Byłem przygotowany na nie nazbyt uprzejme powitanie tego drobniutkiego stworzonka, jeśliby, uchylając parasol, ukazała „trzpiotowate” swe, które zachowałem w pamięci, oblicze. Ale podniesiona ku mnie twarz była tak smutna i gdym przyjął z rąk przybyłej olbrzymowi mogący służyć parasol, załamała z taką rozpaczą drobne swe rączęta, że od razu mnie rozbroiła.
— Panno Mowcher — rzekłem, spoglądając poza nią w pustą ulicę, chociaż nie potrafiłbym powiedzieć, kogo spodziewałem się dojrzeć — co panią tu sprowadza?
Ruchem krótkiej swej prawej ręki wskazała, bym zamknął parasol, sama zaś szybko weszła do kuchni. Zamknąwszy drzwi, udałem się za nią. Siedziała już na stołeczku przed kominem, kiwając się tam i z powrotem, jak istota dotknięta wielkim smutkiem. Zmieszany tym sam na sam, na jakie byłem skazany, i zdziwiony całym jej zachowaniem, spytałem ją powtórnie:
— Co pani jest, panno Mowcher, czy pani czuje się słaba?
— Gołąbku mój — rzekła, opierając obie ręce na sercu — tu mnie boli, tu! Nie mogę myśleć o tym, co zaszło i czemu zdołałabym może przeszkodzić, gdybym nie była taką trzpiotką.
I znów jej wielki, nieproporcjonalnie do tak małej figury wielki kapelusz chwiał się z całą jej osobą tam i z powrotem, a zwiększony karykaturalnie cień jego przesuwał się równomiernie po ścianie.
— Zdziwiony jestem — rzekłem — widząc panią zasmuconą i poważną.
— Tak — odrzekła — każdy z was, starszy i młodszy, trzpiot i dojrzały, dziwić się tylko umie, dostrzegłszy ludzkie we mnie uczucie! Zrobili ze mnie igraszkę, przedmiot zabawy, do odtrącenia, gdy się mną znudzą lub im się uprzykrzę, i dziwią się, że mam więcej uczucia od drewnianego konika lub gutaperkowej lalki! Tak to, tak zawsze!
— Może to i słuszne, co pani mówi, odnośnie innych — odrzekłem — co do mnie jednak, tak nie jest i istotnie nie powinienem, znając panią tak mało, dziwić się niczemu. Mówiłem to zresztą raczej bezmyślnie.
— Cóż mam począć? — mówiła, powstając i wyciągając króciuchne rączki. — Ojciec mój był taki jak ja, brat mój taki, taka i siostra. Jak mnie tu pan widzisz, pracuję na brata i siostrę, a pracuję ciężko. Żyć każdy potrzebuje, a ja nikomu nie robię krzywdy i jeśli ludzie są tak lekkomyślni i złośliwi, że robią sobie ze mnie pośmiewisko, cóż mi pozostaje? Żartować nawzajem ze wszystkiego i ze wszystkich, nie wyłączając samej siebie. Czyja w tym wina? Czy moja tylko?
Nie. Panna Mowcher miała poniekąd słuszność.
— Gdybym na przykład była sobą — ciągnęła żywo, kiwając głową — wobec twojego fałszywego przyjaciela, co bym wygrała? Jeśliby karlica Mowcher spróbowała uskarżać się na los swój, głos jej doszedłby niedaleko! Takie nawet jak ja maleństwo żyć musi, na to nie ma rady! A że nikt, nawet takie jak ja maleństwo, karmić się samym nie może powietrzem, muszę wywalczyć sobie tak czy owak kromkę chleba z masłem.
Usiadła na stołeczku, a wyciągnąwszy z kieszeni chustkę do nosa, otarła nią oczy.
— Jeśli masz dobre serce — mówiła — powinieneś owszem nie dziwić się, ale winszować mi, że jestem tym, czym jestem, i że znając swe położenie, umiem być jednak wesoła i wszystko przenosić. Co do mnie, zawdzięczam sama sobie, że nie jestem nikomu ciężarem, ale udało mi się udeptać sobie ścieżkę przez życie, i za wszystko, co wzgarda, złośliwość i lekkomyślność ciska na mnie, mścić się umiem samymi tylko drwinkami. Że nie jęczę nad tym wszystkim, czego brak czuję, to lepiej dla mnie, a i nie gorzej innym. O, olbrzymy! Bawcie się mną, lecz bawcie łagodnie!
Panna Mowcher włożyła do kieszeni chustkę do nosa i, patrząc mi wciąż w oczy, mówiła:
— Spotkałam cię, gołąbku, na ulicy. Z mymi krótkimi nóżkami nie mogłam cię, jak się domyślasz, dogonić, lecz wiedziałam dobrze, gdzie cię szukać. Byłam już dziś raz, lecz nie zastałam tej dobrej kobiety.
— Pani ją zna, panno Mowcher?
