnienia snują w wyobraźni ułudne mary, ale zdrowy sąd będzie miał zawsze i w każdym sporze ostatnie słowo i rozstrzygający głos w każdej decyzji. Może przyjść wicher, trzęsienie ziemi, pożar, ale ja zawsze słuchać będę wskazań tego cichego głosu, który tłumaczy rozkazy sumienia”. Dobrze mówisz, szlachetne czoło, wola twoja zostanie uszanowana. Ułożyłem swoje plany i mienię je słusznymi. Stosowałem się w nich do wymagań sumienia, do wskazań rozumu. Wiem, jak prędko zwiędłaby młodość, zmarniałby kwiat, gdyby czara ofiarowanego szczęścia kryła choć trochę mętów wstydu, choć najlżejszy posmak wyrzutu sumienia. I nie chcę poświęcenia, żalu, zatraty, o nie! Pragnę ogrzać, nie zmrozić, zyskać wdzięczność, nie krwawe łzy… Nie, nawet nie słone. Żniwem moim muszą być uśmiechy, słowa pieszczotliwe, słodka… Dosyć. Zdaje mi się, że śnię w jakiejś rozkosznej gorączce. Pragnąłbym teraz przedłużyć tę chwilę w nieskończoność — ale nie śmiem. Dotychczas opanowywałem się całkowicie. Grałem swoją rolę tak, jak sobie poprzysiągłem, że ją zagram. Grać dłużej byłoby może ponad moje siły. Niech pani powstanie, panno Eyre, niech mnie pani opuści; przedstawienie skończone.
1733Gdzie ja byłam? Sen to czy jawa? Czy może śniłam? Czy sen ten trwał jeszcze? Głos starej kobiety zmienił się, jej akcent, jej gesty, wszystko tak mi było znajome jak własna twarz w zwierciadle. Wstałam, ale nie odeszłam. Spojrzałam, poprawiłam ogień i znowu spojrzałam, ale ona ściągnęła kapelusz i bandaż mocniej na twarz i znowu skinęła, że mam odejść. Płomień oświecił wyciągniętą rękę. Rozbudzona teraz, goniąc za odkryciem, od razu zauważyłam tę rękę. Nie była to wyschła starcza ręka, lecz dłoń zaokrąglona, giętka, o gładkich, kształtnych palcach. Szeroki pierścień błysnął na małym palcu, a w tym pierścieniu rozpoznałam szlachetny kamień, setki razy oglądany. I znowu spojrzałam na twarz, ta już nie odwracała się ode mnie — przeciwnie, kapelusz i bandaż były zrzucone, głowa swobodna.
1734— I cóż, panno Jane, czy poznaje mnie pani? — zapytał głos dobrze znajomy.
1735— Niech pan tylko zdejmie ten czerwony płaszcz, a wtedy…
1736— Ale sznurek splątał się w węzeł, pomóż mi.
1737 1738— Ot, co! „Precz, wy, pożyczane szaty!”[191].
1739I pan Rochester ukazał się bez przebrania.
1740— Ależ, panie, co za dziki pomysł!
1741— Ale dobrze wykonany, co? Nieprawdaż?
1742— Wobec pań musiał pan dobrze grać.
1743 1744— Ze mną nie grał pan roli Cyganki.
1745— Jakąż więc rolę grałem? Czy własną?
1746— Nie, jakąś niewyraźną. Krótko mówiąc, myślę, że pan chciał ze mnie coś wydobyć albo mnie na coś naciągnąć. Prawił pan niedorzeczności, żeby mnie na niedorzeczności namówić. To niezbyt ładnie, łaskawy panie.
1747— Przebaczysz mi to, panno Jane?
1748— Nie wiem, dopóki się nad tym wszystkim nie zastanowię. Jeżeli, po namyśle, przekonam się, że nie naplotłam jakichś wielkich głupstw, będę się starała przebaczyć panu. Ale to nie było słusznie ze strony pana.
1749— Ach, zachowałaś się bardzo właściwie, bardzo ostrożnie, bardzo rozsądnie.
1750Zastanowiłam się i doszłam do przekonania, że ogółem biorąc, tak też i było. Pocieszyło mnie to, ale bo też uważałam i byłam ostrożna od samego początku rozmowy. Podejrzewałam jakąś maskaradę. Wiedziałam, że Cyganki i wróżbiarki nie wyrażają się w ten sposób, jak ta rzekoma stara baba. Przy tym zauważyłam, że mówi sztucznie zmienionym głosem i że starannie twarz ukrywa. Myśl moja jednakże krążyła dokoła Grace Poole, tej żyjącej zagadki, tej tajemniczej dla mnie istoty. Nie pomyślałam nawet o panu Rochesterze.
1751— Nad czym to panna Jane duma? — zapytał. — Co oznacza ten poważny uśmiech?
1752— Zdziwienie i zadowolenie z siebie. Pozwoli mi pan teraz usunąć się, nieprawdaż?
1753— Nie, jeszcze chwilę. Powiedz mi, co tam ludzie robią w salonie?
1754— Przypuszczam, że rozprawiają o Cygance.
1755— Usiądź! Powiedz mi, co o mnie mówili.
1756— Lepiej, żebym się już nie zatrzymywała, musi być blisko jedenastej. Ach, ale czy też pan wie, że obcy jakiś gość przybył tu podczas nieobecności pańskiej?
1757— Obcy gość? Nie, któż to być może? Ja nie oczekiwałem nikogo. Czy odjechał?
1758— Nie, powiedział, że zna pana od dawna i że może sobie pozwolić zainstalować się tutaj aż do pańskiego powrotu.
1759— A niechże go licho! Tak powiedział?! Czy podał swoje nazwisko?
1760Wspomnienia, Strach— Jego nazwisko brzmi Mason, panie, a przybywa z Indii Zachodnich, zdaje mi się, że z Spanish Town na Jamajce.
1761Pan Rochester stał przy mnie. Ujął był moją rękę z zamiarem poprowadzenia mnie do krzesła. Gdym mówiła, ścisnął mi tę rękę konwulsyjnie, a uśmiech na ustach jego zamarł, jak gdyby skurcz zatamował mu oddech.
1762— Mason!… Indie Zachodnie! — powiedział tonem automatu, nastawionego na te jedyne słowa. — Mason… Indie Zachodnie! — powtórzył.
1763Trzy razy wymówił te słowa, blednąc coraz bardziej. Zdawało mi się, że traci przytomność.
1764— Czy panu słabo? — zapytałam.
1765— Panno Jane, cios mnie dosięgnął. Dosięgnął mnie cios, panno Jane! — Zatoczył się.
1766— O, niech się pan na mnie wesprze!
1767— Panno Jane, ofiarowałaś mi ramię swoje już raz, wesprę się na nim i teraz…
1768Podprowadziłam go do krzesła. Prosił, żebym usiadła przy nim. Trzymając rękę moją w obu swoich, głaskał ją, patrząc na mnie równocześnie wzrokiem jak gdyby strwożonym i wielce strapionym.
1769— Moja mała przyjaciółko! — mówił — o, gdybym mógł znaleźć się gdzieś na jakiejś spokojnej wyspie z tobą jedną tylko, a troska, niebezpieczeństwo i ohydne wspomnienia gdyby mogły być mi odjęte!
1770— Czy mogłabym być panu pomocna? Życie bym oddała, by móc usłużyć panu.
1771— Panno Jane, jeśli pomoc będzie mi potrzebna, zwrócę się do ciebie. To ci przyrzekam.
1772— Dziękuję! Niech mi pan powie, co mam zrobić… Spróbuję przynajmniej zrobić, co pan każe.
1773— Tymczasem przynieś mi, panno Jane, kieliszek wina z jadalni. Będą tam teraz siedzieli przy kolacji. I powiedz mi, czy Mason jest z nimi i co robi.
1774Poszłam. Zastałam całe towarzystwo w jadalni przy kolacji. Nie siedzieli przy stole, wszystko ustawione było na kredensie — każdy brał, co mu się podobało. Jedli, stojąc tu i tam grupkami, z talerzami i kieliszkami w ręku. Wszyscy wydawali się w doskonałym humorze, śmiano się i rozmawiano z ożywieniem. Pan Mason stał przed kominkiem, gawędząc z pułkownikiem i z panią Dent i zdawał się równie wesół jak wszyscy. Nalałam wina do kieliszka (widziałam, że panna Ingram patrzy na mnie, marszcząc czoło; uważała widać, że zanadto sobie pozwalam) i powróciłam do biblioteki.
1775Niezmierna bladość pana Rochestera minęła, wyglądał znowu stanowczo i surowo. Wziął z mojej ręki kieliszek.
1776— Za twoje zdrowie, duchu pomocny! — powiedział. Połknął wino i oddał mi kieliszek. — Co oni tam robią, panno Jane?
1777 1778— Czy nie mają min poważnych i tajemniczych, jak gdyby coś dziwnego usłyszeli?
1779— Bynajmniej, żartują, wesołość ich ponosi.
1780 1781 1782—Przyjaźń, Wierność Gdyby wszyscy ci ludzie weszli tutaj gromadą i opluli mnie, co byś ty zrobiła, panno Jane?
1783— Wypędziłabym ich z pokoju, panie, gdybym mogła.
1784 1785— Ale gdybym ja poszedł do nich, a oni tylko popatrzyliby na mnie chłodno, poszeptali między sobą drwiąco i zaczęli się wynosić po kolei, zostawiając mnie samego, co wtedy? Czy poszłabyś razem z nimi?
1786— Myślę, że chyba nie. Milej by mi było pozostać z panem.
1787 1788— Tak, panie, ażeby pana pocieszać, o ile by to było w mojej mocy.
1789— A gdyby oni za to, że trwasz przy mnie, obrzucili cię pogardą?
1790— Prawdopodobnie nic bym o tej ich pogardzie nie wiedziała, a gdyby nawet, nie dbałabym o nią wcale.
1791— Tak więc dla mnie potrafiłabyś stawić czoło obmowie?
1792— Potrafiłabym to uczynić dla każdego przyjaciela, który by wart był, ażebym przy nim stała, tak jak z pewnością pan wart jest tego.
1793— Wróćże tam teraz do pokoju, podejdź spokojnie do pana Masona i szepnij mu do ucha, że Rochester wrócił i pragnie się z nim zobaczyć. Przyprowadź go tutaj, a potem zostaw nas samych.
1794 1795Spełniłam jego rozkaz. Całe towarzystwo wytrzeszczało na mnie oczy, gdy szłam wśród nich prosto do miejsca, gdzie stał pan Mason. Powtórzyłam mu, co miałam polecone. Wyszedł za mną z pokoju, wpuściłam go do biblioteki, a potem poszłam na górę.
1796O później godzinie, gdy już czas jakiś leżałam w łóżku, usłyszałam gości wracających do swoich pokoi. Rozróżniłam głos pana Rochestera i usłyszałam, jak mówił:
1797— Tędy, proszę cię, tędy. To jest twój pokój.
1798Mówił wesoło, swobodny ton głosu uspokoił mnie. Wkrótce zasnęłam.
Rozdział XX
1799Zapomniałam dnia tego zaciągnąć zasłonę koło łóżka, co zwykle czyniłam, a także spuścić storę u okna. Toteż gdy księżyc w pełni posunął się tak daleko, że przez niezasłoniętą szybę oświecił moje posłanie, blask jego mnie obudził. Zbudzona w głębi nocy, otworzyłam oczy i popatrzyłam na twarz księżyca — srebrnobiałą, czystą jak kryształ. Piękna była, lecz zbyt uroczysta. Uniosłam się i wyciągnęłam rękę, chcąc zaciągnąć zasłonę.
1800 1801Noc, jej spokój, jej ciszę rozdarł dziki, ostry, przeraźliwy głos, wstrząsający domem od końca do końca.
1802Puls mój się zatrzymał, serce bić przestało, wyciągnięta ręka zdrętwiała. Krzyk zamarł i nie powtórzył się więcej. W istocie, żadne stworzenie, które by krzyk tak okropny wydało, nie mogłoby powtórzyć go prędko, żaden potężny kondor z gniazda swojego na szczytach Andów[192] po tak przeraźliwym krzyku nie mógłby go ponowić, nie odpocząwszy przed nowym wysiłkiem.
1803Głos ten płynął z trzeciego piętra, gdyż dochodził z góry. I na górze też — tak, w pokoju tuż nad moim sufitem — posłyszałam teraz śmiertelną walkę; śmiertelną wydawała się, sądząc po hałasie. Równocześnie na wpół zduszony głos zawołał po trzykroć z rzędu:
1804— Na pomoc! Na pomoc! Na pomoc!
1805— Czyż nikt nie pójdzie? — zawołałam, a wtedy, podczas gdy borykanie się i dziki tupot trwały dalej, doleciało mnie przez sufit i ściany wołanie:
1806— Rochester! Rochester! Na miłość boską, przyjdź tutaj!
1807Drzwi jakieś otworzyły się, ktoś biegł, ktoś pędził wzdłuż korytarza. Na podłodze nade mną usłyszałam inne kroki i coś upadło. Teraz nastąpiła cisza.
1808Zarzuciłam na siebie ubranie, chociaż groza mną wstrząsała, i wyszłam z pokoju. Wszyscy śpiący pobudzili się. Okrzyki i szepty przerażenia słychać było we wszystkich pokojach, otwierały się drzwi jedne za drugimi. To jedna osoba wyglądała, to znowu druga — korytarz się zapełnił. Panowie i panie, wszyscy powstawali. W zamieszaniu ze wszystkich stron rozległy się pytania: „Ach, co to jest?”, „Czy się komu co złego stało?”, „Co się stało?”, „Przynieś świecę!”, „Czy to pożar?”, „Czy to rozbójnicy?”, „Dokąd my uciekniemy?”. Gdyby nie światło księżyca, byliby wszyscy w zupełnej ciemności. Biegali tam i z powrotem, skupili się w gromadę. Ktoś klął, ktoś się potykał i zataczał, zamęt był nieopisany.
1809— Gdzież, u licha, jest Rochester? — zawołał pułkownik Dent. — Nie widzę go w łóżku!
1810— Tutaj jestem! Tu! — odkrzyknięto mu w odpowiedzi. — Bądźcie wszyscy państwo spokojni, już idę.
1811Otworzyły się drzwi na końcu korytarza i ukazał się pan Rochester ze świecą w ręku — wracał z trzeciego piętra. Jedna z pań podbiegła natychmiast ku niemu i chwyciła go za ramię. Była to panna Ingram.
1812— Cóż to za straszny wypadek się zdarzył? — przemówiła. — Niech pan mówi. Niech pan nam najgorsze powie od razu!
1813— Tylko niech mnie panie nie przewrócą albo nie uduszą — odpowiedział, gdyż teraz uczepiły się go obydwie panny Eshton, a dwie starsze damy w obszernych białych szlafrokach płynęły prosto na niego jak okręty z rozwiniętymi żaglami.
1814— Wszystko w porządku! Wszystko w porządku! — wołał. — To po prostu scena z Wiele hałasu o nic[193]. Panie, usuńcie się, bo stanę się niebezpieczny!
1815I niebezpieczny się wydawał rzeczywiście. Jego czarne oczy ciskały błyskawice. Opanowując się z wysiłkiem, dodał:
1816— Jedna ze służących miała zmorę nocną, nic więcej. Jest to osoba wrażliwa, nerwowa. Wydało jej się przez sen, że widzi jakąś zjawę czy coś podobnego, i ze strachu dostała ataku nerwowego. A teraz muszę prosić, żebyście państwo powrócili do sypialń, bo dopóki w domu nie zapanuje spokój, nie można się nią należycie zająć. Panowie, bądźcie łaskawi dać paniom dobry przykład. Panno Ingram, jestem pewien, że pani okaże się wyższa ponad niemądre strachy. Amy, Louiso, wracajcie do swych gniazdek jak para posłusznych gołąbków. Mesdames — tu zwrócił się do dwóch matron — zaziębicie się, jak Bóg na niebie, jeżeli dłużej stać będziecie w tej zimnej galerii.
1817I tak — to łagodząc, to rozkazując — zdołał na koniec zapędzić wszystkich do sypialń. Ja zaś, nie czekając na rozkaz, usunęłam się do swojej, niezauważona przez nikogo.
1818Nie miałam mimo to zamiaru kłaść się do łóżka. Przeciwnie, ubrałam się starannie. Odgłosy, które mnie doszły po owym krzyku, i słowa wypowiedziane słyszałam prawdopodobnie ja jedna tylko, gdyż płynęły one z pokoju położonego nad moim. Sądząc z nich jednak, byłam pewna, że nie sen służącej z taką grozą wstrząsnął całym domem i że wyjaśnienie podane przez pana Rochestera było zwykłym wymysłem dla uspokojenia gości. Ubrałam się przeto, ażeby w razie potrzeby być gotowa. Ubrawszy się, siedziałam długi czas przy oknie, patrząc na cichy ogród i osrebrzone pola w oczekiwaniu sama nie wiem czego. Zdawało mi się, że jakieś zdarzenie musi nastąpić po tym dziwnym krzyku, tej walce i tym wołaniu.
1819Tymczasem nie, powrócił spokój. Wszelki szept, wszelki ruch ustawał stopniowo i może jakąś godzinę później zapanowała w Thornfield Hall cisza jak na pustyni. Noc i sen objęły dom w posiadanie. Tymczasem księżyc kłonił się już ku zachodowi. Zamiast siedzieć w chłodzie i w ciemności, pomyślałam, że raczej wyciągnę się ubrana na łóżku. Odeszłam od okna i jak najciszej przeszłam po dywanie. W chwili, gdy nachylałam się, by zdjąć trzewiki, ostrożna ręka cicho zapukała do drzwi.
1820— Czy jestem potrzebna? — zapytałam.
1821— Czy panna Jane wstała? — zapytał głos, którego się spodziewałam, głos pana Rochestera.
1822 1823 1824 1825— Więc proszę wyjść, ale spokojnie.
1826Usłuchałam. Pan Rochester stał na korytarzu, trzymając świecę.
1827— Jesteś mi potrzebna — rzekł — pójdź tędy, ale nie śpiesz się i nie rób hałasu.
1828Miałam na nogach cienkie pantofle, mogłam więc stąpać po chodniku cicho jak kot. Pan Rochester szedł wzdłuż korytarza i po schodach, aż w końcu zatrzymał się w niskim, ciemnym korytarzu nieszczęsnego trzeciego piętra. Ja szłam za nim i stanęłam przy jego boku.
1829— Czy nie masz gąbki w swoim pokoju? — zapytał szeptem.
1830 1831 1832 1833— Więc wracaj i przynieś jedno i drugie.
1834Poszłam, zabrałam oba przedmioty i powróciłam. Pan Rochester czekał, trzymał w ręku klucz. Zbliżywszy się do jednych z tych małych, czarnych drzwi, wsunął go w zamek. Zatrzymał się jednak i znów zwrócił się do mnie:
1835— Czy nie zrobi ci się słabo na widok krwi?
1836— Sądzę, że nie, jednak nie byłam dotąd nigdy wystawiona w tym na próbę.
1837Uczułam dreszcz, gdy to mówiłam, nie zrobiło mi się jednak ani zimno, ani słabo.
1838— Pokaż mi rękę — rzekł — nie możemy ryzykować omdlenia.
1839 1840— Ciepła i spokojna — zauważył.
1841Przekręcił klucz i otworzył drzwi.
1842Ujrzałam pokój, który — pamiętałam — widziałam już przedtem, wtedy, kiedy pani Fairfax oprowadzała mnie po domu. Zawieszony był makatami, w jednej części jednak tkanina była teraz odgarnięta i zobaczyłam drzwi, wówczas niewidoczne. Drzwi te były otwarte, światło jaśniało w pokoju w głębi. Słyszałam płynący stamtąd chrapliwy pomruk, przypominający warczenie psa. Pan Rochester, postawiwszy świecę, powiedział do mnie: „Poczekaj chwilę”, po czym wszedł do wewnętrznego pokoju. Powitał go wybuch śmiechu — hałaśliwy zrazu, a kończący się tym, właściwym Grace Poole, diabelskim „Ha! Ha!”. A więc ona tam się znajdowała… Pan Rochester coś zarządził, nic nie mówiąc, chociaż słyszałam zwracający się do niego cichy głos. Wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
1843— Przyjdź tutaj, panno Jane! — zwrócił się teraz do mnie.
1844Przeszłam na drugą stronę wielkiego łóżka, które z opuszczonymi firankami zasłaniało znaczną część pokoju. Fotel stał w głowach łóżka, a w nim siedział mężczyzna, całkowicie ubrany z wyjątkiem ściągniętego surduta. Siedział cicho, z głową w tył przechyloną i zamkniętymi oczyma. Pan Rochester oświecił go świecą — poznałam w jego bladej, na pozór martwej twarzy obcego przybysza, pana Masona. Zauważyłam, że bielizna jego z jednego boku i na ramieniu przesiąknięta była krwią.
1845— Potrzymaj mi świecę — rzekł pan Rochester.
1846Usłuchałam. Przyniósł z umywalni miednicę z wodą
1847 1848Zrobiłam, jak kazał. Wziął gąbkę, zanurzył ją w wodzie i zwilżył nią trupio bladą twarz. Zażądał ode mnie buteleczki z solami i przytknął ją do nozdrzy zemdlonego. Pan Mason niebawem otworzył oczy i jęknął. Pan Rochester rozpiął koszulę rannego, którego barki i ramię były obandażowane, zebrał gąbką krew, szybko ściekającą kroplami.
1849— Czy jest bezpośrednie niebezpieczeństwo? — szepnął pan Mason.
1850— Cóż znowu! Nie, to zwykłe zadraśnięcie. Nie przerażaj się tak, człowieku, trzymaj się! Sprowadzę ci teraz chirurga, ja sam. Do rana, mam nadzieję, będzie cię można stąd wywieźć. Panno Jane — zwrócił się do mnie.
1851 1852— Będę cię musiał zostawić w tym pokoju z tym oto panem na godzinę, a może na dwie. Będziesz zbierała gąbką krew, jeśli się znów pokaże, tak jak ja to czynię. Gdyby mu się słabo robiło, podasz mu do ust tę szklankę z wodą, która tu na półce stoi, i podsuniesz mu pod nos sole. Nie mów do niego pod żadnym pozorem, a ty, Richardzie, naraziłbyś na niebezpieczeństwo życie, gdybyś mówił do niej. Jeżeli otworzysz usta albo poruszysz się, nie odpowiadam za następstwa.
1853Biedny człowiek znowu jęknął. Zdawało się, że nie śmie się ruszyć, strach przed śmiercią czy przed czymś innym paraliżował go po prostu. Pan Rochester wsunął mi zakrwawioną gąbkę do ręki, a popatrzywszy przez chwilę, jak jej używam, rzucił jeszcze te słowa: „Pamiętaj! Żadnej rozmowy!” i wyszedł z pokoju. Dziwnego doznałam uczucia, gdy klucz zgrzytnął w zamku i zamarł odgłos oddalających się kroków.
1854Więc oto byłam tutaj, na trzecim piętrze, zamknięta w jednej z tych tajemnych celek. Dokoła mnie noc, blady i krwawy widok przed oczyma, a drzwiami zaledwie odgrodzona ode mnie — morderczyni. Tak, to było przerażające. Resztę mogłam znieść, ale drżałam na myśl, że Grace Poole może wypaść i rzucić się na mnie.
1855Muszę jednakże wytrwać na stanowisku. Muszę śledzić tę twarz widmową, te sine, milczące wargi, którym nie wolno się poruszyć, te oczy — to zamknięte, to otwierające się, to błądzące po pokoju, to utkwione we mnie, a zawsze powleczone tępotą grozy. Muszę raz po raz zanurzać rękę w miednicy pełnej zakrwawionej wody i ocierać krew kapiącą. Muszę patrzeć na to, jak światło słabej świecy przygasa nad moją robotą, jak ciemnieją cienie na haftowanej, zabytkowej makacie dokoła mnie, czarne pod zasłonami wielkiego, starego łóżka, dziwnie drżące nad drzwiami wielkiej szafy naprzeciw, której front, podzielony na dwanaście pól, dźwigał grubo rzeźbione głowy dwunastu apostołów, gdy na szczycie ponad nimi wznosił się hebanowy krzyż z konającym Chrystusem.
1856I w miarę, jak przewalająca się ciemność na przemian z błyskami światła błąkały się to tu, to tam, wyłaniał się z cienia to brodaty św. Łukasz [194]o pochylonym czole, to św. Jan [195]o długich, falujących włosach, to znów jawiła się diabelska twarz Judasza[196], nabierała życia i zdawało się, że lada chwila przedzierzgnie się w oblicze arcy-zdrajcy — samego szatana.
1857Wśród tego wszystkiego musiałam nie tylko czuwać, ale nasłuchiwać, wytężać słuch, czy nie usłyszę ruchów tej dzikiej bestii czy też szatana, w owej przez drzwi sąsiadującej norze. Jednakże od chwili wyjścia pana Rochestera jakby czar jakiś ją uciszył, przez całą noc usłyszałam jedynie trzy odgłosy w długich odstępach czasu: skrzypnięcie czyjegoś kroku, chwilowe wznowienie chrapliwego, psiego pomruku i głęboki ludzki jęk.
1858Tajemnica, Zbrodnia, ZbrodniarzA wtedy własne myśli zaczęły mnie dręczyć. Jakaż to zbrodnia żyła tutaj, wcielona w tym ustronnym domu, której ani wygnać, ani opanować nie mógł jego właściciel? Jaka tajemnica, wybuchająca to ogniem, to krwią w późnych godzinach nocnych? Cóż to za stworzenie było, co ukryte w twarzy i postaci zwykłej kobiety odzywało się raz głosem drwiącego demona, to znów krzykiem drapieżnego ptaka szukającego padliny?
