— Słuchaj — zaczął Bzik — tylko bądź mądry. Jak skończę, to zobaczysz, że przystaniesz. Tylko nie przeszkadzaj. Za miesiąc możemy już być bardzo daleko. Ale musisz mi pomóc.
— No, gadaj.
— Więc, widzisz, na Topiel, wiesz nad ślusarzem, na facjacie, mieszka fanciarka. Słuchaj tylko. Mieszka sama, stara jest. Tylko uważaj. Hołoty włóczy się tam sporo, więc i diabeł nie dojdzie, kto to zrobił. I o tym nikt z naszych nie może wiedzieć. Bo ona z naszymi trzyma. Musimy to sami zrobić, we dwóch. Rozumiesz?
— Ale co musimy zrobić?
Józiek rozejrzał się. Był wzburzony.
— Zabić — rzekł krótko.
Antek patrzał na przyjaciela wzrokiem zdziwionym, pytającym.
— No, czego się gapisz? Tu nie ma gadania. Baba się pilnuje, śpi jednym okiem. Jak nie chcesz, to nie. Mnie wszystko jedno.
— Zabić? — zapytał Antek.
— Nie drżyj się. Wszystko jedno. A Maślarz mało narznął ludzi. Co wielkiego? Chcesz być daleko stąd? Inaczej nic nie zrobisz. Bez forsy musimy tu siedzieć. Jak chcesz.
— A kiedy to ma być?
— Dziś w nocy. Zaraz pójdziemy. Mam sznurek i na wypadek i coś kolącego. Stara, chora. Nie bój się, już ja sobie sam dam radę.
— Więc zaraz?
— Tak.
— Dobrze — rzekł Antek cicho.
— Tylko się nie trzęś, bo tak nic nie zrobimy. A pamiętaj, musi nam się udać, bo jakby się „nasi” dowiedzieli: ona od nas kupuje kradzione.
— Wiem, wiem — rzekł Antek.
— Więc sztaba? To się napijemy. Tylko nie za wiele. A potem spacerować trzeba. Maślarz mi tak mówił.
Wypili po trzy kieliszki, wyszli z szynkowni.
Szli obok siebie, nie mówiąc nic. Józiek kilka razy odchrząknął, ale milkł.
Krakowskie Przedmieście wre życiem. Chłopcy mijali przechodniów, idąc szybko. Mieli na sobie krótkie półszubki i czapki z daszkami. Józiek począł gwizdać.
Zmierzch zapadał.
Aleje Ujazdowskie tonęły w półcieniu. Środkiem sunęły szeregi pojazdów, trotuarami rozwijał się długi wąż spacerujących, między nimi mężczyźni, panie w pięknych kapeluszach i dzieci w jasnych ubrankach.
Był to pierwszy ciepły dzień wiosenny. Drzewa pokryte świeżymi pączkami niosły zapach świeży i czysty, którego nie mógł zagłuszyć kurz, wydobywający się spod długich sukien i szeleszczących spódnic pań.
A między przechodniami uwijały się dzieci z bukiecikami w rękach i zapraszały do kupna kwiatów.
— Proszę pana, niech pan kupi kwiatki dla tej ślicznej pani, proszę pana, matka chora, ojciec w szpitalu — zawodził dziewięcioletni nędzny chłopczyna w łachmanach.
— Proszę pana, dziś nie jadłam — woła dziewczynka w poplamionej sukienczynie. — Proszę pana.
Antek i Józiek siedli na podmurowaniu sztachet i patrzeli.
Antek pamiętał podobny obraz. Dwa i pół roku minęły, on z Mańką biegał wówczas między przechodniami, sprzedawali kwiaty i odnosili pieniądze ojcu. Tylko dwa i pół roku temu. Wtedy, ostatnim razem, ten pan hrabia wziął go do siebie…
— Chodź. Józiek, pójdziemy.
— Poczekaj jeszcze — mówi Bzik.
— Chodź już, chodź.
Szli ulicą Książęcą ku Wiśle.
— Słuchaj, może by jeszcze się napić?
— Nie, nie można.
Idą. Józiek gwiżdże przez zęby.
— Boisz się, Antek?
— Czego się mam bać?
— Zobaczysz, jak będzie gracko. Babę za halc, poducha na pysk i basta! Ani zipnie. Zobaczysz.
Józiek gwiżdże.
— Na dole krzyk. Nikt nie usłyszy. A wreszcie ona zawsze drze się. Już to moja rzecz. Ty stój za mną.
Idą. Józiek gwiżdże przez zęby.
— No. Antek, teraz trzymaj się ostro.
Wchodzą przez bramę. Józiek zagląda do suteryny.
— Widzisz, mówiłem ci, że za wcześnie. Jeszcze się nie zebrali. Będzie kto szedł przez schody i usłyszy.
Drapią się po schodach drabiniastych, ciemnych.
— A potem przez okno od razu na dach, pamiętaj.
Stoją przede drzwiami. Józiek stuka. Cisza. Stuka po raz drugi.
— A tam kto?
— Bzik.
— A czego to po nocy?
— Sikorę niosę.
— Teraz nie ma nic. Jutro.
— Niech otworzy, do choroby. Przecież sikorą za karty nie zapłacę.
— To jutro.
— Niech otworzy, powiadam. Zwariowała stara czy co? Nie chcę, żeby Maślarz widział, że mam. Zobaczy, że będzie żałowała.
Rozlega się zgrzyt klucza, kołatanie zasuwek.
Stara uchyla drzwi, wyciąga przez szparę rękę.
— Dawaj, zobaczę.
Józiek pcha drzwi.
— Nie pchaj się tu.
— Niech się nie boi, nie zjem, bo za stara, za sucha.
Staje we drzwiach otwartych.
Antek chwyta go za rękę.
— Józiek! Józiek! Józiek!
Stara patrzy na Jóźka nieprzytomnym wzrokiem, głosu wydobyć nie może ze ściśniętej gardzieli.
Józiek podaje jej zegarek.
— Wyjdź — szepce stara.
Józiek cofa się. Ona przywala drzwi swoim ciałem, zamyka na klucz.
— No, nie chce brać sikory?
W pokoju rozlega się jakiś łoskot. Józiek ponawia pytanie. Nie ma odpowiedzi.
Schodzą na podwórze. Są na ulicy. Idą razem kilkadziesiąt kroków.
Antek drży. Szczęki biegają mu. Słychać szczęk tylko zębów. Ręce szukają oparcia.
Nagle Bzik zatrzymuje się. Staje przed Antkiem. Patrzy mu w oczy zimnym, stalowym wzrokiem.
— Kwita z nami — mówi, a oddalając się dodaje — tchórz, rabin uczony!
Znów zbliża się.
— Możesz nie wracać do nas. Już ja ciebie osmaruję przed swoimi. A w drogę mi nie właź, bo…
Nie dokończył. Antek go zrozumiał.
Bzik przeszedł na drugą stronę ulicy, przywitał się z idącym do szulerni „motiakiem”, poszli razem.
Antek stał oparty o mur. Drżał całym ciałem…
Fanciarkę znaleziono nazajutrz nieżywą. Umarła z przerażenia.