Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do specjalnych publikacji współczesnych autorek i autorów wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur.
↓ Expand fragment ↓Ach! Śmierć jest przede wszystkim złośliwą jędzą, spoczwarzającą serca, zatruwającą mózgi. Śmierć — to nie czuła...
↑ Hide fragment ↑Ach! Śmierć jest przede wszystkim złośliwą jędzą, spoczwarzającą serca, zatruwającą mózgi. Śmierć — to nie czuła i tkliwa scena z końca dramatów Dumasa — to ohydny proces rozkładu umysłu i ciała.
Ginąć gdzieś w burzach żywiołów, w kataklizmach życia, wśród walki i zmagania się — zgadzam się na to — ale tak konać, tak nędznie, marnie, w czterech ścianach — to już nie okrutnie nawet, to obrzydliwie.
Bo nie konam, tylko gniję powoli, spokojnie wydychając życie. Nic nie ma wielkiego, wyniosłego w takiej śmierci. Jestem dogorywającym nędzarzem, niczym więcej. Żaden powieściopisarz z całego świata nie potrafiłby osnuć wątku opowiadania na takiej śmierci.
Szaro tylko, płasko, nudno, przeraźliwie nudno.
↓ Expand fragment ↓Noc dzisiejszą miałem dość przykrą. Gdym zasypiał około północy, powoli zatracając świadomość, przyszło mi naraz...
↑ Hide fragment ↑Noc dzisiejszą miałem dość przykrą. Gdym zasypiał około północy, powoli zatracając świadomość, przyszło mi naraz na myśl, czy to czasem nie jest konanie. Teraz nie wiem już dobrze, czym wierzył temu, czym też przypuszczał tylko. To pamiętam jedynie, żem się zaczął wysilać na trzeźwość, gwałtem trzymając oczy otwarte, borykając się z sennością, ogarniającą mnie coraz bardziej. Niesłychana bujność myśli była tłem tych zapasów. Mózg mój jakby się rozpadł na kilka części i każda z nich myślała oddzielnie, jednocześnie z drugimi, nie przeszkadzając jedna drugiej. Można by to nazwać wielokrotnymi myślami. Jest to zjawisko tak dziwaczne, że nawet ściśle określić się nie da, choćby dlatego, że w zasadzie przeczy zdrowemu rozsądkowi. Tylko my, umierający, może jesteśmy podatni do tego rodzaju eksperymentów, bo u nas logika koziołki wywraca.
Dziś rano pierwszą moją myślą było: „Żyję jeszcze!”. Ja już od dawna w ten sposób dzień witam.
↓ Expand fragment ↓Dziś rano pierwszą moją myślą było: „Żyję jeszcze!”. Ja już od dawna w ten sposób...
↑ Hide fragment ↑Dziś rano pierwszą moją myślą było: „Żyję jeszcze!”. Ja już od dawna w ten sposób dzień witam. I właśnie wtedy wydaje mi się rzeczą wprost niemożebną, żebym ja mógł umrzeć kiedykolwiek. Bo i jakże to będzie? Jakim sposobem może nadejść taka chwila, kiedy nie będę mógł „jestem!” wykrzyknąć?
I nie jestem wówczas w możności wyobrazić sobie swojej śmierci. To moje „ja” tak dalece wydaje mi się przytomne i niezbędnie żywotne, że nie mogę żadną miarą uwierzyć, aby istnieć przestało. „Ja”, „ja”, „ja!” — powtarzam sobie ciągle i brak mi imaginacji na przypuszczenie, że przyjdzie chwila, kiedy już tego nie powtórzę.
Takie silne poczucie żywotności swego „ja”, zdawałoby się, powinno mnie doprowadzić do wiary w jego nieśmiertelność — ale, niestety, sen codzienny i nieistnienie przed urodzeniem dostatecznie silnie potrafią rozwiać te złudzenia. Jeżeli nie istniałem już przez jedną część nieskończoności i tracę świadomość za każdym przyłożeniem głowy do poduszki — to możliwe jest, że i przez drugą część nieskończoności istnieć nie będę.