1859A ten człowiek, nad którym się pochylałam, ten zwykły, spokojny cudzoziemiec — co go wplątało w tę sieć pełną grozy? Dlaczego napadła go ta furia? Co mu kazało błąkać się po tej części domu o tak niezwykłej porze, kiedy powinien był we śnie spoczywać? Słyszałam, jak pan Rochester wskazywał mu pokój na dole — cóż go tu sprowadziło? A dlaczego teraz taki był uległy, chociaż doświadczył gwałtu czy też zdrady? Dlaczego tak spokojnie godził się na ukrycie, którego żądał pan Rochester? Ale dlaczego pan Rochester żądał tego ukrycia? Na gościa jego uczyniono zamach, niedawno na własne jego życie ohydnie nastawano, a on tak jedno, jak drugie, zasłaniał tajemnicą i puszczał w niepamięć. Zauważyłam poprzednio, że pan Mason ulegał panu Rochesterowi, że tegoż gwałtowna wola władała bezwzględnie biernością tamtego. Upewniło mnie o tym te parę słów, które zamienili. Widoczne było, że w dawniejszych ich stosunkach bierne usposobienie jednego było pod stałym wpływem czynnej energii drugiego. Gdzież więc źródło tego przerażenia, z jakim pan Rochester usłyszał o przybyciu pana Masona? Dlaczego samo imię tej uległej osoby, którą jak dziecko samym słowem mógł prowadzić, poraziło go kilka godzin temu jak grom?
1860O! Nie mogłam zapomnieć wyrazu jego i bladości, gdy szepnął: „Panno Jane, dosięgnął mnie cios… Cios mnie dosięgnął, panno Jane!”. Nie mogłam zapomnieć, jak drżała ta ręka, którą oparł na moim ramieniu. A nie mogła to być drobna sprawa, skoro zdołała tak pognębić śmiałego ducha, tak wstrząsnąć potężną postacią Rochestera.
1861„Kiedyż on wróci? Kiedyż on wróci?” — wołałam w głębi duszy, gdy noc się przeciągała, a mój krwawiący pacjent słabł, wzdychał i jęczał. A tu ani dzień nie nadchodził, ani pomoc nie przybywała. Już kilka razy przysuwałam szklankę z wodą do zbielałych warg Masona, raz po raz podawałam mu sole trzeźwiące. Wysiłki moje wydawały się jednak bezskuteczne. Czy to cierpienie fizyczne czy moralne, czy też utrata krwi sprawiły — czy wszystko to razem — dość, że siły jego wyczerpywały się prędko. Jęczał i wyglądał tak słabo, zagubiony i bezwładny, że obawiałam się, iż umiera, a nawet mówić do niego nie było mi wolno.
1862Świeca, wypalona do końca, zgasła nareszcie. Ujrzałam wtedy smugi szarego światła po brzegach story, świtało. Zaraz też usłyszałam szczekanie Pilota w odległej budzie na podwórzu i odżyła we mnie nadzieja. Nie na darmo, w pięć minut później zgrzyt klucza i lekkie skrzypnięcie drzwi obwieściły kres mego czuwania. Nie mogło ono trwać więcej niż dwie godziny, a jednak zdawało mi się, że okres kilku tygodni nie dłużyłby się bardziej.
1863Pan Rochester wszedł do pokoju, a z nim chirurg, po którego pojechał.
1864— A teraz, Carter, śpiesz się — zwrócił się pan Rochester do chirurga. — Daję ci tylko pół godziny na opatrzenie rany, założenie bandaży, sprowadzenie pacjenta na dół i wszystko.
1865— Czy jednak będzie go można ruszyć?
1866— Bez wątpienia, to nic poważnego. Jest zdenerwowany, trzeba w nim podtrzymać ducha. Dalej, bierz się do roboty.
1867Pan Rochester odsunął ciężką portierę, podniósł płócienną storę i wpuścił, ile było można, dziennego światła. Zdziwiłam się i ucieszyłam, widząc, jak świt się posunął, a różowe pręgi zaczynają rozświecać wschód nieba. Następnie pan Rochester zbliżył się do Masona, którego już chirurg wziął w obroty.
1868— No i cóż, mój poczciwcze, jak się czujesz? — zapytał.
1869— Zamordowała mnie, lękam się — brzmiała słaba odpowiedź.
1870— Nic podobnego! Nie traćże odwagi! Od dziś za dwa tygodnie śladu po tym nie będzie. Straciłeś trochę krwi i to wszystko. Carter, zapewnij go, że nie ma niebezpieczeństwa.
1871— Mogę to sumiennie uczynić — powiedział Carter, który tymczasem rozwinął bandaże. — Tylko żałuję, że nie mogłem być tu trochę wcześniej, nie byłby tak bardzo krwawił… Ale co to? Ciało na ramieniu jest rozszarpane, nie tylko przecięte. To nie jest rana zadana nożem, tu były zęby w robocie!
1872— Ugryzła mnie — szepnął pacjent. — Szarpała mnie jak tygrysica, gdy Rochester wydarł jej nóż.
1873— Nie powinieneś był ustępować, powinieneś był od razu z nią walczyć — powiedział pan Rochester.
1874— Ale w tych warunkach cóż można było zrobić? — odparł Mason. — Ach, to było straszne! — dodał, wstrząsając się. — A ja się tego nie spodziewałem, taka się z początku wydawała spokojna!
1875— Przestrzegałem cię — odpowiedział jego przyjaciel — mówiłem: strzeż się, gdy się do niej będziesz zbliżał. Zresztą mogłeś był zaczekać do jutra i pójść tam razem ze mną. To było czyste szaleństwo urządzać te odwiedziny dziś w nocy i to samemu.
1876— Myślałem, że będę mógł jakiś wpływ dobry wywrzeć.
1877— Myślałeś! Myślałeś! Doprawdy, gdy cię słucham, tracę cierpliwość. Przy tym wszystkim ucierpiałeś i jeszcze pewnie dosyć będziesz cierpiał przez to, żeś nie posłuchał mej rady, więc już nic więcej nie powiem. Carter… Spiesz się! Spiesz się! Słońce wzejdzie niedługo, a ja go muszę stąd wyprawić.
1878— Zaraz, panie, ramię już obandażowałem. Teraz muszę opatrzyć tę drugą ranę na przedramieniu. I tu, zdaje mi się, pracowały jej zęby.
1879— Ssała krew, powiedziała, że wyssie ze mnie serce — szepnął Mason.
1880Widziałam, jak się pan Rochester wzdrygnął. Dziwnie mocny wyraz wstrętu, obrzydzenia i nienawiści wykrzywił jego twarz. Powiedział jednak tylko:
1881— No, bądźże cicho, Richardzie, i nie rób sobie nic z jej bredzenia. Nie powtarzaj tego.
1882— Chciałbym zapomnieć — brzmiała odpowiedź.
1883— Zapomnisz, jak tylko opuścisz ten kraj. Gdy wrócisz do Spanish Town, będziesz mógł o niej myśleć jak o umarłej i pochowanej. Albo raczej: nie potrzebujesz wcale o niej myśleć.
1884— Niepodobieństwem będzie zapomnieć tę noc!
1885— Nie jest to żadne niepodobieństwo. Zdobądźże się raz, człowieku, na trochę energii! Dwie godziny temu myślałeś, że już po tobie, a oto teraz żyjesz w najlepsze i rozmawiasz. Ot widzisz! Carter już prawie skończył swą robotę, teraz ja ciebie przyzwoicie ogarnę. Panno Jane — tu zwrócił się do mnie po raz pierwszy od powrotu — weź ten klucz, idź na dół do mojej sypialni, stamtąd prosto naprzód do mojej ubieralni, otwórz górną szufladę komody i wydobądź czystą koszulę i krawat. Przynieś je tutaj, a spraw się zręcznie.
1886Poszłam. Zgodnie z jego wskazówkami znalazłam wymienione rzeczy i wróciłam z nimi.
1887— A teraz, panno Jane — powiedział — przejdź na drugą stronę łóżka, podczas gdy ja go będę ubierał, ale nie wychodź z pokoju, możesz być jeszcze potrzebna.
1888Usunęłam się, tak jak rozkazał.
1889— Czy nikł się nie ruszał na dole, gdy tam schodziłaś, panno Jane? — spytał pan Rochester.
1890— Nie, panie, było wszędzie bardzo cicho.
1891— Gładko cię wyprowadzimy, Dicku. Tak będzie lepiej, zarówno dla ciebie, jak dla tego tam nieszczęsnego stworzenia. Długo się o to starałem, by nie przyszło do publicznego odkrycia, i nie chciałbym, żeby do tego dojść miało na koniec. Proszę cię, Carter, pomóż mu włożyć kamizelkę. Gdzieś ty zostawił płaszcz futrzany? Nie możesz bez tego mili ujechać, ja wiem, w tym przeklętym, zimnym klimacie. W twoim pokoju? Panno Jane, pobiegnij, proszę, do pokoju pana Masona… Sąsiaduje z moim. Przynieś płaszcz, który tam zobaczysz.
1892Znowu pobiegłam i wróciłam, niosąc ogromny płaszcz, podbity i obłożony futrem.
1893— A teraz, panno Jane, mam nową posyłkę dla ciebie — powiedział mój niezmordowany zwierzchnik. — Musisz znów polecieć do mojego pokoju. Co za szczęście, że się suwasz na aksamitnych podeszwach. Pospolity posłaniec na nic by się w tym wypadku nie przydał. Musisz otworzyć środkową szufladę w moim stoliku toaletowym i wyjąć stamtąd małą buteleczkę i szklaneczkę, które tam znajdziesz. Ale żywo!
1894Poleciałam i przyniosłam żądane przedmioty.
1895— Dobrze! A teraz, doktorze, pozwolę sobie zadać lekarstwo ja sam, na moją własną odpowiedzialność. Dostałem ten kordiał[197] w Rzymie od włoskiego szarlatan, draba, którego ty byś kopnął. Nie można tego używać we wszystkich wypadkach, ale dobre jest w niektórych razach, tak jak teraz na przykład. Panno Jane, trochę wody!
1896Wyciągnął małą szklaneczkę, a ja napełniłam ją do połowy z karafki stojącej na umywalni.
1897— Dosyć. A teraz zwilż brzeg buteleczki.
1898Zrobiłam to. Odmierzył dwanaście kropel karmazynowego płynu i podał to Masonowi.
1899— Wypij, Richardzie, to ci na jakąś godzinę doda otuchy, której ci potrzeba.
1900— Czy tylko mi to nie zaszkodzi? Czy nie wywołuje zapalenia?
1901 1902Pan Mason usłuchał, ponieważ oczywiście opierać się byłoby rzeczą daremną. Był już teraz ubrany i blady, bez śladów krwi i zabrudzenia. Pan Rochester pozwolił mu posiedzieć trzy minuty po zażyciu lekarstwa, po czym ujął go pod ramię.
1903— Teraz jestem pewien, że potrafisz utrzymać się na nogach — rzekł. — Spróbuj.
1904 1905— Carter, ty weź go pod drugie ramię. Bądź dobrej myśli, Ryszardzie. No, ruszże się… Tak… O, widzisz!
1906— Czuję się lepiej — zauważył pan Mason.
1907— Byłem tego pewien. A teraz, panno Jane, idź, proszę, przed nami tylnymi schodami. Otwórz drzwi od bocznego korytarza i powiedz woźnicy pocztowego ekwipażu, którego zobaczysz na podwórzu albo tuż za bramą, gdyż powiedziałem mu, żeby terkoczącymi kołami nie jechał po bruku, ażeby był gotów, że idziemy. Ale, ale… Panno Jane, gdyby się tam kto kręcił, stań u stóp schodów i chrząknij.
1908Wybiło już tymczasem wpół do szóstej i słońce wzejść miało za chwilę. W kuchni jednakże zastałam jeszcze ciemności i ciszę. Drzwi od bocznego korytarza były zaryglowane. Otworzyłam je, jak mogłam najciszej. Wszędzie na podwórzu panował spokój, ale bramy były szeroko otwarte i stała tam karetka pocztowa z zaprzęgniętymi końmi i woźnicą na koźle. Zbliżyłam się i powiedziałam mu, że panowie już idą. Skinął na to głową, ja zaś rozejrzałam się uważnie dokoła i nasłuchiwałam. Cisza wczesnego ranka zalegała wszędzie, zasłony nad oknami pokoi służących były jeszcze zaciągnięte, małe ptaszki ćwierkały w ubielonych kwiatami drzewach sadu, których gałęzie, jak białe girlandy, przewieszały się przez mur, zamykający z jednej strony podwórze. Konie powozowe tupały raz po raz w zamkniętych stajniach, nad wszystkim innym panowała cisza.
1909Teraz ukazali się panowie. Mason, podpierany z obu stron przez pana Rochestera i chirurga, szedł stosunkowo swobodnie. Pomogli mu wsiąść do powozu, Carter poszedł w jego ślady.
1910— Polecam go twojej opiece — powiedział pan Rochester do doktora. — Nie wypuść go z twego domu, dopóki zupełnie nie wydobrzeje. Przyjadę za dzień albo dwa przekonać się, jak on się miewa. Richardzie, jakże się czujesz?
1911— Świeże powietrze orzeźwia mnie, Edwardzie.
1912— Doktorze, zostaw okno po jego stronie otwarte, nie ma wiatru. Bywaj zdrów, Dicku!
1913 1914 1915— Daj jej dobrą opiekę, każ ją traktować jak najłagodniej i najczulej, każ ją… — tu przerwał i rozpłakał się.
1916— Robię wszystko, co mogę, robiłem to i będę robił — brzmiała odpowiedź.
1917Zamknął drzwiczki i ekwipaż ruszył.
1918— Ale dałby Bóg, żeby się to wszystko raz mogło skończyć! — dodał pan Rochester, zamykając i utwierdzając ciężkie bramy podwórzowe.
1919Po czym ruszył roztargniony wolnym krokiem ku drzwiom w murze okalającym sad. Mniemając, że już mu jestem niepotrzebna, zamierzałam wrócić do domu, gdy znów usłyszałam wołanie: „Panno Jane!”. Otworzył drzwi i stał przy nich, czekając na mnie.
1920— Pójdźmy odetchnąć przez chwilę świeżością — rzekł. — Ten dom to po prostu więzienie, czy tego nie odczuwasz?
1921— Mnie się on wydaje wspaniałą rezydencją.
1922— Urok niedoświadczenia masz na oczach — powiedział — widzisz ten dom przez zaczarowane szkła. Nie potrafisz dopatrzyć się, że pozłota to błoto, jedwabne draperie to pajęczyny, że marmur to ordynarny łupek, politurowane drzewo to nędzne heblowiny i chropawa kora. Ale tutaj — wskazał na liściaste otoczenie dokoła nas — tu wszystko jest rzetelne, miłe i czyste.
1923Szedł wzdłuż ścieżki, po jednej stronie obsadzonej bukszpanem, jabłoniami, gruszami i czereśniami, po drugiej obwiedzionej grządką różnych kwiatów, lewkonii, goździków, prymul, bratków, zmieszanych z polnymi różyczkami i różnymi wonnymi ziołami. Były tak świeże, jak tylko być mogły, po szeregu kwietniowych deszczyków i słonecznych prześwietleń w ten uroczy, wiosenny poranek. Słońce właśnie wypływało na zaróżowione od wschodu niebo, a promienie jego oświecały kwiatem i rosą obsypane drzewa owocowe i cieniste ścieżki pod nimi.
1924— Panno Jane, czy mam ci dać kwiatek?
1925Zerwał na wpół rozwiniętą różę, pierwszą na krzaku i podał mi.
1926 1927— Czy lubisz wschód słońca? Niebo z tymi lekkimi, wysokimi chmurkami, które z pewnością rozwieją się w miarę, jak dzień będzie się ogrzewał? Pogodne, wonne powietrze?
1928 1929— Dziwną noc spędziłaś, panno Jane.
1930 1931— I pobladłaś od tego. Czy bałaś się, gdym cię zostawił samą z Masonem?
1932— Bałam się, żeby ktoś nie wyszedł z tamtego pokoju w głębi.
1933— Ależ ja zamknąłem drzwi, a klucz miałem w kieszeni. Byłbym bardzo niedbałym pasterzem, gdybym był zostawił owieczkę, moją najmilszą owieczkę, niestrzeżoną, tak blisko jaskini wilka. Byłaś zupełnie bezpieczna.
1934— Czy Grace Poole będzie tu dalej mieszkała, panie?
1935— O, tak! Nie zaprzątaj sobie nią głowy, wygnaj tę sprawę z myśli.
1936— Jednakże zdaje mi się, że życiu pańskiemu grozi niebezpieczeństwo, dopóki ona tu pozostaje.
1937— Nie bój się, będę się strzegł.
1938— Czy niebezpieczeństwo, którego się pan wczoraj lękał, minęło?
1939— Nie mógłbym za to ręczyć, dopóki Mason nie opuści Anglii, a i wtedy nawet nie. Żyć oznacza dla mnie, panno Jane, stanie na skorupie krateru, która może pęknąć i w każdej chwili wybuchnąć ogniem.
1940— Jednakże pan Mason wydaje się człowiekiem, którego łatwo prowadzić. Wyraźnie ma pan wielki wpływ na niego, on nigdy się panu nie sprzeciwi ani rozmyślnie nie skrzywdzi pana.
1941— O nie! Mason mi się nie sprzeciwi ani też świadomie i rozmyślnie nie wyrządzi mi krzywdy, ale bez złego zamiaru mógłby w jednej chwili, jednym nieostrożnym słowem, pozbawić mnie jeżeli nie życia, to szczęścia na zawsze.
1942— Niech mu pan powie, żeby był ostrożny, niech mu pan powie, czego się pan obawia i niech go pan nauczy, jak ma unikać niebezpieczeństwa.
1943Roześmiał się sarkastycznie, chwycił moją rękę i natychmiast odsunął ją od siebie.
1944— Gdybym mógł to zrobić, ty naiwne stworzenie, gdzieżby było niebezpieczeństwo? Zniknęłoby od razu. Odkąd znam Masona, wystarczy, bym mu powiedział: „Zrób to”, a on to natychmiast zrobi. Ale w tym wypadku ja mu nie mogę dawać rozkazów, nie mogę mu powiedzieć: „Strzeż się, byś mi krzywdy nie wyrządził, Richardzie”, gdyż on w żaden sposób nie może wiedzieć, że mi się krzywda stanie. Teraz wyglądasz na zdziwioną, jak wobec zagadki, ale ja jeszcze dalej zagadkowo mówić będę. Jesteś moją przyjaciółeczką, nieprawdaż?
1945— Lubię przysłużyć się panu i słuchać go we wszystkim, co słuszne.
1946— Tak, właśnie. Ja widzę, że tak jest. Widzę szczere zadowolenie w ruchach twych, w oczach, w twarzy, gdy mi pomagasz i dogadzasz, pracując dla mnie i ze mną we wszystkim, co, jak się tak charakterystycznie wyraziłaś, jest słuszne. Bo gdybym zażądał od ciebie czegoś, co byś uważała za niesłuszne, nie byłoby tego lekkonogiego biegania, tego zręcznego pośpiechu, tego żwawego spojrzenia i ożywionej cery. Przyjaciółka moja spojrzałaby wtedy na mnie, spokojna i blada i powiedziałaby: „Nie, panie, to niemożliwe, ja tego zrobić nie mogę, ponieważ to jest niesłuszne”. I byłaby niewzruszona, stała jak gwiazda. Tak, tak, i ty nasz władzę nade mną i mogłabyś mi krzywdę wyrządzić, ale ja nie śmiem ci pokazać miejsca, gdzie mogłabyś zadać ranę, gdyż, choć taka wierna i przyjacielska, przebiłabyś mnie od razu.
1947— Jeżeli nie ma pan powodu więcej się lękać pana Masona niż mnie, to zaiste bezpieczeństwo pańskie jest zupełne.
1948— Bóg by to dał, żeby tak było! Tutaj, panno Jane, jest altanka, usiądź.
1949Altankę stanowiło sklepione zagłębienie w murze, oplecione bluszczem, wewnątrz było proste siedzenie. Pan Rochester zajął je, zostawiając dla mnie miejsce przy sobie, ja jednakże stałam.
1950— Usiądź — powtórzył. — Ławka jest dosyć długa, dość na niej miejsca dla dwojga. Nie lękasz się chyba usiąść obok mnie, co? Czy uważałabyś to za niesłuszne, panno Jane?
1951Zamiast odpowiedzieć, usiadłam. Czułam, że niemądrze byłoby odmawiać.
1952— A teraz, moja przyjaciółeczko, podczas gdy słońce spija rosę, podczas gdy wszystkie kwiaty w tym starym ogrodzie budzą się i rozwijają, ptaki pisklętom swoim znoszą śniadanie, a wczesne pszczoły zaczynają swoją dzienną pracę, przedłożę ci sprawę, którą postaraj się uważać za swoją własną. Przede wszystkim jednak popatrz na mnie i powiedz, czy czujesz się swobodna, czy nie lękasz się, że błądzę, zatrzymując cię, albo że ty błądzisz, pozostając.
1953— Nie, panie, jestem swobodna i zadowolona.
1954Wspomnienia, Przemiana, Konflikt wewnętrzny— A więc, panno Jane, wezwij na pomoc wyobraźnię. Wyobraź sobie, że już nie jesteś dziewczęciem dobrze wychowanym i opanowanym, ale rozpuszczonym chłopcem, którego rozpieszczano od dzieciństwa. Wyobraź sobie siebie w dalekim, obcym kraju. Przypuśćmy, że popełniasz tam wielki błąd. Mniejsza o to, jakiej natury i z jakich powodów, ale taki, którego następstwa musisz ponosić przez całe życie i który zatruwa całe twoje istnienie. Zwracam uwagę, że nie nazwałem go zbrodnią, nie mówię tu o rozlewie krwi ani innym zawinionym czynie, który stawiałby sprawę w kolizji z prawem. Wyraziłem się „błąd”. Rezultaty tego, coś uczyniła, stają się dla ciebie z czasem wprost nieznośne. Przedsiębierzesz środki, by uzyskać ulgę, niezwykłe środki, ale ani przeciwne prawu, ani nacechowane winą. Pomimo to jesteś nieszczęśliwa, gdyż nadzieja opuściła cię u samego wstępu do życia. Słońce twe w południe uległo zaćmieniu i czujesz, że tak zostanie aż do zachodu. Gorzkie, nikczemne wspomnienia stały się jedynym pokarmem twojej pamięci. Tułasz się, to tu, to tam, szukając odpoczynku na obczyźnie, szczęścia w uciechach bezdusznych, zmysłowych uciechach, co oszałamiają myśl i mrożą uczucie. Z sercem znużonym i oschłą duszą wracasz do domu po latach dobrowolnego wygnania. Zawierasz nową znajomość, jak i gdzie, o to mniejsza. W tym nowym znajomym znajdujesz wiele dobrych i jasnych zalet, których na próżno szukałaś przez lat dwadzieścia, a tak świeże są one, tak zdrowe, bez plamy i bez skazy… Takie towarzystwo wskrzesza życie, odradza. Czujesz, że teraz wracają dni lepsze, podnioślejsze pragnienia, czystsze uczucia. Pragniesz na nowo rozpocząć życie, spędzić jego pozostałe dni w sposób godniejszy istoty nieśmiertelnej. Dla osiągnięcia tego celu, czy masz prawo przeskoczyć zaporę obyczajową, prostą, konwencjonalną przeszkodę, której ani sumienie twoje nie uświęca, ani twój sąd nie uznaje?
1955Zamilkł, czekając na odpowiedź. I cóż ja mogłam odpowiedzieć? O, gdyby jaki dobry duch chciał mi podszepnąć trafną, zadowalającą ripostę! Daremne pragnienie! Wietrzyk zachodni szeptał w bluszczach dokoła mnie, ale żaden dobrotliwy Ariel[198] nie przemówił do mnie jego tchnieniem. Ptaki śpiewały wśród gałęzi, ale śpiew ich, chociaż słodki, nie kształtował się w wyrazy.
1956Tu znowu pan Rochester zadał pytanie.
1957— Czy taki błądzący grzesznik, teraz żalem zdjęty, pragnący spokoju, ma prawo, wbrew opinii świata, przywiązać do siebie na zawsze to miłe, wdzięczne, mądre stworzenie, zdobywając przez to własny spokój duszy i odrodzenie życia?
1958— Panie — odpowiedziałam — ani odpoczynek tułacza, ani poprawa grzesznika nie powinny nigdy zależeć od istoty bliźniej. Ludzie umierają, filozofom często braknie mądrości, chrześcijanom dobroci. Jeżeli ktoś, kogo pan znał, cierpiał i błądził, niechaj spojrzy wyżej ponad swoich bliźnich, szukając tam siły do poprawy i pociechy kojącej cierpienie.
1959Spowiedź— Ale narzędzie, narzędzie! Bóg, który spełnia dzieło, wyznacza narzędzie. Ja sam, mówię ci to teraz bez osłonek, byłem człowiekiem wykolejonym, błądzącym, grzesznym. I wierzę, że ku uleczeniu swemu znalazłem narzędzie w…
1960Przerwał. Ptaki śpiewały dalej, liście lekko szeleściły. Aż dziwnie mi było, że nie przerwały śpiewów i szeptów, by pochwycić najbliższe słowo wyznania, ale długo musiałyby czekać, gdyż długo trwało milczenie. Na koniec podniosłam oczy na milczącego towarzysza, a on przenikliwie wpatrywał się we mnie.
1961— Przyjaciółeczko — przemówił zmienionym zupełnie tonem, podczas gdy i twarz jego przybrała inny wyraz, tracąc łagodność i powagę, a przyoblekając szorstkość i sarkazm — zauważyłaś moje tkliwe uczucia dla panny Ingram. Czy nie sądzisz, że, gdybym się z nią ożenił, ona by mnie niesłychanie skutecznie powiodła ku odrodzeniu?
1962Podniósł się szybko, poszedł sam aż na drugi koniec ścieżki, a wracając, nucił jakąś melodię.
1963— Panno Jane, panno Jane — rzekł, stając przede mną — strasznie pobladłaś wskutek tego czuwania. Czy nie przeklinasz mnie za to, że ci zakłóciłem spokój?
1964— Miałabym pana przeklinać? Nie, panie.
