Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do specjalnych publikacji współczesnych autorek i autorów wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur.
Theme
Cierpienie
in work
Śmierć
↓ Expand fragment ↓Czytam w jego rysach, bo ta szczera do gruntu dusza niezdolna jest do żadnej obłudy...
↑ Hide fragment ↑Czytam w jego rysach, bo ta szczera do gruntu dusza niezdolna jest do żadnej obłudy, choćby płynącej z najszlachetniejszych pobudek. Czytałem tak i wczoraj — no i doczytałem się.
Nie wiem, skąd mi przyszła myśl, żeby on dopił za mnie resztę herbaty, jaka się została w szklance. Nieszczęście chciało, żem mu jednocześnie w twarz patrzał. Dostrzegłem na niej jakieś zakłopotanie. To mnie zastanowiło. Zacząłem nastawać, prosić, przekonywać — wszystko na nic. Stach łagodnie, ale stanowczo odmawiał. Dziwiło mnie to coraz więcej. Wiem, że namiętnie lubi herbatę, wypijał nieraz po pięć szklanek za jednym posiedzeniem, a wczoraj byliśmy dopiero po drugiej. Lekki cień jakiegoś nieokreślonego podejrzenia przemknął mi przez głowę. Tym bardziej uparłem się. Stach mienił się cały, to bladł, to czerwieniał, musiał jednak w końcu ustąpić. Nazwał mnie dziwadłem, upartym diabelcem, dzieciakiem, którego wszystkie kaprysy on musi znosić, ale wreszcie zaczął pić łyżeczkę po łyżeczce. Widziałem cały wysiłek, jaki sobie zadawał, herbata po prostu nie szła mu do gardła — a pił ciągle powoli, z kilkuminutowymi przestankami między jedną łyżeczką a drug
Zachcianka moja była spełniona. Uspokoiłem się od razu. Znużony, opuściłem się na poduszki, odwracając się twarzą do ściany. Na przeciwległej ścianie zarysowywał się wyraźnie cień Stacha. Bezmyślnie utkwiłem wzrok w ten cień, apatycznie studiując wszystkie jego ruchy.
Tak przeszło z 10 minut.
Naraz cień jego głowy zarysował się zupełnym profilem w moją stronę. Patrzał na mnie. Studiowałem coraz uważniej. Znów jakieś przeczucie podejrzenia przemknęło mi przez głowę. A on patrzył długo, badawczo, jakby chcąc się przekonać, co robię. Potem ręka jego cichutko, bez najmniejszego szelestu, podniosła szklankę z tą moją nieszczęsną herbatą. Cień, jak zwierciadło, odbijał wszystkie jego poruszenia. Profil ciągle był ku mnie zwrócony.
Znów przeszło sekund kilka.
Ten jego wzrok, na mnie skierowany, paraliżował mnie i tchu pozbawiał. Nie mogłem już oderwać oczu od ściany.
Naraz prawa ręka cienia znów się poruszyła, zatrzymała ćwierć sekundy i… cała zawartość szklanki znalazła się na tacce od samowara.
W jednej chwili siedziałem na łóżku.
Pomieszany, zestraszony wzrok Stacha był dostateczną ilustracją tego, co zaszło.
Myśli formalnie skakały mi po głowie: „Mam suchoty… tak, mam suchoty, a on się boi zarazić”. Ta myśl w przeciągu sekundy opanowała mi umysł. Drżałem cały. Stach osłupiał do reszty.
— Co tobie?… co tobie?
— Nic. A gdzie moja herbata? A, prawda, wypiłeś. Prawda, prawda… przecież widziałem twój cień na ścianie. Jak ty zabawnie herbatę pijesz! Widziałem na ścianie… Podniosłeś tak komicznie rękę do góry, do ust, potem przechyliłeś głowę w tył, ot tak… ot tak… widzisz?… a potem chlust… i wszystko ci od razu wpadło do gardła. Zupełnie jakbyś gardło płukał… doprawdy… doprawdy…
Stach zgłupiał formalnie. Sam nie wiedział, czy mi wierzyć, czy nie. Alem ja tak obrazowo przedstawiał jego mniemane ruchy, tak się wykrzywiałem i gestykulowałem, że można by było nie wiem kogo w błąd wprowadzić. Jakaś dziwna żądza pastwienia się nad nim, dokuczenia, zemsty, owładnęła mnie całkowicie. Chciałem go zamęczyć niepewnością. Zacząłem szybko, nerwowo mówić ciągle o jednym, ciągle o herbacie, co chwila zmieniając sens. Tom go zapewniał, żem widział szklankę u jego ust, to znów skierowywałem oczy na tackę, po której pływała moja herbata.
