Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do specjalnych publikacji współczesnych autorek i autorów wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur.
↓ Expand fragment ↓Być może, iż pogoda też wpłynęła na mnie tak uspokajająco. Po tylu dniach ciemnych, zgniłych...
↑ Hide fragment ↑Być może, iż pogoda też wpłynęła na mnie tak uspokajająco. Po tylu dniach ciemnych, zgniłych, słońce raz przecież zajrzało mi w okna. Dziwna rzecz! Wobec tego blasku najbardziej ponure obrazy, jakie przez kontrast wywołuję umyślnie, tracą na swej barwie. Nawet stanie w kościele po śmierci nie wydaje mi się już tak straszne, byle tylko blask słońca przez okna mi padał. No, zapewne, że lepiej by było nie umierać wcale — ale cóż robić?
Zrobiłem dziś dosyć ważne spostrzeżenie. Kiedy na niebie chmury, świat się nurza w błocie i wszystko dokoła nasiąka melancholią ponurą, mnie tym przykrzej umierać. Cóż to znaczy? — że mi straszno umierać nie dla świata całego, nie dla myśli o rozstaniu z życiem, ale dla tej śmierci samej. Ja się śmierci boję. Ona tylko jest straszydłem moich nocy bezsennych. Gdybym życia żałował, to przecież ta ponętna jego postać, w jakiej je widzę dzisiaj, powinna by pogłębiać tylko żal za nim. A mnie dziś inne myśli w głowie: raduję się, że i na grób mój czasem kilka słońca promyków spadnie. I jeżeli śmierć jest mi jeszcze groźnym widmem, to tylko o ile w niej będzie nocy i chłodu wilgoci. Więc już i nie przed śmiercią samą lęk w duszy uczuwam, ale przed tą przeraźliwą otchłanią ciemności, gdzie i chłodno, i czarno, i nie ma nadziei. Ach… tego tylko się boję…
Gdybyż choć w dzień, przy słońcu umierać mi przyszło!…
↓ Expand fragment ↓Co do kwestii pieniężnej, też już jestem spokojniejszy znacznie. Na moją wzmiankę, że, w razie...
↑ Hide fragment ↑Co do kwestii pieniężnej, też już jestem spokojniejszy znacznie. Na moją wzmiankę, że, w razie czego, mogłyby się udać do ciotki, Amelka zamknęła mi usta i pokazała 90 rs., które przywiozła z sobą. To pieniądze pewnie naprzód wzięte albo mozolnie uciułane latami pracy — no, ale cóż robić? O, Boże! Co robić? Ja już sam dla siebie, jako żywy, niczego żądać nie będę — a i dziś gniewałem się na Amelkę, że mi koniaku jakiegoś starego przyniosła — ale przecież nie odwrócę od nich tych kłopotów, jakie swoim trupem sprawię. Wreszcie męczy mnie już myśl o tym wszystkim. Głowa mi nieraz pęka, doprawdy, gdy sobie uprzytomnię to wszystko, co ich czeka. Wdzięczny jestem Amelce, że mi choć trochę ulżyła tego ciężaru. Ona może umyślnie tak się spokojnie zapatruje, aby mnie nie nękać bardziej — ale ja chcę, chcę wierzyć temu, co mówi. Jeżeli rzeczywiście co złego ich jeszcze w życiu czeka, ja już nie potrafię nic zaradzić temu. A cóż im przyjdzie z tego, że umrę w zwątpieniu? Im to nie polepszy doli, a mnie stokroć bardziej jeszcze zatruje ostatnią godzinę.
↓ Expand fragment ↓Z wysiłkiem kreślę te litery. Od wczoraj cierpię strasznie. Ból w piersiach przeszedł już w...
↑ Hide fragment ↑Z wysiłkiem kreślę te litery. Od wczoraj cierpię strasznie. Ból w piersiach przeszedł już w wyrafinowaną męczarnię. Żar we wnętrznościach, w płucach szarpanie, jakby je pies zgłodniały wygryzał, w myślach bezład…
O, Boże! niech się już nie męczę dłużej!… Dosyć, dosyć! Sam do śmierci wyciągam ramiona…
Po co te męki? Aaa… piersi, piersi! Tak skonać można… Boże… Boże!…
Już nie mogę… nie!…
Znów piszę. Muszę, chcę być przytomny. Jeżeli to już koniec się zbliża, niech wiem, niech sam czuję… Przecież pożegnać się trzeba… spojrzeć na świat jeszcze… Trzeba, trzeba, bo to już na wieki, bo go już więcej nigdy nie zobaczę… Aby przytomnie, aby przytomnie!… Chcę patrzeć do ostatka… Tam już nic nie będzie…
A może morfina mnie uspokoi? A on tak długo nie przychodzi! Czego oni tak płaczą? — że jęczałem głośno? To nie ja jęczę; to ten pies tak wyje, co mi piersi wciąż kąsa. Zabijcie go, zabijcie! — bo to potwór, co mi życie wyjada…
↓ Expand fragment ↓Dzień wczorajszy był dla mnie prawdziwym dniem pożegnania ze światem. To, co było wczoraj, już...
