Słuchaj tylko, panie; Petruchio przybywa w nowym kapeluszu, a starej sukmanie; w starych spodniach, trzy razy nicowanych; w parze butów, które kiedyś
na skład świec służyły, jeden zapięty sprzączką, drugi
sznurowany; ze starą, zardzewiałą karabelą, dobytą
z miejskiego arsenału, ze złamaną rękojeścią bez
skuwki, o dwóch złamanych ostrzach. Koń jego osiodłany starą, robaczliwą kulbaką, której strzemiona nie z jednej familii; do tego nosaty, z grzbietem jak kolano, gruzłowaty, parchowaty, sednisty, guzowaty, poznaczony żółtaczką, zołzowaty nie do wyleczenia, na pół zdechły od zawrotu, rupiami toczony, łękowaty,
z wybitą łopatką, kulawy na przednie nogi; munsztuk
z jednym cuglem, z baraniej skóry nagłówek, który
przez nieustanne ciągnienie, aby nie utknął, sto razy
się zerwał i tylko węzłami się trzyma; z popręgiem
sześć razy łatanym; z aksamitnym podogoniem od
jakiejś pani siodła, na którym jeszcze widać dwie litery jej nazwiska, pięknie gwoździami wybite, a tu i owdzie cerowane szpagatem.