Pokój ten był obszerny, podłużny, przybrany wiszącymi na ścianie mapami, wśród których czułem się, nie wiem, czy nie bardziej zbłąkany, niż gdybym był w tych odległych krainach, które przedstawiały. Trzymając przed sobą kapelusz, usiadłem na brzegu krzesła tuż przy drzwiach i zdawało mi się, żem popełnił czyn bardzo zuchwały. Toteż musiałem zarumienić się po uszy, gdy służący rozesłał serwetę na stole, kładąc na niej parę sztućców. Po chwili przyniósł kotlety i nieco jarzyn i stawiał to na stole tak zamaszyście, że się bałem, czy go czymś nie obraziłem, i uspokoiłem się dopiero, gdy przemówił wesoło:
— Do stołu, panie wielkoludzie!
Podziękowałem mu uprzejmie, lecz nie umiałem sobie poradzić z widelcem i nożem, gdyż stojący przede mną lokaj onieśmielał mnie wielce. Rumieniłem się pod zwróconym na mnie jego spojrzeniem. Zaledwiem połknął kilka kąsków, odezwał się:
— Jest tu jeszcze piwo dla panicza, czy mam nalać?
— Proszę.
Nalał w sporą szklankę, a podnosząc naprzeciw światła, roześmiał się.
— A czy nie za wiele to będzie?
— Zdaje mi się, że za wiele — odrzekłem z uśmiechem, zachwycony konceptami lokaja, który mrużąc oczy, z wypryszczoną twarzą i sterczącymi włosami, wyprostowany, jedną ręką ujął się pod bok, drugą podnosił wysoko kufel i spoglądał tak życzliwie.
— Wczoraj mieliśmy tu pewnego gościa — począł — Topsawyer miał na nazwisko, może panicz go zna?
— Nie przypominam sobie.
— W spodniach, kamaszach, palto szare, kapelusz o szerokich brzegach, w pstrym krawacie.
— Nie mam przyjemności — wybełkotałem.
— Przyszedł, kazał sobie podać kufel tego piwa — ciągnął lokaj. — Nie ostrzegłem go, wypił i padł bez życia. Za mocne było dla niego.
Opowiadanie wywarło wrażenie. Poprosiłem o szklankę wody.
— Ale… to… — ciągnął lokaj — gospodarz nasz nie znosi, gdy mu odnoszą raz zamówione potrawy i trunki, obraża się. Wypiję tedy z pozwoleniem pańskim, mnie to nie zaszkodzi wcale, przyzwyczajony jestem, a przyzwyczajenie staje się drugą naturą, wychylę duszkiem, można?!
Upewniłem go, że bardzo będę wdzięczny, jeśli to uczyni, pod warunkiem, że mu ten trunek nie zaszkodzi. Zdjął mnie jednak strach niemały, gdy wychylał — duszkiem, jak mówił — kielich, a w wyobraźni mojej żywo zarysowała się scena padającego bez życia pana Topsawyera. Uspokoiłem się dopiero widząc, że na lokaja trunek nie wywarł żadnych widocznych skutków. Owszem, zdawało się, że go pokrzepił.
— A co tu mamy? — zawołał, sięgając widelcem do półmiska — kotlety?
— Kotlety — rzekłem.
— Na Boga! — wykrzyknął. — Nie miałem pojęcia, że to kotlety. Wyśmienity środek zapobiegający złym skutkom tego trunku! — Porwał kotlet za kostkę jedną ręką, a drugą ziemniaka, powtarzając tę czynność kilkakrotnie, i jadł z apetytem. Podając mi potem pudding, zdawał dumać nad czymś.
— Czy smakuje pieczyste? — spytał.
— To jest pudding — odrzekłem.
— Pudding? A prawda! — zawołał, przypatrując się z bliska — ale chyba nie z bitej śmietany.
— Owszem, z bitej.
— A to szczęście! Jest to właśnie ulubiona moja potrawa — zawołał, porywając łyżkę — zobaczymy, kto z nas zje więcej.
Oczywiście, że zjadł więcej ode mnie, chociaż zabawiał mnie ciągle rozmową i zachęcał do jedzenia, lecz czymże była moja łyżeczka w porównaniu z jego wielką łyżką, moje kęski w porównaniu z jego kęsami. Jadł z szalonym apetytem, śmiejąc się przy tym ciągle.
