Nie upłynęła godzina, a zdumionego biskupa odprawiono
z powrotem; ksieni odprowadziła go sama do wrót kościoła,
mówiąc te słowa:
— Proszę wracać do swego pałacu i poniechać mnie co rychlej.
Żegnam cię, monsignore, brzydzę się panem, mam uczucie, że
się oddałam lokajowi.
Jednakże za trzy miesiące nadszedł karnawał. Mieszkańcy
Castro słynni byli z zabaw, jakie wydawali w owej epoce; całe
miasto rozbrzmiewało gwarem maskarad. Żaden korowód nie
ominął małego okienka, przez które wnikało nieco światła do
jednej ze stajen klasztornych. Można się domyślić, że na trzy
miesiące przed karnawałem stajnię tę zmieniono na salon i że
w dnie maskarady było tam bardzo tłoczno. W pełni tego szaleństwa biskup zjawia się w swej karocy; ksieni dała mu znak
i następnej nocy o pierwszej znalazł się u wrót kościoła. Wszedł;
ale w niespełna trzy kwadranse odprawiono go z gniewem. Od
pierwszej schadzki w listopadzie zachodził do klasztoru mniej
więcej co tydzień. Na twarzy jego malował się wyraz tryumfu
i głupoty, który nie uszedł niczyjej uwagi, a który mocno drażnił
dumny charakter młodej ksieni. Zwłaszcza w poniedziałek wielkanocny, między innymi, potraktowała go jak ostatniego z ludzi,
obrzucając go słowami, których nie zniósłby ciura klasztorny.
Mimo to w kilka dni później dała mu znak, wskutek którego
piękny biskup znalazł się o północy u bramy kościoła; sprowadziła
go, aby mu oznajmić, że jest brzemienna. Na tę wiadomość
(powiadają akty procesu) piękny młodzian zbladł ze zgrozy
i zupełnie ogłupiał ze strachu. Ksieni dostała gorączki,
sprowadziła lekarza i nie taiła przed nim swego stanu. Człowiek
ten znał szczodrość chorej i przyrzekł wybawić ją z kłopotu.
Zaczął od tego, iż zaznajomił ją z pewną prostą kobietą, młodą
i ładną, która mimo iż nie nosiła tytułu położnej, znała się na tym.
Mąż jej był piekarzem. Helena rada była z tej kobiety, ale ta
oznajmiła jej, iż dla wykonania planu, który miał przynieść
ocalenie, trzeba, by chora miała dwie powiernice w klasztorze.
— Kobieta taka jak ty, zgoda; ale któraś z równych mi… nigdy!
Odejdź!
Położna wyszła. Ale za kilka godzin Helena, nie uważając za
bezpieczne narażać się na plotki tej kobiety, kazała zawołać
lekarza, który przysłał piekarzową z powrotem. Ksieni przyjęła ją
łaskawiej, piekarzowa zaś przysięgła, iż nawet gdyby jej nie
przywołano, nie byłaby rozgadała tajemnicy; ale oświadczyła
ponownie, że jeśli nie znajdzie się w klasztorze dwóch kobiet
oddanych ksieni i świadomych wszystkiego, nie może się niczego
podjąć. (Niewątpliwie bała się oskarżenia o dzieciobójstwo.)
Zastanowiwszy się głęboko, ksieni powierzyła tę straszliwą tajemnicę pani Wiktorii, przeoryszy klasztoru, ze szlachetnej rodziny
książąt de C., i pani Bernardzie, córce margrabiego P. Kazała im
przysiąc na brewiarz, że nigdy nie zdradzą ani słowa z tego, co im
powie, nawet przy sakramencie spowiedzi. Obie panie zdrętwiały
ze zgrozy. Świadczą w swoich zeznaniach, iż znając wyniosły
charakter ksieni, spodziewały się dowiedzieć o jakim morderstwie.
Ksieni oświadczyła im spokojnie i po prostu:
— Chybiłami swoim obowiązkom, jestem w ciąży.
Pani Wiktoria, przeorysza, głęboko wzruszona i wiedziona
przyjaźnią, która od tylu lat łączyła ją z Heleną, nie zaś próżną
ciekawością, wykrzyknęła ze łzami w oczach:
— Któż jest zuchwalec, który popełnił tę zbrodnię?
— Nie powiedziałam tego nawet spowiednikowi; osądź, czy
zechcę powiedzieć tobie!
Obie panie zaczęły się naradzać nad sposobem ukrycia nieszczęsnej tajemnicy. Przede wszystkim postanowiły, że łóżko
ksieni przeniesie się z jej obecnego pokoju, położonego w samym
środku, do apteki, którą właśnie urządzono w najodleglejszej
części klasztoru, na trzecim piętrze budynku wzniesionego hojnością Heleny. Tam to ksieni dała życie potomkowi płci męskiej.
Od trzech tygodni piekarzowa była ukryta w mieszkaniu przeoryszy. Kiedy się przemykała pod ścianami klasztoru, unosząc dziecko, dziecko zaczęło krzyczeć; przerażona kobieta schroniła się do
piwnicy. W godzinę potem pani Bernarda przy pomocy lekarza
zdołała otworzyć furtkę i piekarzowa szybko opuściła klasztor,
a wkrótce potem miasto. Znalazłszy się w szczerym polu, gnana
panicznym strachem, schroniła się do groty, którą przypadkiem
napotkała w skałach. Ksieni napisała do Cezara del Bene, powiernika i pokojowca biskupa, który pośpieszył do wskazanej groty;
był na koniu, chwycił dziecko i puścił się galopem do Montefiascone. Dziecko ochrzczono w kościele Św. Małgorzaty, otrzymało
imię Aleksandra. Miejscowa gospodyni postarała się o mamkę,
której Cezar wręczył osiem talarów. Kobiety, licznie zgromadzone pod kościołem w czasie ceremonii chrztu, jęły natarczywie
pytać Cezara o nazwisko ojca.
— To wielki pan z Rzymu — odparł — który nadużył wiary
wieśniaczki ubogiej jak wy.
I znikł.