↓ Expand fragment ↓Otóż imćpanu Verrat, który nie miał do zbytku pieniędzy, przyszła ochota ukraść matce nieco wczesnych...
↑ Hide fragment ↑Otóż imćpanu Verrat, który nie miał do zbytku pieniędzy, przyszła ochota ukraść matce nieco wczesnych szparagów, aby sprzedawszy tę nowalię, obrócić zysk na parę dobrych śniadanek. Ponieważ sam nie miał ochoty się narażać i nie był dość zwinny, wybrał na tę ekspedycję mnie. Po wstępnych uprzejmościach, które zjednały mnie tym skuteczniej, ile że nie rozumiałem ich celu, poddał mi ów pomysł, który jakoby przyszedł mu nagle do głowy. Opierałem się długo; nastawał. Nie umiałem się nigdy oprzeć prośbom i pieszczotom: uległem. Chodziłem co rano wybierać najpiękniejsze szparagi; zanosiłem je na targ, gdzie jakaś kupczycha, zgadując, że towar jest skradziony, mówiła mi to w żywe oczy, aby uzyskać tańszą cenę. W przerażeniu brałem, co mi raczyła dać, i odnosiłem pieniądze imćpanu Verrat. Przeobrażało się to szybko w śniadanko, którego ja byłem dostawcą, a które dzielił z innym czeladnikiem. Co do mnie, byłem rad, gdy przypadło mi parę ochłapów, nie mówiąc o winie, którego nie skosztowałem ani kropelki.
Ta sztuczka ciągnęła się kilka dni, w czasie których nie przyszło mi nawet na myśl okraść samego złodzieja i nałożyć panu Verrat dziesięcinę od ceny jego szparagów. Wywiązywałem się z mego łajdactwa z wzorową uczciwością; jedyną mą pobudką było wygodzić temu, kto mnie do niego używał. Gdyby mnie odkryto, ileż kijów, obelg byłoby na mnie spadło, gdy nędznik byłby się wyparł spokojnie i uwierzono by mu na słowo: był czeladnikiem, ja tylko terminatorem! Oto jak w każdym stanie silny zbrodniarz wychodzi cało kosztem niewinnego słabeusza.
↓ Expand fragment ↓Niebawem oswoiłem się ze złym obchodzeniem i z wszelkimi karami. Stałem się na nie mniej...
↑ Hide fragment ↑Niebawem oswoiłem się ze złym obchodzeniem i z wszelkimi karami. Stałem się na nie mniej wrażliwy: wydawały mi się po prostu rodzajem haraczu od kradzieży, który upoważnia mnie niejako do jej uprawiania. Miast obracać oczy wstecz i myśleć o karze, obracałem je wprzód i myślałem o pomście. Skoro mnie bito jak hultaja, uważałem, że mam prawo nim być. Mniemałem, że kraść i brać kije, to rzeczy, które idą razem i stanowią rodzaj rzemiosła; wypełniając tedy część tego zawodu, która zależała ode mnie, zostawiałem pryncypałowi troskę o spełnienie drugiej części. Umocniony tym poglądem, uprawiałem kradzież z większym spokojem niż poprzednio. Mówiłem sobie: „Cóż mi się wreszcie stanie? Dostanę kije. Niech i tak będzie, toć moje przeznaczenie i moja rola”.
Lubię jeść, nie będąc żarłoczny: jestem więcej zmysłowcem niż smakoszem. Zbyt wiele innych zamiłowań odciąga mnie od tej namiętności. Interesowałem się mym podniebieniem jedynie wtedy, gdy serce było bezczynne, a to zdarzało mi się w życiu tak rzadko, że niewiele miałem czasu myśleć o smakołykach. Oto czemu nie długo ograniczałem moje hultajstwa do wiktuałów i rozciągnąłem je niebawem na wszystko, co mnie nęciło; jeśli nie stałem się formalnym złodziejem, to dlatego, że nigdy nie kusiły mnie pieniądze. We wspólnym warsztacie, majster miał osobny warsztacik zamykany na klucz; znalazłem sposób otwierania drzwiczek i zamykania ich z powrotem tak, żeby nikt nie spostrzegł. Tam gospodarowałem sobie w jego przednich narzędziach, najlepszych rysunkach, formach, we wszystkim, co budziło we mnie pożądliwość, a co on starał się chować przede mną. W gruncie, kradzieże te były bardzo niewinne, boć rezultat ich szedł ostatecznie na dobro pryncypała; ale radość sprawiało mi mieć te drobiazgi, zdawało mi się, że kradnę sam talent wraz z jego wytworami. Poza tym, były tam skrzynki z odpadkami złota i srebra, klejnociki, rzadkie pieniądze. Jeżeli miałem kiedy parę groszaków w kieszeni, to było dużo, mimo to nie tylko nie ruszyłem nigdy tych skarbów, ale nie przypominam sobie nawet, abym je kiedy obrzucił pożądliwym spojrzeniem: widok ich budził we mnie więcej grozy niż przyjemności. Pewien jestem, że tę grozę przed kradzieżą pieniędzy i wszystkiego, co można na nie zmienić, zawdzięczałem wychowaniu. Łączyły się z tym pojęcia hańby, więzienia, kary, szubienicy, które wystarczały, aby mnie przerazić gdybym nawet czuł pokusę; gdy zwykłe moje nadużycia zdały mi się jeno psotą i w istocie nie były czym innym. Wszystko, co mi groziło za nie, to jedynie porządne wały z ręki majstra, a z tym godziłem się z góry.