↑ Hide fragment ↑Dzień wczorajszy był dla mnie prawdziwym dniem pożegnania ze światem. To, co było wczoraj, już się nie powtórzy nigdy; wiem o tym i dlatego z rozkoszą wspominam o każdym szczególe. A był to dzień piękny. Już od dziesiątej byłem otoczony wszystkimi. Spokojnie, nawet wesoło, zaczęliśmy się dzielić jajkiem. Ja mówiłem dużo, życząc im szczęścia i zdrowia na całe życie. Mnie nikt niczego nie życzył, bo nie było czego. Całowali mnie tylko, siląc się na spokój. Tylko Zosia zapłakała. Potem jedliśmy święcone. Dzięki staraniom Amelki było wszystkiego po trochu, nawet wina butelka. Wdzięczny jej byłem za to, że się tak starała uczynić zadość wszystkim tradycjom. Dawniej śmiałem się z tych uroczystości obżarstwa; wczoraj śledziłem z niepokojem, czy czasem nie opuszczono jakiego szczegółu. Chciałem pożegnać nawet słabostki świata, dlatego że są uświęcone wspomnieniami. Amelka wiedziała o tym. Mnie nie o jedzenie chodziło przecież: i tak nic nie jadłem; szło mi o zwyczaj, o pamiątkę, o wyzyskanie prawa korzystania z życia. Cały świat robił toż samo; dlaczegóż bym ja miał odróżniać się od niego? Przecież żyję jeszcze. To jeszcze jakąś rozkoszą mnie napawało.
↓ Expand fragment ↓Im ciężyć musiał ten mój spokój niepojęty, dlatego też wcześniej, aniżeli w programie było ułożone...
↑ Hide fragment ↑Im ciężyć musiał ten mój spokój niepojęty, dlatego też wcześniej, aniżeli w programie było ułożone, zasiedliśmy do kolacji. Teraz dopiero miałem sposobność podziwiania Amelki. Skąd ona nabrała tego wszystkiego, co się znalazło na stole? Jedzenia, co prawda, nie było wiele: dla mnie befsztyk, dla nich zimne mięsiwa — ale za to talerzyków, talerzy, spodków, nożyków, podstawek, szklanek, kieliszków — cała wystawa. Stół był kompletnie zastawiony tym wszystkim. Cały kredens p. Sawickiej musiał być wypróżniony. Czułem to dobrze, że Amelka w ten sposób chciała uświetnić tę uroczystą chwilę, i wdzięczny jej byłem za to.
Rzeczywiście, wszystko miało pozór niezmiernie uroczysty. Zasiedliśmy jak do uczty. Amelka, nadrabiając miną, odgrywała rolę gospodyni domu, umyślnie przesadzając trochę. Mieliśmy się bawić, jak dzieci, w gości i gospodarstwo, żeby choć sztucznie wywołać odrobinę humoru. Ale ja byłem poważny. Czułem jakieś skrępowanie, rozumiejąc dobrze, że cała ta maskarada została obmyślona tylko dla mnie, tylko dlatego, żebym ja w nią uwierzył. Chciałem udawać, że się poddaję temu zdziecinnieniu, chciałem, by wierzyli, że ja wierzę — lecz nie mogłem. Kiedy oni wysilali się na wesołość i podtrzymanie rozmowy ze mną, ja z zajęciem śledziłem wszystkie szczegóły nakrycia.
Więc tak wygląda podstawka? Dobrze, trzeba to zapamiętać. Więc tak się ustawia serwis na stole? Żeby tylko nie zapomnieć! Więc tak się odbija białość obrusa na twarzach siedzących? Więc tak się jada kolację? Żeby to tylko spamiętać dobrze! żeby nie opuścić żadnego szczegółu z uwagi!
Takie myśli przesuwały mi się po głowie. Nie było żadnego spojrzenia, które by nie było pożegnaniem. I z czym się żegnałem? Z podstawkami, z nożykami, z grą światła w krysztale, z białymi odblaskami obrusa? A jednak żegnałem się.
Było mi przyjemnie i błogo jakoś, ale zarazem niewypowiedzianie smutno.
Jeden najbardziej szczegół napełniał mnie rozkoszą.
Siedziałem!
Siedziałem razem z nimi, nie wyróżniając się niczym, równy we wszystkim im, zdrowym. To mnie w jakąś dumę z samego siebie wbijało. Wreszcie, widząc się w koszuli tylko, a ich ubranych zupełnie, zażądałem munduru.
Ubrali mnie.
Cieszyłem się jak dziecko. Ciągle spoglądałem to na moje piersi, na których błyszczały guziki, to na ręce, już teraz nie tak okropnie swą chudością rażące…
I także się żegnałem — ale teraz już z sobą samym, z sobą — jako zdrowym i żyjącym jeszcze, z sobą jako z człowiekiem, który żył, myślał i walczył, a którego nie ujrzę już więcej.
