↓ Expand fragment ↓Śmierci zatem jest tyle, ile jest pojęć o niej. Inną ona była dla św. Augustyna...
↑ Hide fragment ↑Śmierci zatem jest tyle, ile jest pojęć o niej. Inną ona była dla św. Augustyna, inną dla Mainländera: jeden wstępował w chórach aniołów po stopniach tronu Boga, drugi zapadał w nirwanę. A co obydwóch spotkało, to już inna kwestia. Jeżeli i Augustyn, wbrew swojej wierze, pogrążył się w nicość — czy to zamącało ostatnie jego chwile? On zasnął tak, jak my co dzień zasypiamy, z tą tylko różnicą, że my się budzić mamy na ziemi, on miał się obudzić w niebie — a czy w czasie tego snu nie spotka go co innego, nie troskał się o to zupełnie, skoro zasypiał z wiarą w przebudzenie, tu chodzi o to, co człowiek przemyślał, co przecierpiał, co przeżył, nim się do snu ułożył. Jeżeli marzył — śmierć mu będzie marzeniem, jeżeli cierpiał — śmierć jest dla niego cierpieniem — a zawsze tym tylko, co myślał o niej.
↓ Expand fragment ↓Co ja myślę o śmierci? czym ona będzie dla mnie?
Wysilam swój umysł, trawię dnie...
↑ Hide fragment ↑Co ja myślę o śmierci? czym ona będzie dla mnie?
Wysilam swój umysł, trawię dnie i noce na dociekaniach i widzę: będzie ciemnością, zagadką, niepojętością…
Zapadnę w nią, jak w ciemny labirynt, bez nadziei wyjścia, bez pewności zostania.
Rozpościera się przede mną szara jakaś zasłona, poza którą nie wiem, co jest i czy co jest. A ja mam tam wejść może za dni kilka, z tą jedyną pewnością, że powrotu nie ma.
I wiem, że przed czasem nie przedrę tej zasłony; wiem, że prędzej głowę rozbiję, niżeli jej rąbek uchylę; a jednak nie mogę nie robić szalonych wysiłków, ażeby ją przebić.
Walczę nie tylko bez nadziei zwycięstwa, ale nawet z pewnością, że pokonanym zostanę — a przecież — walczę, by zwyciężyć…
Tylko ze śmiercią taki bój toczyć można.
↓ Expand fragment ↓Jak oni jednak prędko zżyli się z tą myślą o mej śmierci! Z początku rozpaczali...
↑ Hide fragment ↑Jak oni jednak prędko zżyli się z tą myślą o mej śmierci! Z początku rozpaczali bardzo: Stach płakał jak dziecko, Zosia rozpaczała — a teraz… Ona siedzi, robiąc robótkę jakąś szydełkiem, Stach czyta — i obojgu ani im może przez myśl nie przejdzie, że z każdym oczkiem bawełny, z każdą literą upływa jedna drogocenna dla mnie chwila. A przecież wiedzą już o tym na pewno, wiedzą i to, że i ja wiem także, bom im sam o wszystkim rozpowiedział — wiedzieli nawet wcześniej ode mnie. A jednak zmiany dopatrzyć by się nie można. Posmutnieli tylko trochę, boją się mówić głośno — ale poza tym wszystko tak samo.
↓ Expand fragment ↓Z największym bólem zżyć się można i schylić przed nim czoło: przecież i ja się...
↑ Hide fragment ↑Z największym bólem zżyć się można i schylić przed nim czoło: przecież i ja się już ze swoją śmiercią zżyłem i jestem niby spokojny, więc i oni tym bardziej przyzwyczaić się do niej mogli. Wszystko więc jest tak, jak być powinno; a jednak… jednak mnie to strasznie drażni. Dlaczego tak jest? Dlaczego śmierć jednego człowieka tak obojętnie jest przez innych przyjmowana? Czy dlatego, że wszyscy umieramy i śmierć jest zjawiskiem powszednim? Ależ przez to nic ona nie traci na swej grozie. Czy umieram ja tylko, czy umierają miliony — to wszystko jedno, śmierć śmiercią będzie. Pomimo tysiąca sposobów umierania koniec jest zawsze jednaki: jednostka znika ze świata na zawsze, na wieki i już do niego nigdy nie powróci. Czyż w tym nie dosyć piekła, ażeby zamącić najspokojniejsze dusze?
