Nic nie ma trudniejszego dla człowieka od pojmowania jakiejś rzeczy nieosobowo: rozumiem przez to, żeby widział w niej właśnie rzecz, nie zaś osobę: ba, można by nawet zapytać, czy w ogóle jest dlań rzeczą możliwą, choćby na chwilę zatrzymać mechanizm swego popędu tworzącego i wymyślającego osoby. Obcuje bo nawet z myślami, choćby były najbardziej oderwane, tak jak gdyby były indywiduami, z którymi trzeba walczyć, łączyć się, które
trzeba ochraniać, którymi trzeba się opiekować, które trzeba odżywiać. Podpatrzmy i podsłuchajmy tylko siebie samych, w owych chwilach, kiedy słyszymy lub odkrywamy nowe jakieś dla siebie twierdzenie. Zdarzyć się może, że się nam nie podoba, ponieważ występuje tak dumnie, tak pysznie: nieświadomie zapytujemy się siebie, czy byśmy nie mogli postawić mu u boku jego przeciwieństwa, niby wroga, czy byśmy nie mogli doń doczepić jakiegoś „może”, lub „niekiedy”, już słówko „prawdopodobnie” jest dla nas zadośćuczynieniem, ponieważ niweczy przykrą tyranię osobistą bezwzględności. Przeciwnie, kiedy owo nowe zdanie występuje w formie łagodniejszej, delikatne, cierpliwe i pokorne, niby samo padające w objęcia przeczeniu, tedy za pomocą innej próby doświadczamy swego samowładztwa: jakżeż to, czyż możemy tej słabej istocie odmówić pomocy, nie pieścić jej i nie karmić, nie udzielić jej siły, pełni, prawdziwości, ba, nawet bezwzględności? Czyż nie możemy obejść się z nią po ojcowsku, po rycersku, ze współczuciem? — Kiedy indziej znowu spostrzegamy tu pewien sąd i tam pewien sąd, które ani patrzą na siebie, ani ku sobie się nie zbliżają: wtedy łaskocze nas myśl, czy by się nie udało urządzić tutaj małżeństwa, wyciągnąć wniosku, i z góry już doznajemy przyjemnego uczucia, że jeśli by z tego wniosku wypłynęły skutki, tedy by honor przypadł nie tylko obu sądom, pozostającym w związku małżeńskim, lecz także i swatom. Jeśli jednak z ową myślą nie można sobie poradzić ani drogą oporu i niechęci, ani też drogą życzliwości (i jeśli uważa się ją za prawdziwą) —
tedy poddajemy się jej, i hołd składamy jako wodzowi i księciu, umieszczamy ją na tronie i nie mówimy o niej inaczej jak z uroczystością i dumą: gdyż w jej blasku błyszczymy i my. Biada temu, kto by ją chciał przyćmić. Niech się jednak zdarzy, że pewnego dnia ta sama myśl wyda się nam podejrzaną: wtedy niezmordowani twórcy królów (king-makers) w dziejach ducha strącamy ją z tronu i pośpiesznie wznosimy jej przeciwniczkę. Nie wadzi to rozważyć i pomyśleć jeszcze głębiej; z pewnością nikt nie będzie mówić wtedy o „popędzie naukowym samym w sobie”! — Czemu więc człowiek przekłada prawdę nad nieprawdę w tej potajemnej walce idei osób, w tym najczęściej ukrytym kojarzeniu małżeństw między myślami, w tym budowaniu państw w dziedzinie myśli, w tym wychowywaniu, pielęgnowaniu myśli i udzielaniu im pomocy, jakiej się udziela ubogim i chorym? Z tego samego powodu, dla jakiego się rządzi sprawiedliwością w obcowaniu z osobami rzeczywistymi: dziś, z przyzwyczajenia, dziedziczności i przyuczenia, pierwotnie, ponieważ prawda — tak jak słuszność i sprawiedliwość — jest pożyteczniejsza i zaszczytniejsza od nieprawdy. Albowiem w państwie myśli niełatwo zachować władzę i sławę, jeśli się opierają na błędzie lub kłamstwie: poczucie, iż taka budowa zawsze kiedyś zwalić się może, jest upokarzające dla świadomości budowniczego; wstyd mu kruchości materiału i chciałby, ponieważ sam siebie bierze poważniej, niż cały świat pozostały, nie robić nic, co by nie było trwalsze niż cały świat pozostały. W żądzy prawdy obejmuje wiarę w nieśmiertelność osobistą, to znaczy najdumniejszą, najwznioślejszą myśl, jaka kiedykolwiek istniała, albowiem wiąże się ona najściślej z ukrytą myślą: „pereat mundus, dum ego salvus sim”. Dzieło własne przekształca się w ego, sam przekształca się w rzecz nieprzemijającą, stawiającą czoło przeciw wszystkiemu. Jego to niezmierzona duma wymaga, żeby do dzieła używać tylko najlepszych, najtwardszych kamieni, a więc prawd lub tego, co za prawdy uważa. Słusznie po wszystkie czasy wymieniano pychę jako „występek wiedzących” — jednak bez tego płodnego występku źle by było z prawdą i jej znaczeniem na ziemi. W tym jednak, że czujemy strach przed swymi własnymi myślami, pojęciami, wyrazami, lecz że zarazem siebie samych w nich czcimy, mimowolnie przypisujemy im prawo nas samych nagradzać, potępiać, chwalić i ganić, w tym więc, że obcujemy z nimi jako z wolnymi osobami duchowymi, z siłami niezależnymi, jako równi z równymi — w tym kryje się korzeń tego rzadkiego zjawiska, które nazwałem „sumieniem intelektualnym”. — Tak więc i w tym wypadku coś moralnego w najlepszym znaczeniu zakwitło z „korzenia czarnego”.