1965— Więc podaj mi rękę na potwierdzenie tego. O, jakie zimne paluszki! Cieplejsze były, kiedy dotknąłem ich w nocy przed drzwiami tajemniczego pokoju. Panno Jane, kiedy znów będziesz czuwać wraz ze mną?
1966— Kiedy będę mogła być użyteczna, panie.
1967— Na przykład w przeddzień mojego ślubu! Jestem pewien, że wtedy nie będę mógł spać. Czy przyrzekniesz mi, że posiedzisz ze mną i dotrzymasz mi towarzystwa? Do ciebie mogę mówić o mojej ślicznej, gdyż teraz ty ją widziałaś i znasz ją.
1968 1969— Wyjątkowa piękność, nieprawdaż, panno Jane?
1970 1971— Okazała kobieta, prawdziwie okazała, panno Jane: brunetka, wielka i pełna. Włosy takie jak jej musiały mieć damy Kartaginy[199]… Masz tobie! Oto Dent i Lynn zaszli do stajni! Wracaj przez ogród, przez tę furtkę.
1972Poszłam w jedną stronę, on poszedł w drugą i usłyszałam, jak na podwórzu mówił wesoło:
1973— Mason wstał najwcześniej z was wszystkich dziś rano. Wyjechał przed wschodem słońca. Ja wstałem o czwartej, żeby go pożegnać.
Rozdział XXI
1974Tajemnica, SenPrzeczucia, sympatie i znaki są to trzy dziwne zjawiska, które razem tworzą tajemnicę, do której ludzkość jeszcze nie znalazła klucza. Nigdy nie wyśmiewałam przeczuć, gdyż doświadczałam ich sama. Wierzę, że istnieją niezrozumiałe dla nas, śmiertelników, sympatie, jak na przykład sympatia między krewnymi, którzy albo wcale, albo mało się znają. Istnienie takich uczuć stwierdza bodaj pochodzenie ich z jednego źródła. A znaki? Czyż możemy wiedzieć? Może to po prostu dowody wyższej sympatii dla człowieka?
1975Będąc jeszcze małą dziewczynką, może sześcioletnią, słyszałam, jak raz Bessie Leaven opowiadała Marcie Abbot, że śniła o małym dziecku i że sen o dzieciach to nieomylny znak zmartwienia dla tego, który śni, albo dla jego krewnych. To wyjaśnienie byłoby mi może wyszło z pamięci, gdyby następujący zaraz potem wypadek nie był go utrwalił. Bessie nazajutrz wezwano do domu do umierającej siostrzyczki.
1976W ostatnich czasach często przypominało mi się to opowiadanie i ten wypadek, przez cały bowiem poprzedni tydzień rzadko minęła noc, która by mi nie przyniosła snu o małym dziecku. To piastowałam je na ręku, to kołysałam na kolanach, to przyglądałam się bawiącemu się stokrotkami na trawniku albo maczającemu rączki w bieżącej wodzie. Jednej nocy było to dziecko płaczące, innej znowu śmiejące się, raz tuliło się do mnie, kiedy indziej uciekało ode mnie. Jakikolwiek jednak zdradzało humor, jakikolwiek był jego wygląd, przez siedem nocy z rzędu zjawiało się z chwilą, gdy wstępowałam w krainę snów. Niemiły był ten dziwny powrót jednego pojęcia, jednego obrazu, i czułam się zdenerwowana, gdy nadchodziła godzina spoczynku. Z takiego snu o małym dziecku zbudziłam się owej księżycowej nocy, gdy usłyszałam ten straszny krzyk. Po obiedzie zaś następnego dnia zawezwano mnie na dół, zawiadamiając, że w pokoju pani Fairfax jest ktoś, kto chce się ze mną widzieć. Przyszedłszy tam, ujrzałam czekającego na mnie człowieka, z pozoru służącego dworskiego. Ubrany był w głęboką żałobę, a kapelusz, który trzymał w ręku, otoczony był krepą.
1977— Zapewne pani nie przypomina mnie sobie, panienko — zaczął, wstając, gdy weszłam — nazywam się Leaven. Służyłem jako stangret u pani Reed, gdy pani była w Gateshead, osiem czy dziewięć lat temu, i dotychczas tam służę.
1978— O, Robercie! Jak się macie? Bardzo dobrze was pamiętam, pozwalaliście mi czasem przejechać się na karym kucyku panny Georgiany. A jakże się miewa Bessie? Wyście się z Bessie ożenili, nieprawdaż?
1979— Tak, panienko. Moja żona ma się doskonale, dziękuję. Dała mi jeszcze jedno malutkie ze dwa miesiące temu, troje teraz mamy. I zdrowi są oboje: matka i dziecko.
1980— A we dworze wszystko dobrze, Robercie?
1981— Bardzo mi żal, że nie mogę dać panience lepszych o państwu wiadomości: bardzo tam źle u nich teraz, wielkie mają zmartwienie.
1982— Przecież chyba nikt nie umarł? — rzekłam, spojrzawszy na jego czarne ubranie.
1983On także popatrzył na krepę dokoła swego kapelusza i odpowiedział:
1984— Pan John umarł, wczoraj minął tydzień, w swoim mieszkaniu w Londynie.
1985 1986 1987— I jakże jego matka to znosi?
1988— Bo, widzi panienka, to nie jest zwyczajne nieszczęście. On prowadził hulaszcze życie, przez te ostatnie trzy lata dopuszczał się dziwnych wybryków, a śmierć jego była skandalem.
1989— Słyszałam od Bessie, że nie prowadził się dobrze.
1990— Nie prowadził się dobrze! Nie mógł się gorzej prowadzić, stracił zdrowie i zrujnował majątek wśród najgorszych towarzyszy i najgorszych kobiet. Wpadł w długi i dostał się do więzienia. Matka uratowała go dwa razy, ale jak tylko znalazł się na wolności, wracał do dawnych kompanów i dawnych przyzwyczajeń. Nie miał mocnego rozumu, a łotry, wśród których żył, nabierały go, że to wszelkie pojęcie przechodzi. Ze trzy tygodnie temu przyjechał do Gateshead i chciał, żeby pani oddała mu wszystko. Pani odmówiła. I tak środki jej od dawna były uszczuplone z winy jego rozrzutności. Toteż wyjechał z powrotem, a wkrótce przyszła wiadomość, że nie żyje. Jak umarł, Bóg to wie… Mówią ludzie, że sam sobie życie odebrał.
1991Milczałam. Straszne to były wieści. Robert Leaven mówił dalej:
1992— ChorobaPani już od pewnego czasu szwankowała na zdrowiu. Utyła bardzo, ale sił jej brakło, a strata pieniędzy i strach przed ubóstwem zupełnie ją podcięły. Wiadomość o śmierci pana Johna i o tym, jaka ta śmierć była, zbyt nagle do niej doszła. To sprowadziło atak paraliżu. Na trzy dni odjęło jej mowę, ale ostatniego wtorku było jej jakby lepiej. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, wciąż dawała znaki mojej żonie i coś bełkotała. Dopiero wczoraj Bessie zrozumiała, że pani wymawia imię panienki. Na koniec zrozumiała inne wyrazy: „Sprowadźcie Jane… Sprowadźcie Jane Eyre, chcę z nią pomówić”. Bessie nie jest pewna, czy pani jest przy zdrowych zmysłach i czy te słowa coś znaczą, ale powtórzyła je pannom Reed i radziła, żeby posłać po panią. Panny odkładały to z początku, ale matka ich tak się zaczęła niepokoić i tyle razy powtarzała „Jane, Jane”, że zgodziły się w końcu. Ja wczoraj wyjechałem z Gateshead, ale jeżeli panienka może być gotowa, rad bym panią zabrać ze sobą jutro rano.
1993— Dobrze, Robercie, będę gotowa. Zdaje mi się, że powinnam pojechać.
1994— I ja tak myślę, panienko. Bessie powiedziała, że jest pewna przyjazdu panienki. Ale panienka zapewne będzie musiała poprosić o urlop, zanim będzie mogła wyjechać?
1995— Naturalnie i zaraz też to uczynię.
1996Zaprowadziwszy go do hallu służących, poleciłam go opiece Johna i jego żony, a sama poszłam poszukać pana Rochestera.
1997Pogarda, Pozycja społecznaNie było go w dolnych pokojach, nie było go na podwórzu, w stajniach ani w ogrodzie. Zapytałam panią Fairfax, czy go widziała. Tak, zdawało jej się, że gra w bilard z panną Ingram. Pośpieszyłam przeto do pokoju bilardowego. Dolatywał stamtąd stuk kul i gwar głosów. Pan Rochester, panna Ingram, obydwie panny Eshton i ich wielbiciele uczestniczyli w grze. Potrzebowałam zdobyć się na trochę odwagi, by przerwać tak interesującą partię. Nie mogąc jednak odwlekać sprawy, przybliżyłam się do pana domu, stojącego obok panny Ingram. Gdy się przysuwałam, panna Ingram obróciła się i spojrzała na mnie z góry. Oczy jej zdawały się pytać: „Co tu może chcieć to pełzające stworzenie?”, gdy zaś cichym głosem przemówiłam: „Panie Rochester…”, uczyniła ruch, jakby miała ochotę drzwi mi pokazać. Pamiętam, jak wyglądała w tej chwili, a wyglądała wdzięcznie i uderzająco ładnie: miała na sobie ranną toaletę z jasnoniebieskiej krepy i błękitny, gazowy szalik owinięty dokoła głowy. Była wielce ożywiona grą, a podrażniona pycha nie zeszpeciła wyrazu jej dumnych rysów.
1998— Czy ta osoba ma do pana interes? — zapytała pana Rochestera, a wtedy on obejrzał się, chcąc się przekonać, kto to taki ta „osoba”.
1999Po twarzy jego przemknął wyraz zaciekawienia, jeden z tych jego dziwnych, dwuznacznych wyrazów, odłożył kij i wyszedł za mną z pokoju.
2000— No i cóż, panno Jane? — zapytał, oparty plecami o drzwi szkolnego pokoju, które był zamknął za sobą.
2001— Jeżeli pan łaskaw, chciałabym prosić o urlop na wyjazd na tydzień, a może na dwa.
2002 2003— Odwiedzić chorą osobę, która po mnie przysłała.
2004— Jaką chorą osobę? Gdzie ona mieszka?
2005 2006— W hrabstwie X? To sto mil stąd! Któż to być może, kto z takiej odległości przysyła po ludzi i każe się odwiedzać?
2007— Na nazwisko jej Reed… To pani Reed.
2008— Reed z Gateshead? Był taki Reed z Gateshead, sędzia.
2009 2010— A co ty, panno Jane, masz z nią wspólnego? Skądże ją znasz?
2011— Pan Reed był moim wujem, bratem mojej matki.
2012— Doprawdy? Nigdy mi o tym nie mówiłaś. Zawsze twierdziłaś, że nie masz żadnych krewnych.
2013— Żadnych, którzy by się chcieli do mnie przyznać. Wuj Reed umarł, a wdowa po nim wyrzekła się mnie.
2014 2015— Ponieważ byłam biedna, byłam dla niej ciężarem i nie lubiła mnie.
2016— Ale Reed pozostawił dzieci. Musisz mieć kuzynów. Sir George Lynn mówił wczoraj o młodym Reedzie z Gateshead, jednym z najgorszych nicponiów w mieście, a Ingram wspominał o pannie Georgianie Reed, również z Gateshead, wielce podziwianej piękności rok czy dwa lata temu w sezonie londyńskim.
2017— John Reed także już nie żyje, panie Rochester. Zrujnował siebie i po części swoją rodzinę. Przypuszczają, że popełnił samobójstwo. Te wiadomości takie wrażenie wywarły na matce, że dotknęła ją apopleksja.
2018— I cóż ty jej dobrego możesz zrobić? To nie ma sensu, panno Jane! Nigdy by mi nie przyszło do głowy pędzić sto mil, ażeby odwiedzić starą kobietę, która może umrzeć, zanim do niej dojedziesz. A przy tym, powiadasz, że się ciebie wyparła.
2019— Tak, ale to było dawno temu, kiedy jej stosunki inaczej się układały. Nie miałabym spokojnego sumienia, gdybym teraz nie spełniła jej życzenia.
2020— Jak długo chcesz tam zostać?
2021 2022— Przyrzeknij mi, że zostaniesz tam tylko tydzień…
2023— Wolałabym nie dawać słowa, może musiałabym je złamać.
2024— W każdym razie powrócisz, panno Jane, pod żadnym pozorem nie dasz się u niej zatrzymać na stałe?
2025— O nie! Z pewnością powrócę, jeśli wszystko będzie dobrze.
2026— A kto z tobą pojedzie? Przecież nie pojedziesz sto mil sama?
2027— Nie, panie, przysłała po mnie swojego stangreta.
2028— Czy to człowiek godzien zaufania?
2029— O tak, od dziesięciu lat służy w tej rodzinie.
2030Pan Rochester rozmyślał chwilę.
2031 2032 2033-Pieniądz, Bieda, Bogactwo– No dobrze. Będzie panna Jane potrzebowała pieniędzy. Nie możesz puszczać się w podróż bez pieniędzy, a przypuszczam, że wiele ich nie masz. Ja pannie Jane dotychczas nie płaciłem pensji. Ile też masz całego majątku, Jane? — zapytał, uśmiechając się.
2034Wyciągnęłam sakiewkę — skromna była jej zawartość.
2035 2036Wziął sakiewkę, wytrząsnął sobie cały skarb na dłoń i śmiał się, jak gdyby jego szczupłość go bawiła. Zaraz wyciągnął portfel.
2037— Weź to — rzekł, podając mi banknot.
2038Był to banknot pięćdziesięciofuntowy, a był mi winien tylko piętnaście funtów. Powiedziałam mu, że nie mogę wydać reszty.
2039— Ja nie potrzebuję reszty, przecież wiesz. Bierz swoją pensję.
2040Nie chciałam przyjąć więcej, niż mi się należało. Zmarszczył się zrazu, ale wnet, jak gdyby sobie coś przypomniał, powiedział:
2041— Słusznie! Słusznie! Lepiej ci teraz wszystkiego nie dawać, zostałabyś tam może ze trzy miesiące, gdybyś miała całe pięćdziesiąt funtów. Oto masz dziesięć. Czy to dosyć?
2042— Tak, panie, ale teraz winien mi pan jest jeszcze pięć.
2043— To wracaj po nie, masz u mnie czterdzieści funtów.
2044— Panie Rochester, może dobrze będzie, jeżeli wspomnę panu o jeszcze jednej sprawie, skoro mam po temu sposobność.
2045— O jeszcze jednej sprawie? Ciekaw jestem usłyszeć jakiej.
2046— Pan mi tak jakby oznajmił, nieprawdaż, że niezadługo zamierza się pan ożenić?
2047— Prawda. I cóż stąd za wniosek?
2048— W tym wypadku, panie, Adela powinna pójść do szkoły. Pan z pewnością uzna tę konieczność.
2049— Ażeby ją usunąć z drogi mojej przyszłej żonie, która w przeciwnym razie przeszłaby po niej bez dalszych ceremonii. Tak, niewątpliwie to myśl rozsądna. Adela, jak mówisz, musi iść do szkoły, a panna Eyre, naturalnie, musi iść prosto… Do diabła?
2050— Niekoniecznie, panie, ale muszę sobie poszukać posady gdzie indziej.
2051— Czas na to! — zawołał, zmieniając głos i wykrzywiając twarz zarazem dziwacznie i śmiesznie.
2052Patrzył na mnie przez dobrą chwilę.
2053— I stara pani Reed, i panny, jej córki, będą zapewne proszone o wyszukanie ci posady?
2054— Nie, panie, nie jestem z krewnymi w takich stosunkach, żeby mnie to upoważniało do proszenia ich o jakąś grzeczność, ale dam ogłoszenie.
2055— Wejdziesz prędzej na piramidy egipskie! — mruknął. — Żebyś mi się nie ważyła dawać ogłoszenia! Żałuję, że nie dałem ci tylko jednego suwerena[200], zamiast dziesięciu funtów. Oddaj mi dziewięć funtów, panno Jane, ja ich potrzebuję.
2056— I ja również, panie — odpowiedziałam, chowając ręce z sakiewką za siebie. — Nie mogę się w żaden sposób obejść bez tych pieniędzy.
2057— Skąpe stworzonko! — rzekł. — Odmawia mi, gdy ja proszę o pieniądze! Daj mi pięć funtów, panno Jane!
2058— Nie dam ani pięciu szylingów, panie, ani pięciu pensów[201] nawet.
2059— Pozwól mi tylko spojrzeć na te pieniądze.
2060— Nie, panie, nie można panu ufać.
2061 2062 2063 2064— Przyrzeknę panu wszystko, czego będę mogła dotrzymać.
2065— Więc przyrzeknij mi, że nie dasz ogłoszenia i że mnie powierzysz wyszukanie posady. Już ja ci ją znajdę.
2066— Chętnie to uczynię, jeżeli mi pan w zamian przyrzeknie, że i ja i Adela opuścimy dom, zanim żona pańska do niego wejdzie.
2067— Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! Na to mogę ci dać słowo. Zatem panna Jane jedzie jutro?
2068 2069— Czy zejdziesz do salonu po obiedzie?
2070— Nie, panie, muszę się przygotować do drogi.
2071— Więc musimy się pożegnać na czas pewien?
2072 2073— I jakże to ludzie odprawiają taką pożegnalną ceremonię, panno Jane? Naucz mnie, ja nie bardzo wiem.
2074— Mówią sobie „do widzenia” albo, jeżeli wolą, używają innego zwrotu.
2075 2076 2077 2078 2079— Do widzenia, tymczasem, panno Eyre. Czy to już wszystko?
2080 2081— Wydaje mi się to skąpe, oschłe i nie po przyjacielsku. Wolałbym jakoś inaczej. A gdyby tak coś dodać do tego rytuału? Gdyby, na przykład, dołączyć uścisk dłoni. Ale nie… To by mnie także nie zadowoliło. Więc ty mi tylko powiesz: „do widzenia”?
2082— To wystarcza, panie, tyleż życzliwości można zawrzeć w jednym serdecznym słowie, jak w wielu.
2083— Zapewne, ale to brzmi sucho i zimno… „Do widzenia”.
2084„Jak długo on tu stać będzie, plecami podpierając drzwi? — zadawałam sobie pytanie. — Chciałabym zacząć pakowanie…”. Tu odezwał się dzwonek obiadowy. Pan Rochester wyskoczył z pokoju nagle, ani słowa nie dodając. Już go więcej tego dnia nie widziałam, a nazajutrz rano wyjechałam, zanim on wstał jeszcze.
2085Około piątej godziny po południu pierwszego maja stanęłam w Gateshead przed lożą portiera. Wstąpiłam tam, zanim się udałam do dworu. Bardzo tam było czysto i ładnie. U okien wisiały białe firaneczki, podłoga bez jednej plamy, przy piecu krata i galeryjka aż świeciły blaskiem, a ogień palił się jasno. Bessie siedziała przy ogniu, piastując swoje najmłodsze, a mały Robert z siostrzyczką bawili się spokojnie w kąciku.
2086— Chwała Bogu! Wiedziałam, że pani przyjedzie — zawołała pani Leaven, widząc mnie w wejściu.
2087— Tak, Bessie — rzekłam, ucałowawszy ją — i mam nadzieję, że nie przybywam za późno. Jak się miewa pani Reed? Przecież żyje, jak ufam?
2088— Żyje i przytomniejsza jest, i spokojniejsza niż poprzednio. Doktor mówi, że może się to jeszcze przeciągnąć z jakiś tydzień albo dwa, ale nie spodziewa się, żeby mogła ostatecznie wyzdrowieć.
2089— Czy wspominała mnie w ostatnich czasach?
2090— Jeszcze dziś rano mówiła o pani i wyrażała życzenie, żeby pani przyjechała, ale teraz śpi, a przynajmniej spała dziesięć minut temu, gdy zachodziłam do dworu. Pani pogrążona jest jakby w letargu prawie przez całe popołudnie, ale budzi się o szóstej albo siódmej. Czy zechce pani odpocząć tutaj z godzinkę, a potem ja bym poszła tam z panią?
2091WspomnieniaW tej chwili wszedł Robert i Bessie, ułożywszy śpiące dziecko w kołysce, poszła go powitać. Następnie nalegała, bym zdjęła kapelusz i napiła się herbaty, gdyż twierdziła, że jestem blada i zmęczona. Rada przyjęłam jej gościnność i pozwoliłam zdjąć z siebie płaszcz podróżny tak biernie jak niegdyś, gdy dzieckiem będąc, dawałam się jej rozbierać.
2092Szybko odżyły we mnie wspomnienia dawnych czasów, gdy patrzyłam, jak się Bessie krząta, jak ustawia na tacy najlepsze filiżanki, kroi chleb, przyrządza masło, przypieka grzanki, a wśród tego wszystkiego to klapnie, to szturchnie małego Roberta albo Jane — jak niegdyś mnie. Bessie zachowała żywe usposobienie, podobnie jak dawną lekkość ruchów i urodę.
2093Gdy już herbata była gotowa, chciałam przybliżyć się do stołu. Bessie jednak nie pozwoliła mi się ruszyć, mówiąc rozkazującym jak dawniej tonem. Oświadczyła, że mam siedzieć przy kominku, a ona mi wszystko poda. Umieściła tedy przede mną mały okrągły stoliczek, na nim filiżankę i talerz z grzankami, zupełnie tak jak niegdyś w dziecinnym pokoju, gdy fetowała[202] mnie niekiedy ściągniętym chyłkiem smakołykiem. Uśmiechałam się i byłam jej posłuszna jak za dawnych czasów.
2094Bessie była ciekawa, czy czuję się dobrze w Thornfield Hall i jakiego rodzaju osobą jest pani. Gdy jej zaś powiedziałam, że jest tam tylko pan, dopytywała, czy to miły dżentelmen i czy go lubię. Powiedziałam jej, że to mężczyzna raczej brzydki, ale prawdziwy dżentelmen, że traktuje mnie życzliwie i że jestem zadowolona. Następnie zaczęłam jej opisywać wesołe towarzystwo, które ostatnimi czasy bawiło w domu. Bessie słuchała tych szczegółów z zainteresowaniem.
2095Na takiej rozmowie godzina szybko zeszła. Bessie podała mi kapelusz i okrycie, i w jej towarzystwie udałam się do dworu. Z nią to przecież prawie dziewięć lat temu szłam tą ścieżką, którą teraz zmierzałyśmy do dworu. W ciemny, mglisty, zimny poranek styczniowy opuściłam nieprzyjazny mi dach ze zrozpaczonym i rozgoryczonym sercem, czując się niejako wyrzutkiem i potępioną. Szłam szukać tej chłodnej przystani w Lowood, tego dalekiego i nieznanego celu. Ten sam nieprzyjazny dach wznosił się oto znów przede mną, przyszłość moja wciąż jeszcze była wątpliwa, a serce mnie bolało. Wciąż jeszcze czułam się niejako wędrowcem na ziemi, więcej jednak czułam ufności w siebie i własne siły, a mniej dojmującego strachu przed uciskiem. I również ta otwarta rana krzywd moich zagoiła się już teraz zupełnie, a zarzewie nienawistnej urazy wygasło.
2096— Pójdzie pani najpierw do bawialni — oświadczyła Bessie, prowadząc mnie przez hall. — Młode panie tam są.
2097PrzemianaW chwilę potem już byłam w tym pokoju. Każdy mebel w nim wyglądał tak samo jak owego ranka, gdy mnie po raz pierwszy przedstawiono panu Brocklehurstowi. Nawet zauważyłam przed kominkiem ten sam dywanik, na którym on stał. Na półkach z książkami — wydało mi się — że widzę oba tomy Bewicka Brytyjskich ptaków na dawnym miejscu na trzeciej półce, a tuż nad nimi Podróże Guliwera i Noce Arabskie[203]. Nie zmieniły się martwe przedmioty, lecz to, co żyło, zmieniło się nie do poznania.
2098Ujrzałam przed sobą dwie młode osoby — jedną bardzo wysoką, prawie tak wysoką jak panna Ingram, bardzo chudą, o śniadej twarzy i surowym wyrazie. Było coś ascetycznego w jej wyglądzie, a wrażenie to zwiększała nadzwyczajna prostota jej gładkiej, czarnej, wełnianej sukni, krochmalonego, płóciennego kołnierzyka, włosów sczesanych ze skroni i zakonna ozdoba, sznur hebanowych pereł z krzyżem. Byłam pewna, że to jest Eliza, chociaż mało podobieństwa do dawnej Elizy odnajdowałam w tej wydłużonej i bezbarwnej twarzy.
2099Drugą oczywiście była Georgiana, ale nie taka, jaką pamiętałam — wiotkie, subtelne, jedenastoletnie dziewczątko. Teraz miałam przed oczyma rozkwitłą, bardzo pełną pannę, jasną, jak z wosku ulaną, o ładnych i regularnych rysach, omdlewających niebieskich oczach i wijących się blond włosach. Kolor jej sukni również był czarny, ale krój jakże był różny od kroju sukni jej siostry, o ile obfitszy i ozdobniejszy. Wyglądała modnie i stylowo, podczas gdy tamta przypominała purytankę.
2100W każdej z sióstr odnalazłam po jednym rysie matki, ale tylko po jednym. Chuda i blada starsza córka miała twarde, piwne oczy pani Reed, kwitnąca i rozkoszna młodsza — jej zarys szczęki i brody, może nieco złagodzony, ale nadający jakąś trudną do opisania twardość twarzy, skądinąd tak zmysłowej i pełnej. Rodzina, Grzeczność, PogardaObydwie, gdy się przybliżyłam, powstały, żeby mnie przywitać. Obydwie, zwracając się do mnie, tytułowały mnie „panną Eyre”. Eliza powitanie swoje wygłosiła krótkim, urywanym tonem, bez uśmiechu, po czym z powrotem usiadła, wpatrzyła się w ogień i zdawało się, że zapomniała o mnie. Georgiana do swojego „Jak się pani miewa?” dodała kilka zdawkowych frazesów o mojej podróży, o pogodzie itp., wypowiedzianych nieco przymusowo, przy czym spod oka rzucała moc spojrzeń. Mierzyła mnie od stóp do głów, przenikając fałdy mego brązowego płaszcza i zatrzymując wzrok na skromnym przybraniu mego kapelusza. Młode panny potrafią niesłychanie umiejętnie dać komuś do poznania, że uważają go za „byle kogo”, nie wymawiając tego wcale słowami. Pewnym lekceważeniem w spojrzeniu, chłodem obejścia, tonem od niechcenia wyrażają doskonale, co czują, nie popełniając wyraźnej niegrzeczności ani słowem, ani czynem.
