Theme
Pożar
in work
Metzengerstein
↓ Expand fragment ↓Pewnej nocy burzliwej Metzengerstein, z ciężkiego snu ockniony, wybiegł jak obłędny z komnaty i, pośpiesznie...
↑ Hide fragment ↑Pewnej nocy burzliwej Metzengerstein, z ciężkiego snu ockniony, wybiegł jak obłędny z komnaty i, pośpiesznie dosiadłszy rumaka, zabrnął w poskokach do labiryntu lasu. Zdarzenie tak codzienne nie mogło zbudzić wyjątkowych niepokojów, lecz wszystka służba z natężoną trwogą wyczekiwała jego powrotu, gdy po kilku godzinach nieobecności cudowne i wspaniałe budowle pałacu Metzengersteinów jęły trzeszczeć i chwiać się w swych posadach pod przemocą nieogarnionego i nieokiełznanego ognia — jakiejś sinej a gęstej nawały.
Ponieważ płomienie, gdy je po raz pierwszy zauważono, dosięgały już tak straszliwego rozwoju, że wszelkie wysiłki ku ocaleniu jakiejkolwiek części zabudowań okazały się bezskuteczne, tedy cała ludność sąsiedzka trwała wokół bezczynnie w niemym, a może i w obojętnym zdrętwieniu.
Lecz straszliwy a nowy widok skupił wkrótce baczność rzeszy dowodząc, ile potężniej wstrząsa ciekawością tłumu pokaz agonii ludzkiej niż najgroźniejsze zjawiska martwego żywiołu.
W długiej alei zgrzybiałych dębów, które, poczynając od lasu, ciągnęły się ku głównemu do pałacu Metzengersteinów wejściu, wierzchowiec ponoszący jeźdźca z obnażoną głową i w bezładzie ukazał się w opętańczym galopie, który urągał demonom samej burzy.
Jeździec nie był oczywiście panem tych rozhukanych lotów. Przerażenie w jego twarzy, kurczowe całym ciałem wysiłki świadczyły o walce nadludzkiej, ale żaden dźwięk prócz jednego — jedynego okrzyku nie wyrwał mu się z warg zaciśniętych, które gryzł do krwi od natężeń trwogi. W okamgnieniu tętent kopyt zadzwonił ostrym i przenikliwym odgłosem, górującym nad rykiem płomieni i nad poświstem wichury — jeszcze okamgnienie — a jednym skokiem dotarłszy do wrót i fosy, biegun wpadł na chwiejne wschody pałacu i znikł wraz z jeźdźcem w rozkłębach pogmatwanych płomieni.
Wściekłość burzy niezwłocznie ucichła i bezwzględna cisza uroczyście wstąpiła w swe prawa. Biały płomień na kształt całunu spowijał nieustannie budowle i, strumieniąc się w dal po spokojnym powietrzu, rzucał światło pełne olśnień nierzeczywistych, podczas gdy obłok dymu skupiał się ociężale ponad dachami w kształt wyraźny olbrzymiego rumaka.
↓ Expand fragment ↓Wszakże, gdy baron nasłuchiwał lub udawał, że nasłuchuje wciąż wzrastającego zgiełku w stajniach Berlifitzingów — i...
↑ Hide fragment ↑Wszakże, gdy baron nasłuchiwał lub udawał, że nasłuchuje wciąż wzrastającego zgiełku w stajniach Berlifitzingów — i knuł, być może, nowy jakiś zamach, nieodwołalnie powzięty zamach rozzuchwalonych namiętności, oczy jego padły mimo woli na wizerunek olbrzymiego, nierzeczywistej maści rumaka, który zgodnie z układem malowidła należał do jednego ze starożytnych Saracenów wrogiego rodu.
Rumak tkwił na pierwszym do obrazu wstępie — nieruchomy jako posąg — podczas gdy nieco opodal, poza nim — wysadzony z siodła jeździec konał pod mieczem jednego z Metzengersteinów. Wargi Fryderyka zadrgały obyczajem czartowskim, jak gdyby rozważał ów kierunek, który wzrok jego powziął bezwiednie. Mimo to nie odwrócił oczu. Przeciwnie — nie miał bynajmniej żadnego powodu do owej uciążliwej trwogi, która na kształt całunu zdała się opadać na jego zmysły. Z trudem skupiał wrażenia bezładne jak od zmór mających nieodparte oznaki rzeczywistości. Im dłużej się przyglądał, tym mocniejszy ogarniał go czar — tym niemożliwszym stawało się oderwanie źrenic od uroków owego malowidła. Atoli, gdy zgiełk od zewnątrz wzmógł się z nagłą gwałtownością, uczynił wreszcie, jakby ku własnemu żalowi, wysiłek i przerzucił swą uwagę na wybuchy szkarłatnego odblasku, z całej mocy odstrzelone od płonących stajni ku oknom jego przybytku.
Odruch ten był wszakże jeno przelotny, wzrok jego mimo woli powrócił do ściany. Ku wielkiemu jego zdumieniu łeb wierzchowca — straszno pomyśleć! — odmienił w ciągu tego czasu swój kierunek. Szyja zwierzęcia, dotychczas jakby mocą współczucia zgięta ku ciału zrzuconego na ziemię pana, wyciągnęła się teraz — prężnie i w całej swej długości — ku baronowi. Ślepie, przed chwilą niewidzialne, patrzyły teraz usilnie i po ludzku, płomieniejąc żarliwą i niepowszednią purpurą, a rozwarte wargi tego rumaka o pysku rozjuszonym ukazywały w całej pełni kły kościotrupie i wstrętne.
