Ledwie dosłyszał Müller końca opowieści. Ostatnie słowa utkwiły wraz z westchnieniem w piersiach Hertensteina. Sięgnął machinalnie po wino, ale bezwładne ramię opadło, zanim dłoń kubka dotknęła. Powstał z zamiarem otworzenia okna, lecz w tejże chwili wszystko zawirowało mu przed oczyma, podwinęły się bezwładne nogi i opadł z powrotem na kanapę. Już rozproszone swe myśli skupiał, chwytał, już chciał coś powiedzieć, zawołać, krzyknąć — gdy w jakiejś dziwnej perspektywie długiego czarnego lochu ujrzał zamek w ruinach, niby ciemną kępę potwornych grzybów na popielatej skale. Patrzał, uśmiechał się błędnie, nagle pochylił się do Hertensteina i objął go wpół.
— Bój się Boga, Henryk, po coś ty mi opium dawał!
— Grałeś na fortepianie? — pytał wnet potem, chłodząc dłońmi rozpalone policzki. — Czy też opowiadałeś?… Bo toż to nie ludzie przecie — ci twoi tam! Koturnowe, senne cienie, poruszane rytmem, taktem i melodią twej muzyki… Jej nie ma wcale! — zaśmiał się nagle, idąc gorączkowo za biegiem podnieconej wyobraźni. Cień kobiety, cień sztuki!…
Powalił się na otomanę, wyprężył jak długi i wetknął w zęby papierosa. Ledwo się jednak położył, zerwał się znowuż gorączkowo.
— Upiłeś mnie opiumowym jadem twych marzeń.
Hertenstein nie drgnął, nie uniósł nawet ciężko zwisłej głowy.
— Literat! — syknął tylko przez zęby.
Ale Müller uwagą i wyobraźnią był już gdzie indziej: spoglądał w ponurym skupieniu na portret, który już przedtem przykuwał mu niejednokrotnie wzrok.
— Gdzie — ona jest teraz? — zagadnął nagle. Lecz choć pytanie swoje dwukrotnie powtórzył, nie otrzymał odpowiedzi.
Kilkakrotnie przenosił wzrok z tego portretu na Hertensteina, chciał o coś zapytać, machnął jednak ręką: „A tyś osiadł wraz z twym marzeniem na bezpłodnej mieliźnie!”.
I przyszła mu na myśl Borowska. Zagryzł wargi jakby w bólu i targnął myśl w inną stronę. Wspomnienie przyniosło mu niespodzianie słyszaną niejednokrotnie opowieść Borowskiego: ojca aktora, jego kochanki i jeszcze raz żonę jego; a potem ten mizerny świat szminki, w głodzie wrażeń na wpół dzikie, upiorowe namiętności, z których jak z kotła czarownic wynurzają się bohaterskie widma, zalane jaskrawym blaskiem teatralnych kinkietów. Opowieść Hertensteina biła mu jeszcze pulsem w skroniach. I te dwa biegunowe światy jęły mu się wikłać i plątać w obrazach. Widział w teatralnym blasku barw i świateł, pod pałającym spojrzeniem setek ludzi, w burzach oklasków, triumfy aktorów o szerokich, namiętnych wargach i twardych czołach byków. W mizernych ramach kulis, wśród malowanych murów starego zamczyska, gra oto Borowski z ojcem i aktorką o rudej peruce, tę samą opowieść, która wciąż jeszcze tętniła mu w skroniach… I oto wzywają natarczywie autora. Wychodzi on, Müller, i kłania się wraz z Borowskim, jego starym ojcem i aktorką w rudej peruce. A na widowni wrzawa, oklaski, wiwaty, wrzask i tupanina wyrostków po galeriach… Tam oto, w pierwszym rzędzie, siedzi Hertenstein; białymi dłońmi oplótł swe kolano i kiwa się niedbale. Patrzy, na wpół z politowaniem, na wpół z ciekawością, nieraz ziewnie, to znów się uśmiechnie, wreszcie zwraca się półgębkiem do siedzącego obok Jelsky'ego: „Dobre aktory; niezły literat. Zrób im, proszę, reklamkę; dam ci szampana…”. Zaś tam — na wielkomiejskich bulwarach, ogłuszona łoskotem i wrzawą uliczną, przemyka się wśród tłumów w ciemnej chustce na ramionach — ona: Zosia Borowska! — Szuka, goni kogoś czy też ucieka!!…
I nie mógł wzbić się myślą ponad te chaotyczne obrazy i niespodziane zestawienia. Coraz to pochmurniej, w coraz to większym skupieniu wpatrywał się w Hertensteina, jakby oczekując, aby mu pomógł z tych obrazów wyłuskać dręczącą, zaledwie nieświadomie odczutą zagadkę. A te węzły poplątanych wspomnień, te powikłane z dwóch światów obrazy, wciąż mu nie dawały spokoju. Dłonią czoło tarł, próbował napić się wina. Wreszcie wsparł zmęczoną głowę na łokciach i wyszeptał po raz drugi:
— Bój się Boga Henryku, po coś ty mi opium dawał!