2101Jednak wzgardliwy uśmieszek, skryty czy otwarty, nie miał już teraz nade mną tej władzy co niegdyś. Siedząc z kuzynkami, dziwiłam się sama, że tak swobodnie się czuję wobec zupełnego ignorowania mnie przez jedną i na pół sarkastycznej grzeczności drugiej. Eliza nie sprawiała mi przykrości, Georgiana mnie nie wzruszała. Bo też miałam o czym myśleć. W ubiegłych paru miesiącach obudziły się we mnie uczucia tak potężne, że one równie silnych nie mogły we mnie wywołać. Cierpienia i radości były o wiele żywsze i pełniejsze niż wszystko, czym oddziaływać na mnie było w ich mocy, więc miny ich i tony pozostawiały mnie zupełnie obojętną.
2102— Jak się miewa pani Reed? — zapytałam, patrząc spokojnie na Georgianę, która uważała za właściwe żachnąć się z lekka na to pytanie, zadane wprost, jakby to było niespodziewanym zbytkiem poufałości z mej strony.
2103— Pani Reed? Ach, to znaczy mama. Czuje się nadzwyczaj marnie, wątpię, czy pani będzie mogła zobaczyć ją dziś wieczorem.
2104— Gdyby pani zechciała — rzekłam — przejść na górę i powiedzieć matce, że przyjechałam, byłabym pani bardzo wdzięczna.
2105Georgiana niemal podskoczyła i wytrzeszczyła na mnie szeroko niebieskie oczy.
2106— Wiem, że specjalnie życzyła sobie widzieć się ze mną — dodałam — a ja nie chciałabym ociągać się dłużej, niż koniecznie potrzeba, z wypełnieniem jej życzenia.
2107— Mama nie lubi, żeby jej przeszkadzano wieczorem — zauważyła Eliza.
2108Na to ja wstałam, chociaż nieproszona, spokojnie zdjęłam kapelusz i rękawiczki i powiedziałam, że pójdę odszukać Bessie, która zapewne będzie w kuchni, i poproszę ją, żeby się dowiedziała, czy pani Reed zechce mnie przyjąć dziś wieczorem czy nie. Poszłam i odnalazłszy Bessie, wysłałam ją z tym zleceniem. Następnie przedsięwzięłam dalsze kroki. Dotychczas było moim zwyczajem unikać w postępowaniu wszelkiego zuchwalstwa. Rok temu, gdybym była doznała takiego przyjęcia, postanowiłabym zaraz nazajutrz rano opuścić Gateshead. Teraz zrozumiałam, że czyniąc to, postąpiłabym niedorzecznie. Odbyłam tak daleką podróż, ażeby odwiedzić ciotkę, muszę więc pozostać u niej, dopóki nie doczekam albo poprawy jej zdrowia, albo śmierci. Z pychą czy głupotą jej córek nie mogę się liczyć, muszę się od nich uniezależnić. Toteż zwróciłam się do gospodyni — poprosiłam ją, żeby mi wskazała pokój, powiedziałam jej, że prawdopodobnie zabawię tu z tydzień albo dwa, i prosiłam, żeby kuferek mój zaniesiono do mego pokoju, dokąd też sama się udałam. Na schodach spotkałam się z Bessie.
2109— Pani nie śpi — rzekła. — Powiedziałam jej, że pani tu jest. Pójdźmy i przekonajmy się, czy pozna panią.
2110Wspomnienia, Przemoc, Dzieciństwo, SpotkanieNie potrzeba mi było wskazywać drogi do dobrze znajomego pokoju, wszakże niegdyś tak często bywałam tu wzywana, by usłyszeć burę albo otrzymać karę. Wyprzedziłam Bessie i cicho otworzyłam drzwi. Zasłonięta lampa stała na stole, gdyż już się ściemniało. Oto ujrzałam tam, jak dawniej, wielkie łóżko z kremowymi firankami, toaletę, fotel i podnóżek, na którym setki razy kazano mi klękać, by przepraszać za winy niepopełnione. Obejrzałam się, szukając okiem pewnego znajomego mi kącika, jak gdybym się spodziewała, że ujrzę postrach dawnych dni — wiszącą tam rózgę, gotową wyskoczyć, by oćwiczyć moją drżącą dłoń albo kurczący się ze strachu kark… Zbliżyłam się do łóżka, rozsunęłam firanki i pochyliłam się nad wysoko usłanymi poduszkami.
2111Dobrze pamiętałam twarz pani Reed i chciwie szukałam znajomego obrazu. Jakże to szczęśliwie, że czas gasi mściwe pragnienia i ucisza podszepty wściekłości i wstrętu! Opuściłam tę kobietę w rozgoryczeniu i nienawiści, a wracałam teraz do niej bez innych wzruszeń oprócz litości nad wielkością jej cierpień i silnego pragnienia zapomnienia, przebaczenia krzywd wszelkich, pogodzenia się i przyjaznego uścisku ręki.
2112Dobrze znana mi twarz była oto przede mną: surowa, nieubłagana jak zawsze. To samo szczególne oko, którego spojrzenia nic zmiękczyć nie mogło, wpatrywało się we mnie. Ta sama nieco podniesiona, władcza, despotyczna brew ocieniała jej wzrok. Jakże często mierzyło mnie jej oko z groźbą i nienawiścią! Jak odżywało wspomnienie strachów i strapień dziecka, gdy oglądałam teraz twarde rysy jej twarzy. A jednak nachyliłam się i pocałowałam ją. Spojrzała na mnie.
2113— Czy to Jane Eyre? — zapytała.
2114— Tak, to ja, ciotko. Jak się droga ciotka miewa?
2115Ślubowałam niegdyś, że już jej nigdy ciotką nie nazwę. Pomyślałam, że to nie grzech poniechać tego ślubu i złamać go teraz. Palce moje ujęły jej rękę, leżącą na kołdrze. Gdyby była rękę moją uścisnęła życzliwie, byłabym w tej chwili doznała prawdziwej przyjemności. Ale niewrażliwe natury nieprędko łagodnieją, a wrodzona antypatia niełatwo daje się wykorzenić. Pani Reed usunęła rękę i raczej odwracając twarz ode mnie, zauważyła, że gorąco jest tej nocy. Zło, Dobro, Oko, ŁzyI znowu popatrzyła na mnie z tak lodowatym chłodem, że uczułam od razu, iż zdanie jej o mnie i uczucia dla mnie niezmienione są i niezmienne pozostaną. Poznałam po jej kamiennych oczach, niedostępnych dla czułości, nieumiejących roztajać we łzach, że postanowiła aż do końca uważać mnie za istotę z gruntu złą, ponieważ uwierzyć w dobroć we mnie nie sprawiłoby jej szlachetnej przyjemności, a tylko wzbudziłoby przykrość i zawstydzenie.
2116Zabolało mnie to, a potem rozgniewało. W końcu obudziło się we mnie postanowienie zapanowania nad nią wbrew jej naturze i wbrew jej woli. Łzy cisnęły mi się do oczu, jak w latach dzieciństwa. Powstrzymałam je. Przysunęłam sobie krzesło i siadłam w głowach łóżka, nachyliłam się nad poduszką.
2117— Ciotka posłała po mnie — powiedziałam — i otóż jestem. Mam zamiar pozostać tu, aż się przekonam, że zdrowie ciotki się poprawia.
2118— Ach, naturalnie. Czy widziałaś się z moimi córkami?
2119 2120— Dobrze, więc powiedz im, że życzę sobie, byś tu pozostała, dopóki nie będę mogła pomówić z tobą o pewnych rzeczach, na których mi zależy. Dziś wieczorem już za późno i trudno mi je sobie przypomnieć. Ale było coś, co chciałam powiedzieć… Niech się zastanowię…
2121Błędny wzrok i zmieniona wymowa świadczyły, jakiemu rozstrojowi uległ jej silny niegdyś organizm. Kręcąc się niespokojnie, poprawiała kołdrę na sobie. Łokieć mój, oparty o brzeg łóżka, przypadkiem ją przytrzymywał. To ją od razu zirytowało.
2122— Podnieś się! — rzekła. — Dlaczego mnie drażnisz, przytrzymując kołdrę? Czyś ty Jane Eyre?
2123 2124— Więcej kłopotu miałam z tym dzieckiem, niżby ktokolwiek uwierzył. Taki ciężar na mnie zwalić… I tyle utrapienia, co ona mi sprawiała co dzień, co godzina, tym swoim niezrozumiałym usposobieniem, tymi nagłymi wybuchami i bezustannym i nienaturalnym śledzeniem każdego mojego ruchu! Doprawdy, przecież ta dziewczyna przemawiała raz do mnie zupełnie jak wariatka albo jak sam szatan, żadne dziecko nigdy tak nie mówiło i nie wyglądało jak ona. Rada byłam, kiedy jej się pozbyłam z domu. Co oni z nią zrobili w Lowood? Zaraza tam wybuchła i wiele uczennic zmarło, a ona nie. Ale ja powiedziałam, że umarła, żałuję, że nie umarła!
2125— Dziwne życzenie, pani Reed. Dlaczego jej pani tak nienawidzi?
2126— Nigdy nie lubiłam jej matki, gdyż była to jedyna siostra mojego męża i bardzo przez niego kochana. Gdy rodzina wyparła się jej z powodu mezaliansu, on się temu sprzeciwił, a gdy przyszła wiadomość o jej śmierci, płakał jak głuptas. Uparł się posłać po dziecko, chociaż go błagałam, żeby je raczej oddał do mamki i płacił na jego utrzymanie. Znienawidziłam je od pierwszego wejrzenia: chorowite, piszczące, skamlące stworzenie! Kwiliło to w kołysce jak noc długa, nie krzycząc zdrowo i głośno jak każde inne dziecko, ale popiskując i pojękując… Reed litował się nad nim, nieraz je niańczył i roztkliwiał się nad nim więcej niż kiedykolwiek nad własnymi dziećmi w tym wieku. Starał się usposobić moje dzieci przyjaźnie do tej małej żebraczki, ale kochaneczki nie mogły jej znieść, a on się gniewał na nie, gdy okazywały jej antypatię. W ostatniej chorobie kazał sobie wciąż dzieciaka przynosić do łóżka, a na godzinę przed śmiercią wymógł na mnie uroczyste przyrzeczenie, że będę chowała i zatrzymam to stworzenie. Równie chętnie dałabym sobie narzucić bębna[204] nędzarki z przytułku, ale on był słaby, słaby z natury… John ani trochę nie jest podobny do ojca i to mnie cieszy. John wdał się we mnie i w moich braci… To całkowity Gibson. Och, jakżebym chciała żeby przestał mnie dręczyć listami o pieniądze! Ja nie mam już pieniędzy… Nic mu dać nie mogę, popadamy w biedę. Muszę odprawić połowę służby i zamknąć część domu… Albo dom wynająć. Nigdy się na to nie będę potrafiła zdobyć… Ale jakże mamy dalej ciągnąć? Dwie trzecie moich dochodów idzie na opłacenie procentów od długów. John strasznie gra i zawsze przegrywa, biedny chłopak. Lichwiarze go napastują. Podupadł, zmarniał, wygląda okropnie. Wstydzę się za niego, gdy go widzę!
2127Podniecała się coraz bardziej.
2128— Może bym ja lepiej teraz wyszła — zwróciłam się do Bessie, stojącej po drugiej stronie łóżka.
2129— Może by było lepiej, panienko. Pani często w ten sposób mówi, gdy noc nadchodzi, rano bywa spokojniejsza.
2130 2131— Nie odchodź! — zawołała pani Reed. — Ja jeszcze coś chciałam powiedzieć. John mi grozi… On ciągle mi grozi swoją śmiercią albo moją. I często śni mi się, że go widzę na katafalku, z wielką raną na szyi albo z twarzą opuchniętą, zsiniałą. Przyszła na mnie ciężka godzina, straszne mam zmartwienie. Co mogę zrobić? Skąd mam wziąć pieniądze?
2132Bessie usiłowała teraz ją nakłonić do zażycia proszku nasennego. Chora z trudem dała się namówić. Niebawem jednak uspokoiła się i zapadła w stan półsenny. Wtedy wyszłam z pokoju.
2133Więcej niż dziesięć dni upłynęło, zanim przyszło znów między nami do rozmowy. Pani Reed w dalszym ciągu majaczyła albo zapadała w letarg, a lekarz zabraniał wszystkiego, co by w sposób przykry mogło ją podniecać. Ja tymczasem, jak mogłam, radziłam, sobie z Georgianą i Elizą. Bardzo były co prawda z początku zimne. Eliza potrafiła przesiedzieć pół dnia szyjąc, czytając lub pisząc, i nie odezwać się prawie wcale do mnie ani do siostry. Georgiana godzinami droczyła się z kanarkiem bez zwracania uwagi na mnie. Ja jednak postanowiłam okazać, że nie potrzeba, żeby się mną ktoś zajmował albo mnie bawił. Przywiozłam ze sobą materiały rysunkowe i te mi posłużyły do zabicia czasu.
2134Zaopatrzona w pudło z ołówkami i w kilka arkuszy papieru, siadałam opodal nich pod oknem i zajmowałam się szkicowaniem fantazyjnych winietek, przedstawiających jakieś sceny, które mi się przypadkowo kształtowały w kalejdoskopie wyobraźni: to kawałek morza między dwiema skałami, to wschodzący księżyc i okręt, przesuwający się przez jego tarczę, to łan trzcin i sitowia z wynurzającą się spośród nich głową najady[205], uwieńczoną kwiatami lotosu, to znów krasnoludek, siedzący w ptasim gnieździe pod gałęzią kwitnącego głogu.
2135PortretPewnego ranka zaczęłam szkicować twarz. Co to za twarz będzie, sama nie wiedziałam. Wzięłam miękki, czarny ołówek, przycięłam jego gruby koniec i zaczęłam pracować. Niebawem nakreśliłam na papierze szerokie, wypukłe czoło i kwadratowy niższy zarys twarzy. Pod takim czołem trzeba dać silnie zaznaczone, prosto biegnące brwi. A potem, naturalnie, wyraźnie określony nos o mostku prostym i pełnych nozdrzach. Dalej usta, widocznie ruchliwe, bynajmniej nie małe. Następnie silną brodę, z bruzdą przez środek. Oczywiście należało się tu jeszcze trochę czarnych bokobrodów i włosów, bujnie postrzępionych nad skroniami i falujących nad czołem. A teraz oczy. Pozostawiłam je na sam koniec, ponieważ wymagały najstaranniejszej pracy. Kształt nadałam im dobry, narysowałam je wielkie, o rzęsach długich i ciemnych, o wielkich, błyszczących źrenicach. „Dobrze, a jednak niezupełnie! — pomyślałam, oceniając całościowe wrażenie — więcej im potrzeba siły i więcej życia”. Toteż pogłębiłam cienie, ażeby światłem jaśniej zabłysły… kilka trafnych dotknięć ołówka pomyślnie dopełniło dzieła. I otóż miałam przed sobą twarz przyjaciela. Cóż więc mogło mi to szkodzić, że te panny tyłem odwracają się do mnie? Patrzyłam na mój obrazek i uśmiechałam się do tej żywej podobizny. Byłam cała przejęta i zadowolona.
2136— Czy to portret kogoś znajomego? — zapytała Eliza, która przybliżyła się, niezauważona przeze mnie.
2137Odpowiedziałam, że to taka fantazyjna głowa i szybko rysunek wsunęłam pod inne papiery. Skłamałam, rzecz jasna — była to w rzeczywistości bardzo wierna podobizna pana Rochestera. Ale cóż to ją obchodziło albo kogokolwiek, oprócz mnie jednej? I Georgiana przysunęła się, żeby popatrzeć. Inne rysunki podobały jej się bardzo, ale o tym wyraziła się, że to „brzydki mężczyzna”. Obu im zaimponowała moja umiejętność. Ofiarowałam się naszkicować ich portreciki i obie kolejno pozowały mi do szkicu. Wtedy Georgiana wydobyła swój album. Obiecałam, że jej wymaluję do albumu obrazek akwarelą. To ją od razu wprawiło w dobry humor. Zaproponowała mi spacer po ogrodzie. Nie upłynęły dwie godziny, a już się toczyła poufna rozmowa. Uszczęśliwiła mnie opisem świetnej zimy, spędzonej dwa sezony temu w Londynie, podziwu, który tam wzbudzała, i uprzejmości, jakich była celem. Nie poskąpiła mi nawet wzmianek o utytułowanym wielbicielu, jakiego zdobyła. Po południu i wieczorem wzmianki te zostały dopełnione. Wysłuchałam sprawozdania z różnych rozmów, różnych scen sentymentalnych — słowem, Georgiana dnia tego zaimprowizowała na mój benefis[206] cały tom romansu z życia modnego świata. Zwierzenia takie powtarzały się odtąd codziennie i toczyły się zawsze dokoła tego samego tematu — jej, jej miłości i jej żalów. Rzecz dziwna, że ani razu nie wspomniała o chorobie matki ani o śmierci brata, ani o obecnym, posępnym stanie interesów rodziny. Duszę jej całą pochłaniały wspomnienia minionych zabaw i wesołości oraz pragnienie dalszych w przyszłości rozrywek. W pokoju matki spędzała jedynie około pięciu minut dziennie.
2138Eliza nadal mówiła niewiele, widocznie nie miała czasu na rozmowę. Nigdy nie widziałam czynniejszej od niej osoby, jednakże trudno by powiedzieć, co właściwie robiła, a raczej odkryć rezultat jej pracowitości. Zrywała się bardzo wcześnie. Nie wiem, czym się zajmowała przed śniadaniem, ale po nim dzieliła sobie czas na regularne przedziały i każda godzina miała wyznaczone zadanie. Trzy razy dziennie wczytywała się w książeczkę, która, jak się przekonałam, była liturgią anglikańską. Zapytałam ją raz, co ją tak bardzo w tym tekście pociąga. Odpowiedziała, że „Rubryka” czyli przepisy, dotyczące urządzenia nabożeństwa. Trzy godziny przeznaczała na haftowanie złotymi nićmi brzegów kwadratowego kawałka karmazynowego sukna, tak wielkiego, że starczyłoby na dywan. Na moje zapytanie, do czego to ma służyć, odpowiedziała, że jest to nakrycie na ołtarz do nowego kościoła w pobliżu Gateshead. Dwie godziny poświęcała na pisanie dziennika, przez dwie pracowała samotnie w ogrodzie warzywnym, a jedną wykorzystywała na regulowanie swoich rachunków. Robiła wrażenie, że nie potrzeba jej ani towarzystwa, ani rozmowy. Sądzę, że była po swojemu szczęśliwa. Ta rutyna wystarczała jej najzupełniej, a nic tak jej nie mogło dokuczyć, jak drobne wypadki krzyżujące ten zegarkowy tryb życia.
2139Powiedziała mi pewnego wieczora, usposobiona bardziej rozmownie, że zachowanie Johna i zagrażająca całej rodzinie ruina były dla niej źródłem głębokiego strapienia, ale że już teraz uspokoiła się i doszła do pewnego postanowienia. Własny majątek postarała się zabezpieczyć, a po śmierci matki — jest zupełnie nieprawdopodobne, zauważyła spokojnie, by matka mogła wyzdrowieć albo utrzymać się przy życiu czas dłuższy — miała zamiar wykonać plan dawno upragniony: poszukać schronienia, gdzie by nic nie mąciło jej punktualnych zwyczajów i gdzie bezpieczna zapora odgradzałaby ją od frywolnego świata. Zapytałam, czy towarzyszyłaby jej tam Georgiana.
2140„Oczywiście, że nie. Z Georgianą nie miała nic wspólnego, tak było zawsze. Za nic w świecie nie obciążyłaby się jej towarzystwem. Georgiana powinna pójść swoją drogą, a ona pójdzie swoją”.
2141Georgiana, kiedy nie wylewała zwierzeń swych przede mną, spędzała czas przeważnie leżąc na kanapie, skarżąc się na nudy w domu i wzdychając raz po raz, by ciotka jej, pani Gibson, zaprosiła ją do miasta. „O tyle lepiej byłoby — mawiała — gdybym się mogła na miesiąc albo dwa miesiące usunąć z domu, aż będzie po wszystkim”. Nie pytałam jej, co rozumie przez to „aż będzie po wszystkim”, ale sądzę, że miała na myśli spodziewany zgon matki i posępną ceremonię pogrzebową. Eliza na ogół nie zwracała uwagi na próżniacze niedołęstwo i utyskiwania siostry. Raz wszakże, odłożywszy książeczkę rachunkową na bok i rozwijając swój haft, udzieliła jej nagle takiej reprymendy:
2142Głupota, Próżność— Georgiano, próżniejsze i głupsze od ciebie stworzenie z pewnością nigdy nie chodziło po świecie. Nie powinnaś się była urodzić, gdyż nie umiesz spożytkować życia. Zamiast żyć dla samej siebie, w sobie i ze sobą, jak każdy rozumny człowiek powinien, ty tylko szukasz, do czyjej siły mogłabyś swoją słabość przyczepić. A jeżeli nie znajdujesz nikogo, kto by był gotów brać na siebie ciężar takiej istoty tłustej, słabej, pustej i do niczego, krzyczysz, że cię maltretują, zaniedbują, żeś nieszczęśliwa. Przy tym życie musi być dla ciebie szeregiem ciągłych zmian i podniecających wrażeń, inaczej świat, wedle ciebie, to więzienie. Chcesz, by cię podziwiano, by cię uwielbiano, by ci pochlebiano. Potrzeba ci muzyki, tańca, towarzystwa, bez tego nudzisz się, tęsknisz, zamierasz. Czyż nie masz tyle rozumu, żeby obmyślić sobie system, który by cię uniezależnił od czyjejś pomocy, od czyjejś woli poza twoją własną? Weź jeden dzień, podziel go na części, każdej z nich wyznacz zadanie. Nie pozostawiaj wolnych i niezajętych kwadransów, dziesięciu, pięciu minut. Obejmij cały czas. Każdą robotę z kolei wykonaj systematycznie, ściśle i dokładnie. Dzień ci upłynie, zanim się spostrzeżesz, że się zaczął, a nikomu nie będziesz zawdzięczała, że ci dopomógł przebyć choćby jedną zbędną chwilę. Nie potrzebowałabyś szukać niczyjego towarzystwa, rozmowy, sympatii, względności. Żyłabyś, słowem, tak, jak powinna żyć istota niezależna. Przyjmij moją radę: pierwszą i ostatnią, jaką ci daję, a wtedy nie będziesz potrzebowała ani mnie, ani nikogo innego, cokolwiek by się stało. Nie chcesz? Żyj dalej, jak dotąd, wiecznie czegoś pragnąc, utyskując i próżnując, a będziesz musiała znieść następstwa swej głupoty, choćby były najprzykrzejsze i trudne do wytrzymania. I to ci mówię wyraźnie. Słuchaj, gdyż powtarzać tego nie będę i stanowczo wedle tego postąpię: po śmierci naszej matki ja, co do ciebie, umywam ręce. Z chwilą gdy trumnę jej wyniosą do podziemi kościelnych, między tobą a mną nastąpi rozbrat, jak gdybyśmy się nigdy nie znały. Nie wyobrażaj sobie, że ponieważ przypadkiem urodziłyśmy się z tych samych rodziców, ja zniosę, byś ty się przyczepiła do mnie jakimś urojonym prawem. I to ci mogę powiedzieć: nawet gdyby cała ludzkość, z wyjątkiem nas dwóch, została zmieciona z powierzchni Ziemi, i tak bym cię zostawiła twojemu losowi w starym świecie, a sama podążyła ku nowemu.
2143 2144— Niepotrzebnie trudziłaś się wygłaszaniem tej tyrady — odpowiedziała Georgiana. — Wszyscy wiedzą, że nie ma bardziej samolubnej od ciebie istoty bez serca, a ja wiem, jak ty mnie zazdrośnie nienawidzisz. Miałam tego próbkę już przedtem w tym „żarcie”, który mi urządziłaś w sprawie lorda Edwina Vere'a. Nie mogłaś ścierpieć, bym się wzniosła wyżej od ciebie, bym miała tytuł, bym była przyjmowana w kołach, gdzie ty byś się nie śmiała pokazać. Toteż postąpiłaś jak szpieg i donosiciel i zrujnowałaś moje widoki na zawsze.
2145Tu Georgiana wyciągnęła chusteczkę i przez godzinę potem wycierała nos, Eliza zaś siedziała zimna, niewzruszona i pilnie zapracowana.
2146BPobożnośćyło dżdżyste i wietrzne popołudnie. Georgiana, czytając romans, zasnęła na kanapie. Eliza poszła na jakieś świąteczne nabożeństwo w nowym kościele, gdyż w sprawach religii była surową formalistką — żadna niepogoda nie powstrzymywała jej od punktualnego wypełniania dewocyjnych praktyk.
2147Choroba, SamotnośćPomyślałam, że dobrze by było pójść na górę i przekonać się, jak się miewa umierająca chora, która leżała tam prawie opuszczona. Nawet służące tylko niekiedy przypominały sobie o jej istnieniu; płatna pielęgniarka, słabo dozorowana, wymykała się z pokoju, gdy tylko mogła. Bessie pozostała wierna, miała jednak własną rodzinę i tylko czasem mogła przychodzić do dworu. Jak się tego spodziewałam, nie zastałam nikogo w pokoju chorej. Pielęgniarki też nie było. Pani Reed leżała spokojnie, jak w letargu. Jej sina twarz zapadła w poduszki, ogień na kominku dogasał. Dołożyłam węgla, poprawiłam posłanie łóżka, popatrzyłam chwilę na tę, która teraz patrzeć na mnie nie mogła, a potem podeszłam do okna.