Ja czuję całą dziwaczność takich rozumowań, sam sobie odpowiadam, że inaczej być nie może, bo gdyby świat chciał się przejmować śmiercią każdego człowieka, to jutro sam by wydał ostatnie tchnienie z nadmiaru cierpienia — ja sam inny nie byłem, a przecież nie mogę, nie mogę nie pytać: dlaczego tak jest?
I nie o ich łzy mi chodzi, bo sam wolę, że już są spokojniejsi znacznie — ale chodzi mi o to prawo życia, które tak samolubnie względem cudzej śmierci się zachowuje.
↓ Expand fragment ↓Jest coś ciężkiego, nienaturalnego w tej atmosferze, która mnie otacza. Zaczęło się to od czasu...
↑ Hide fragment ↑Jest coś ciężkiego, nienaturalnego w tej atmosferze, która mnie otacza. Zaczęło się to od czasu, kiedy Starzecki wyjaśnił Stachowi rzeczywisty stan mej choroby, a on potem i Zosię przygotował do tej wiadomości. Wtedy to po raz pierwszy wkradła się jakaś nienaturalność w nasze stosunki. Graliśmy ciągle komedię przed sobą, wiedząc doskonale, że ją gramy. Słowa nie tłumaczyły naszych myśli. Wszyscy myśleli o jednym, a każde starało się jak najgłębiej ukryć prawdę.
↓ Expand fragment ↓Przerachowałem się jednak. Przede wszystkim żądałem niemożliwości: bo niemożliwą jest wprost rzeczą, ażeby z umierającym...
↑ Hide fragment ↑Przerachowałem się jednak. Przede wszystkim żądałem niemożliwości: bo niemożliwą jest wprost rzeczą, ażeby z umierającym mówić ciągle otwarcie o tym, że ma umrzeć — a po drugie, przerachowałem się z własnymi siłami. Kiedy na moje natarczywe nalegania ulegli i słuchali tego, com im mówił o własnej śmierci, widziałem, ile to im sprawia cierpienia. Zosia bladła ciągle i raz po raz zalewała się łzami, Stach ścinał tylko zęby i nic nie mówił. To mnie drażniło niesłychanie. „Dlaczego — myślałem sobie — oni nie mają wyznać jasno i otwarcie, że się z faktem godzą, że już myślą o tym, co po mej śmierci będzie?” Bo przecież muszą myśleć… Drwiłem z nich bezlitośnie, sam z jakimś okrucieństwem szarpałem swój ból, być może ażeby im okazać, że mnie właśnie nic nie boli i że śmierć swoją traktuję jak rzecz najzwyklejszą. Wiem, że w ten sposób tumaniłem siebie, sztuczną odwagą zakrywać usiłowałem trwogę, co mi żarła serce. I koniecznie, koniecznie domagałem się, by i oni zdobyli się na taki cynizm prawdy. Ich trwożne miny, pomieszanie, jakie okazywali na każdym kroku, najbardziej mi były nieznośne.
Wreszcie dobiłem się swego, ale mnie to zwycięstwo za wiele kosztowało i poznałem, że mam nerwy słabsze, niż sądziłem. Kiedy raz Stach, mówiąc już niby otwarcie, jak chciałem, powiedział: „P. Zofia po wszystkim zaraz wyjedzie na wieś”, uczułem takie ściśnienie serca, jak gdyby mi je kto między kleszcze włożył. Nie, nie mogłem słuchać tego; krzyknąłem tylko: „Daj pokój!” i już nie nalegałem na nich więcej.
Sam myśleć mogę choćby o tym, że zgniję; ale najmniejsze ich słowo rani mnie jak sztyletem. I dlaczego? Przecież nie łudzę się już zupełnie, wiem wszystko, wyobraźnia stwarza mi najstraszniejsze obrazy — a słuchać nie mogę. Oni to czują i wystrzegają się pilnie. Ale o czymże mówić teraz? Gdzie przedmiot, który by nas choć na chwilę mógł pochłonąć?