Śmierć może być dalszym ciągiem tego bytowania, jakie było przed poczęciem. A czym nazwiemy to bytowanie — drzemką, niebytem, nirwaną — wszystko jedno, kiedy nie można „jestem!” wykrzyknąć. Życie — to epizod istnienia wszechświata. Powstajemy z nicości jak mary powołane przez jakieś siły nieznane — chwil kilka migocemy jak skierka na wietrze i znów zapadamy w tę nicość, z którejśmy powstali.
↓ Expand fragment ↓Dotychczas usiłowałem walczyć ze śmiercią, a raczej sam z sobą. Ale to już nad siły...
↑ Hide fragment ↑Dotychczas usiłowałem walczyć ze śmiercią, a raczej sam z sobą. Ale to już nad siły moje… Poddaję się zupełnie z wyczerpania. A niech tam! — już mi wszystko jedno. Dzisiejszą wiadomość od Starzeckiego usiłowałem jeszcze spotkać dumnie, kryjąc się z przygnębieniem. Ale w końcu runąłem energią. Rzucałem się jak szaleniec, przeklinając wszystkich i wszystko, jęczałem głośno, płakałem… A niech tam!… Co mnie już oni wszyscy obchodzić mogą? Niech sobie myślą, co chcą, niech się śmieją, drwią choćby. A niech tam… ja konać muszę. Nie mam już mocy nad sobą, żeby się kryć z rozpaczą i własną słabością. I czemu oni nie śmieją się ze mnie? Niech się śmieją, chcę tego, niech mnie zabiją śmiesznością — tylko… tylko niech się nie litują nade mną.
A wreszcie już i to mi jest obojętne. Wszystko jedno, aby się to zakończyło jak najprędzej, już nadto cierpię… Ukojenia pragnę…
A on to tak zimno, tak spokojnie powiedział o tym lekarstwie. Mnie krew lodowaciała, kiedym mu w twarz patrzał — dech wstrzymałem, aby lepiej każde drgnięcie głosu uchwycić — a on to tak spokojnie powiedział…
Nie ma lekarstwa i nie będzie; po prostu nie ma. Wielu rzeczy brak na świecie — to bardzo naturalne; ja nieraz jeść co nie miałem — więc i to naturalne, wszystko naturalne, tylko głupcy takim rzeczom się dziwią. To trzeba znosić spokojnie, filozoficznie, takie różne „nie ma”, bo to mur, o który głowę tylko rozbić można.
A jednak ileż to okrucieństwa, ileż wyrafinowanego znęcania się tkwi nieraz w takim jednym słowie „nie ma”.
Możesz palce gryźć z bólu, duszę drzeć w kawały, krzykiem rozwalać niebiosa — ale tego muru „nie ma” nie przebijesz!
↓ Expand fragment ↓Medycyna! Nauka! Doktorowie! Gdzież wasza potęga? Patrzcie! Tu robak powoli wyżera mi z piersi życie...
↑ Hide fragment ↑Medycyna! Nauka! Doktorowie! Gdzież wasza potęga? Patrzcie! Tu robak powoli wyżera mi z piersi życie! Nędzny robak, tak mały, że go dojrzeć nie można — a jednak, on, taki nędzny, taki mikroskopijny, urąga waszej potędze! Tysiące tomów zapisano o jego istnieniu, tysiące mózgów wysusza badawcza praca. — i gdzież są owoce tych trudów? Robak czy roślina — bo nawet i tego nie wiemy — pod okiem naszym wykonywa swoją pracę, drwiąc sobie z naszych mozolnych i bezowocnych dociekań. Trzecia część cmentarzy świata — oto jego pracy owoc! I któż z nas silniejszy? Czy on, mikroskopijny i bezświadomy — czy my ze swymi szkłami i wiedzą? Czy on, zaściełający cmentarze naszych ciał prochem — czy my, zapisujący stosy bibuły opowieścią, jak on wygląda i jak nas zjada powoli? Kto silniejszy?
↓ Expand fragment ↓Muszę im być wdzięczny za to, oceniam ich przywiązanie i ofiary — a jednak, jak mnie...