2148WiaraDeszcz bił silnie o szyby, wiatr gwałtownie dmuchał. „Tu oto leży — pomyślałam — ludzka istota, dla której niebawem walki ziemskich żywiołów będą niczym. Dokąd poleci ten duch, walczący teraz o wyzwolenie z cielesnej powłoki, gdy się nareszcie wyswobodzi?”.
2149Rozmyślając nad wielką tajemnicą, wspomniałam Helen Burns, przypomniałam sobie jej przedśmiertne słowa, jej wiarę, jej teorię o równości dusz bezcielesnych. Wciąż jeszcze nasłuchiwałam w myśli dobrze pamiętanego głosu, wciąż uprzytomniałam sobie jej blady, uduchowiony wygląd, wymizerowaną twarz i nieziemskie spojrzenie, gdy leżała spokojnie na śmiertelnym posłaniu i szeptała o swej tęsknocie do Ojca niebieskiego, gdy wtem słaby głos odezwał się z łóżka za mną: „Kto tu jest?”.
2150Wiedziałam, że pani Reed już od szeregu dni zaniemówiła. Czyżby wracała do życia? Podeszłam ku niej.
2151 2152— Kto taki… Ja? — odpowiedziała. — Kto ty jesteś? — I spojrzała na mnie zdziwiona i jakby przestraszona, ale wciąż jeszcze przytomna. — Ty mi jesteś zupełnie obca… Gdzie Bessie?
2153— Bessie jest u siebie w domu, ciotko.
2154— Ciotko? — powtórzyła. — Kto mnie nazywa ciotką? Nie jesteś żadną z Gibsonów. A jednak ja ciebie znam: ta twarz, te oczy i czoło… To wszystko jest mi dobrze znajome. Jesteś podobna… Tak, jesteś podobna do Jane Eyre!
2155Nie odpowiedziałam nic, bałam się wywołać wstrząsające wrażenie, gdybym oświadczyła, kim jestem.
2156— Tak — zaczęła chora znowu — lękam się, że to pomyłka: myśli mnie łudzą. Pragnęłam zobaczyć Jane Eyre i wyobrażałam sobie podobieństwo tam, gdzie go nie ma. Zresztą przez osiem lat ona musiała się bardzo zmienić.
2157Teraz ja bardzo ostrożnie zapewniłam ją, że jestem właśnie tą osobą, za którą mnie brała i którą pragnęła zobaczyć, a widząc, że mnie rozumie i jest zupełnie przytomna, wytłumaczyłam, że Bessie wysłała po mnie męża do Thornfield.
2158— Wiem, że jestem bardzo chora — powiedziała po chwili. — Kilka minut temu chciałam się obrócić, ale nie mam żadnej władzy w członkach. Może i lepiej, żebym zrzuciła ciężar z serca, zanim umrę. To, co sobie mało ważymy, dopóki zdrowie służy, ciąży bardzo w takiej godzinie jak obecna dla mnie. Czy jest tutaj pielęgniarka? Albo czy jest tutaj w pokoju ktoś więcej oprócz ciebie?
2159Zapewniłam ją, że jesteśmy same.
2160— Otóż ja ciebie dwa razy skrzywdziłam, czego teraz żałuję. Raz, łamiąc obietnicę, daną mężowi, że wychowam cię jak własne dziecko. Po raz drugi… — tu przerwała. — Ostatecznie, to może nie ma wielkiego znaczenia — szepnęła sama do siebie. — Zresztą, może wyzdrowieję… A tak się przed nią upokarzać to rzecz przykra.
2161Usiłowała poruszyć się na łóżku, ale daremnie. Zmieniła się na twarzy, targnęło nią widocznie jakieś wewnętrzne poczucie, może zwiastun bliskiego końca.
2162— Ostatecznie muszę przejść przez to. Wieczność przede mną. Trzeba jej to powiedzieć… IListdź do mojego biureczka, otwórz je i wyjmij list, który tam zobaczysz.
2163 2164— Przeczytaj ten list — powiedziała.
2165List był krótki i brzmiał następująco:
2166 2167„Pani! Proszę o łaskawe przysłanie mi adresu mojej bratanicy, Jane Eyre, i o doniesienie mi, jak ona się miewa. Mam zamiar napisać do niej wkrótce i prosić, żeby przyjechała do mnie na Maderę. Opatrzność pobłogosławiła mojej pracy i pozwoliła mi uzbierać majątek. A ponieważ jestem bezżenny i bezdzietny, pragnę adoptować bratanicę za życia i uczynić ją spadkobierczynią mego majątku po śmierci. Z głębokim poważaniem. John Eyre, Madera”.
— Dlaczego ja się nigdy o tym liście nie dowiedziałam? — zapytałam.
2168— ZemstaPonieważ nie cierpiałem cię zbyt mocno, by przyłożyć rękę do zapewnienia ci dobrobytu. Nie mogłam zapomnieć o twoim postępku wobec mnie, Jane. O tej furii, z jaką niegdyś rzuciłaś się na mnie, o tym tonie, jakim oświadczyłaś, że nienawidzisz mnie jak nikogo na świecie. Nie mogłam zapomnieć tego nie-dziecinnego spojrzenia i głosu, jakim twierdziłaś, że wstrętna ci jest sama myśl o mnie, i dowodziłaś, że obchodziłam się z tobą z bezlitosnym okrucieństwem. Nie mogłam zapomnieć własnych uczuć, gdy się tak zerwałaś i wylewałaś jad twojej duszy. Bałam się wtedy i miałam wrażenie, jak gdyby zwierzę, które uderzyłam albo popchnęłam, spojrzało na mnie ludzkimi oczami i przeklinało mnie ludzkim głosem… Podaj mi trochę wody! Ach, śpiesz się!
2169— Droga ciotko — rzekłam, podając jej żądany napój — nie myśl już o tym wszystkim, usuń te wspomnienia z duszy. Wybacz mi moje namiętne uniesienia. Byłam wtedy dzieckiem, osiem czy dziewięć lat minęło od tego czasu!
2170Nie zważała na to, co powiedziałam, lecz napiwszy się wody i odetchnąwszy, mówiła dalej:
2171— Mówię ci, że nie mogłam tego zapomnieć. I zemściłam się. Żeby ciebie stryj adoptował, żebyś ty miała dojść do wygód i dostatku, tego ścierpieć nie mogłam. Napisałam do niego, iż żałuję, że spotyka go zawód, ale Jane Eyre nie żyje: umarła na tyfus w Lowood. Teraz ty postąpisz, jak zechcesz. Napisz, zaprzecz mojemu twierdzeniu, oskarż mnie o kłamstwo, jeśli ci się podoba. Urodziłaś się na moje udręczenie, ostatnie moje godziny zatruwa męka wspomnienia o czynie, którego, gdyby nie ty, nigdy bym nie była popełniła.
2172— Gdyby tylko ciotka mogła już o tym nie myśleć, gdyby mogła odnieść się do mnie z dobrocią i przebaczeniem…
2173— Ty masz bardzo zły charakter — powiedziała — i taki, że go do dziś dnia nie mogę zrozumieć. Jakim sposobem przez dziewięć lat mogłaś cierpliwie i spokojnie znosić surowe traktowanie, aby potem w dziesiątym roku wybuchnąć tak wściekle i tak gwałtownie, tego nigdy nie zrozumiem.
2174Współczucie, Nienawiść— Mój charakter nie jest taki zły, jak ciotka sobie wyobraża. Jestem gwałtowna, ale nie mściwa. Wiele razy, jako małe dziecko, pragnęłam kochać ciotkę, gdyby mi ciotka tylko była pozwoliła. A i teraz gorąco pragnę, byśmy się pogodziły. Niech mnie ciocia pocałuje.
2175Przybliżyłam twarz do jej ust. Nie chciała jej dotknąć. Powiedziała, że jej duszno, gdy się nachylam nad łóżkiem, i ponownie zażądała wody. Gdy ją znów położyłam — bowiem uniosłam ją i podtrzymywałam ramieniem, podczas gdy piła — ujęłam jej lodowatą i spoconą rękę. Słabe palce jednakże cofnęły się przed moim dotykiem, a mgłą zachodzące oczy unikały mego wzroku.
2176— Niechże mnie ciotka, jak zechce, kocha czy nienawidzi — powiedziałam wreszcie. — Ja ciotce z serca przebaczam, niech Bóg jej przebaczy i przywróci spokój.
2177Biedna, cierpiąca kobieta! Za późno było dla niej, by zdobyć się na zmianę dotychczasowego myślenia i odczuwania: żyjąc, nienawidziła mnie zawsze, w godzinę śmierci nie umiała z tej nienawiści się otrząsnąć.
2178Trup, ŚmierćWeszła teraz pielęgniarka, a za nią Bessie. Pozostałam jeszcze godzinę w nadziei, że doczekam się jakiejś oznaki życzliwości. Próżna to była nadzieja. Chora szybko zapadała w odrętwienie, nie oprzytomniała więcej. O dwunastej w nocy skonała. Nie byłam obecna, by zamknąć jej oczy, nie była też obecna żadna z jej córek. Powiedziano nam nazajutrz rano, że już jest po wszystkim. Tymczasem ubrano ją i wystawiono. Poszłyśmy ją z Elizą odwiedzić. Georgiana, która uderzyła w głośny płacz, oświadczyła, że nie odważy się iść z nami. Oto leżała przed nami Sarah Reed, silna i czynna niegdyś postać, teraz sztywna i spokojna. Jej twarde oko kryła zimna powieka, na czole i wyrazistych rysach leżało jeszcze teraz piętno jej nieubłaganej duszy. Dziwnym i uroczystym przedmiotem były dla mnie te zwłoki. Patrzyłam na nie, przejęta posępnym smutkiem i przykrością — nie budziły żadnych uczuć łagodnych, rzewnych, litościwych lub nadzieją osłodzonych, lecz jedynie drażniącą mękę na myśl o jej cierpieniach, nie o mojej stracie i posępną grozę bez łez nad okropnością takiej śmierci.
2179Eliza spokojnie przypatrywała się matce. Po kilkuminutowym milczeniu zauważyła:
2180— Z jej organizmem można było dożyć późnej starości, życie jej skróciły zmartwienia.
2181A wtedy chwilowy skurcz przebiegł po ustach Elizy. Gdy minął, odwróciła się i wyszła z pokoju, a ja za nią. Żadna z nas nie uroniła ani jednej łzy.
Rozdział XXII
2182Pan Rochester dał mi tylko tydzień urlopu, miesiąc jednak upłynął, nim opuściłam Gateshead. Pragnęłam wyjechać zaraz po pogrzebie, ale Georgiana błagała mnie, ażebym pozostała, dopóki nie wyjedzie do Londynu, dokąd nareszcie zaprosił ją wuj, pan Gibson, który był przyjechał, by zająć się pogrzebem siostry i załatwić sprawy rodziny. Georgiana twierdziła, że boi się pozostać sama z Elizą. Nie znajdowała u niej ani współczucia w przygnębieniu, ani uspokojenia w obawach, ani pomocy w przygotowaniach. Ja zaś znosiłam, jak mogłam, jej małoduszne utyskiwania i egoistyczne lamenty i starannie szyłam dla niej i pakowałam jej ubrania. To prawda, że kiedy ja pracowałam, ona próżnowała. Myślałam też w głębi duszy: „Gdybyśmy obie, kuzynko, musiały żyć zawsze razem, postawiłoby się sprawę zupełnie inaczej. Nie wzięłabym na siebie tej biernej roli, wyznaczyłabym ci dział pracy i zmusiłabym cię, byś ją wypełniła, bo nikt by tego za ciebie nie zrobił. Żądałabym także, byś nieco afektowane, niezupełnie szczere skargi przemilczała. Jedynie dzięki temu, że nasz stosunek jest tak przypadkowy i krótkotrwały, że trafił na okres żałoby i smutku, jedynie dlatego zgadzam się na tyle cierpliwości i względy dla ciebie”.
2183Nareszcie pożegnałam Georgianę, lecz teraz Eliza z kolei poprosiła mnie, bym się jeszcze tydzień zatrzymała. Planom swoim, mówiła, musi poświęcić cały czas i uwagę. Zamierzała się udać w nieznany świat i cały dzień pozostawała w swoim pokoju, zapełniając kufry, opróżniając szuflady, paląc papiery i nie widując się z nikim. Prosiła mnie, bym dopilnowała domu, przyjmowała gości i odpowiadała na listy kondolencyjne.
2184Pewnego ranka oświadczyła, że zwraca mi swobodę.
2185— Jestem ci wdzięczna, kuzynko — dodała — za twoje cenne usługi i dyskretne zachowanie! Niemała to różnica żyć z kimś takim jak ty, a nie z Georgianą. Ty zadanie swoje w życiu wypełniasz i nie ciążysz nikomu. Jutro — ciągnęła dalej — wyjeżdżam na kontynent. Religia, PobożnośćZamieszkam w zakładzie religijnym w pobliżu Lille. Ty byś go nazwała klasztorem. Tam znajdę ciszę i spokój. Mam zamiar poświęcić pewien czas na przestudiowanie dogmatów rzymskokatolickiego kościoła i na staranne zbadanie, jak działa ten system. Jeżeli się przekonam, że jest to system, jak po trosze przypuszczam, najlepiej obliczony na wprowadzenie regularności i porządku we wszelkie działania, wtedy przyjmę zasady kościoła rzymskiego i prawdopodobnie przywdzieję welon zakonny.
2186Nie wyraziłam ani zdziwienia wobec tego zamiaru, ani nie starałam się jej go odradzać. „To powołanie odpowiada ci jak najdokładniej — pomyślałam — niechże ci przyniesie zadowolenie!”.
2187 2188— Żegnam cię, kuzynko Jane Eyre, życzę ci wszystkiego dobrego. Tobie nie brak rozsądku.
2189— I tobie go nie brak, kuzynko Elizo — odpowiedziałam — ale cały majątek, przypuszczam, po roku pochłonie ów zakład. Jednakże to nie moja sprawa, a jeżeli tobie to odpowiada, mnie mało to obchodzi.
2190— Masz słuszność — odpowiedziała.
2191Po tych słowach rozeszły się nasze drogi. Ponieważ nie będę miała więcej sposobności powracać ani do niej, ani do jej siostry, mogę już tutaj napomknąć, że Georgiana zrobiła korzystną partię, wychodząc za bogatego, przeżytego światowca, a Eliza istotnie przywdziała habit i jest dziś przełożoną klasztoru, w którym przebyła nowicjat i który uposażyła swoim majątkiem.
2192Nie wiem, co czują ludzie powracający do domu po dłuższej czy krótszej nieobecności — nigdy tego nie doświadczyłam. Wiedziałam, co czułam jako dziecko, gdy wracałam do Gateshead po długim spacerze i dostawałam burę, że wyglądam na zziębniętą albo chmurną. Pamiętam, co czułam, gdy wracając z kościoła do Lowood, pragnęłam obfitego jedzenia i dobrego ognia i nigdy się z tym nie spotkałam. Żaden z owych powrotów nie był ani miły, ani upragniony, żaden magnes nie przyciągał mnie do miejsca mego zamieszkania — magnes, którego siła przyciągania rosłaby w miarę zbliżania się do celu. Jaki będzie mój powrót do Thornfield, miałam się dopiero przekonać.
2193Podróż wydawała mi się nudna. Pięćdziesiąt mil jednego dnia, nocleg w hotelu, pięćdziesiąt mil drugiego dnia. Pierwszy dzień zszedł mi na rozmyślaniu o pani Reed i jej ostatnich chwilach. Widziałam twarz jej zmienioną i bezbarwną, słyszałam jej dziwnie brzmiący głos. Przesuwał mi się we wspomnieniu dzień pogrzebu, trumna, karawan, czarny orszak dzierżawców i służby, niewielu krewnych, otwarta otchłań grobowa podziemi, milczący kościół i uroczyste nabożeństwo. A potem pomyślałam o Elizie i Georgianie — jedną widziałam królową sali balowej, drugą mieszkanką celi zakonnej. Zastanawiałam się nad odrębnością ich osób i charakterów. Wieczorne przybycie do wielkiego miasta X rozwiało te myśli, a noc nadała im zupełnie inny kierunek. Leżąc w łóżku hotelowym, przeszłam od wspomnień do przewidywań przyszłości.
2194Wracałam do Thornfield, lecz jak długo tam pozostanę? Niedługo, tego byłam pewna. Miałam list od pani Fairfax. Towarzystwo we dworze rozjechało się, pan Rochester wyjechał do Londynu przed trzema tygodniami, ale wtedy spodziewano się powrotu jego za dwa tygodnie. Pani Fairfax przypuszczała, że pojechał poczynić przygotowania do ślubu, ponieważ mówił o kupnie nowego powozu. Pisała, że jego projekt poślubienia panny Ingram wciąż jeszcze wydaje jej się dziwny, że jednakże, sądząc po tym, co wszyscy mówią i co sama widziała, nie może dłużej wątpić o urzeczywistnieniu się jego zamiarów. „Byłabyś dziwnie upartym niedowiarkiem, gdybyś o tym powątpiewała — pomyślałam. — Nie, teraz o tym nie wątpię”.
2195SenZadawałam sobie pytanie: „Dokąd się udam?”. Przez całą noc śniła mi się panna Ingram, nad ranem w żywym śnie ujrzałam ją, zamykającą przede mną bramy Thornfield i wskazującą mi palcem inną drogę. Obok zaś z założonymi na piersiach rękoma stał pan Rochester i śmiał się sarkastycznie — jak się zdawało, zarówno z niej, jak i ze mnie.
2196Nie oznajmiłam pani Fairfax dokładnie dnia swego powrotu, gdyż nie chciałam, by po mnie przysyłano konie do Millcote. Obiecywałam sobie przejść spokojnie pieszo ten kawałek drogi. Pozostawiwszy rzeczy pod opieką stróża hotelowego, puściłam się około szóstej wieczorem dobrze mi znajomą drogą do Thornfield. Biegła ona przeważnie polami i obecnie mało była uczęszczana.
2197Nie był to bardzo jasny ani wspaniały wieczór letni, choć dosyć pogodny i łagodny. Kosiarze wzdłuż drogi zbierali siano, niebo zaś, chociaż nie wolne od chmur, zapowiadało pogodę. Błękit jego tam, gdzie przeświecał, był czysty, a lekkie pasma obłoków płynęły wysoko. I zachód też był ciepły, nie chłodziła go wilgotna mgła. Wyglądało, jak gdyby ogień tam się palił, jak gdyby płonął tam ołtarz za zasłoną marmurkowych obłoczków, a z otworów świeciła czerwień złocista.
2198Z przyjemnością widziałam, że mi ubywa drogi, z taką przyjemnością, że raz przystanęłam, by się zapytać, co ta radość znaczy, i żeby sobie rozumnie przypomnieć, że nie do własnego domu powracam, nie do stałego miejsca pobytu, gdzie kochający przyjaciele wyglądają mnie i oczekują mojego powrotu. „Pani Fairfax z pewnością z uśmiechem spokojnie cię powita — powiedziałam sobie. — A mała Adela będzie klaskać w ręce i skakać na twój widok. Ale ty wiesz bardzo dobrze, że o kim innym myślisz i że ten ktoś nie myśli o tobie”.
2199MłodośćAle cóż jest bardziej uparte od młodości? Cóż bardziej zaślepia od niedoświadczenia? Młodość i niedoświadczenie twierdziły, że dostateczną przyjemnością jest mieć szczęście znowu patrzeć na pana Rochestera, choćby on na mnie nie patrzył, i dodawały: „Spiesz się! Spiesz się! Bądź z nim, dopóki możesz. Już niewiele dni, co najwyżej tygodni, a rozstaniesz się z nim na zawsze!”. A wtedy zdusiłam nową, rodzącą się mękę — potworne uczucie, którego uznać w sobie ani hodować nie chciałam — i podążyłam naprzód.
2200I w Thornfield koszono łąki, a raczej właśnie robotnicy, ukończywszy pracę, wracali do domu z grabiami na ramionach. Mam jeszcze jedno czy dwa pola do przejścia, a wtedy wejdę na drogę i dostanę się do bramy. Jak pełne róż są żywopłoty! Ale ja nie mam czasu na zrywanie kwiatów, spieszno mi do domu. Minęłam wysoki krzak głogu, widzę wąski przełaz z kamiennymi schodkami i widzę… Pana Rochestera, siedzącego tam z książką i ołówkiem w ręku. Pisze.
2201Doprawdy, to przecież nie duch, a jednak czuję rozstrój nerwów i przez chwilę nie mogę się opanować. Co to ma znaczyć? Nie przypuszczałam, że tak drżeć będę, gdy go zobaczę, że stracę głos i możność poruszania się w jego obecności. Zawrócę, skoro tylko odzyskam władzę nad ciałem. Po cóż mam się okrywać śmiesznością? Znam inną drogę do domu. Ale cóż z tego, choćbym i dwadzieścia dróg znała? Wszakże on mnie już zobaczył…
2202— Witam! — woła i składa książkę i ołówek. — Więc powróciła panna Jane! Proszę bliżej, jeśli łaska!
2203Zdaje się, że się przybliżyłam, chociaż jak się to stało, nie wiem sama, tak sobie nie zdawałam sprawy z własnych ruchów i tylko o to dbałam, by wydać się spokojną, a przede wszystkim opanować twarz, która — czułam — buntuje się przeciw mej woli i dąży do wyrażenia tego, co chciałam ukryć. Ale mam przecież woalkę, jest spuszczona, jeszcze może mi się uda zachować, tak jak wypada, pozory spokoju.
2204— Więc to jest panna Jane Eyre? Czy przybywasz z Millcote i to na piechotę? Tak… Ot taka właśnie godna ciebie sztuczka: nie zażądać powozu, by z turkotem przez ulice i drogi przyjechać jak zwykły inny śmiertelnik, ale błąkać się w zmroku w sąsiedztwie twego domu, zupełnie jak gdybyś była snem albo cieniem. Cóż, u licha, działo się z tobą, panno Jane, przez ten ostatni miesiąc?
2205— Byłam u ciotki, która umarła, panie.
2206— Godna panny Jane odpowiedź! Dobrzy anieli, strzeżcie mnie! Ona przybywa z drugiego świata, stamtąd, gdzie mieszkają ludzie, którzy nie żyją, i mówi mi to, spotykając mnie samego w godzinie zmierzchu! Gdybym śmiał, dotknąłbym ciebie, by się przekonać, czyś z ciała, czyś cieniem, rusałko! Ale równie dobrze mógłbym chcieć dotknąć błędnego ognika na bagnisku. Włóczęga! — dodał, przerwawszy na chwilę swój wywód. — Opuścić mnie na cały miesiąc i zupełnie o mnie zapomnieć. Przysiągłbym, żeś zapomniała!
2207Wiedziałam, że przyjemność mi sprawi spotkanie z moim zwierzchnikiem, jakkolwiek przyjemność zatrutą obawą, że już niedługo przestanie nim być, oraz świadomością, że jestem dla niego niczym. Jednakże była zawsze w panu Rochesterze taka bogata moc uszczęśliwiania (ja to przynajmniej czułam), że już te okruchy, które rozsiewał dla przelotnych i obcych ptaków jak ja, stanowiły ucztę obfitą. Ostatnie jego słowa były dla mnie balsamem. Czyż nie oznaczały, że zależy mu trochę na tym, bym go pamiętała? A o Thornfield mówił, jako i o moim domu. O, gdybyż to był mój dom!
2208Pan Rochester nie ruszał się z przełazu, a ja nie śmiałam go prosić, żeby mnie przepuścił. Zapytałam go, czy był w Londynie.
2209— Owszem, ale to zapewne w jasnowidzeniu ktoś się o tym dowiedział.
2210— Pani Fairfax pisała mi o tym.
2211— I napisała także, po co pojechałem?
2212— O tak, panie! Wszyscy wiedzą, jaki pan tam miał interes.
2213— Musisz zobaczyć powóz, panno Jane, i musisz mi powiedzieć, czy uważasz, że będzie się podobał pani Rochester i czy nie będzie wyglądała jak królowa Boadicea[207], oparta o te purpurowe poduszki. Chciałbym, panno Jane, zewnętrznie trochę więcej z nią harmonizować…Miłość, Uroda, Wzrok Powiedz mi, jesteś przecież wróżką, czy nie możesz mi dać jakiego czarodziejskiego środka, napoju, cudownego ziela czy czegoś w tym rodzaju, żeby ze mnie zrobić przystojnego mężczyznę?
2214— Na to magia nie ma środka, panie — odpowiedziałam, dodając w myśli: „Kochające oczy posiadają ten czar i dla takich oczu jesteś wystarczająco urodziwy, a surowość twej twarzy ma większą moc niż uroda”.
2215Pan Rochester odczytywał niekiedy moje niewypowiadane myśli z trafnością dla mnie niezrozumiałą. W tym wypadku pominął moją ustną odpowiedź, tylko uśmiechnął się do mnie takim sobie właściwym uśmiechem, który się rzadko u niego pojawiał. Rzadko — w zwyczajnych okolicznościach. Była w tym uśmiechu cała słoneczność uczucia, ogarnął mnie nią teraz.
2216— Przejdź, panno Jane — rzekł, robiąc mi miejsce do przejścia przez przełaz — idź do domu i niech odpoczną twoje zdrożone nóżki u przyjacielskiego progu.
2217Pozostawało mi tylko usłuchać go w milczeniu, zbyteczna była dalsza rozmowa. W milczeniu przeszłam przez przełaz i zamierzałam opuścić go spokojnie. Coś mnie jednak powstrzymało, jakaś siła zniewoliła mnie, żeby stanąć i obejrzeć się. Powiedziałam — czy też uczucie, którego nie mogłam opanować, przemówiło mimo mej woli:
2218Miłość, Dom, Szczęście— Dziękuję panu, panie Rochester, za wielką dobroć. Dziwnie jestem rada, że wracam znowu do pana, a gdziekolwiek pan jest, tam jest mój dom, mój jedyny dom.
