Nikt nie zauważył i nie głowił się nad tym, gdzie podzieli się nagle z rogów ulic mali pompatyczni ludzie w granatowych pelerynkach, którzy, jak naturalne, nieodzowne akcesoria, wznosili się tam od dziesiątków lat.
Wiadomo jednak powszechnie, że nic w naturze nie ginie.
Zdezorientowana, zbyteczna policja, wypierana kolejno ze wszystkich nowo powstałych państewek, ściągnęła siłą przyzwyczajenia do swych koszar na wysepce Cité, którą zamykały z trzech stron trzy niezależne republiki: żółta, żydowska i anglo-amerykańska.
Wysepka Cité spoczywa w uścisku dwóch ramion Sekwany i, wyodrębniona przez samą naturę, zdaje się stanowić pewnego rodzaju samodzielną jednostkę terytorialną.
Owego dnia zaroiła się ona od bezrobotnych granatowych człowieczków.
Pozostawiona samej sobie policja, znalazła się po raz pierwszy w położeniu kłopotliwym. Pozbawieni naraz busoli praworządności, nie mogąc zdecydować się, który z powstałych rządów uważać mają za praworządny, zdając sobie jednocześnie dobrze sprawę z fikcyjności jakiegokolwiek rządu poza pierścieniem kordonu, bezrobotni granatowi ludzie uświadomili sobie wkrótce, że zatracają z każdym dniem pozory istot realnych, stają się metafizyczną fikcją, czystym nonsensem, beztreściowym jak samo pojęcie: „Policja dla policji”.
Na trzeci dzień wyspa Cité była świadkiem pierwszej w dziejach ludzkości demonstracji bezrobotnej policji.
Tłum bezrobotnych granatowych ludzi przeciągnął przez całą wysepkę, spływając na plac przed prefekturą. Na czele pochodu demonstranci nieśli transparenty z wypisanymi na nich hasłami: „Republika umarła — niech żyje republika!”, „Żądamy jakiegokolwiek rządu!”, „Policja
bez rządu — to tramwaj bez elektrowni!” itp.
Na placu przed prefekturą odbył się imponujący miting. Po długich debatach, w imię ratunku policji jako takiej, postanowiono zwrócić się kolejno do poszczególnych rządów nowo powstałych państewek, proponując im swoje usługi.
— Nie chodzi tu o zabarwienie czy nawet o narodową przynależność rządu — dowodził projektodawca. — Policja, aby odzyskać swą rację bytu, powrócić z krainy fikcji w szranki instytucji realnych, musi jak najprędzej postarać się o jakikolwiek rząd, bodajby o ideę rządu. Bez
pojęcia praworządności jesteśmy cieniami.
Projekt został przyjęty jednogłośnie i do wszystkich rządów, za wyjątkiem radzieckiego rządu Belleville, wysłano gońców z ofertą.
Wszystkie rządy, w obawie wprowadzenia na swe terytorium obcego elementu, odpowiedziały odmownie, motywując swoje stanowisko niemożnością wyżywienia nowych przybyszów, z uwagi na nader szczupłe zasoby posiadanej żywności („dość mamy własnych gąb do karmienia”).
W ostatnim odruchu instynktu samozachowawczego przyjęto wniosek jednego z policjantów, proponującego odnaleźć jakiego bądź cywila i zmusić go do proklamowania się dyktatorem wyspy Cité. Postanowiono niezwłocznie
zarządzić obławę.
Po półgodzinnych bezowocznych poszukiwaniach u wylotu jednej z uliczek ukazał się patrol, niosący na rękach nieznanego bliżej, sparaliżowanego staruszka. Staruszek zdradzał niedwuznaczne objawy przerażenia. Gdy wnoszono go do prefektury, zaczął płakać i próbował się wyrwać, rzecz prosta — bezskutecznie.
W gabinecie prefekta, delegacja policjantów oświadczyła mu, że jest dyktatorem i jako taki wydać winien kilka dekretów restytuujących pojęcie władzy praworządnej.