↓ Expand fragment ↓Wreszcie kujawiak Łady skierował nasze usposobienie na nowe tory. Ta smutno-taneczna melodia owiała nas jakimś...
↑ Hide fragment ↑Wreszcie kujawiak Łady skierował nasze usposobienie na nowe tory. Ta smutno-taneczna melodia owiała nas jakimś smętkiem i melancholią. Zamilkliśmy wszyscy, ażeby się narkotyzować muzyką.
Zosia, widocznie ulegając swemu chwilowemu nastrojowi, zaczęła wybierać sztuki coraz poważniejsze i rzewniejsze, ja smutniałem coraz bardziej. Jakaś dziwna tęsknota, czy żal, przepełniała mi serce. Jękliwe tony fortepianu akompaniowały mym myślom.
Znów śmierć stanęła przede mną; ale już nie ta przerażająca, straszna — tylko kojąca i upragniona. Nie bałem się jej. Gdyby mi w owej chwili ofiarowywano życie, może bym go się był wyrzekł, właśnie dla tej śmierci, uciszającej wszystkie bóle i trwogi tego świata.
Tylko było mi smutno, niewypowiedzianie smutno.
↑ Hide fragment ↑Czyż nie można i bez tego skonać? Ja już się bronić nie mogę przed nimi; nic nie mówię, a oni myślą, że słucham ich nawracań. A ta Sawicka… czego ona mi spokoju nie daje?
Wreszcie to mnie oburza, wstrętem przejmuje. Nie chcę popełniać podłości hipokryzji, nawet względem tego Boga, w którego nie wierzę. Umiem szanować cudze świętości…
A te sceny przy tym! a ten dzwonek, ta gromnica i woda święcona!…
Wreszcie, jaki ksiądz da mi rozgrzeszenie? bo ja kłamać nie będę…
↓ Expand fragment ↓Trudno, zgodziłem się, wymogli to na mnie. Stach ma się zająć sprowadzeniem księdza i wtajemniczeniem...
↑ Hide fragment ↑Trudno, zgodziłem się, wymogli to na mnie. Stach ma się zająć sprowadzeniem księdza i wtajemniczeniem go we wszystko. Bo mnie by w gardle uwiązł akt wiary…
Ach, to straszne będzie!… Chcieli dziś, ledwiem do jutra odłożył… Czyżby już tak, tak źle ze mną było? Sam siebie wciąż śledzę, by nie popaść w niepamięć. Więc to tak się umiera!… Mnie ciężko tylko i myśleć mi się nie chce… Ale jestem przytomny…
A to jakiś sławny katecheta, protektor studentów, pobłażliwy. Stach mu wszystko opowie; niech wie, niech już będzie przygotowany. A nie zechce, nie przyjdzie… żaden nie przyjdzie. Ja tylko pod tym warunkiem uległem. Ale Stach ręczy, że i tak można… Bo ja kłamać nie mógłbym przed krzyżem…
I czego oni chcą jeszcze? Kogo myślą oszukać? Czy taka spowiedź przyda mi się na co, gdyby tam rzeczywiście coś było?
↓ Expand fragment ↓To było z pewnością konanie… Obudziłem się — oni klęczeli koło łóżka, patrząc się na mnie...
↑ Hide fragment ↑To było z pewnością konanie… Obudziłem się — oni klęczeli koło łóżka, patrząc się na mnie jakimś strasznym wzrokiem. Tylko przerwali mi… podobno to można tak przerwać konanie… Nie wiem… A gromnica się paliła i dawała ohydne światło. Ja widziałem wszystko, wiedziałem, o czym oni myśleli, tylko sam nie mogłem ani myśleć, ani mówić. Chciałem im coś powiedzieć, choćby ręką poruszyć, i nie mogłem. Byłem jak obumarły. Nie czułem zupełnie ciała, tylko nogi mi lodowaciały, a życie w oczy mi weszło. Tędy jedynie dusza moja łączyła się ze światem. Rzężałem i patrzyłem na nich… A oni czekali, bezlitośnie czekali… Nikt nic nie mówił… a może i mówili, alem nie słyszał. Wiedziałem, że konam, ale to mnie nic nie obchodziło.
Tylko ta gromnica, ten jej blask straszny, obijający się o ściany — utkwiły mi w pamięci. A potem kamionki gorące kładli mi pod stopy, rozpinali koszulę na piersiach, ale nic nie czułem, tylko widziałem. Nie płakali wcale…
Tak zeszło do rana. Poprosiłem o wino — to były moje pierwsze wyrazy. Amelce ręce drżały, bo wylała całą filiżankę wina, grzejąc je nad lampą. Światło zgasło i zrobiło się niebiesko w pokoju.
Dalej nie wiem, co było. Oszołomiony winem, zasnąłem widać.
Teraz mi lepiej o wiele… Wiem, co to znaczy…
To tak zawsze przed śmiercią. Wszystko jedno…