— Raz — posłyszeli obaj. Każdy w swoim zamkniętym na wieczność świecie.
Huk straszliwy (moralnie) — naprawdę było to jakieś pyknięcie z dużej fai — i Atanazy, który w ostatniej chwili obrócił się do księcia trochę frontem, uczuł jakby go kto bez bólu wyrżnął pałką w prawy obojczyk. Zakręcił się z lewa na prawo (w tym zakręceniu wystrzelił, raniąc Prepudrecha powierzchownie w miąższ mięśniowy lewego ramienia) i robiąc dziwnego pirueta, padł na wznak, głową ku przeciwnikowi. Zobaczył niebo — dalekie, bezkresne, jakby „nie to” i uczuł coś gniotącego mu oddech, sam oddech, a nie jakąś część ciała. Chciał to wypluć, wyrzucić z siebie. Coś obcego było w nim, coś obcego działo się w nim i przygotowywało się jeszcze coś innego, gorszego. A więc to było to! Teraz może umrzeć i może wyżyć — a nuż! Zaczęła nim miotać nadzieja i rozpacz, nadzieja i rozpacz — prędko, coraz prędzej. Nagle uczuł, że jakieś świństwo ciepłe o metalowym smaku wypełnia mu gardło — krztusił się. Zimny pot, strach, mdłość, czarno w oczach (jak dziwnie zniknął świat w wytrzeszczonych ślepiach) i nicość, skręcona w kabłąk, zganaszowana z przerażenia — ale czyjego? Stracił przytomność ze strachu raczej niż z powodu rany. Ale w ostatniej chwili mignął mu gdzieś w czarnych zwałach narastającej, puchnącej nicości obraz Heli i poczuł, że ona zwyciężyła, że tym pojedynkiem związał się z nią nawet za grobem. A potem Zosia, ale już jedno stanowiąca z tą nicością, i koniec.
Książę, nie zauważywszy nawet swej rany, rzucił się z pistoletem w ręku ku Atanazemu. Ujrzawszy białą twarz i krwawe usta niedoszłego przyjaciela, którego skrycie uwielbiał, Prepudrech padł na kolana i zaczął łkać.