Stach nie wiedział, co mówić, co robić. Raz się uśmiechał z moich gestów, próbując mi wierzyć — to znów czerwieniał cały i mieszał się za lada słówkiem, przeze mnie umyślnie wtrącanym.
Nie żałowałem go nic, bom sam cierpiał strasznie.
↓ Expand fragment ↓Przerachowałem się jednak. Przede wszystkim żądałem niemożliwości: bo niemożliwą jest wprost rzeczą, ażeby z umierającym...
↑ Hide fragment ↑Przerachowałem się jednak. Przede wszystkim żądałem niemożliwości: bo niemożliwą jest wprost rzeczą, ażeby z umierającym mówić ciągle otwarcie o tym, że ma umrzeć — a po drugie, przerachowałem się z własnymi siłami. Kiedy na moje natarczywe nalegania ulegli i słuchali tego, com im mówił o własnej śmierci, widziałem, ile to im sprawia cierpienia. Zosia bladła ciągle i raz po raz zalewała się łzami, Stach ścinał tylko zęby i nic nie mówił. To mnie drażniło niesłychanie. „Dlaczego — myślałem sobie — oni nie mają wyznać jasno i otwarcie, że się z faktem godzą, że już myślą o tym, co po mej śmierci będzie?” Bo przecież muszą myśleć… Drwiłem z nich bezlitośnie, sam z jakimś okrucieństwem szarpałem swój ból, być może ażeby im okazać, że mnie właśnie nic nie boli i że śmierć swoją traktuję jak rzecz najzwyklejszą. Wiem, że w ten sposób tumaniłem siebie, sztuczną odwagą zakrywać usiłowałem trwogę, co mi żarła serce. I koniecznie, koniecznie domagałem się, by i oni zdobyli się na taki cynizm prawdy. Ich trwożne miny, pomieszanie, jakie okazywali na każdym kroku, najbardziej mi były nieznośne.
Wreszcie dobiłem się swego, ale mnie to zwycięstwo za wiele kosztowało i poznałem, że mam nerwy słabsze, niż sądziłem. Kiedy raz Stach, mówiąc już niby otwarcie, jak chciałem, powiedział: „P. Zofia po wszystkim zaraz wyjedzie na wieś”, uczułem takie ściśnienie serca, jak gdyby mi je kto między kleszcze włożył. Nie, nie mogłem słuchać tego; krzyknąłem tylko: „Daj pokój!” i już nie nalegałem na nich więcej.
Sam myśleć mogę choćby o tym, że zgniję; ale najmniejsze ich słowo rani mnie jak sztyletem. I dlaczego? Przecież nie łudzę się już zupełnie, wiem wszystko, wyobraźnia stwarza mi najstraszniejsze obrazy — a słuchać nie mogę. Oni to czują i wystrzegają się pilnie. Ale o czymże mówić teraz? Gdzie przedmiot, który by nas choć na chwilę mógł pochłonąć?
W pierwszych dniach prowadziłem ze Stachem długie, poważne rozmowy ciągle na temat śmierci, z początku mojej własnej, potem w ogóle. Przeważnie ja mówiłem, on słuchał, od czasu do czasu wtrącając jakieś słowo, póki się nie zapalił do dysputy. Wtedy na krótką chwilę zapominaliśmy o wszystkim i powracały dawne czasy. Ale dosyć było jednego spojrzenia, jednego niebacznego słowa, aby znów ta straszna rzeczywistość stanęła przed nami w całej swej przeraźliwej grozie.
Teraz daliśmy pokój dysputom. Ta monotonna jednostajność treści, to ciągłe powtarzanie jednych i tych samych myśli, musiały w końcu ustać. Ja nic nowego wymyślić nie mogę, ani też zdobyć się na zaparcie siebie. Cały umysł dyszy dwoma wyrazami: „mam umrzeć!” — a przecież jemu trudno żyć ciągle moją tragedią, bo żyje jeszcze i cały świat go pochłania. Stąd nuda teraz, przymus ukrywania swych myśli i ta nienaturalność, która mi tak cięży ołowiem. Schodzą godziny całe, a my siedzimy, nie mówiąc ani słowa, nie wyzyskując zupełnie tych dni, których już tak mi niewiele pozostało.
I tak do końca będzie, i odejdę z tym narzucającym mi się coraz więcej przypuszczeniem, żem nie potrafił skorzystać z tych resztek życia, żem zapomniał coś zrobić, powiedzieć…
A wobec tego nawet nie mogę pragnąć, by ten koniec odwlókł się jak najdłużej. Po co? na co? Żeby ich męczyć dłużej i cierpieć samemu? Już mnie nic spotkać nie może, dnie będą upływały, podobne jedne do drugich, przeraźliwie jednostajne, w oczekiwaniu. Boć oni czekają… nie przyznaliby się do tego we własnym sumieniu — ale czekają… Zosia rzuciła połowę swych lekcji, Stach także — i na kursa nie chodzi, a przecież wiedzą dobrze, że tak długo trwać nie może — więc ciągle czekają… Każdy dzień mego życia to kradzież cząstki ich swobody, to rabunek na ich własnym życiu. Ja to widzę wszystko — i nawet mi pomarzyć nie wolno, że choć z godzinę wytarguję sobie od śmierci. Przeciwnie — śpieszyć się trzeba, żeby ich uwolnić.