— Słyszałam o niej — odrzekła — od „Omer i Joram”. Byłam tu dziś o siódmej rano. Przypominasz sobie, co mi Steerforth mówił o tym nieszczęsnym dziewczęciu, wówczas, tam w gospodzie?
Wielki kapelusz na głowie karlicy i jeszcze większy jego cień na ścianie poruszał się tam i z powrotem, gdy mówiła.
Pamiętałem doskonale i niejednokrotnie w dniu tym myślałem o niej. Powiedziałem jej to.
— Niechby go wszystkie złe porwały duchy — zawołała, wznosząc do góry mikroskopijną rękę — jego i tego przeklętego sługusa. A ja sądziłam, że to ty, gołąbku, pałasz do niej młodocianą miłością.
— Ja?
— Bo też czemu, na Boga, śpiewałeś jej pochwały! Pochwały śpiewałeś i rumieniłeś się po uszy i wyglądałeś na takiego zmieszanego! Dziecko! Oj, dziecko!
Nie mogłem zaprzeczyć, rumieniłem się zmieszany z innych wszelako niż te, które przytaczała, pobudek.
— Cóż mogłam wiedzieć — dowodziła panna Mowcher, wyjmując znów chustkę do nosa i od czasu do czasu podnosząc ją do oczu. — Cóż wiedzieć mogłam? Tumanił cię, bałamucił, to widziałam, a i to także, żeś się naginał jak wosk w jego ręku. Zaledwiem was wówczas opuściła, ten przeklęty jego sługus, zaprzedana mu dusza, mówił mi wyraźnie: „to niewiniątko”, tak cię zawsze nazywał, a ty byś mógł, kochanku, poprzez wszystkie już dni życia nazywać go „zbrodniarzem”, „to niewiniątko tedy”, mówił, „zakochało się w niej po uszy, ale mój pan”, mówił, „czuwać będzie, więcej przez wzgląd na chłopca niż na dziewczynę, żeby z tego jakie nie wyszło bzdurstwo”. Dlatego to, jak utrzymywał, siedzieli tu w tej dziurze. Mogłamże nie wierzyć? Na własne uszy słyszałam, jak ci Steerforth schlebiał, chwaląc ją. Pierwszy wymówiłeś jej imię, wyznałeś uwielbienie dla przymiotów jej duszy i ciała, ogniem byłeś i lodem, bladłeś i czerwieniałeś, gdy mówiłam o niej. Cóż miałam myśleć, co przypuszczać? Oto, żeś młody rozpustnik, któremu brak tylko doświadczenia, lecz żeś za to znalazł doświadczonego kierownika, któremu przyszła fantazja, przez przyjaźń, jak tamten utrzymywał, strzec cię od bzdurstwa, o które w twym wieku, przy miłości i braku doświadczenia, tak łatwo! Oto jak mnie łotry te podeszły. Bali się, bym nie wykryła prawdy! — wołała karlica, zrywając się z miejsca i biegając wzdłuż i wszerz kuchni z wyciągniętymi przed się rękoma ciągnęła:
— Ach! Wiedzieli, że jestem domyślna i sprytna! Bez sprytu jakżebym sobie poradziła na świecie! Wiedzieli, podeszli mnie, oszukali i dali list do tego biednego dziewczęcia. Littimer pozostał tu, aby zapobiegać niby „bzdurstwom tego niewiniątka”!
Patrzałem na nią odurzony odkryciem tej przewrotności. Długo jeszcze przebiegała kuchnię tam i z powrotem, nie mogąc się uspokoić. Gdy wreszcie zmęczona usiadła, wyciągnęła znów chustkę do nosa i długo milczała.
— Moje wędrówki — ozwała się wreszcie — zawiodły mnie przedwczoraj wieczorem do Norwich. Tam widząc ich obydwóch, lecz już bez pana, panie Copperfield, szastających się w prawo i w lewo, nabrałam niejakich podejrzeń. Wróciłam do Londynu i wyjechałam tu pierwszym zaraz dyliżansem. Za późno!
Biedna karliczka, spłakana, drżała jak w febrze i przysunąwszy się do ognia, wygrzewała w popiele przemokłe swe nóżki. Siedząc tak, podobna była do wielkiej lalki. Ja siedziałem po drugiej stronie kominka, pogrążony w smutnych myślach, spoglądając to na ogień, to na pannę Mowcher.
— Późno już — rzekła, nagle podnosząc się z miejsca — odchodzę. Wszak przestałeś nie dowierzać mi, mój gołąbku?
Spotkawszy się z bystrym jej spojrzeniem, zawahałem się z odpowiedzią.
— Przyznaj — rzekła, biorąc rękę, którą podałem jej, pomagając powstać — że ufałbyś mi, gdybym była zwykłej urody kobietą?
Czując, że ma rację w tym, co mówi, zawstydziłem się mej podejrzliwości.
— Młody jesteś — rzekła, potrząsając głową — i dobra rada, nawet karlicy, przydać się może. Postaraj się tedy, mój przyjacielu, nie zlewać w jedno fizycznego kalectwa z moralnym, chybabyś miał na to dowody.