Widząc go tak przyjacielskim, ośmieliłem się poprosić o pióro, atrament i papier, aby napisać do Peggotty. Nie tylko przyniósł mi to chętnie, ale czekał, nim list ów napiszę. Gdy skończyłem, spytał mnie, gdzie jadę do szkół.
— Gdzieś niedaleko Londynu — odpowiedziałem.
— Szkoda — rzekł zasmucony — szkoda.
— Czemu?
— Och! — westchnął, kręcąc głową. — To szkoła, gdzie łamią chłopcom żebra. Znałem jednego, co aż dwa miał zgruchotane, a małe to było dziecko. Nie przymierzając, ile lat paniczowi?
— Skończyłem osiem — odrzekłem.
— Właśnie jak tamten. Gdy miał osiem lat i sześć miesięcy, zgruchotali mu jedno żebro, a w dwa miesiące później — drugie.
Nie mogłem skryć przed sobą ani też przed lokajem wrażenia, jakie na mnie opowiadanie to wywarło, ani wstrzymać się od pytania, jak mu te żebra zgruchotano?
— Batami — brzmiała straszliwa odpowiedź, która bynajmniej nie podniosła mnie na duchu.
Odgłos dzwonka dyliżansu przerwał dalszą rozmowę. Wstałem i, sięgając do kieszonki, nie bez pewnej chełpliwości z powodu posiadanej sakiewki, spytałem, jąkając się, za co i ile mam zapłacić?
— Za ćwiartkę papieru — odrzekł lokaj i spytał zaraz, czy mi się zdarzyło kiedy kupować papier.
Nie przypominałem sobie.
— Kosztowny to artykuł — twierdził — zwłaszcza w pewnych okolicznościach. U nas cena ćwiartki równe trzy pensy. Oto wszystko, nie licząc, oczywiście, fatygi. Atramentu, aha, atrament… no, niech moje przepadnie.
— Wiele mam… wiele się należy… za fatygę? — bełkotałem, rumieniąc się po uszy.
— Gdybym nie miał rodziny — zawołał — i gdyby rodzina moja nie chorowała na ospę, nie wziąłbym i trzech groszy. Gdybym nie miał starego ojca i młodej siostry, nie wziąłbym i grosza, a gdybym był dobrze opłacany i karmiony, zamiast brać, sam jeszcze coś bym mógł ofiarować, lecz jadam czarny chleb i sypiam na węglach.
Rozpłakał się.
Współczułem jego niedoli, zadecydowałem, że nie mogę dać mu mniej niż dziewięć pensów. Podałem mu więc całego szylinga. Przyjął go z nieskończoną wdzięcznością i uniżonością, próbując przy tym jednak palcem dźwięku monety.
Wsiadając do dyliżansu, czułem się upokorzony ciążącym na mnie posądzeniem, jakobym sam zjadł tak suty obiad. Ostrzegły mnie o tym słowa wyglądającej przez okno kobiety, która zleciła konduktorowi, by czuwał nad „chłopcem, żeby nie pękł”, jako też z żartów kuchennej dziewki, która wybiegła przypatrzyć się mnie niby potworowi jakiemu. Lokaj nic a nic nie zawstydzony brał udział w ogólnym podziwianiu, co zachwiało nieco moje zaufanie, jakie żywiłem do dorosłych. Czułem całą niesprawiedliwość ciążącego na mnie posądzenia i bolesnych żartów, zamienianych pomiędzy konduktorem a woźnicą, gdy dyliżans z trudem ruszył z miejsca. Wiadomość też o moim fenomenalnym apetycie rozeszła się w mgnieniu oka między podróżnymi, którzy, śmiejąc się, zapytywali mnie, ile za mnie płacić będą w szkole, podwójną czy potrójną cenę. Najgorsze jednak było to, że czułem się głodny po lekkim obiedzie, a wstydziłem się jeść, kiedy się nadarzyła sposobność. Toteż cierpieć musiałem głód przez całą noc. Na dobitkę, w pośpiechu zapomniałem w gospodzie dane mi na drogę przez poczciwą Peggotty ciastka. Gdy dyliżans zatrzymał się na popasie, nie śmiałem siąść do wieczerzy, chociaż głód mi dokuczał dobrze. Usiadłem przed ogniem smutny, a dokoła żartowano ze mnie w najlepsze. Pan jakiś, czerwony i otyły, jedzący przez całą drogę i popijający bezustannie, zauważył ochrypłym głosem, żem podobny do boa przeżuwającego jednorazową ucztę; powiedziawszy to, kazał podać sobie porcję wołowiny.