Staruszek siedział w fotelu apatycznie, nie reagując zupełnie na ofiarowany mu zaszczyt i władzę. Próbowano wyłuszczyć mu rzecz w jak najdostępniejszych wyrazach. Na próżno. Jak się okazało, był głuchy.
Z trudnością wreszcie zdołano porozumieć się z nim na piśmie. Kancelaria zredagowała orędzie, które staruszek, po długich wzdraganiach, pod groźbą lufy rewolwerowej, zdecydował się wreszcie podpisać.
W godzinę później na murach wyspy Cité ukazało się pierwsze orędzie nowego dyktatora. W orędziu tym nowy dyktator obwieszczał, iż obejmuje władzę nad wyspą Cité, ustanawiając na niej państwo praworządności. Wszystko, co ośmieli się przeciwstawić władzy nowego dyktatora, uważać należy za niepraworządne i podlegające jak najsurowszemu tępieniu. Pod orędziem widniał podpis: Mathurin Dupont.
Cała wyspa rozbrzmiała tego dnia jednym wielkim westchnieniem ulgi. Instytucja policji jako takiej została uratowana. Rozradowani policjanci stąpali buńczucznie, dzwoniąc obcasami o asfalt, jakby pragnęli się upewnić o swej niezaprzeczalnej realności.
Wszelako z wydaniem orędzia bezrobocie bynajmniej nie ustało. Przeciw władzy nowego dyktatora nikt nie zamierzał występować, wskutek czego pojęcie niepraworządności, w odniesieniu do nowego państwa, pozostało w sferze czystej teorii.
Po upływie kilku dni staruszek, widząc, że nikt nie robi mu nic złego, stał się rozmowniejszy i dał się nawet namówić do osobistego wglądnięcia w sprawy państwowe.
Pierwszym samorzutnym rozporządzeniem nowego dyktatora były wielkie manewry na placu przed prefekturą. Rozradowani objawem aktywności swego dyktatora, policjanci defilowali z werwą i animuszem. Dyktator z wysokości balkonu przyjmował rewię, klaszcząc z uciechy w ręce.
Po tym pierwszym odruchu ożywienia zapadł jednak z powrotem w dawną apatię.
Na trzeci dzień w porannym raporcie, po konwencjonalnych zwrotach, że w państwie panuje spokój i wypadków naruszenia praworządności nie zanotowano, kancelaria donosiła dyktatorowi, iż jest rzeczą niezbędną
zdefiniowanie na nowo pojęcia niepraworządności i wydesygnowanie bodaj kilku przestępców, bowiem policja bez przestępców zaczyna powątpiewać o swej autentycznej realności.
W odpowiedzi na raport staruszek nieoczekiwanie ożywił się i po raz pierwszy sam zażądał pióra i papieru.
W pół godziny później na murach Cité ukazał się dekret, który wywołał na sennej wysepce niezwykłe poruszenie. Na mocy tego dekretu wszyscy mieszkańcy wysepki — blondyni, ogłoszeni zostali wrogami państwa, w odróżnieniu od prawomyślnych obywateli — brunetów. Praworządnym kadrom policji nakazywało się zlikwidować nowych przestępców w terminie jak najkrótszym, nie p
Tegoż dnia wieczorem wyspa Cité wyglądała jak za najlepszych swoich czasów. Z bramy prefektury, jeden za drugim, wychodziły karne, uzbrojone patrole, znikając kolejno w ciemnych uliczkach. Przestępcy-blondyni zabarykadowali się w domach mieszkalnych. Obława trwała trzy dni, zamieniając się miejscami w krwawe potyczki. Pod koniec trzeciego dnia złoczyńcy zostali wyłowieni i odstawieni do aresztów policyjnych. Na wyspie Cité znowu zapanował spokój.
Wyczerpany niezwykłym wydatkiem energii dyktator popadł na powrót w stan takiej apatii, że niepodobna go było nawet zmusić do czytania codziennych raportów.