↓ Expand fragment ↓Tylko umierający może pojąć, ile jest cierpienia, jakiejś wściekłej rozpaczy w tym wyrazie: nie dożyję...
↑ Hide fragment ↑Tylko umierający może pojąć, ile jest cierpienia, jakiejś wściekłej rozpaczy w tym wyrazie: nie dożyję już! nie zobaczę — tak po prostu, nigdy nie zobaczę!…
A po tym odrzuceniu świata, cóż mi pozostaje na ten dni moich schyłek? — cztery gołe ściany pokoju, dachy za oknem, dziurawa kołdra i desenie tapety. To już nie tło mego życia, lecz życie samo, bo nie ma nic dla mnie poza nimi…
I męczę się, męczę się, stokroć bardziej moralnie niż fizycznie, bo mnie dobija ta nicość i szarość, ta straszna nuda i nieruchomość, wśród których dogorywam. Godziny wtedy wydają mi się wiekami i chwilami zarazem; cierpię nad tym, że cierpię i że nawet cierpieć przestanę. Wszystkie myśli plączą się i gmatwają; sam nie wiem, czego pragnąć, co robić, o czym myśleć, i znów zapadam w stan zdziecinnienia lub apatii. Tapety, dziury w kołdrze, ściany — na nowo są przedmiotem rozmowy i myśli. Powtarza się odwieczna historia, póki nowe ocknienie nie zbudzi drzemiącej hydry. I tak ciągle, aż do znudzenia ciągle.
↓ Expand fragment ↓Teraz dopiero udało mi się uchwycić dobrze różnicę między nim i mną, choć może powstałą...
↑ Hide fragment ↑Teraz dopiero udało mi się uchwycić dobrze różnicę między nim i mną, choć może powstałą niedawno. On jest typem człowieka praktycznego, czynnego, wiecznie coś, choćby w marzeniach, burzącego lub budującego. O całe niebo rozsądniejszy ode mnie, nie więzi swych myśli, jak ja, w sferach bezużytecznych dociekań, odrywających umysł od rzeczywistości. I on krytykuje, i on należy do niezadowolonych z życia; ale na wszystkie usterki wynalazł swoje lekarstwa i jeżeli cierpi — to nie jak ja, pod tłokiem, ale jak Tantal, wobec pokarmu, który widzi i czuje, i stara się nagiąć ku sobie.
↓ Expand fragment ↓Od kolejnego dozorowania kolegów jużem się uwolnił nareszcie. Zapowiedziałem Stachowi, żeby mi ich nie sprowadzał...
↑ Hide fragment ↑Od kolejnego dozorowania kolegów jużem się uwolnił nareszcie. Zapowiedziałem Stachowi, żeby mi ich nie sprowadzał. Nic mnie tak nie drażniło, jak ich głupie rozmowy i chęć brania mnie w kuratelę. Im się zdaje, że człowiek chory lub dogorywający utraca część swojej niezależności i staje się tłomokiem, służącym do wyładowania wszystkich ich zapasów litości, współczucia i miłosierdzia. Niemoc fizyczna nie świadczy chyba jeszcze o niedołęstwie umysłowym: przeciwnie, niemoc ciała zaostrza tylko wrażliwość nerwów i wysubtelnia umysł. Siły żywotne zaoszczędzone w jednym kierunku, aż do zbytku. Umysł mój teraz jest tak wrażliwy na oddziaływanie zewnętrzne, że najmniejszy odcień w tonacji głosu, najlżejsze poruszenie muskułów twarzy nie uchodzi mej uwadze. W zdolności domyślania się dochodzę często do absurdu, gdyż nieraz wytwarzam sobie rzeczy nieistniejące, czym męczę tylko siebie i innych. Doszedłem do tak strasznego rozdrażnienia, że we wszystkim wyszukuję powodów do urażania siebie. Nic nie pomaga refleksja i wchodzenie w położenie innych; ja muszę wszystko na swoją modłę przerobić i po swojemu tłumaczyć. Wiem, że to urojone chimery, chorobliwa egzaltacja; a jednak nie jestem zdolny zapanować nad własnymi nerwami, które nieraz szaleją, i tak przygnębiam się jeszcze własnym przygnębieniem.