2219Oddaliłam się tak szybko, że nawet gdyby chciał, byłoby mu trudno mnie dogonić. Adela, ujrzawszy mnie, po prostu oszalała z radości. Pani Fairfax przyjęła mnie ze zwykłym przyjacielskim spokojem. Leah uśmiechnęła się, nawet Sophie z radością powiedziała mi „Bonsoir”[208]. Wszystko to było bardzo miłe — nic tak nie uszczęśliwia człowieka, jak poczucie, że się jest kochanym przez bliźnich i że obecnością swoją sprawia się im przyjemność.
2220Miłość, NadziejaTego wieczora stanowczo odwróciłam oczy od przyszłości, zatkałam uszy, nie chcąc słyszeć głosu, który przypominał mi o bliskim rozstaniu i zbliżającym się cierpieniu. Po herbacie, gdy pani Fairfax zabrała się do swojej robótki, ja zajęłam niskie siedzenie obok niej, a Adela, klęcząc na dywanie, przytuliła się do mnie, uczucie wzajemnego przywiązania otoczyło nas pierścieniem złotego spokoju. Modliłam się w duchu, by nas nic prędko nie rozłączyło, ale gdy na to niespodziewanie wszedł pan Rochester i patrząc na nas, zdawał się znajdować przyjemność w widoku tak przyjacielskiego gronka, gdy powiedział, że teraz zapewne pani Fairfax będzie kontenta, mając z powrotem adoptowaną córeczkę przy sobie, gdy dodał, że widzi, iż Adela jest „prête à croquer sa petite maman anglaise”[209], zbudziła się we mnie wątła nadzieja, że przecież może nawet po ślubie zatrzyma nas jakoś razem pod osłoną swojej opieki, niezupełnie wygnane ze słonecznej jego obecności.
2221Po moim powrocie do Thornfield Hall nastąpiły dwa tygodnie spokoju. Nic się nie słyszało o małżeństwie pana i nie robiono żadnych przygotowań w tym celu. Prawie codziennie pytałam panią Fairfax, czy nie słyszała o jakiejś decyzji. Odpowiadała stale przecząco. Raz powiedziała mi, że zapytała pana Rochestera, kiedy zamyśla przywieźć młodą panią do domu, lecz on odpowiedział jej tylko żartem i zagadkowym spojrzeniem, tak że nie wiedziała, jak ma go rozumieć.
2222Jedna rzecz szczególnie mnie zdziwiła, a mianowicie to, że nikt z rodziny Ingramów nie przyjeżdżał do Thornfield ani też pan Rochester nie składał wizyt w Ingram Park. To prawda, że odległość wynosiła dwadzieścia mil, bo Ingram Park leżało na pograniczu innego hrabstwa. Ale czym była taka odległość dla gorąco zakochanego? Dla tak sprawnego i niezmordowanego jeźdźca, jak pan Rochester, stanowiłoby to spacer przedpołudniowy. Budziła się we mnie nadzieja, do jakiej nie miałam prawa: a nuż małżeństwo zerwane? A nuż mylił się głos ogółu? A nuż rozmyśliła się jedna albo druga strona? Przyglądałam się twarzy pana Rochestera, chcąc z niej wyczytać, czy smutny jest czy gniewny? Nie pamiętam jednak takiego okresu, kiedy by twarz ta tak jednolicie wolna była od chmur wszelkich uczuć niedobrych. Jeżeli w chwilach, które wraz z moją uczenniczką z nim spędzaliśmy, zapadałam w przygnębienie, on stawał się nawet wesoły. Nigdy jeszcze tak często nie szukał mego towarzystwa, nigdy nie okazywał mi tyle dobroci. A ja, niestety, nigdy go jeszcze tak bardzo nie kochałam jak teraz.
Rozdział XXIII
2223Wspaniałe, wczesne lato zaświeciło nad Anglią. Niebo tak czyste, słońce tak promienne, jak się je wtedy widziało w długim szeregu dni, rzadko kiedy nawet przez dzień jeden uszczęśliwia naszą falami otoczoną krainę. Było tak, jak gdyby gromadka dni włoskich nadleciała z południa i niby stado wspaniałych, przelotnych ptaków przysiadła odpocząć na skałach Albionu[210]. Zwieziono siano, pola dokoła Thornfield zieleniły się bujnie, drogi pobielały, spieczone słońcem, drzewa pokrył ciemny liść w pełnym rozkwicie, żywopłoty i lasy głęboką barwą listowia odbijały od słonecznego tonu skoszonych łąk.
2224Pewnego upalnego dnia Adela, znużona zbieraniem przez pół dnia dzikich malin na drodze do Hay, poszła spać razem ze słońcem. Pilnowałam jej, dopóki nie usnęła, a potem wyszłam do ogrodu.
2225Była to najmilsza godzina z dwudziestu czterech w ciągu doby. „Dzień gorące ognie strwonił”, a chłodna rosa opadała na spragnione równiny i spieczone szczyty. Tam, gdzie słońce zaszło, wolne od przepychu chmur, roztaczała się purpura, płonąc jak krwawy klejnot lub rozżarzony ogień na szczycie jednego wzgórza i sięgając kolejnych w coraz łagodniejszych tonach poprzez połowę nieba. Wschód miał też swój własny urok pięknego, głębokiego szafiru i własny, skromny klejnot — wschodzącą, pojedynczą gwiazdę. Niebawem miał się poszczycić księżycem, ale ten tymczasem był jeszcze poniżej widnokręgu.
2226ZapachPrzechadzałam się czas jakiś po chodniku, gdy nagle delikatna, dobrze znajoma woń — woń cygara — zaleciała mnie z jednego z okien. Zobaczyłam, że szyba w bibliotece jest nieco uchylona. Wiedziałam, że stamtąd mogę być widziana, toteż przeszłam do sadu. Żaden zakątek w ogrodzie nie był tak zaciszny, tak rajski, jak ten — pełen był drzew i rozkwitłych kwiatów, z jednej strony bardzo wysoki mur odgradzał go od podwórza, z drugiej aleja bukowa osłaniała od drogi. Na końcu znajdował się płot nad rowem, jedyna przegroda od pustych pól. Wijąca się ścieżka, obsadzona krzewami, a kończąca się olbrzymim kasztanem z okalającą go ławeczką, prowadziła do płotu i rowu. Tutaj mogłam spacerować niewidziana. Wzruszona pięknem wieczoru, osiadającą rosą i ciszą, czułam, że w tym zakątku mogłabym przebywać wiecznie. Gdy jednak zaczęłam krążyć po kwiatowo-owocowej górnej części ogrodu, dokąd zwabiło mnie bardziej widoczne w tej wolnej przestrzeni światło księżyca, nagle wstrzymał moje kroki — nie odgłos żaden, nie widok — lecz znowu zapach ostrzegawczy. Dziki bez, akacje, jaśmin, goździki i róże od dawna już składały wieczorną ofiarę kadzidła, lecz tego nowego zapachu nie wydaje ani krzew, ani kwiat… Jest to — znam je dobrze — cygaro pana Rochestera. Oglądam się dokoła i słucham. Widzę drzewa, obarczone dojrzewającymi owocami. Słyszę słowika, śpiewającego w pobliskim lasku. Nie widać żadnej poruszającej się postaci, nie słychać przybliżających się kroków. Jednakże zapach staje się silniejszy, muszę uciekać. Zmierzam do furtki, prowadzącej w gąszcz krzewów, i widzę, że wchodzi pan Rochester. Chronię się do bluszczowej altanki. „Przecież — myślę sobie — on długo zatrzymywać się tu nie będzie. Wróci niebawem tam, skąd przyszedł, a jeśli będę siedziała cicho, nie zobaczy mnie chyba”.
2227Ale nie — ten wieczór widać zarówno jemu jest miły, jak i mnie, a ten staroświecki ogród taki ponętny. Przechadza się więc dalej, to podnosząc gałązki agrestu, by popatrzeć na obciążający je owoc wielki jak śliwki, to zrywając dojrzałą wiśnię pod murem, to nachylając się nad kępką kwiatów, by wchłonąć ich woń lub podziwiać kropelki rosy na płatkach. Wielka ćma brzęcząc przelatuje koło mnie, siada na roślinie u stóp pana Rochestera, on dostrzega ją i schyla się, by ją dokładniej obejrzeć.
2228„Teraz plecami obrócony jest do mnie — pomyślałam — a przy tym jest zajęty. Może, idąc cicho, będę się mogła wymknąć niezauważona”.
2229Stąpałam po trawie brzegiem ścieżki, by nie zdradził mnie chrzęst kamyków. On stał wśród grządek o jakieś dwa kroki od miejsca, którędy musiałam przechodzić, ćma widocznie zajmowała jego uwagę. „Uda mi się przejść” — myślałam. Gdy przekraczałam jego cień rzucony przez księżyc, odezwał się spokojnie, nie odwracając się wcale:
2230— Panno Jane, pójdź, zobacz tę stworę.
2231Zachowywałam się tak cicho! Przecież nie miał oczu na plecach. Czyżby cień jego odczuł moją obecność? Drgnęłam w pierwszej chwili, a potem przysunęłam się bliżej.
2232— Popatrz na jej skrzydła — rzekł — ona mi przypomina owada z Indii Zachodnich, nieczęsto widuje się w Anglii okazy tak wielkich i barwnych ciem nocnych. Ot masz, poleciała!
2233Ćma odfrunęła. I ja, zażenowana, cofnęłam się także. Jednak pan Rochester poszedł za mną, a gdy doszliśmy do furtki, powiedział:
2234— Zawróćmy, to wstyd w tak piękną noc siedzieć w domu. Z pewnością nikomu nie chce się iść spać, gdy w ten sposób zachód słońca schodzi się ze wschodem księżyca.
2235Jest to jedna z moich wad, że chociaż mój język jest niekiedy dość skory do odpowiedzi, bywają zdarzenia — gdy chodzi o znalezienie wymówki — iż haniebnie mnie zawodzi. A trafia się to najczęściej w takich okolicznościach, kiedy łatwe słowo lub prawdopodobne upozorowanie wybawiłoby mnie z przykrej, kłopotliwej sytuacji. Nie miałam ochoty spacerować o tej godzinie sama z panem Rochesterem po tym cienistym ogrodzie, nie mogłam jednak znaleźć powodu, dla którego bym go miała pożegnać. Szłam więc, ociągając się i szukając w myślach sposobu, jakby się tu wykręcić. On jednakże wydawał się tak spokojny i poważny, że zrobiło mi się wstyd mojego zmieszania. Zło — jeżeli w tym było jakieś zło — leżało widocznie tylko we mnie, jego umysł był tego nieświadomy i spokojny.
2236— Panno Jane — zaczął znowu, gdy wszedłszy na ścieżkę wśród krzewów, posuwaliśmy się w kierunku płotu nad rowem i kasztana — Thornfield to miłe miejsce latem, nieprawdaż?
2237 2238— Musiałaś się do pewnego stopnia przywiązać do tego domu, mając poczucie piękna przyrody i dużo zmysłu przywiązywania się.
2239— Toteż przywiązałam się istotnie.
2240— I chociaż nie rozumiem, jak to być może, ale zauważyłem, że i do tego głupiutkiego dziecka, Adeli, przywiązałaś się także, a nawet bodaj do tej prostodusznej niewiasty, pani Fairfax, również?
2241— Tak, panie, każda na inny sposób, ale obydwie są mi drogie.
2242— I żal by ci było rozstać się z nimi?
2243 2244— Szkoda! — powiedział. Westchnął i zamilkł. — Taki to już bieg rzeczy na świecie — ciągnął zaraz dalej. — Zaledwie człowiek zadomowi się gdzieś, gdzie mu dobrze, odzywa się głos: wstawaj i idź dalej, gdyż godzina wypoczynku minęła.
2245— Czy ja muszę iść dalej? — zapytałam. — Czy muszę opuścić Thornfield?
2246— Ja myślę, że musisz, panno Jane. Żal mi, panno Jane, ale myślę doprawdy, że musisz.
2247Był to cios, ale ja nie chciałam upaść pod tym ciosem.
2248— Dobrze, panie, będę gotowa i pójdę, gdy przyjdzie rozkaz wymarszu.
2249— Ten rozkaz przychodzi teraz, muszę go wydać dziś jeszcze.
2250— A więc pan się jednak żeni, panie Rochester?
2251— A właśnie. O to chodzi. Ze zwykłą swoją bystrością odgadła panna Jane.
2252 2253— Bardzo prędko, moja… To jest, panno Eyre. I proszę przypomnieć sobie, panno Jane, że kiedy pierwszy raz ode mnie czy od kogoś dowiedziałaś się, że mam zamiar na mój starokawalerski kark nałożyć świętą pętlę, wstąpić w święty stan małżeński, wziąć pannę Ingram w objęcia (Jest co objąć, naprawdę, ale to nic nie ma do rzeczy. Nie można mieć nigdy za wiele czegoś tak doskonałego jak moja piękna Blanche)… Otóż, jak mówiłem… Czy panna Jane mnie słucha? Nie odwracaj głowy, nie oglądaj się za ćmami! To była tylko biedronka, dziecko… Ot, pofrunęła do domu! Otóż chciałem ci przypomnieć, że to ty pierwsza powiedziałaś do mnie, z taktem, który tak w tobie szanuję, z tą przezornością, roztropnością i skromnością, stosowną w twej odpowiedzialnej i zależnej sytuacji, że na wypadek, gdybym się ożenił z panną Ingram, wy obie, ty i Adela, powinnyście się stąd wynieść. Pomijam, że ta uwaga rzuca pewien obraźliwy cień na charakter mojej ukochanej. Istotnie, gdy już będziesz daleko, panno Jane, będę się starał o tym zapomnieć. Zapamiętam tylko mądrość tej rady, która dała mi wskazówkę co do mojego postępowania. Adela musi pójść do szkoły, a panna Eyre musi sobie poszukać innej posady.
2254— Tak, panie, dam natychmiast ogłoszenie. A tymczasem, myślę… — chciałam dodać: „że mogę pozostać tutaj, aż znajdę inny dach, pod który się schronię”, lecz urwałam, nie chcąc ryzykować długiego zdania, gdyż czułam, że niezupełnie panuję nad głosem.
2255— Za miesiąc mniej więcej, jak sądzę, będę już żonaty — mówił dalej pan Rochester — a tymczasem sam rozejrzę się za zajęciem i schronieniem dla ciebie, panno Jane.
2256— Dziękuję panu. Przykro mi, że sprawiam…
2257— Ach, nie ma za co przepraszać! Uważam, że jeżeli pracownica spełniała swój obowiązek tak dobrze jak ty, ma prawo wymagać od pracodawcy pewnej pomocy, jeśli on ją dać może. Istotnie, już nawet słyszałem od mojej przyszłej teściowej o posadzie, która by może była odpowiednia: chodzi mianowicie o podjęcie się edukacji pięciu córek pani O'Gall w Bitternutt Lodge w Connaught[211], w Irlandii. Spodoba ci się Irlandia, sądzę, powiadają, że ludzie są tam tacy serdeczni.
2258 2259— Cóż to szkodzi? Dziewczyna tak rozsądna nie może się obawiać podróży ani odległości.
2260— Nie podróży, ale odległości. A przy tym… Morze odgradza…
2261 2262— … od Anglii i od Thornfield, i…
2263 2264 2265Miłość niespełniona, Pozycja społeczna, MorzePowiedziałam to prawie mimo woli i również bez udziału wolnej woli popłynęły moje łzy. Płakałam jednak cicho, niedosłyszalnie, powstrzymywałam łkania. Myśl o pani O'Gall i Bitternutt Lodge zmroziła we mnie serce. Jeszcze bardziej myśl o tych falach morskich, które stanowić miały zaporę pomiędzy mną a moim zwierzchnikiem. Ale najbardziej bolesna była myśl o tym szerszym oceanie — oceanie bogactwa, sfery, zwyczajów — oddzielającym mnie od tego, którego całą istotą kochałam.
2266— To tak bardzo daleko — powtórzyłam.
2267— To prawda, istotnie, a gdy raz się dostaniesz do Bitternutt w Irlandii, ja ciebie już nigdy nie zobaczę, panno Jane, tego jestem najzupełniej pewny. Nigdy nie bywam w Irlandii, nie mam jakoś przekonania do tego kraju. W dobrej żyliśmy przyjaźni, nieprawdaż?
2268 2269— A gdy przyjaciele są w przededniu rozstania, lubią spędzić blisko przy sobie trochę pozostałego im czasu. Pójdź! Pogawędzimy o tej podróży i o tym rozstaniu spokojnie z jakieś pół godzinki, podczas gdy tam na niebie gwiazdy zapalać się będą. Oto jest kasztan i ławeczka nad starymi jego korzeniami. Posiedźmy tu w spokoju dziś wieczór, choćby nie było nam sądzone nigdy już zasiąść razem.
2270Zmusił mnie, bym usiadła, i sam usiadł także.
2271— Daleka to droga do Irlandii, panno Jane, i mnie żal wysyłać przyjaciółeczkę w tak męczącą podróż. Skoro jednakże nie mogę nic lepszego uczynić, cóż na to poradzę? Czy masz ty ze mną coś wspólnego, jak myślisz, panno Jane?
2272Nie mogłam się w tej chwili zdobyć na żadną odpowiedź, serce we mnie zamierało.
2273— Ponieważ — mówił dalej — ja niekiedy podlegam w stosunku do ciebie dziwnemu uczuciu, zwłaszcza gdy znajdujesz się blisko mnie, tak jak teraz: mam wrażenie, że gdzieś około moich lewych żeber mam umocowany sznur, silnym węzłem spojony z takimże sznurem, w takimże miejscu przytwierdzonym u ciebie. A jeżeli ten burzliwy kanał i przestrzeń tylu mil stanie pomiędzy nami, ten łączący sznur może przerwać się, może pęknąć, a wtedy, odczuwam to nerwowo, ja zacząłbym krwawić wewnętrznie. A ty?… Ty byś mnie zapomniała.
2274— O, co to, to nigdy, proszę pana! Pan wie… — nie mogłam mówić dalej.
2275— Panno Jane, czy słyszysz, jak słowik tam śpiewa w lasku? Posłuchaj!
2276Słuchając, łkałam konwulsyjnie, gdyż już nie mogłam dłużej opanować uczuć — musiałam ulec. Dojmująca męka wstrząsała mną całą. Gdy przemówiłam, to jedynie po to, by wybuchnąć gwałtowną skargą, że w ogóle na ten świat przyszłam, że w ogóle Thornfield poznałam.
2277— Tak ci jest żal Thornfield porzucać?
2278Bunt, MiłośćGwałtowność wzruszenia, pobudzona żalem i miłością, zbuntowała się we mnie, zażądała władzy, pełni lotu, prawa do życia, wzniesienia się i zapanowania nareszcie — tak, domagała się prawa głosu.
2279— Żal mi porzucać Thornfield. Kocham Thornfield, kocham, gdyż tu żyłam życiem pełnym i błogim, chwilowo przynajmniej. Nikt mnie deptał. Nikt nie zmuszał do zaskorupiania się w sobie. Nie pogrzebano mnie z niższymi duszami, nie wykluczono od przestawania z tym, co jasne, energiczne i wysokie. Żyłam z tym, co czczę, co nad wszystko przenoszę. Rozmawiałam z oryginalnym, potężnym, pozbawionym wszelkiej ciasnoty duchem. Poznałam pana, panie Rochester. Przerażenie i męka przejmuje mnie na myśl, że koniecznie oderwać się muszę od pana na zawsze. Widzę konieczność mojego wyjazdu i jest mi tak, jak gdybym patrzyła na konieczność śmierci.
2280— W czym widzisz tę konieczność? — zapytał nagle.
2281— W czym? Pan sam ją przede mną postawił.
2282 2283— W postaci panny Ingram, szlachetnej i pięknej kobiety, pańskiej narzeczonej.
2284— Mojej narzeczonej! Jakiej narzeczonej? Ja nie mam narzeczonej.
2285 2286— Tak jest, będę ją miał!… Będę! — zaciął zęby.
2287— Więc też ja muszę odejść, sam pan to powiedział.
2288— Nie, musisz pozostać! Przysięgam — i tej przysięgi dotrzymam.
2289Miłość, Wolność, Bunt, Pozycja społeczna, Dusza— A ja mówię panu, że muszę odejść! — zawołałam z uniesieniem. — Czy pan sobie wyobraża, że ja tu potrafię pozostać, stając się dla pana niczym? Czy pan mnie uważa za bezduszny automat, za maszynę bez czucia? Sądzi pan, że potrafiłabym znieść, gdyby mi mój kęs chleba wydzierano od ust i kroplę żywej wody wytrącano z czary? Ponieważ jestem biedna, nieznana, nieładna i mała, myśli pan, że i duszy we mnie nie ma ani serca? O, jak się pan myli! Mam duszę, jak i pan, i takież serce! Nie zwracam się teraz do pana tak, jakby nakazywał zwyczaj czy konwenans światowy, ale jak wolny duch do wolnego ducha, tak jak gdybyśmy, przeszedłszy przez śmierć i przez grób, stali przed Bogiem równi, bo i równi przecież jesteśmy!
2290— Równi jesteśmy? — powtórzył pan Rochester. — O, tak — dodał, obejmując mnie ramionami, przygarniając do piersi i przyciskając usta do moich ust. — Tak, Jane!
2291— Tak, panie — odpowiedziałam — a jednak nie tak, gdyż pan jest człowiekiem żonatym… Czy tak jakby żonatym. I to z kobietą niższą od pana, z którą pan nie ma nic wspólnego, którą nie wierzę, by pan kochał prawdziwie, gdyż widziałam i słyszałam, jak pan z niej drwił. Ja bym wzgardziła takim związkiem, dlatego uważam się za lepszą od pana. Niech mnie pan puści!
2292— Dokąd się wybierasz, Jane? Czy do Irlandii?
2293— Tak, do Irlandii. Wypowiedziałam to, co mam na sercu, a teraz mogę się udać gdziekolwiek.
2294Wolność, Ptak, Kondycja ludzka, Kobieta, Mężczyzna— Jane, uspokój się. Nie wyrywaj się jak dziki, oszalały ptak, który łamie własne pióra, miotając się w sieci.
2295— Nie jestem ptakiem, żadna sieć mnie nie więzi. Jestem wolną, ludzką istotą o niezależnej woli, a ta wola posłuży mi do opuszczenia pana.
2296Jeszcze jednym wysiłkiem uwolniłam się z jego objęć i stałam przed nim wyprostowana.
2297Miłość spełniona— Niechże twoja wola decyduje o twoim losie — powiedział. — Ofiaruję ci rękę swoją, serce i udział we wszystkim, co posiadam.
2298— Gra pan farsę, z której ja się tylko śmieję.
2299— Proszę ciebie, byś spędziła życie przy moim boku, byś była drugim moim ja, moim najlepszym towarzyszem na ziemi.
2300— Do tej roli już pan uczynił wybór i musi przy nim pozostać.
2301— Jane, ucisz się na chwilę, jesteś nadmiernie rozdrażniona. I ja także będę milczał.
2302Powiew wiatru przeleciał wzdłuż ścieżki, zatrząsł gałęźmi kasztana i odleciał precz, w nieokreśloną dal, gdzie zamarł. Śpiew słowika był jedynym głosem rozlegającym się o tej godzinie. Słuchając go, rozpłakałam się znowu. Pan Rochester siedział spokojnie, patrząc na mnie łagodnie i poważnie. Jakiś czas upłynął, zanim przemówił. Na koniec rzekł:
2303— Usiądź tu przy mnie, Jane. Wytłumaczymy sobie wszystko i zrozumiemy się wzajemnie.
2304— Ja już nigdy przy panu nie usiądę, oderwałam się i nie mogę powrócić.
2305— Ależ, Jane, ja ciebie proszę, zechciej być moją żoną. Ja tylko z tobą zamierzam się ożenić.
2306Milczałam. Myślałam, że żartuje ze mnie.
2307— Przyjdź, Jane, przyjdź tu bliżej.
2308— Narzeczona pańska stoi między nami.
2309Wstał i jednym susem znalazł się przy mnie.
2310Oświadczyny— Tu jest moja narzeczona — rzekł, przyciskając mnie znów do siebie — Ponieważ tu jest człowiek mi równy, człowiek mi podobny. Jane, chcesz być moją żoną?
2311Ja wciąż jeszcze nie odpowiadałam, wciąż jeszcze wyrywałam się z jego objęcia, gdyż nie dowierzałam mu nadal.
2312— Czy powątpiewasz o mnie, Jane?
2313 2314 2315 2316— Czyż ja jestem kłamcą w twoich oczach? — zawołał namiętnie. — Ty mała sceptyczko, ja ciebie muszę przekonać. Jakąż ja miłość odczuwam dla panny Ingram? Żadnej. I ty o tym wiesz. Jakąż miłość ma ona dla mnie? Żadnej, przekonałem się o tym. Postarałem się, by doszła ją pogłoska, że mój majątek nie wynosi nawet trzeciej części tego, co przypuszczają, a potem stawiłem się przed nią, by stwierdzić rezultat. Spotkało mnie oziębłe przyjęcie ze strony jej i jej matki. Nie chciałbym, nie mógłbym ożenić się z panną Ingram. Ty… Ty dziwne, ty prawie nieziemskie stworzenie! Ciebie kocham jak własną duszę. Ciebie, biedną i nieznaną, małą i nieładną, bo taką jesteś. Ciebie błagam, byś przyjęła mnie za męża.
2317— Jak to mnie?! — zawołałam, zaczynając wierzyć w jego szczerość wobec powagi, zwłaszcza wobec jego niegrzeczności. — Mnie, która na całym świecie nie ma przyjaciela, prócz pana, jeśli pan nim jest, która nie ma ani jednego grosza poza tym, co pan mi płaci?
2318— Ty, Jane, ty musisz być moja, zupełnie moja. Czy chcesz być moja? Odpowiedz, że chcesz, odpowiedz prędko!