W pierwszych dniach prowadziłem ze Stachem długie, poważne rozmowy ciągle na temat śmierci, z początku mojej własnej, potem w ogóle. Przeważnie ja mówiłem, on słuchał, od czasu do czasu wtrącając jakieś słowo, póki się nie zapalił do dysputy. Wtedy na krótką chwilę zapominaliśmy o wszystkim i powracały dawne czasy. Ale dosyć było jednego spojrzenia, jednego niebacznego słowa, aby znów ta straszna rzeczywistość stanęła przed nami w całej swej przeraźliwej grozie.
Teraz daliśmy pokój dysputom. Ta monotonna jednostajność treści, to ciągłe powtarzanie jednych i tych samych myśli, musiały w końcu ustać. Ja nic nowego wymyślić nie mogę, ani też zdobyć się na zaparcie siebie. Cały umysł dyszy dwoma wyrazami: „mam umrzeć!” — a przecież jemu trudno żyć ciągle moją tragedią, bo żyje jeszcze i cały świat go pochłania. Stąd nuda teraz, przymus ukrywania swych myśli i ta nienaturalność, która mi tak cięży ołowiem. Schodzą godziny całe, a my siedzimy, nie mówiąc ani słowa, nie wyzyskując zupełnie tych dni, których już tak mi niewiele pozostało.
I tak do końca będzie, i odejdę z tym narzucającym mi się coraz więcej przypuszczeniem, żem nie potrafił skorzystać z tych resztek życia, żem zapomniał coś zrobić, powiedzieć…
A wobec tego nawet nie mogę pragnąć, by ten koniec odwlókł się jak najdłużej. Po co? na co? Żeby ich męczyć dłużej i cierpieć samemu? Już mnie nic spotkać nie może, dnie będą upływały, podobne jedne do drugich, przeraźliwie jednostajne, w oczekiwaniu. Boć oni czekają… nie przyznaliby się do tego we własnym sumieniu — ale czekają… Zosia rzuciła połowę swych lekcji, Stach także — i na kursa nie chodzi, a przecież wiedzą dobrze, że tak długo trwać nie może — więc ciągle czekają… Każdy dzień mego życia to kradzież cząstki ich swobody, to rabunek na ich własnym życiu. Ja to widzę wszystko — i nawet mi pomarzyć nie wolno, że choć z godzinę wytarguję sobie od śmierci. Przeciwnie — śpieszyć się trzeba, żeby ich uwolnić.
↓ Expand fragment ↓Tylko umierający może pojąć, ile jest cierpienia, jakiejś wściekłej rozpaczy w tym wyrazie: nie dożyję...
↑ Hide fragment ↑Tylko umierający może pojąć, ile jest cierpienia, jakiejś wściekłej rozpaczy w tym wyrazie: nie dożyję już! nie zobaczę — tak po prostu, nigdy nie zobaczę!…
A po tym odrzuceniu świata, cóż mi pozostaje na ten dni moich schyłek? — cztery gołe ściany pokoju, dachy za oknem, dziurawa kołdra i desenie tapety. To już nie tło mego życia, lecz życie samo, bo nie ma nic dla mnie poza nimi…
I męczę się, męczę się, stokroć bardziej moralnie niż fizycznie, bo mnie dobija ta nicość i szarość, ta straszna nuda i nieruchomość, wśród których dogorywam. Godziny wtedy wydają mi się wiekami i chwilami zarazem; cierpię nad tym, że cierpię i że nawet cierpieć przestanę. Wszystkie myśli plączą się i gmatwają; sam nie wiem, czego pragnąć, co robić, o czym myśleć, i znów zapadam w stan zdziecinnienia lub apatii. Tapety, dziury w kołdrze, ściany — na nowo są przedmiotem rozmowy i myśli. Powtarza się odwieczna historia, póki nowe ocknienie nie zbudzi drzemiącej hydry. I tak ciągle, aż do znudzenia ciągle.
↓ Expand fragment ↓Czasem, gdy leżę nieruchomie, z oczyma w sufit utkwionymi, nic nie mówiąc, pasując się z...
↑ Hide fragment ↑Czasem, gdy leżę nieruchomie, z oczyma w sufit utkwionymi, nic nie mówiąc, pasując się z cierpieniami, przychodzi mi na myśl: dlaczego ja nie korzystam z tych resztek życia, dlaczego nie mówię, dlaczego zawczasu otaczam się ciszą i nicością grobu? Przecież trzeba wyzyskać te ostatnie iskierki świadomości, nażyć się za życie całe, coś powiedzieć, coś zrobić, użyć wreszcie i napawać się choć odrobinę rozkoszą życia.