Ale, jeszcze raz powtarzam, nie czułem nawet pokusy na tyle, abym się musiał wstrzymywać; nie było tu walki. Arkusik ładnego papieru do rysowania kusił mnie więcej niż pieniądz, za który mógłbym dostać całą ryzę. Ta właściwość charakteru tak wielki miała wpływ na moje postępowanie w wielu okolicznościach, że trzeba mi ją wytłumaczyć.
↓ Expand fragment ↓Wiele cenniejszych rzeczy było mi dostępnych; ta jedna wstążka skusiła mnie, ukradłem ją po prostu...
↑ Hide fragment ↑Wiele cenniejszych rzeczy było mi dostępnych; ta jedna wstążka skusiła mnie, ukradłem ją po prostu, a że nie kryłem się wcale, wnet znaleziono ją u mnie. Żądano wytłumaczenia, skąd ją wziąłem. Mieszam się, bełkocę i wreszcie, czerwieniąc się, powiadam, że dała mi ją Maryjka. Maryjka była to młoda dziewczyna, którą pani de Vercellis przyjęła za kucharkę, kiedy przestawszy wydawać przyjęcia, odprawiła kucharza, bardziej potrzebując dobrego rosołu niż wykwintnych łakoci. Maryjka nie tylko była ładna, ale miała tę świeżość cery spotykaną w górach, a zwłaszcza ten wyraz skromności i słodyczy, który sprawiał, iż każdy, kto ją ujrzał, musiał ją polubić; poza tym dziewczyna dobra, cnotliwa i nieskazitelnie wierna. Toteż słowa moje wywołały zdziwienie. Zaufanie, jakie budziła powszechnie, osłabiało nieco wiarogodność moich twierdzeń; osądzono też, iż należy wprzód sprawdzić, kogo z dwojga trzeba będzie uważać za łotrzyka. Wezwano ją; zebranie było liczne, był i hrabia de la Roque. Zjawia się, pokazują jej wstążkę, oskarżam ją bezczelnie; stoi w osłupieniu, milczy, rzuca mi spojrzenie zdolne rozbroić diabła, moje nieludzkie serce zostaje nieczułym. Przeczy wreszcie stanowczo, choć bez uniesienia, przemawia do mnie, upomina, abym wszedł sam w siebie, abym nie odzierał z czci niewinnej dziewczyny, która mi nie uczyniła nic złego. Ja z piekielnym bezwstydem powtarzam oskarżenie i utrzymuję do oczu, że dała mi wstążkę. Biedna dziewczyna rozpłakała się i rzekła tylko te słowa: „Ach, Rousseau, myślałam, że masz lepszy charakter. Czynisz mi wielką krzywdę, ale nie chciałabym być na twoim miejscu”. Oto wszystko. Broniła się w dalszym ciągu z prostotą i stałością, ale nie pozwalając sobie na żadne wycieczki przeciwko mnie. To umiarkowanie w zestawieniu z moim stanowczym tonem zgubiło ją. Zdawało się trudnym do wiary przypuszczać z jednej strony bezczelność tak szatańską, z drugiej tak anielską słodycz. Sąd nie wypowiedział się jasno, ale raczej przechylał się na moją stronę. Zamęt, jaki panował w domu, nie pozwalał na zbytnie zgłębianie sprawy; hrabia de la Roque uwolnił jedynie ze służby nas oboje i ograniczył się do powiedzenia, że sumienie tego, który zawinił pomści krzywdę niewinnego. Przepowiednia jego nie była czczym słowem: dzień odtąd nie przeminął, aby się nie sprawdziła okrutnie.