— Stop! — krzyczę, bośmy się zapędzili w jakieś ciemne przejście. — Zośka, ktoś idzie. Stop! Bo wpadniem w ramiona starcowi. Mecenasy, jak szczury, żerują u nas po korytarzach.
Zośka w śmiech: upiła się naszą radością. W tejże chwili błyska światło; ojciec stoi: w cylindrze, w jasnej swej kurtce, z parasolem w jednej ręce, z zapałką w drugiej… Mnie krew uderza do głowy.
— Patrz, Zośka — silę się na wesołość — patrz, jak ojciec ducha Banka odstawia… Statystę gra na korytarzach.
— W knajpach odegrał już swój repertuar — mówię — teraz na melodramaty próbuje się w przejściach do garderoby. Z parasolem w ręku próbuje odstawiać widmo sumienia — sumienia artysty.
Zośka zatacza się jak pijana. Kulisy i całe to życie teatru, które widzi po raz pierwszy, odurza ją jak wino. A stary wciąż milczy. Zapałka gaśnie, czerwone zarzewie rzuca groźne refleksy na jego zmęczoną, gorzkim bólem wykrzywioną twarz. Czerwony węgiel opada i gaśnie. Stary stoi po ciemku i wciąż jeszcze milczy.
— Trzeba czym prędzej zapaść się w ziemię — mówię wesoło, a pięści ściskam ze złości. — Że zaś podłoga się nie rozstąpi, należy dla efektu uciekać co rychlej na prawo — do ustępu.
I dałby kto wiarę? — posłuchał.
— Nie, Władek! — woła Zośka, krztusząc się i za piersi chwytając. — Przecież to jest ogromnie zabawne… Ale ty brzydki jesteś. Nie należy drwić z ojca. I ty się upijasz… Odprowadź mię, bo się rozchoruję z tego śmiechu.
— Ty kwoko gdacząca! — odzywa się wreszcie stary ze swego stanowiska.
Wyrżnąłem pięścią w drzwi.
— Czy ty nie czujesz śmieszności, stary kabotynie?
— Ja ojciec jestem, a nie żaden „ty”! Ja artysta jestem, a nie kabotyn!… Bodaj ci język za te bluźnierstwa usechł.
— Toć wyleźże choć z tej dziury.
Zośka ze śmiechu wpadła w nagły strach, w to instynktowne, wyłącznie kobiece przeczucie zbliżającego się nieszczęścia. Czepia się mnie i odciąga na bok.
— Ona ci już z serca krew pić zaczęła — huczy stary przez szparę we drzwiach — już ojcu urągasz, w twarz mu plujesz. Zapamiętajże sobie, zapamiętaj: „Oko, które się z ojca i matki naśmiewa, kruki u potomków wydłubią, a orlęta je rozniosą”.
— Nie, to oszaleć można! To w manierze na śmieszność oślepłe, zgrzybiałe aktorstwo. On mi biblię stamtąd cytuje!
Skąd się u tego dziecka tyle sił wtedy wzięło? Gniotę jej ręce i zrywam je z siebie, a one, jak ssawki polipa, czepiają się mnie co chwila na nowo i ciągną za sobą. Odrzuciłem ją wreszcie ku ścianie.
— Ty mi o żonie mojej milcz! — krzyczę i walę z całych sił we drzwi.
— Ja cię krwią serca mego wykarmiłem — grzmi ojciec z gabinetu — mym życiem, mym talentem, wszystkimi władzami duszy; a ten polip to wszystko wyssie z ciebie… To nie kobieta, nie dusza, nie artystka, to zwyczajna suka, która pomioty rzucać chce.
Zośka wydała cienki, przeraźliwy pisk i uciekła. Rzuciłem się całym ciałem na drzwi.
— Chodź tu! — wołam.
— Do syna?… Bić chcesz?
— Będę bił bez pamięci…
— Będzieesz??… — powtórzył przeciągle.
I ucichł. Zośka łka gdzieś w drugim korytarzu. Ten płacz mąci mi myśli do reszty. Spostrzegam się po niewczasie, żem przed chwilą coś potwornego powiedział i zaczynam chłodnąć.
— Ojciec pijany — mówię.
Nie odpowiedział. Pijany — myślę — mniej przecie odpowiada za siebie niż szczekający pies. — Także porównanie! — szarpnąłem się natychmiast i miałem ochotę bić siebie po twarzy. Co za nowa nikczemność wstąpiła we mnie? Tego dawniej nie było, nie było! To ostatni dorobek życia, ostatni dar kobiety. Stary tylko w miłości ku mnie był psem chyba. To szlochanie kobiety z daleka takie miękkie myśli na mnie sprowadza.
— Zośka, milcz lub idź precz…
— Ojciec, otwórz — proszę przez dziurkę od klucza. — Nie zważaj, co ja plotę… Ojciec… Widzisz — jużeś się zwalił?… Otwórz: otrzeźwię i do domu zaprowadzę. Szampana zafunduję. Ojciec. No!… Słuchaj, co mówię… Szampitra… Ja cię po rękach będę całował… I czego ty się rzucasz jak szczupak?…
Ręce mi drżą: te głupie myśli tak potwornym niedołęstwem skuwają ciało. Chcę drzwi wywalić, a klamki ruszyć nie mogę. Ani się nie podda…
Nigdy w życiu tak strasznie nie krzyknąłem, jak wówczas:
— Zośka, wołaj ludzi!…
— Klamka ciężka — kołacze mi w myślach i biegnę jak opętany przez korytarz. Wypada cała banda aktorów i statystów. Na wpół rozebrani otaczają mnie kołem, szarpią, cucą, chcą ze mnie bodajby słowo jedno wydobyć. W tejże chwili jak błyskawica oświecił mi pamięć ojca głos i jego przekleństwo. Widzę naokół te gołe, wstrętne twarze, na których przed godziną taką radość przy moim niepowodzeniu czytałem; widzę czujne strachem i zaokrąglone oczy, zaparty oddech w ich piersiach: widzów mam przed sobą. I ja, najnikczemniejszy człowiek na świecie — zaczynam grać… Gram wyklętego syna. Język mi kołem utkwił: bełkocę… Czuję, że trzeba tylko wysiłku, chwilowej mocy, zerwania się krótkiego woli, by się opanować; lecz nie stać mnie na ten wysiłek, nie stać na to, by prawdę od urojeń, rzeczywistość od wyobraźni oddzielić. Coś jakby obuchem ciężkim uderza mnie po głowie: ciało będzie może ode mnie szczersze? Przytomności jednak nie tracę, rozum tylko własny gubię; instynkt aktora przecie ocalam. Wyrywam się z chciwych ciekawością dłoni, odskakuję w tył, podwijam się w sobie i padam na wznak. Mam jednak jeszcze tyle sił, by wagę ciała rzucić tam, w stronę tych podłych, fascynujących mnie jak spojrzenie węża oczu, w stronę tego błazna, co moją rolę objął. Słabe było bydlę: nie utrzymał mnie w ramionach. Już na pół tylko przytomny, padam jak kłoda na ziemię i toczę mu się pod nogi.
— All right — szepcze przeze mnie ten obłęd.
Takeśmy z ojcem moim swe ostatnie odegrali komedie…