Ot, rozmowy kolegów moich: o czym by mówić powinni, sam nie wiem, ale każde ich słowo doprowadzało mnie niemal do wściekłości, jeżeli mówili głosem przyciszonym, ze współczuciem i z chęcią dostrajania się do kamertonu smutku i żałoby, jaki naturalnym biegiem rzeczy zapanował teraz wobec mnie — rozstrajało mnie to w najwyższym stopniu, wywołując nieprzepartą chęć drwienia z nich wszystkich i z ich współczucia. Nie potrzebuję ich litości, tej litości zdawkowej, nic niekosztującej, udzielanej jak jałmużna nędzarzom moralnym.
↓ Expand fragment ↓Nawet Stach i Zosia, nawet te anioły miłości, są nieraz przedmiotem mej chwilowej nienawiści — bo...
↑ Hide fragment ↑Nawet Stach i Zosia, nawet te anioły miłości, są nieraz przedmiotem mej chwilowej nienawiści — bo są takie chwile, że z rozkoszą igram z ich uczuciami, napawając się zadawaną torturą. Jestem zły, szorstki, bezlitosny — wiem o tym sam dobrze; ale właśnie to, że sam widzę swą winę, popycha mnie jeszcze do coraz złośliwszych wybryków. Im bardziej czuję się szatanem, tym bardziej staram się na jego miano zasłużyć. Czasem i na dnie piekła rozkosz leży; może szatańska, potworna, ale zawsze rozkosz. Chore dusze, jak moja, lubują się we wszystkim, co wyrafinowane, bądź w dobrą, bądź w złą stronę.
↓ Expand fragment ↓Co za czas okropny dzisiaj! Nieba nie widać zupełnie, nawet chmur, poprzez te drobiny wody...
↑ Hide fragment ↑Co za czas okropny dzisiaj! Nieba nie widać zupełnie, nawet chmur, poprzez te drobiny wody, powoli opadające w powietrzu. Nawet wiatr nie zawyje. Monotonny plusk wody, tłukącej się o dachy, wdziera się w uszy i siebie tylko słyszeć każe. Przestrzenie wypełnia szara wilgoć — ponura, bo bezbarwna — straszna, bo nieubłagana, przeciskająca się wszędzie, nawet w duszę. Drga mi nerw każdy. Czuję to tak wyraźnie, że aż drżę. Po raz pierwszy doznaję cierpienia całego ciała. Ból wcisnął się nawet we włosy, paznokcie, kości — i czuję, że je mam.
A ten plusk monotonny, jak dzwon pogrzebowy, jęczy, zawodzi i łka…
↓ Expand fragment ↓Co oni winni, że mnie kochają, a wskutek tego przesadzają w chęciach dogadzania mi, odgadując...
↑ Hide fragment ↑Co oni winni, że mnie kochają, a wskutek tego przesadzają w chęciach dogadzania mi, odgadując najtajniejsze moje myśli, których się wstydzę? Co oni winni, że mnie niedorzeczne nadzieje przychodzą do głowy? Co winni, że mnie Starzecki od kilku dni durzy tym lekarstwem?
A przecież była dziś scena okropna! Brnąłem tym głębiej, im więcej czułem się słaby, na litość zasługujący. Ja nie chciałem im dokuczyć, jam siebie chciał zagłuszyć. Bo biedny ja już jestem — muszę się bronić przed samym sobą.
↓ Expand fragment ↓Muszę im być wdzięczny za to, oceniam ich przywiązanie i ofiary — a jednak, jak mnie...
↑ Hide fragment ↑Muszę im być wdzięczny za to, oceniam ich przywiązanie i ofiary — a jednak, jak mnie to wszystko drażni niesłychanie! Przygotowują się do mej śmierci, każdy ich krok jest obmyślony, wyrachowany, a wszystko do jednego tylko zmierza: do tej chwili, kiedy trupem będę. Czemuż trumny jeszcze nie zamówili? — to już tylko dziwne dla mnie. Ręczę, że Amelka już myśli o żałobie. Naturalnie, praktyczność i orientowanie się w sytuacji — to rzecz bardzo pożyteczna, a nawet chwalebna; a jednak… jakie to wszystko bezlitosne, podłe, okrutne!…
Czekają, kiedy ostatnie wydam tchnienie, kiedy nareszcie będą mnie mogli zakopać w ziemię. Już im się sprzykrzył ten suchotniczy szkielet leżący na łóżku, z gasnącą iskierką życia — który skonać nie może, a może i nie chce… Naturalne to wszystko, strasznie naturalne. Nie mogę mieć nawet do nich żadnej urazy, bo sam do siebie wstręt już uczuwam. Suchoty — to nie śmierć na kwiatach, to nie poetyczne pożegnanie ze światem. Tu paskudztw pełno, zaduchu, zgnilizny, odoru lekarstw i potu — zakażenie fizyczne i moralne.