Zaczynam wtedy mówić gorączkowo, daję rady Zosi na życie całe, dyktuję ostatnie rozporządzenia, filozofuję ze Stachem, wygłaszam paradoksy, śmieję się, ściskam i całuję ich oboje, i tak niepostrzeżenie czas schodzi.
Niepostrzeżenie! Właśnie to, że niepostrzeżenie, sprawia mi męczarnie. Z żalem i złością liczę takie minuty, cierpiąc, że mi przeszły tak szybko, żem ich nie czuł, i żem zapomniał w czasie upływania każdej z nich powtarzać sobie rozkosznej myśli: „Jeszcze żyję!”.
Te minuty, te drogocenne minuty rozpraszam tak na marne, nie napawając się każdą ich chwilką, nie rozkoszując się ich istnieniem! To stracone minuty, bezlitośnie skradzione, zdarte z mego nędznego życia jak z ołtarza. Niech je ten rozprasza, kto ich nie liczy, bo ma ich mnóstwo przed sobą. Mnie nie wolno ich tracić, bo to jedyny skarb już dla mnie, ostatni przywilej życia.
I znowu pamiętam wszystko i męczę się.
A dnie płyną i płyną…
↓ Expand fragment ↓Przede wszystkim uderzyła mnie ogromna różnica, jaka zachodzi między naszymi pojęciami o śmierci. Nie chodzi...
↑ Hide fragment ↑Przede wszystkim uderzyła mnie ogromna różnica, jaka zachodzi między naszymi pojęciami o śmierci. Nie chodzi o jej rozumienie, bo i któż ją rozumie? — ale o głębokość myśli o niej. Dla mnie śmierć wydaje się jedynym rakiem toczącym ludzkość, jedyną jej tragedią, wobec której wszystko jest igraszką tylko; śmierć — to prawdziwe przekleństwo ciążące na synach ziemi. A Stach ją inaczej pojmuje. I dla niego jest ona również nieszczęściem, lecz wcale nie jednym z największych. Jest ona złem koniecznym, ale właśnie dlatego, że koniecznym, traci już na swej sile, bo jako matematyczny pewnik wchodzi w grę we wszystkich rachubach i przestaje być ślepym. Oto wzór rozumowania praktycznego, opartego nie na całym istnieniu istoty, tylko na jej życiu!
Uznając śmierć za pewnik, za niemożliwą do zwalczenia konieczność i odejmując jej wskutek tego charakter ślepej niespodzianki, ułatwiamy sobie jedynie matematyczne działania życia, odejmując lub dodając do ogólnej sumy tę wielkość niewiadomą. Mamy cmentarze, gotowe trumny, przedsiębiorstwa pogrzebowe, karawany; mamy statystykę; medycynę, nawet balsamy — jak nowo narodzeni mają kołyski, pieluchy i akuszerki — jednym słowem: potrafiliśmy się wyspecjalizować nawet w rzemiośle śmierci i wyodrębnić jej wydział. Rzeczywiście, możemy umierać bez obawy sprawienia komuś ambarasu, bo wszystko czeka w pogotowiu. Śmierć jest sobie dla nas takim samym zjawiskiem, jak, dajmy na to, zachód słońca lub przyjazd znakomitej diwy: nieboszczyka pakują do trumny, diwę idziemy oglądać w teatrze — i wszystko jest w porządku. W istocie, śmierć ma już swój wydział, wciągamy ją w rachubę i świat może się nie troskać o nią więcej. Niesłychanie dogodne urządzenia… dla żyjących.
A dla konających? Czy mają się cieszyć tym, że ich grabarz dokładnie zakopie lub stolarz trumnę dobrze zabije? Co to ma do śmierci samej? Co do ich myśli, ich cierpień? Co do tej zagadki, przed którą się wzdrygają?
↓ Expand fragment ↓Kiedym dziś wygłosił paradoksalny wniosek, że wobec pewności śmierci wszystkim powinny by opaść ręce, bo...