2319— Panie Rochester, niech mi pan pozwoli popatrzeć w swoją twarz, niech się pan obróci do księżyca.
2320 2321— Ponieważ chcę czytać myśli w pańskiej twarzy. Niech się pan obróci!
2322— Proszę! Nie będzie ona bardziej czytelna niż zgnieciona, zagryzmolona kartka. Czytajże, tylko śpiesz się, bo ja cierpię.
2323Twarz jego była wielce wzburzona i bardzo mocno zarumieniona. Przebiegały po niej silne skurcze i dziwne błyski miał w oczach.
2324— O Jane! Jak ty mnie męczysz! — zawołał. — Swoim badawczym, a jednak wiernym i szlachetnym spojrzeniem dręczysz mnie!
2325— Jak to być może! Jeśli pan jest szczery, a propozycja jego uczciwa, ja dla pana mogę czuć tylko wdzięczność i serdeczne oddanie. To przecież dręczyć nie może!
2326— Wdzięczność! — zawołał i dodał gwałtownie: — Jane, przyjmij mnie prędko. Powiedz: Edwardzie… Po imieniu mi powiedz: Edwardzie, będę twoją żoną.
2327— Czy pan serio mówi? Czy pan mnie naprawdę kocha? Czy pan szczerze pragnie mieć mnie za żonę?
2328— Tak jest. A jeżeli dla upewnienia cię potrzeba ci przysięgi, tedy przysięgam ci.
2329— Jeśli tak, panie, będę pańską żoną…
2330— Żoneczko moja! Nazwij mnie: Edwardzie!
2331 2332— Przyjdź do mnie… Przyjdź do mnie, jedyna moja — powiedział i dodał tonem głęboko wzruszonym, z twarzą przytuloną do mojej: — Daj mi szczęście, a będę dbał o twoje.
2333— Niech Bóg mi przebaczy! — dorzucił niebawem — a człowiek niech się do mnie nie wtrąca: moją jest i już jej nie oddam.
2334— Któż by się mógł wtrącać, panie? Ja nie mam krewnych, którzy by się do moich spraw mieszać mogli.
2335— Nie. I to właśnie jest najlepsze — odparł.
2336Gdybym mniej go kochała, akcent jego i ten wyraz triumfalnej radości byłby mi się wydał niesamowity. Siedząc jednak przy nim, obudzona z tej straszliwej zmory rozstania, czując, że raj mi się otwiera, myślałam tylko o tym szczęściu, którym się poiłam. On raz po raz zapytywał:
2337— Czy jesteś szczęśliwa, Jane?
2338— O tak! — odpowiadałam za każdym razem.
2339 2340— To odkupi!… To odkupi! Czyż nie znalazłem jej sierotą, bez przyjaciół, zmrożoną, niepocieszoną? Czyż nie będę jej strzegł i miłował ją, i pocieszał? Przecież miłość jest w sercu moim, stałość w mych postanowieniach. To zadośćuczyni przed trybunałem Najwyższego. Wiem, że Stwórca mój zezwala na ten czyn. Nie dbam o sąd świata. Opinii ludzkiej stawię czoło.
2341Natura, Burza, NocAle co się działo tej nocy? Księżyc jeszcze nie zaszedł, a nas objął cień zupełny. Zaledwie mogłam dojrzeć twarz pana Rochestera, chociaż tak blisko siedziałam. A co wyprawiał ten kasztan? Wił się, szumiał i jęczał, gdy wiatr hulał wzdłuż ścieżki i ogarniał nas potężnym tchnieniem.
2342— Musimy wracać — powiedział pan Rochester. — Nadchodzi burza. Mógłbym tak przesiedzieć z tobą, Jane, aż do rana.
2343„I ja również z tobą” — pomyślałam. Byłabym to może nawet powiedziała, gdyby nie to, że sina, jaskrawa iskra wyskoczyła z chmury, na którą właśnie patrzyłam, i rozległ się łoskot bliskiego pioruna, przeto tylko olśnione oczy schowałam na ramieniu pana Rochestera.
2344Lunął deszcz. Pan Rochester śpiesznie poprowadził mnie wzdłuż ścieżki, przez ogród, do domu. Zanim jednakże przestąpiliśmy próg, byliśmy przemoczeni do nitki. Właśnie pan Rochester zdejmował ze mnie szal w sieni i wytrząsał wodę z moich rozpuszczonych włosów, gdy pani Fairfax wysunęła się z pokoju. Nie zauważyłam jej zrazu, nie zauważył też jej pan Rochester. Lampa paliła się w hallu. Zegar właśnie miał bić dwunastą.
2345— Śpiesz się zdjąć przemoczone ubranie — rzekł — a zanim pójdziesz, dobranoc ci, dobranoc, moje kochanie!
2346Burza, MiłośćUcałował mnie kilkakrotnie. Gdy podniosłam oczy, wysuwając się z jego objęcia, ujrzałam stojącą tuż obok wdowę — bladą, poważną i zdumioną. Uśmiechnęłam się tylko do niej i pobiegłam na górę. „Na wytłumaczenie musi jeszcze poczekać” — pomyślałam. A jednak, gdy dotarłam do swego pokoju, zrobiło mi się przykro, że ona, chociaż chwilowo, może źle zrozumieć to, co widziała. Radość jednakże zatarła wszelkie inne uczucia i chociaż głośno dął wicher, choć blisko i potężnie huczały grzmoty, często i strasznie błyskały pioruny, a ulewa lała strumienie przez dwie godziny trwającej burzy, nie doświadczałam strachu ani uczucia grozy. Pan Rochester trzy razy podchodził do moich drzwi i pytał, czy czuję się spokojna, a to było pociechą i dawało mi siłę przemóc obawę.
2347Rano, zanim jeszcze wstałam, Adela wbiegła, by mi powiedzieć, że piorun tej nocy uderzył w wielki kasztan na końcu sadu i rozdarł go na dwoje.
Rozdział XXIV
2348Wstając i ubierając się, rozmyślałam nad tym, co się stało, i pytałam siebie, czy to wszystko sen. Nie mogłam być pewna rzeczywistości, dopóki bym znów nie zobaczyła pana Rochestera i z ust jego nie usłyszała wznowionych słów miłości i zapewnienia.
2349Układając włosy, przypatrzyłam się swej twarzy w zwierciadle i przekonałam się, że już nie jest brzydka: promieniała nadzieją, zabarwiło ją ożywienie, oczy jaśniały jakimś nowym blaskiem. Niechętnie niekiedy patrzyłam na mojego zwierzchnika, w obawie, że mój wygląd nie może mu się podobać, ale teraz byłam pewna, że mogę śmiało wznieść ku niemu twarz, gdyż jej wyraz nie ostudzi jego przywiązania. Wyjęłam z komody prostą, ale czystą i jasną letnią sukienkę i włożyłam ją. Zdawało mi się, że nigdy w żadnej sukni tak dobrze mi nie było, ale też żadnej nie miałam na sobie w tak szczęśliwym będąc usposobieniu.
2350SzczęścieNie zdziwiło mnie to bynajmniej, gdy zbiegłszy na dół do hallu, ujrzałam, że po nocnej burzy nastąpił słoneczny, czerwcowy ranek i że przez otwarte, szklane drzwi zalatuje świeży, wonny wietrzyk. Natura musi być radosna, kiedym ja taka szczęśliwa. Ścieżką ku domowi szła żebraczka z chłopczykiem, oboje bladzi, obszarpani. Pobiegłam ku nim i dałam im wszystkie pieniądze, jakie miałam przy sobie — jakieś trzy czy cztery szylingi. Czy oni źli czy dobrzy, niechże się cieszą w to moje wielkie święto. Wrony krakały, śpiewały weselsze ptaki, ale nic nie dorównywało szczęściem memu rozradowanemu sercu.
2351Zaskoczyła mnie pani Fairfax, wyglądając z okna z twarzą smutną i mówiąc poważnie:
2352— Panno Eyre, czy pani nie przyjdzie na śniadanie?
2353Podczas śniadania była spokojna i chłodna, ja jednak jeszcze nie mogłam wywieść jej z błędu. Musiałam czekać, aż pan Rochester da jej wyjaśnienia, poczekać też musiała i ona. Zjadłszy, pośpieszyłam na górę. Spotkałam Adelę, wychodzącą ze szkolnego pokoju.
2354— Dokąd idziesz? Czas już zacząć lekcje.
2355— Pan Rochester kazał mi iść do dziecinnego pokoju.
2356 2357— Tutaj — i wskazała drzwi szkolnego pokoju.
2358Weszłam i oto on stał przede mną.
2359— Pójdź, powiedz mi „Dzień dobry” — rzekł.
2360Zbliżyłam się ochoczo i teraz nie chłodne słowo, nie uścisk ręki nawet stał się moim udziałem, ale uścisk i pocałunek. Takie się to wydawało naturalne i tak słodka była miłość jego i pieszczota!
2361— Jane, świetnie wyglądasz, taka uśmiechnięta i ładna, doprawdy ładna dziś rano — powiedział. — Czy to moja blada rusałeczka? Czy to moje ziarnko gorczyczne? To małe, słoneczne dziewczątko z dołeczkami na twarzyczce, z różowymi usteczkami, jak atłas gładziuchnym, kasztanowatym włosem i promiennymi, orzechowymi oczami? (Miałam zielone oczy, czytelniku, ale trzeba mu darować pomyłkę, widocznie dzisiaj przedstawiało mu się niejedno w innych kolorach).
2362— To jest Jane Eyre, mój panie.
2363— A wkrótce Jane Rochester — dodał. — Za cztery tygodnie, Jane, nie później ani o dzień. Czy słyszysz?
2364Słyszałam i nie mogłam tego zupełnie pojąć, kręciło mi się w głowie. Uczucie, wzbudzone we mnie tym oświadczeniem, było czymś silniejszym niż sama radość — czymś, co wstrząsało i ogłuszało, był to nieledwie strach.
2365— Zarumieniłaś się, a teraz zbladłaś, Jane. Dlaczego?
2366— Ponieważ nadał mi pan nowe nazwisko: Jane Rochester, a to wydaje się tak dziwne.
2367— Tak, pani Rochester — powtórzył. — Młoda pani Rochester, młoda żona Fairfaxa Rochestera.
2368— To nigdy stać się nie może, panie, to nie brzmi prawdopodobnie. Zupełne szczęście nigdy nie staje się udziałem ludzi na tym świecie. Czyż miałoby mi być sądzone inne przeznaczenie niż reszcie mojego rodzaju? Wyobrazić sobie, żeby miał mnie spotkać los taki, to bajka, to sen na jawie.
2369—Klejnot Który ja mogę urzeczywistnić i urzeczywistnię, zaczynając zaraz dzisiaj. Napisałem rano do mojego bankiera w Londynie, by wysłał mi pewne klejnoty, które ma na przechowaniu, dziedzictwo dla pań na Thornfield. Za dzień lub dwa, mam nadzieję, będę ci je mógł wysypać na kolana, gdyż każdy przywilej, każdy hołd, który bym złożył u stóp córki para[212], gdybym się z nią żenił, będzie twoim.
2370— O panie!… Dajmy pokój klejnotom! Nie lubię słuchać, gdy się o nich mówi. Klejnoty dla Jane Eyre to brzmi tak nienaturalnie i dziwnie, ja wolę ich nie mieć.
2371— Sam ci kolię brylantową założę na szyję i diadem na czoło, gdzie będzie odpowiedni, gdyż natura sama wycisnęła piętno szlachectwa na tym czole, Jane. I zapnę ci bransolety dokoła tych delikatnych rączek, i te drobne paluszki obciążę pierścionkami.
2372— Nie, panie, nie! Myśl o czymś innym i mów o czymś innym. I w innym tonie. Nie przemawiaj do mnie, jak gdybym była pięknością. Jestem tylko skromną, kwakierską nauczycielką.
2373— Jesteś pięknością w moich oczach, pięknością wedle pragnień mego serca, delikatną i zwiewną.
2374— Nikłą i nic nieznaczącą, chce pan powiedzieć. Pan śni albo pan szydzi. Na miłość boską, niech się pan nie bawi w ironię!
2375— Sprawię, że i świat także uzna cię za piękność — ciągnął dalej, podczas gdy mnie istotnie nieswojo było z jego tonem, gdyż czułam, że albo sam się łudzi, albo mnie chce łudzić. — Ubiorę moją Jane w atłasy i koronki i będzie nosiła róże we włosach, i nakryję ukochaną głowę bezcennym welonem.
2376— A wtedy mnie pan nie pozna i nie będę już twoją Jane Eyre, lecz małpką w kurtce arlekina. Równie przykro byłoby mi widzieć pana w szychowym[213], aktorskim przebraniu, jak siebie w dworskiej toalecie. I nie nazywam pana ładnym, choć kocham pana tak serdecznie, o wiele za serdecznie, by panu pochlebiać. Niechaj mi pan nie pochlebia.
2377On jednakże ciągnął swoje dalej, nie zważając na moje prośby.
2378— Dziś jeszcze zawiozę cię powozem do Millcote i musisz sobie wybrać kilka sukien. Powiedziałem ci, że pobierzemy się za cztery tygodnie. Ślub odbędzie się cicho, w tym oto kościele, a wtedy od razu cię porwę do miasta. Po krótkim pobycie zawiozę mój skarb w strony bliższe słońca, ku francuskim winnicom, ku włoskim płaszczyznom. I Jane zobaczy, co jest sławnego w historii starożytnej i w nowszych dziejach, pokosztuje także życia miast i nauczy się cenić siebie przez sprawiedliwe porównanie z innymi.
2379 2380— Będziesz przebywała w Paryżu, Rzymie i Neapolu[214], we Florencji[215], Wenecji[216] i Wiedniu. Całą przestrzeń, którą ja przewędrowałem, ty przemierzysz swoimi krokami. Gdzie ja odcisnąłem moje kopyto, tam i ty twoją nóżkę sylfa[217] postawisz. Dziesięć lat temu przeleciałem przez Europę na wpół szalony, niesmak, nienawiść i wściekłość mając za towarzyszy. Teraz odwiedzę ją znów, uzdrowiony i oczyszczony, z prawdziwym aniołem w roli pocieszyciela.
2381Rozśmiałam się, gdy to powiedział.
2382— Nie jestem aniołem — oświadczyłam — i nie będę aniołem, póki życia, będę tylko sobą. Panie Rochester, niech się pan po mnie nie spodziewa ani niech pan ode mnie nie wymaga nic niebiańskiego, gdyż się pan tego nie doczeka, tak jak ja się tego nie doczekam od pana. I wcale się też tego nie spodziewam.
2383— A czego ty się po mnie spodziewasz?
2384Małżeństwo, Mężczyzna— Przez bardzo krótki czas będzie pan może takim jak teraz, przez bardzo krótki czas. A potem pan ostygnie, stanie się pan kapryśny, będzie pan poważny i surowy, a ja będę miała dużo kłopotu, chcąc panu dogodzić. Gdy się pan jednak dobrze do mnie przyzwyczai, może mnie pan znów polubi. Polubi mówię, nie pokocha. Przypuszczam, że miłość pańska wypali się w sześć miesięcy, może prędzej. Czytałam w książkach, pisanych przez mężczyzn, że to najdalszy kres, do jakiego sięga zapał miłosny męża. Jednak pomimo wszystko, jako przyjaciółka i towarzyszka, mam nadzieję, że nigdy nie stanę się niemiła mojemu drogiemu panu.
2385— Niemiła! I polubić cię znowu! Ja myślę, że będę cię lubił i lubił, i lubił, i będziesz mi musiała przyznać, że nie tylko cię lubię, ale kocham. Prawdziwie, gorąco, stale.
2386— Ale czy nie jest pan kapryśny, panie drogi?
2387— Względem kobiet, które podobają mi się z twarzy jedynie, potrafię być diabłem wcielonym, gdy odkryję, że nie mają ani serca, ani duszy i że czeka mnie z ich strony płaskość, pospolitość, a może głupota, ordynarność i zły humor. W stosunku jednak do kogoś, kto jasne ma oko i wymowny język, gorącą duszę i charakter, który się nagina, ale nie łamie, giętki zarazem i stały… W stosunku do kogoś takiego jestem zawsze tkliwy i wierny.
2388— Czy spotkał się pan kiedyś z takim charakterem? Czy kochał pan kiedyś kogoś takiego?
2389 2390— Ale przede mną. Czyż ja rzeczywiście odpowiadam pańskim trudnym wymaganiom?
2391— Nie spotkałem nigdy nikogo podobnego do ciebie, Jane, ty mi się podobasz i ty nade mną panujesz. Ulegasz na pozór, a mnie jest tak miłe to poczucie twojej ustępliwości. Jednak podczas gdy owijam dokoła palca delikatną nić jedwabną, słodki dreszcz płynie od niej i przenika mi wprost do serca. Jestem pod twoim wpływem, jestem zwyciężony, a wpływ to nad wyraz słodki. Porażka, której doświadczam, ma w sobie urok czarowny, któremu nie dorównałby żaden triumf. Dlaczego się uśmiechasz, Jane? Co znaczy ta niezrozumiała, tajemnicza minka?
2392— Myślałam, panie (proszę mi darować tę myśl mimowolną), myślałam o Herkulesie[218] i o Samsonie[219], i o ich uwodzicielkach…
2393 2394— Cicho, panie! Nie bardzo to mądre było, co pan przed chwilą mówił, tak jak i tamci panowie niemądrze postępowali. Gdyby się jednakże byli pożenili, pewną surowością małżonków byliby wynagrodzili sobie uległość kochanków. I z panem, lękam się, będzie to samo. Chciałabym wiedzieć, jakby mi pan odpowiedział za rok, gdybym poprosiła o łaskę, której byłoby panu niedogodnie albo nieprzyjemnie udzielić.
2395— Poproś mnie o cokolwiek teraz, Jane, choćby o jakąś drobnostkę. Pragnąłbym, żebyś mnie poprosiła…
2396— I owszem, chętnie poproszę, mam już gotową prośbę.
2397— Mów! Ale jeżeli będziesz patrzeć i uśmiechać się w ten sposób, ja gotów jestem z góry przysiąc, że cię posłucham jak ostatni głupiec.
2398— Ależ bynajmniej, panie Rochester, ja proszę tylko o to: niech pan nie posyła po te klejnoty, niech pan nie wieńczy mnie różami. Mógłby pan równie dobrze złotą koronką obszyć tę oto swoją prostą chustkę do nosa.
2399— Mógłbym równie dobrze „złocić czyste złoto”. Ja wiem. Prośbę twoją wysłuchano zatem … Na razie. Cofnę zlecenie, wysłane mojemu bankierowi. Ale tyś mnie jeszcze o nic nie poprosiła, prosiłaś tylko, bym cofnął dar. Proś dalej.
2400— Dobrze więc, niech pan będzie tak dobry zaspokoić moją ciekawość, bardzo podrażnioną na pewnym punkcie.
2401— Co? Co? — podchwycił śpiesznie. Wyglądał na zaniepokojonego. — Ciekawość to rzecz niebezpieczna. Dobrze, że nie ślubowałem zgodzić się na każdą prośbę…
2402— Ależ, panie, tu nic nie grozi, choćby się pan zgodził.
2403— Powiedz więc, czego sobie życzysz, Jane. Wolałbym jednak, żebyś zamiast dopytywać może o jakąś tajemnicę, zażądała ode mnie połowy mojego majątku.
2404— Ależ królu Ahaswerusie[220]! Na cóż mi połowa twojego majątku? Czy pan myśli, że ja jestem żyd lichwiarz, szukający dobrej lokaty w ziemi? Wolę posiąść całe pańskie zaufanie. Przecież nie odmówi mi pan zaufania, dawszy mi swoje serce?
2405— Bierz całe moje zaufanie, które jest warte brania, Jane, ale na miłość boską nie pragnij niepotrzebnego ciężaru! Nie sięgaj po truciznę i nie poddawaj mnie zbyt ciężkiej próbie.
2406— Dlaczego nie, panie drogi? Właśnie mi pan opowiadał, jak bardzo pan lubi być zwyciężony, jak panu przyjemnie dać się przekonać. A gdybym tak skorzystała z tego wyznania, gdybym tak zaczęła naprzykrzać się i błagać, w razie potrzeby nawet dąsać się i płakać, po prostu dla wypróbowania swojej władzy?
2407— Spróbuj tylko. Żądaj za wiele, wymagaj, a skończy się zabawa.
2408— Doprawdy? O, jak pan prędko daje za wygraną! Jakże surowo wygląda pan teraz. Grube brwi zbiegły się razem, a na czole zalega coś, co w poezji nazwano „piorunową chmurą”[221]. Czy taka będzie mina pańska po ślubie?
2409— Jeżeli taka będzie twoja mina po ślubie, to ja, jako chrześcijanin, wyrzeknę się przestawania z jakąś taką wodnicą czy chochlikiem. Ale cóż to chciałaś wiedzieć, moje ty stworzonko? No, dalej… Gadaj!
2410— Otóż to, teraz jest pan mniej niż grzeczny, a ja o wiele wolę szorstkość od pochlebstwa. Wolę być stworzonkiem aniżeli aniołem. Zapytać zaś chciałam o to: dlaczego tak się pan silił na wmówienie we mnie, że pan pragnie ożenić się z panną Ingram?
2411— Tylko tyle? Dzięki Bogu, że to nic gorszego! — Rozjaśniła mu się twarz, uśmiechnął się do mnie i pogładził mnie po głowie, jak gdyby rad, że jakieś niebezpieczeństwo zostało odsunięte. — Sądzę, że mogę wyznać — mówił dalej — chociaż może trochę cię oburzę, Jane, a ja widziałem, jakim żarem potrafisz wybuchnąć, gdy się oburzasz. Płonęłaś cała w ową chłodną noc księżycową wczoraj, gdy podniosłaś bunt przeciwko losowi i domagałaś się równości ze mną. Jane, ale nawiasem mówiąc, to ty mi się oświadczyłaś!
2412— Wiem o tym, to prawda. Ale, jeżeli łaska, do rzeczy, mój panie… Panna Ingram?
2413— No cóż, udawałem, że się staram o pannę Ingram, ponieważ chciałem cię tak szalenie rozkochać w sobie, jak sam się szalenie w tobie kochałem, a wiedziałem, że zazdrość będzie mi najlepszym sprzymierzeńcem w osiągnięciu tego celu.
2414— Doskonale! A oto jaki pan mały! Przecież to skandal! Przecież to wstyd i hańba postępować w ten sposób. I nic się pan nie liczył z uczuciami panny Ingram?
2415— U niej wszelkie uczucia zastępuje pycha, a tę warto upokorzyć. Czy byłaś zazdrosna, Jane?
2416— Mniejsza z tym, panie Rochester, co panu po tej wiadomości? Niech mi pan jeszcze raz szczerze odpowie. Czy pan myśli, że panna Ingram nie będzie cierpiała skutkiem pańskiej nieuczciwej kokieterii? Czy nie będzie się czuła opuszczona i porzucona?
2417— To niemożliwe!… Przecież ci już powiedziałem, że przeciwnie, to ona mnie opuściła. Myśl o moim zadłużeniu ostudziła, a raczej zgasiła sentyment od razu.
2418— Ciekawą pan uknuł intrygę. Boję się, że pańskie zasady w niektórych punktach nieco szwankują.
2419— Jane, moje zasady nigdy nie były kształcone. Być może, że wykoślawiły się nieco z braku należytego kierunku.
2420— Jeszcze raz mówmy serio. Czy ja mogę cieszyć się tym wielkim szczęściem, jakie się stało moim udziałem, bez obawy, że ktoś inny cierpi tak gorzko, jak ja cierpiałam niedawno?
2421— Możesz, możesz, dziewczątko moje dobre. Nie ma na świecie istoty, która by mnie taką czystą miłością darzyła jak ty, bo to słodkie przeświadczenie noszę w duszy: wiarę w twoje uczucia, Jane.
2422Dotknęłam ustami ręki, która spoczywała na moim ramieniu. Kochałam go bardzo — więcej, niż słowami odważyłabym się wypowiedzieć, więcej, niżby słowa zdołały wyrazić.
2423— Zażądaj jeszcze czegoś — rzekł po chwili. — To dla mnie największa przyjemność, gdy mnie prosisz, a ja ci ulegam.
2424 2425Pozycja społeczna— Niech pan o swoich zamiarach powie pani Fairfax, ona mnie widziała z panem dziś w nocy w hallu i była zgorszona. Niech jej pan wszystko wytłumaczy, zanim się z nią znów zobaczę. Przykro mi, że taka dobra kobieta fałszywie mnie sądzi.
2426— Idź do swego pokoju i włóż kapelusz — odpowiedział. — Chcę, byś dziś rano towarzyszyła mi do Millcote. A gdy będziesz się przygotowywała do przejażdżki, ja staruszce wszystko wyjaśnię. Co ona sobie wyobraziła, Jane?
2427— Myślę, że wyobraziła sobie, iż ja zapomniałam o mojej pozycji, a pan o swojej.
2428— Pozycja! Pozycja! Twoja pozycja jest w moim sercu, a biada tym, którzy by chcieli obrazić ciebie, teraz czy kiedykolwiek. Idź.
2429Ubrałam się szybko. Skoro zaś tylko usłyszałam, że pan Rochester wychodzi z saloniku pani Fairfax, pośpieszyłam tam czym prędzej. Staruszka czytała właśnie swój ranny ustęp Pisma Świętego, naukę na ten dzień. Biblia leżała przed nią otwarta, na niej spoczywały okulary. O tym zajęciu, przerwanym wizytą pana Rochestera, widocznie zapomniała. Oczy jej, utkwione w pustą ścianę naprzeciw, wyrażały zdumienie spokojnej duszy, poruszonej niezwykłą wiadomością. Ujrzawszy mnie, obudziła się niejako, usiłowała uśmiechnąć się i nawet zdobyła się na kilka słów powinszowania. Jednakże uśmiech zgasł, a zdanie niedokończone przerwała. Odłożyła okulary, zamknęła Biblię i odsunęła fotel od stołu.