↑ Hide fragment ↑Muszę im być wdzięczny za to, oceniam ich przywiązanie i ofiary — a jednak, jak mnie to wszystko drażni niesłychanie! Przygotowują się do mej śmierci, każdy ich krok jest obmyślony, wyrachowany, a wszystko do jednego tylko zmierza: do tej chwili, kiedy trupem będę. Czemuż trumny jeszcze nie zamówili? — to już tylko dziwne dla mnie. Ręczę, że Amelka już myśli o żałobie. Naturalnie, praktyczność i orientowanie się w sytuacji — to rzecz bardzo pożyteczna, a nawet chwalebna; a jednak… jakie to wszystko bezlitosne, podłe, okrutne!…
Czekają, kiedy ostatnie wydam tchnienie, kiedy nareszcie będą mnie mogli zakopać w ziemię. Już im się sprzykrzył ten suchotniczy szkielet leżący na łóżku, z gasnącą iskierką życia — który skonać nie może, a może i nie chce… Naturalne to wszystko, strasznie naturalne. Nie mogę mieć nawet do nich żadnej urazy, bo sam do siebie wstręt już uczuwam. Suchoty — to nie śmierć na kwiatach, to nie poetyczne pożegnanie ze światem. Tu paskudztw pełno, zaduchu, zgnilizny, odoru lekarstw i potu — zakażenie fizyczne i moralne.
↓ Expand fragment ↓Gorączka rozpala krew i podnieca chorobliwie wyobraźnię. Straszliwe widziadła, jak mary, przeciągają przed oczami duszy...
↑ Hide fragment ↑Gorączka rozpala krew i podnieca chorobliwie wyobraźnię. Straszliwe widziadła, jak mary, przeciągają przed oczami duszy. To widzę się martwym w trumnie na katafalku, obstawiony świecami; to leżę już w grobie, oddany na pastwę plugastwu ziemi; to wieko znów trumny zapada nade mną na zawsze i słyszę wśród tej przeraźliwej ciszy łkanie Zosi. Ta pewność, ta okropna pewność, że to wszystko tak będzie rzeczywiście, że już może za tydzień zaścielą to łóżko, gdziem się tak długo wymęczył — pogłębia jeszcze tę otchłań ponurą. A te godziny nocy tak idą powoli, tak bezlitośnie przedłużają te chwile męczarni!
↓ Expand fragment ↓Co robić? Jak się uwolnić od tych mar rozigranej wyobraźni? Nie mam serca budzić biednego...
↑ Hide fragment ↑Co robić? Jak się uwolnić od tych mar rozigranej wyobraźni? Nie mam serca budzić biednego Stacha, który i tak jak cień już wygląda. Jego wybladła twarz, którą widzę ciągle tuż przy sobie na fotelu, zmożoną snem i trudem, leży mi ciężarem na duszy, jak wyrzut sumienia, jak ofiara mych dni konania.
„Oto jest śmierć!” — powtarzam sobie — oto czym jest ta śmierć. Wysysa soki życia z żywych i konających, sieje miazmaty choroby na wszystko dokoła, zdradliwie wszczepia w zdrowie nasiona swoje, aby potem tylko plony zbierać. I nie tylko życie odbiera nam ona. Okrada nas z serca i rozumu, wydziera wszystko, co tylko lepszego w głębi nas tkwiło, pozostawiając męty jedynie i szumowiny duszy, aby było czym żyć — na dni ostatek.
↓ Expand fragment ↓A tymczasem zegar powoli wydzwania godziny. Słyszę północ, pierwszą, potem drugą i trzecią, a mimo...
↑ Hide fragment ↑A tymczasem zegar powoli wydzwania godziny. Słyszę północ, pierwszą, potem drugą i trzecią, a mimo to sen nie przychodzi ukoić spragnionych powiek.
Melancholia jakaś dziwna, jak wilgoć, wsiąka w duszę, czarna noc kirem zabarwia wszystko — no i smutno, przykro, nieznośnie…
Tak schodzi noc cała, tak schodzą wszystkie prawie — a ja… ja płaczę rano z żalu, że już przeszła, już niewiele tych nocy. Przyjdzie jedna, którą spędzę w mroźnym kościele, z zabitym trumny wiekiem na zawsze, potem spocznę tam gdzieś w ziemi głęboko, jako trup, wśród trupów, tym razem już zupełnie na zawsze… i skończy się wszystko.