↑ Hide fragment ↑Kiedym dziś wygłosił paradoksalny wniosek, że wobec pewności śmierci wszystkim powinny by opaść ręce, bo po co pracować i walczyć, gdy nawet nie możemy mieć tej pewności, że choć kilka dni używać będziemy owoców swej pracy — on mi odpowiedział, że właśnie tak, jak jest, jest dobrze; bo gdyby wszyscy tak myśleli, zginąłby świat. Nie jest to odpowiedź wprost na moje twierdzenia. Ja poruszyłem zasady, on wyniki — i w tym właśnie odbił się wyraźnie jego nastrój myśli. Dlatego też my się nigdy zrozumieć nie możemy.
Bo że tak, jak jest, jest dobrze — wiem sam i zgadzam się z jego twierdzeniem — ale czemu tak jest, to co najmniej dziwne. Bo dlaczego my o tej jedynej pewności, że pomrzemy wszyscy, myślimy tak mało i nic prawie dla jej spotkania nie czynimy? Młodzieniec np. poświęca kilkanaście lat mozolnej pracy w tym jedynie celu, żeby zostać lekarzem lub adwokatem, a nigdy niemal nie przejdzie mu przez myśl, że może cały ten trud pójdzie na marne, bo umrze, nim się czegoś dobije. Urzędnik dziesiątki tysięcy godzin ślęczy nad biurkiem, zapisując stosy papieru nic go nieobchodzącymi sprawami, jedynie w nadziei jakiegoś maleńkiego awansu — i też nie troszczy się o to, czy go doczeka.
A o śmierci nikt nie myśli, nikt się z nią w rzeczywistości nie liczy; a czymże wobec niej wszystkie awanse świata, wszystkie sławy i blaski, czym miliony, kwatryliony choćby?
I w dodatku awanse mogą ominąć, sława rozwiać się jak pył, kwatryliony nie dopisać — a jedna tylko śmierć stoi niewzruszona, jako pewny koniec wszystkiego.
Więc czemu tak mało się z nią liczymy?
Stach nie zawahałby się w odpowiedzi. Dla niego i tu jest dobrze, jak jest; bo gdyby ludzkość tydzień spędziła w takich rozmyślaniach, jedna jej połowa wystrzelałaby się z przerażenia, druga zwariowała.
Ale to nie odpowiedź na pytanie. Nie chodzi o to, czy tak jest dobrze lub źle, bo tak jest i będzie — ale dlaczego tak jest?
Oto dlatego, iż my wszyscy wiemy, że pomrzemy, ale nikt temu nie wierzy. Niesłusznie nazwali to paradoksem; to prawda najprawdziwsza. Śmierć stosujemy do wszystkich, tylko nie do siebie.
My wszyscy, pomimo miliarda przykładów, pomimo jaskrawej ich oczywistości, pomimo nawet najsilniejszego o tym przekonania, czynimy się wyjątkami w ogólnej regule. Nikt się do tego nawet sobie nie przyzna, potrafimy nazwać to idiotyzmem, śmiać się z własnej głupoty, a jednak… jednak… nie wierzymy. Ta najdziwaczniejsza z dziwacznych niewiara nie występuje może nigdy w umyśle jako jasno i dobitnie sformułowane twierdzenie, ale tkwi gdzieś po kącikach inteligencji, jako instynktowy, wrodzony głos. Nie wiemy, że go mamy — a on jednak wchodzi w grę myśli i wpływa na nią.
I nigdy, nawet w najtajniejszych tajnikach myśli, nie mówimy sobie: „nie umrę”. Nie, toby się wydało zanadto niedorzeczne, dzikie: my tylko do nieskończoności odkładamy śmierć naszą, odsuwamy ją tak głęboko gdzieś w dal, że nam już niknie zupełnie z oczu. Lata życia płyną, ale śmierć się nie zbliża nigdy; ona także odpływa z latami i zawsze jesteśmy od niej w równej odległości. Rozum temu przeczy, ale ten głosek utajony, niepochwytny, wstydliwy, ciągle szepce do ucha: „A może, a może”. I na co wówczas człowiek liczy, to najmniej zrozumiałe; zapewne na Boga w niebie, na eliksir życia — a może na to, na co jeszcze liczy skazany ze stryczkiem na szyi: „Bo kto wie?”, „A gdyby tak rzeczywiście?…”.
W tym właśnie tkwi źródło tej dziwnej obojętności wobec śmierci i temu ludzkość zawdzięcza swoje istnienie i cywilizację.