↓ Expand fragment ↓Kiedy świat dowie się, iż uczyniwszy wszystko, naraziwszy się na wszystko, byle się z nią...
↑ Hide fragment ↑Kiedy świat dowie się, iż uczyniwszy wszystko, naraziwszy się na wszystko, byle się z nią nie rozdzielać, spędziwszy z nią dwadzieścia pięć lat na przekór losowi i ludziom, w końcu na stare lata zaślubiłem ją, bez nadziei i prośby z jej strony, bez zobowiązań i obietnic z mojej, będzie mógł myśleć, iż jakaś obłędna miłość, zawróciwszy mi od pierwszego dnia głowę, prowadziła mnie stopniowo aż do ostatecznego szaleństwa. Będzie sądził tak tym bardziej, skoro pozna osobliwe a silne przyczyny, które powinny mnie były na zawsze wstrzymać od tego kroku. Cóż tedy pomyśli czytelnik, skoro mu powiem z całą szczerością, jaką musiał już poznać we mnie, iż od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem Teresę, aż do dzisiejszego dnia, nie czułem nigdy dla niej najmniejszej iskierki miłości; iż nie pragnąłem jej posiadać tak samo jak pani de Warens i że potrzeby zmysłów, które zaspakajałem przy jej boku, były dla mnie jedynie potrzebami płci, nie mającymi nic wspólnego z osobą? Pomyśli, iż, odmiennie snadź ukształtowany od ogółu ludzi, niezdolny byłem w ogóle do miłości, skoro nie wchodziła ona w uczucia wiążące mnie do najbardziej mi drogich kobiet. Cierpliwości, o czytelniku! Zbliża się złowrogi moment, w którym aż nazbyt jasno otworzę ci oczy w tej mierze.
Powtarzam się, jak czytelnik widzi; ale to nieuniknione. Pierwsza z moich potrzeb, największa, najsilniejsza, najbardziej nieugaszona tkwiła całkowicie w sercu. Była to potrzeba bliskiego obcowania, i to tak bliskiego, jak tylko możebne; dlatego głównie trzeba mi było raczej kobiety niż mężczyzny, przyjaciółki raczej niż przyjaciela. Ta osobliwa dążność była taka, iż najściślejsze zjednoczenie ciał nie mogło jej jeszcze starczyć: trzeba by mi było dwóch dusz w jednym ciele, inaczej czułem ciągle pustkę.
↓ Expand fragment ↓„I ty także, Diderot! — wykrzyknąłem. — Niegodny przyjacielu!…” Nie mogłem wszelako zdobyć się jeszcze na to...
↑ Hide fragment ↑„I ty także, Diderot! — wykrzyknąłem. — Niegodny przyjacielu!…” Nie mogłem wszelako zdobyć się jeszcze na to, aby nań wydać wyrok. Słabość moją znali i inni ludzie, którzy mogli nadużyć jego nazwiska. Chciałem wątpić… ale niebawem nie mogłem. Saint-Lambert dopełnił niebawem postępku godnego jego szlachetnego serca. Znając dostatecznie mą duszę, osądził, w jakim stanie muszę się znajdować, zdradzony przez jednych, opuszczony przez drugich. Odwiedził mnie. Za pierwszym razem niewiele mógł mi czasu poświęcić. Wrócił raz jeszcze. Na nieszczęście, nie spodziewałem się go: nie zastał mnie w domu. Teresa, która go przyjęła, miała z nim więcej niż dwugodzinną rozmowę; udzielili sobie wzajem wielu faktów, których znajomość była bardzo ważna dla nas obu. Któż opisze zdumienie, z jakim dowiedziałem się za jego pośrednictwem, iż nikt w świecie nie wątpi, że ja żyłem poprzednio z panią d'Epinay tak, jak Grimm obecnie! Zdumienie moje można porównać jedynie z tym, które objawił sam Saint-Lambert, dowiadując się, iż pogłoska ta jest fałszem. Saint-Lambert, ku wielkiemu niezadowoleniu tej damy, był w tym samym położeniu co ja; wszystkie zaś wyjaśnienia wynikłe z tej rozmowy do reszty zgasiły we mnie wszelki żal, iż zerwałem z nią bez powrotu. Odnośnie do pani d'Houdetot, Saint-Lambert wyjaśnił Teresie wiele okoliczności nieznanych ani jej, ani pani d'Houdetot; znałem je jedynie ja sam, wyznałem je jednemu tylko Diderotowi, pod pieczęcią tajemnicy; i właśnie Saint-Lamberta wybrał sobie, aby mu je zwierzyć! Ten ostatni rys dopełnił miary; powziąwszy niezłomny zamiar zerwania z Diderotem na zawsze, zastanawiałem się już tylko nad sposobem
↓ Expand fragment ↓Jestem pewien dyskrecji pani Dupin i przyjaźni pani de Chenonceaux, byłem pewien pani de Francueil...
↑ Hide fragment ↑Jestem pewien dyskrecji pani Dupin i przyjaźni pani de Chenonceaux, byłem pewien pani de Francueil, która zresztą umarła na długi czas przed rozgłoszeniem mej tajemnicy. Mogła ona wyjść jedynie od ludzi, którym ją powierzyłem, i w istocie wyszła na jaw dopiero po zerwaniu z nimi. Przez ten sam fakt wydali na siebie wyrok. Nie chcąc rozgrzeszać się z nagany, na którą zasługuję, wolę wszelako stać pod tym zarzutem niż pod owym, jaki oni ściągnęli na siebie swą niegodziwością. Wina moja jest wielka, ale źródłem jej był błąd; zaniedbałem swoje obowiązki, ale chęć szkodzenia komuś nie postała w mym sercu, uczucia zaś ojca nie mogły przemawiać zbyt potężnie na rzecz dzieci, których nigdy nie oglądałem na oczy. Ale zdradzić zaufanie przyjaźni, pogwałcić najświętszy ze wszystkich paktów, rozgłaszać tajemnice przelane w nasze łono, znajdować rozkosz w bezczeszczeniu przyjaciela, którego się oszukało i który, nawet rozstając się z nami, zachował względy szacunku — to już nie są błędy, to nikczemność duszy i podłość.