Wtem psy, drzemiące na piasku przed gankiem, dźwignęły łby i nastawiły uszy. Szczeknął jeden, podniósł się żywo drugi i wnet jak na komendę zerwały się wszystkie zajadle pędzić w aleję. Głowy przyjaciół ociężale dźwignęły się w tamtą stronę w oczekiwaniu. Psy z nagła ucichły i z podwiniętymi ogonami trwożnie pojękując cofały się w podwórze. Z półmroku alei wolno wysuwał się na jaśnię żebrak na kuli drewnianej, w łachmanach. Ciężko utykając zbliżał się do roztwartej bramy. Tam się zatrzymał. Słońce już gasło i ostatnia jego fala poziomo przepływała nad ziemią. Trepka nakrył oczy dłonią od blasku czerwonego, który mu prosto w źrenice padał, i rzekł:
— Żebrak.
Młody Cedro wydobył z kieszonki cwancygiera i dał go kuchennemu chłopcu wskazując dziada ręką.
— Dać mu tam w kuchni rynkę warzy… — dorzucił Trepka. — Niech dziadowina podje i przed nocą wędruje dalej, bo tu psy złe i dziadom przeciwne.
Kuchcik skoczył ku wrotom i długo o coś z dziadkiem się spierał. Zadziwiło to wszystkich, że wrócił niosąc pieniążek na dłoni. Już z dala mówił ze śmiechem:
— Nie chce, jaśnie panie, ten dziadek brać pieniędzy. Pytał mi się, czy jaśnie panowie nie są z Niemców przypadkiem… Nie śmie, pada, wejść na dziedzinę.
— Jakiż to hardy dziad!
— Grosza nie bierze i w kwalifikacje dziedziców się zapuszcza…
— Prawi, że chciałby prosić o nocleg.
— Jeszcze czego!
Młody Cedro zwyczajem swym popędliwie skoczył do ubogiego. Za nim dla rozerwania monotonii ruszył się Trepka, wreszcie od niechcenia Rafał. Gdy do wrót dziedzińca podeszli, ujrzeli człowieka w łachmanach, z sakwami na krzyż przewieszonymi przez piersi, prostego i w średnim jeszcze wieku. Twarz jego była ogolona a ogorzała tak bardzo jak u żniwiarza, co przez lato cienia na zaznał. Włos płowy, od słot i pożaru słońca wypełzły, widać było spod czapczyny dziwnego kształtu; opończa i but zdrowej nogi pyłem były zasypane do cna. Patrzały na nich oczy siwe, śmiałe aż do zuchwałości i czyste jak powietrze. Nie kłaniał się dziadowskim obyczajem, nie skamlał ani stękał. Czekał wyprostowany. Jasne jego oczy przechodziły z jednej twarzy na drugą, badając je do głębi. Wreszcie dłużej spoczęły na obliczu najstarszego.
— Cóż to, dziadku, tak nas bierzesz na spytki? — mruknął Trepka.
— Chciałem zapytać się… — rzekł ubogi śpiewną podlaską czy litewską mową — czy z waćpaństwa który wojskowo nie sługiwał?
— A to ci na co wiedzieć?
— Wojskowy człowiek przyjąłby w gościnę kamrata, a postronny człowiek nie przyjmie. Noclegu szukam. Strudziłem się drogą idęcy kikut-śtukut, och, bardzo…
— A skądże idziesz, człowieku, żeś się tak utrudził?
— Z daleca ja, kulhawiec, idę, bracia rodacy, z bardzo dalekiej strony.
Wszyscy trzej zamilkli i, szczególnym, prawie bolesnym uczuciem przejęci, patrzali w te prawdomówne, szorstkie i czyste oczy.
— Ta… — rzekł nierychło Trepka cicho i życzliwie — jeśli o nocleg chodzi, to możesz przenocować w tym domu, bracie rodaku.
— Bóg zapłać, mili, że nie odpędzacie od swego proga żebraka wędrownego. Ale, jeśli wola wasza, odprawcie dalej służbę, aby nie rozpowiedziała, że od was łaski takiej doświadczam. Niedobrze by to dla was być mogło. A i dla mnie…
— Bądź spokojny! Włos ci z głowy nie spadnie pod dachem tego domu… — rzekł Cedro zniżonym głosem.
Weszli w dziedziniec. Słońce się kryło za pagórkami i od wielkich drzew, od ciemnych sosen i wysokich lip cień już padał tak gruby, że w głuchą noc przepływał. Kazano żebrakowi podać wieczerzę. Panowie swoją z pośpiechem spożyli. Trepka wydał rozkaz, żeby służba szła spać. Przyjaciele sami pozamykali okiennice. Wędrowny dziad usiadł w kącie Nekandowego pokoju i zdjął swe sakwy. Spod grubej opończy wyjrzały resztki uniformu.
— Skądże teraz idziecie? skąd wracacie? — pytali wszyscy trzej otaczając go kołem.
— Do dom, do swego kukrzyska idę z miejsca Austerlitz zwanego, gdzie my niesłychaną batalią wygrali, a ja nogę oto postradał.
— Toż w grudniu zeszłego jeszcze roku ta batalia była!
— Prawdę mówisz, panie bracie, ale ja po szpitalach polowych przeleżał tę ciężką zimę. A od wiosny wlekę się z miejsca na miejsce, z miejsca na miejsce…
— Mówże, bracie, jak to było. Powiadaj!
— Dużo by mówić… Cesarz zrobił swoje. Źle mówię — swoje. Dziewięć ja lat na jego sprawy patrzający, takiego dzieła…
— Dziewięć lat, mówisz?
— Dwanaście już lat upłynie w tym listopadzie miesiącu, jak ja z towarzyszami odszedł z jakimowieckiego placu. Tak, zda się, jakoby wczoraj było. Z rozpaczą my broń cisnęli, złamali my broń na kolanie, o świętą ziemię strzaskali. A oto z młodego draba ja dziad starzeńki powracam z dalecyny… sam jeden. Wszyscy moi kamraci… gdzie nie wiedz… Za górami, za lasami, za morzami…
— Za morzami nawet?
— Za morzami, tak ja mówię. Prawdę mówię, panowie bracia. Bo i ja, powiedzmy otwarcie, szlachcic herbowy, choć i na jednej habendzie, i na jednym zagonie, ta szlachcic dobry. Ojrzyński Sariusz Jelitczyk moje zawołanie, a przydomek nasz starodawny — Mieczyk. Za morzami, panowie bracia! Na bardzo dalekich morskich wyspach Antylów… Jedni w San Domingo, drudzy w auzońskim kraju, inni w górach niemieckich, inni we francuskiej stronie. Na ziemi płaskiej i na dnie morza niezgruntowanym śpią braciszkowie serdeczni, dobra szlachta podlaska, tęgie męże, wspaniałe żołnierze, zabici czasem przez obce, a nieraz przez braterską ręką z obcego szeregu rzucone groty. Jam najszczęśliwszy ze wszystkich został na świecie.
Wracam oto w swoje płaszczyzny. Idę obaczyć ojcowski dom, barniaki swoje po piachach, a tak sobie idęcy myślę, że już pewno ani ojcowskiego budowia, ani brata, ani siostry. Zapomniał ja już, co to dom, co brat, co siostra. Idę, ta ciężkie myśli przed sobą toczę, panowie bracia.
— Braciszku! — rzekł do niego z pośpiechem Krzysztof drżącymi usty — gdzie stąpisz, na czyj próg, tam dla ciebie wszędzie otwarty dom rodzinny.
— Bóg zapłać za dobre słowo…