Młody magnat, struchlały od przerażeń, krokiem chwiejnym cofnął się ku drzwiom. Gdy je otworzył, blask łuny zadrżał w dal po sali wyraźnie odwzorowując swą poświatę na rozedrganych obiciach. Przez okamgnienie wahając się na progu, zadrżał baron na widok, iż owa poświata skupiła się bez reszty w obrębie postaci nieubłaganego i tryumfującego zabójcy Saracena — Berlifitzinga.
By przysporzyć otuchy przybladłemu duchowi, baron Fryderyk wybiegł co tchu na powietrze. U głównego wejścia do pałacu zastał trzech giermków. Ci — z wielką trudnością i narażeniem życia, hamowali konwulsyjne poskoki olbrzymiego, płomiennej maści rumaka.
— Czyj to rumak? Gdzie wam się trafił taki znalazek? — spytał młody baron głosem szorstkim i zdławionym, miarkując niezwłocznie, iż tajemniczy wierzchowiec z malowidła był doskonałym wcieleniem rozszalałego zwierzęcia, które miał oto przed oczyma.
— Wasza to własność, Jaśnie Oświecony Panie — odpowiedział jeden z giermków — a w każdym razie żaden inny właściciel nie upomniał się o niego. Ujęliśmy go w chwili, gdy — cały dymiący i broczący pianą wściekłości wyszarpywał się z objętych pożarem stajni pałacu Berlifitzingów. Przypuszczając, że należał do stadniny cudzoziemskich okazów starego hrabiego, przyprowadziliśmy go jako rzecz niczyją. Atoli służba zgoła wypiera się tego zwierzęcia, co dziwnym się zdaje, ponieważ znaczą je widoczne poszlaki ognia, które dowodzą, iż uszło stamtąd cało.
— Litery W. V. B. również bardzo wyraźnie znaczone są na łbie jego żelazem — przerwał drugi giermek — sądziłem tedy, iż są to inicjały Wilhelma von Berlifitzinga, lecz wszystka ludność pałacu wręcz twierdzi, że wcale nie znała owego rumaka.
— Dziw niesłychany! — rzekł młody baron z zadumą i jakby zgoła nieświadom treści słów własnych. — Jest to, waszym zdaniem, godny podziwu rumak, rumak cudowny! Chociażby miał, jak to słusznie sądzicie, niebezpieczne i nieprzeparte narowy, nuże! — niechaj będzie moim rumakiem! Chcę tego! — dodał po chwili milczenia. — Stać się może, iż rycerz tego co Fryderyk Metzengerstein pokroju zdoła poskromić samego diabła ze stajni Berlifitzingów.
— Mylicie się, Jaśnie Oświecony Panie! Koń, jakośmy rzekli, nie pochodzi i na mój rozum ze stajni hrabiego. Gdyby tak było, zbyt dobrze znamy swój obowiązek, abyśmy go stawiali przed oczy komukolwiek z dostojnych członków waszego rodu.
— Prawdać to — zauważył oschle baron.
W tej właśnie chwili przyszedł z pałacu zgrzany od biegu i pełen pośpiechu młody kamerdyner. Szeptem podał do ucha swemu panu wiadomość o nagłym zniknięciu części obicia w komnacie, którą stosownie określił, wchodząc przy tym w poufne i drobiazgowe szczegóły wypadku, lecz ponieważ z tych wszystkich zdarzeń zbyt cichym spowiadał się głosem, tedy nie uronił ani jednego słowa, które by mogło zaspokoić nastraszoną ciekawość giermków. W czasie tej rozmowy młody Fryderyk zdawał się rozmaite zdradzać wzruszenia. Wkrótce jednak odzyskał swój spokój i wyraz zawziętej złości utrwalił się już na jego obliczu w chwili, gdy wydał nieodwołalny rozkaz natychmiastowego zamknięcia owych komnat i oddania mu klucza do rąk własnych.
— Jestże wam wiadoma, Jaśnie Oświecony Panie, opłakana śmierć Berlifitzinga, starego myśliwego? — rzekł do barona jeden z jego wasalów po odejściu pazia, gdy olbrzymi wierzchowiec, którego baron przed chwilą uznał za swego, ze zdwojoną wściekłością miotał się i poskakiwał wzdłuż głębokiej alei, wiodącej od pałacu ku stajniom Metzengersteinów.
— Bynajmniej — odrzekł baron, gwałtownie zwracając się ku mówiącemu. — Umarł, powiadasz?
— Istna to prawda, Jaśnie Oświecony Panie! Sądzę, iż dla członka waszego rodu wiadomość owa nie jest zbyt przykra.
Przelotny uśmiech przemknął po twarzy barona.
— Jaką śmiercią zmarło mu się?
— W swych bezrozumnych zabiegach dokoła ocalenia najprzedniejszej połaci swej stadniny myśliwskiej — zginął marnie w płomieniach.
— Do-praw-dy! — wykrzyknął baron, zgłoskując, jakby z wolna i stopniowo wczuwał się w jakąś tajemniczą oczywistość.
— Doprawdy — powtórzył wasal.
— Zmora! — rzekł młodzieniec z niemałym spokojem i bez troski wszedł do pałacu.