2430— Taka jestem zdziwiona — zaczęła — że sama nie wiem, co mam pani, panno Eyre, powiedzieć. Przecież chyba nie śniło mi się… Czyżby? Czasami zdarza mi się, że się zdrzemnę, gdy jestem sama i przywidują mi się rzeczy, które się wcale nie zdarzyły. Zdawało mi się nieraz, gdy się tak zdrzemnęłam, że mój kochany mąż, który umarł piętnaście lat temu, przyszedł i usiadł koło mnie, a nawet, że słyszałam, jak mówił do mnie po imieniu: Alice, tak jak za życia. A teraz może mi pani powiedzieć, czy to istotnie prawda, że pan Rochester oświadczył się i chce się z panią żenić? Niech się pani ze mnie nie śmieje. Ale mnie się rzeczywiście zdawało, że on tu wszedł pięć minut temu i powiedział, że za miesiąc będzie pani jego żoną.
2431— Mnie to samo powiedział — odparłam.
2432— Naprawdę? I pani mu wierzy? I przyjęła go pani?
2433 2434Spojrzała na mnie oszołomiona.
2435— Nigdy bym tego nie przypuszczała. To dumny człowiek. Wszyscy Rochesterowie byli dumni, a jego ojciec przy tym lubił pieniądze. I o nim także zawsze mówiono, że jest wyrachowany. Więc on zamierza ożenić się z panią?
2436 2437Przyjrzała mi się od stóp do głów. Wyczytałam z jej oczu, że nie znalazła w mojej postaci dostatecznego uroku na wytłumaczenie tej zagadki.
2438Małżeństwo, Pozycja społeczna, Obraz świata— To przechodzi moje pojęcie! — ciągnęła dalej. — Ale oczywiście musi być prawdą, skoro pani to mówi. Co z tego wyniknie, nie umiałabym powiedzieć, rzeczywiście nie wiem. Równość pozycji i majątku bywa pożądana w takich wypadkach, a przy tym zachodzi tutaj różnica wieku prawie dwudziestu lat… Pan Rochester mógłby nieledwie być pani ojcem.
2439— Nie, doprawdy, pani Fairfax! — zawołałam podrażniona. — Nic podobnego! Pan Rochester wcale na mego ojca nie wygląda! Nikt, kto by nas razem widział, nie przypuściłby tego przez chwilę. Pan Rochester wygląda tak młodo i jest taki młody jak niejeden mężczyzna dwudziestopięcioletni.
2440— Czy on rzeczywiście z miłości chce się z panią żenić? — zapytała.
2441Tak mnie dotknęła swoim chłodem i wątpliwościami, że mi łzy stanęły w oczach.
2442— Bardzo mi żal, że pani przykrość sprawiam — ciągnęła dalej wdowa. — Ale pani taka młoda i tak mało zna mężczyzn, że chciałabym panią przestrzec. Stare to przysłowie, że „Nie wszystko złoto, co się świeci”, a w tym wypadku boję się, by się coś nie znalazło, co byłoby różne od tego, czego się spodziewamy.
2443— Dlaczego? Czy ja jestem takim potworem? — rzekłam. — Czy to niemożliwe, żeby pan Rochester mógł mieć do mnie szczere przywiązanie?
2444— Nie, pani jest bardzo miła i sporo pani wyładniała w ostatnich czasach, a pan Rochester z pewnością ma dla pani uczucie. Zawsze uważałam, że jest pani jakoś jego ulubienicą. Zdarzało się niekiedy, że ze względu na pani dobro niepokoiły mnie trochę te okazywane pani względy i miałam ochotę przestrzec panią. Było mi jednak niemiło nawet o możliwości czegoś złego napomknąć. Wiedziałam, że myśl taka dotknęłaby panią, może by obraziła. A pani była tak taktowna, tak prawdziwie skromna i rozumna, że sądziłam, iż można pani zaufać, że się pani sama potrafi ochronić. Wczorajszej nocy… Nie umiem pani powiedzieć, co przecierpiałam, szukając pani po całym domu i nie mogąc znaleźć ani pani, ani pana. A potem, o dwunastej, widząc panią wracającą z nim razem…
2445— No, już mniejsza z tym — przerwałam niecierpliwie. — Wystarczy, że wszystko jest w porządku.
2446— Spodziewam się, że wszystko w końcu będzie w porządku — powiedziała. — Ale proszę mi wierzyć, ostrożność jest tu konieczna. Niech pani się stara trzymać pana Rochestera z daleka, niech pani sobie, zarówno jak jemu, nie ufa. Panowie z jego sfery nie mają zwyczaju żenić się z nauczycielkami.
2447Zaczęło mnie to doprawdy irytować. Na szczęście wbiegła Adela.
2448— Tak bym chciała, tak bym chciała pojechać do Millcote! Pan Rochester nie chce mnie wziąć, chociaż jest tyle miejsca w tym nowym powozie. Niech go pani poprosi, żeby mnie zabrał, mademoiselle!
2449 2450I pobiegłam z nią, rada, że mogę pożegnać moją posępną mentorkę. Powóz był gotów, zajeżdżał właśnie przed front domu, a pan Rochester przechadzał się tam i z powrotem po bruku. Pilot za nim.
2451— Adela może mi towarzyszyć, nieprawdaż, proszę pana?
2452— Powiedziałem jej, że nie. Nie potrzeba mi bębnów!… Chcę jechać tylko z panią.
2453— Niech ją pan zabierze, jeśli pan łaskaw, panie Rochester! Tak będzie lepiej.
2454— Nie będzie lepiej, będzie nas krępowała.
2455Apodyktycznie wyglądał, apodyktyczny był jego głos. Chłód przestróg pani Fairfax i jej wątpliwości czułam jeszcze w sobie, niepewność zaciążyła nad moimi nadziejami. Opuszczało mnie poczucie władzy nad nim. Już byłam gotowa automatycznie posłuchać, nie upierając się dłużej, on jednak, pomagając mi wsiąść do powozu, spojrzał na moją twarz.
2456— Co się stało? — zapytał. — Cała słoneczność gdzieś się podziała. Czy rzeczywiście życzysz sobie, żeby ta mała pojechała? Czy sprawi ci to przykrość, jeżeli zostanie w domu?
2457— Wolałabym, żeby mogła pojechać.
2458— A więc lećże po kapelusz i wracaj piorunem! — krzyknął na Adelę.
2459 2460— Ostatecznie jeden ranek z przeszkodami tak wiele nie znaczy — zauważył pan Rochester — skoro niebawem mam posiąść ciebie, twoje myśli, rozmowę i towarzystwo na całe życie.
2461Adela, umieszczona w powozie, zaczęła mnie całować, wyrażając w ten sposób wdzięczność za wstawiennictwo. Natychmiast została wpakowana w kącik po drugiej stronie pana Rochestera. Wyzierała stamtąd ku mnie, taki srogi sąsiad zbyt był krępujący. Do tego był w burzliwym humorze, nie śmiała się odzywać ze swymi spostrzeżeniami ani prosić o objaśnienia.
2462— Niech jej pan pozwoli usiąść koło mnie — prosiłam. — Panu będzie może przeszkadzała, a tu, po tej stronie jest tyle miejsca!
2463 2464— Wkrótce oddam ją do szkoły — rzekł, ale teraz się uśmiechał.
2465Adela, słysząc to, zapytała, czy ma iść do szkoły „sans mademoiselle”[222].
2466— Tak — odpowiedział. — Absolutnie „sans mademoiselle”, gdyż ja wezmę mademoiselle na Księżyc i tam poszukam jaskini w jednej z tych białych dolin pomiędzy szczytami wulkanów, i mademoiselle będzie tam mieszkać ze mną, i tylko ze mną.
2467— Nie będzie tam miała nic do jedzenia, pan ją zagłodzi — zauważyła Adela.
2468— Będę dla niej zbierał mannę rankiem i nocą. Równiny i stoki gór na Księżycu białe są, Adelo, od manny.
2469— A jak będzie się chciała rozgrzać, z czego rozpali ogień?
2470— Ogień wybucha z gór księżycowych. Gdy jej będzie zimno, zaniosę ją na jakiś szczyt i położę nad brzegiem krateru.
2471— O, jak jej tam będzie źle, niewygodnie! A jej suknie przecież się zużyją, skądże weźmie nowe?
2472Pan Rochester udał zakłopotanie.
2473— Hm… — rzekł — co ty byś zrobiła, Adelo? Łam sobie głowę i wymyśl. A co byś powiedziała na suknię z białej i różowej chmurki, jak ci się zdaje? A z tęczy można by ładną szarfę wykroić.
2474— Mademoiselle daleko ładniejsza jest taka, jaka jest — orzekła Adela po chwili namysłu. — A zresztą znudziłaby się, gdyby miała mieszkać tylko z panem jednym na Księżycu. Gdybym ja była na miejscu mademoiselle, nigdy bym się nie zgodziła na pojechanie tam z panem.
2475— Ale ona się zgodziła, dała na to słowo.
2476— Ależ tam się dostać nie można, nie ma drogi na Księżyc, jest tylko powietrze. A ani pan, ani mademoiselle nie umieją fruwać.
2477 2478Byliśmy teraz poza bramami Thornfield, kołysząc się lekko na gładkiej drodze, na której po deszczu nie wznosił się kurz. Po obu jej stronach niskie żywopłoty i wysokie drzewa połyskiwały, zielone i odświeżone.
2479— Po tym polu, Adelo, przechadzałem się późno jednego wieczora ze dwa tygodnie temu, a był to ten wieczór, kiedyś ty mi pomagała zbierać siano na trawnikach w sadzie. A że byłem zmęczony grabieniem pokosów, siadłem odpocząć na przełazie w płocie. Tam wyciągnąłem małą książeczkę i ołówek i zacząłem coś pisać o nieszczęściu, jakie mnie spotkało dawno temu, i o tym, jak pragnę szczęścia w przyszłości. Pisałem bardzo prędko, choć już światło dzienne gasło, gdy coś zaczęło zbliżać się ścieżką i stanęło o dwa kroki ode mnie. Popatrzyłem na to zjawisko. Było to maleńkie stworzonko, a miało welon z nitek babiego lata na głowie. Skinąłem, dając mu znak, by się przybliżyło. Niebawem stanęło u moich kolan. Nie mówiłem do niego, ani ono do mnie nie mówiło słowami, ale czytałem w jego oczach i ono czytało w moich, i ta nasza rozmowa bez słów znaczyła: „To wróżka i przybywa z krainy czarów, przychodzi, aby mnie uszczęśliwić. Muszę z nią razem opuścić zwyczajny świat i udać się w miejsce samotne, takie jak Księżyc na przykład. Tu skinęła główką ku rogom księżyca wschodzącego nad Hayhill i powiedziała mi o alabastrowej grocie i srebrnej dolinie, gdzie moglibyśmy zamieszkać. Powiedziałem, że chętnie bym się tam udał, ale przypomniałem jej, tak jak i ty, że nie mam skrzydeł do latania. «O, to nic nie znaczy!», odpowiedziała wróżka. «Oto jest talizman, który usunie wszystkie trudności», i wyciągnęła ku mnie ładny, złoty pierścionek. «Włóż go», rzekła, «na czwarty palec mojej lewej ręki, a będę twoja, a ty będziesz mój. I porzucimy ziemię, i swoje własne szczęście tam znajdziemy». I znowu skinęła ku księżycowi”. Ten pierścionek, Adelo, jest w mojej kieszeni pod postacią złotego pieniądza, ale ja zamierzam wkrótce znowu go zamienić na pierścionek.
2480— Ale co to wszystko ma wspólnego z mademoiselle? Mnie wróżka nic nie obchodzi, pan mówił, że pan chce zabrać mademoiselle na Księżyc.
2481— Mademoiselle to wróżka — oświadczył tajemniczym szeptem.
2482Na to ja powiedziałam Adeli, żeby sobie nic nie robiła z jego żartów. Ona też wykazała iście francuski sceptycyzm — nazwała pana Rochestera un vrai menteur[223] i zapewniła go, że ani trochę nie wierzy w jego conte de fée[224]. Dodała, że przede wszystkim nie ma wróżek, a gdyby nawet były, z pewnością jemu by się nie pokazywały, nie ofiarowałyby mu pierścionków, ani nie chciały mieszkać z nim na Księżycu.
2483Godzina spędzona w Millcote była dla mnie nieco męcząca. StrójPan Rochester zaprowadził mnie do sklepu z jedwabiami, tam kazał mi wybierać materiały na pół tuzina sukien. Czułam się w najwyższym stopniu nieswojo, prosiłam, żeby odłożyć tę sprawę, lecz nie — chciał, by zaraz, teraz ją załatwić. Błagając energicznym szeptem, zdołałam wytargować, że zamiast sześciu będą dwie, te jednak postanowił sam wybrać. Z niepokojem widziałam, że oko jego błądzi wśród jaskrawych kolorów. Wybrał nareszcie jedwab w pięknym, ametystowym odcieniu i wspaniały, różowy atłas. Energicznym szeptem oświadczyłam mu wtedy, że niechże mi od razu wybierze złotą suknię i srebrny kapelusz — ja i tak nigdy się nie odważę nosić tego, co on wybierze. Z nieskończoną trudnością, gdyż uparty był jak osioł, wyperswadowałam mu, by tamto zamienił na czarny atłas i perłowo-popielaty jedwab.
2484— Niech będzie na razie — przystał — z czasem i tak zobaczę cię barwną jak ukwiecony ogród.
2485Pozycja społeczna, Dziedzictwo, Bogactwo, Bieda, Kobieta, Mężczyzna, MałżeństwoRada byłam, gdy udało mi się wyciągnąć go ze sklepu z jedwabiem, a potem od złotnika. Im więcej dla mnie kupował, tym więcej paliła mnie twarz uczuciem przykrości i poniżenia. Gdy już z powrotem wsiedliśmy do powozu, a ja odetchnęłam, rozgorączkowana i znużona, przypomniałam sobie to, o czym w pośpiesznym toku wypadków, smutnych i wesołych, zupełnie zapomniałam: list stryja mojego, Johna Eyre'a do pani Reed i jego zamiar adoptowania mnie i zapisania mi majątku. „To doprawdy byłoby ulgą dla mnie — pomyślałam — posiadać choć maleńki mająteczek. Nie potrafiłabym znieść tego, by mnie pan Rochester ubierał jak lalkę albo żeby, jak na drugą Danae[225], złoty deszcz sypał się na mnie codziennie. Napiszę do Madery, gdy wrócę do domu, doniosę stryjowi, że wychodzę za mąż i za kogo. Gdybym tylko miała nadzieję, że z czasem przysporzę panu Rochesterowi majątku, łatwiej zniosłabym to, że on mnie utrzymywać będzie”. Pocieszona trochę tą myślą (zamiar swój zresztą spełniłam tegoż dnia), odważyłam się zetknąć znowu z wzrokiem pana mojego i ukochanego, który uporczywie szukał moich oczu, chociaż odwracałam twarz i spojrzenie. Uśmiechnął się i pomyślałam, że jego uśmiech jest taki, jakim mógłby sułtan w chwili miłosnego rozradowania obdarzyć niewolnicę, złotem i klejnotami przezeń obsypaną. Ścisnęłam z całej siły jego rękę, szukającą mojej, i odsunęłam ją, zaczerwienioną od tego gwałtownego uścisku.
2486— Niech pan nie patrzy w ten sposób — rzekłam. — Jeżeli pan nie przestanie, nic innego nie włożę na siebie aż do ostatniej chwili, oprócz starych sukienek z Lowood. Do ślubu pójdę w tej lila muślinowej. Może pan sobie szlafrok zrobić z tego perłowego jedwabiu, a z czarnego atłasu nieskończoną liczbę kamizelek!
2487 2488Wolność, Bunt, Kobieta— Och, warto ją widzieć i słyszeć! — zawołał. — Czyż nie jest oryginalna? Czy nie jest z niej filutka? Nie zamieniłbym tej jednej, angielskiej dziewczyneczki na cały seraj[226] sułtana, na wszystkie oczy gazeli czy kształty hurysek[227]!
2489Ta wschodnia aluzja znowu mi się nie spodobała.
2490— Ja panu bynajmniej nie myślę seraju zastępować — powiedziałam. — Nie uważam siebie za coś równoznacznego. Jeżeli się panu zachciewa czegoś w tym rodzaju, dalejże, niech pan co prędzej śpieszy do bazarów w Stambule[228] i tam na zakup licznych niewolnic zużyje te niepotrzebne pieniądze, których widocznie nie ma pan na co wydać.
2491— A co tymczasem panna Jane będzie robiła, podczas gdy ja będę kupował tyle a tyle ton mięsa i tyle a tyle czarnych oczu?
2492— Będę się przygotowywała na misjonarkę, by głosić wolność niewolnicom, mieszkankom pańskiego haremu między innymi. Każę się tam wpuścić i podniosę bunt. I pana, srogiego baszę[229], w mig skrępujemy własnymi rękami, a ja nie zgodzę się przeciąć pańskich więzów, dopóki pan nie podpisze ustawy tak liberalnej, jakiej dotąd nie podpisał żaden despota.
2493— Zgodziłbym się zdać na twoją łaskę, panno Jane.
2494— A ja bym się wcale nie okazała łaskawą, gdyby mnie pan błagał z takimi oczyma jak teraz. Gdyby pan patrzył w ten sposób, byłabym pewna, że cokolwiek by pan podpisał pod przymusem, pierwszym pana czynem po uwolnieniu byłoby pogwałcenie podpisanych warunków.
2495— No i czego ty byś, panno Jane, chciała? Czuję, że będziesz mi chciała narzucić jakąś prywatną umowę ślubną niezależnie od ceremonii kościelnej. Będziesz chciała zastrzec sobie, jak widzę, jakieś specjalne warunki. Jakież to?
2496— Chcę tylko mieć poczucie swobody, proszę pana. Nie chcę, by mnie przygniatały mnogie zobowiązania. Czy pan pamięta, co mi pan mówił o Celine Varens? O tych brylantach, kaszmirach, które jej pan dawał? Ja nie chcę być pańską angielską Celine Varens. Będę w dalszym ciągu nauczycielką Adeli, tym sposobem zarobię na swoje utrzymanie i mieszkanie, i na trzydzieści funtów rocznie prócz tego. Z tego będę sobie sprawiała ubranie, a pan mi nic nie będzie dawał, oprócz…
2497 2498— Oprócz uczucia. A jeżeli ja panu swoje dam w zamian, to dług będzie wyrównany.
2499— Przyznam się, że jeśli chodzi o chłodną arogancję i wrodzoną pychę, nic równego nie widziałem — odpowiedział. Dojeżdżaliśmy teraz do Thornfield. — Czy miałabyś ochotę zjeść dziś ze mną obiad? — zapytał, gdy przejeżdżaliśmy bramy.
2500 2501— A dlaczego: „Nie, dziękuję panu”, jeśli wolno zapytać?
2502— Nigdy z panem nie jadałam i nie widzę powodu, dlaczego bym miała teraz, dopóki…
2503— Dopóki co? Lubi panna Jane niedokończone zdania.
2504— Dopóki nie będę mogła inaczej.
2505— Czy przypuszcza pani, że jadam jak smok albo jak dziki człowiek, że lęka się być moją towarzyszką przy stole?
2506— Żadnych przypuszczeń w tym kierunku nie snułam, panie Rochester, ale pragnę, ażeby wszystko pozostało tak, jak było, przez ten miesiąc jeszcze.
2507— Porzucisz nauczycielską niewolę od razu.
2508— Bardzo pana przepraszam, ale nie zrobię tego. Będę dalej uczyła Adelę, tak jak dotąd. Będę panu schodziła z drogi przez cały dzień, tak jak się przyzwyczaiłam. Może pan po mnie przysłać wieczorem, o ile będzie pan miał ochotę zobaczyć się ze mną, a wtedy ja przyjdę, ale o żadnej innej porze dnia.
2509— Tak mi się chce zapalić, panno Jane, albo zażyć niuch tabaki wobec całego tego zamieszania, „pour me donner une contenance”[230], jakby się wyraziła Adela. Na nieszczęście, nie mam przy sobie ani cygarnicy, ani tabakierki. Ale słuchaj — mówił szeptem. — Teraz to twój czas, mała tyranko, jednak mój nadejdzie niebawem, a gdy raz dobrze cię uchwycę, będę trzymał i, mówiąc obrazowo, przywieszę cię na łańcuszku, ot tak — tu dotknął łańcuszka od zegarka. — Tak, ty miłe maleństwo, będę cię nosił na piersiach, aby nie zgubić mojego klejnotu.
2510Powiedział to, pomagając mi wysiąść z powozu, a podczas gdy wysadzał Adelę, ja weszłam do domu i pośpieszyłam na górę.
2511Wieczorem, jak było do przewidzenia, zaprosił mnie do siebie. Ja tymczasem obmyśliłam już zajęcie dla niego, postanowiwszy nie spędzać całego czasu na rozmowie w cztery oczy. Pamiętałam piękny głos jego i wiedziałam, że lubi śpiewać. Sama głosu nie miałam, grałam też, wedle wybrednych wymagań jego, niezbyt świetnie, ale nade wszystko lubiłam słuchać dobrej muzyki. Zaledwie też zmrok zajrzał do okna gwiaździstym szafirem, wstałam, otworzyłam fortepian i poprosiłam, żeby mi zaśpiewał jakąś piosenkę. Bronił się trochę, ale ja nalegałam.
2512— Czy lubisz mój głos? — zapytał.
2513— Bardzo lubię. — Nie lubiłam schlebiać tej jego próżności, ale tym razem, ze względów oportunistycznych, gotowa nawet byłam ją podniecać.
2514— W takim razie, Jane, musisz mi akompaniować.
2515— Bardzo dobrze, drogi panie, spróbuję.
2516Istotnie spróbowałam, ale wnet usunął mnie z krzesła, nazywając „małym partaczem”. Zepchnąwszy mnie bez ceremonii na bok, czego właśnie chciałam, zajął moje miejsce i zaczął sam sobie akompaniować, umiał bowiem grać równie dobrze jak śpiewać. Usunęłam się do zagłębienia pod oknem i tam, patrząc na ciche drzewa i cieniem objęty ogród, słuchałam słodkiej melodii kolejnych zwrotek, śpiewanych miękkim, głębokim głosem:
2517„Najszczersza miłość, co sercePłomieniem swym rozpaliła,W krwi mojej każdej kropelceGorącym tętnem zabiła.Każde jej przyjście — nadzieję,Każde rozstanie — żal budzi;Jeśli się spóźnia — boleję,Nie przyjdzie? Lód serce studzi.
Dalsze strofki mówiły o przeszkodach zwalczonych i o grozie wyzywanych niebezpieczeństw, końcowe zaś brzmiały następująco:
2518Najmilsza rączkę mi swojąW dłoń moją złożyła szczerze,Przyrzekła, że dolę jej z mojąMałżeńskie zwiąże przymierze.
Skończywszy pieśń, wstał od fortepianu i szedł ku mnie. Ujrzałam twarz jego płonącą, błyszczące, sokole oczy, namiętną tkliwość w każdym rysie twarzy. Przelękłam się na chwilę, ale wnet nabrałam odwagi. Nie chciałam czułej sceny, nie chciałam demonstracyjnych wylewów uczucia, a przecież to mi groziło. Należało przygotować jakąś broń odporną. Wyostrzyłam dowcip. Gdy zbliżył się do mnie, zapytałam cierpko:
2519— Kogoż to pan Rochester zamierza wziąć za żonę?
2520— To bardzo dziwne pytanie z ust mojej ukochanej Jane!
2521— Doprawdy! A ja sądzę, że bardzo naturalne, a nawet konieczne. Mówił pan o swojej przyszłej żonie jako umierającej z nim razem. Co znaczy taki pogański pomysł? Ja wcale nie mam zamiaru umierać z panem razem, proszę o tym wiedzieć.
2522— Ach, przecież ja tylko pragnę, ja tylko modlę się o to, byś ty mogła żyć razem ze mną! Śmierć nie jest dla takich jak ty!
2523— Owszem, jest dla takich jak ja. Mam równie dobre prawo umrzeć, gdy przyjdzie moja godzina, jak pan je ma. Ale ja chcę doczekać swojej pory, nie mam zamiaru umierać jak indyjska wdowa na stosie!
2524— Czy przebaczysz mi tę myśl egoistyczną, czy dowiedziesz przebaczenia pocałunkiem na zgodę?
2525— Nie, przepraszam, ale wolę nie.
2526Tu usłyszałam, że jestem „stworzonkiem bez serca” i dowiedziałam się, że „inna kobieta zmiękłaby jak wosk, słysząc takie strofy, wyśpiewane na jej cześć”.
2527Zapewniłam go, że jestem z natury twarda, bardzo kanciasta i że sam się o tym nie raz przekona. I że przy tym postanowiłam odkryć przed nim różne nierówności swojego charakteru, zanim upłyną najbliższe cztery tygodnie. Powinien dokładnie wiedzieć, jaki zrobił interes, dopóki jeszcze czas wycofać się z niego.
2528— Czy uspokoisz się wreszcie, czy zaczniesz rozsądnie gadać?
2529— Uspokoić się mogę, jeśli pan sobie życzy, ale co do rozsądnego gadania, to pochlebiam sobie, że właśnie to czynię.
2530Kręcił się, sarkał, mruczał. „Bardzo dobrze — pomyślałam — możesz się dąsać, możesz się niecierpliwić, ile ci się podoba. Ale jestem pewna, że to najlepsza droga postępowania z tobą. Jesteś mi miły ponad wszelki wyraz, ale nie chcę wpaść w śmieszny sentymentalizm. A tą szpileczką gotowej odpowiedzi i ciebie powstrzymam nad krawędzią przepaści, dopomoże mi też jej ostrze do zachowania między mną a tobą odległości, pożądanej dla wspólnego naszego dobra”.
2531Po trosze, po trosze doprowadziłam go do dość silnego rozdrażnienia. Wtedy, gdy obrażony poszedł w drugi kąt pokoju, wstałam i powiedziawszy moim naturalnym, zwykłym, pełnym szacunku tonem: „Życzę panu dobrej no