Theme
Żona
in work
Lalka, tom drugi
↓ Expand fragment ↓Przede wszystkim któregoś dnia odwiedził ją nieznany adwokat z poufnym zapytaniem, czy pani baronowa nie...
↑ Hide fragment ↑Przede wszystkim któregoś dnia odwiedził ją nieznany adwokat z poufnym zapytaniem, czy pani baronowa nie wie czego o funduszach pana barona… Gdyby zaś takowe gdzie istniały, o czym zresztą wątpi adwokat, należałoby je wskazać dla uwolnienia pana barona od kompromitacji. Wierzyciele jego bowiem gotowi są chwycić się ostatecznych środków.
Pani baronowa solennie upewniła adwokata, że jej małżonek, baron, pomimo całej przewrotności i udręczeń, jakie jej zadał, żadnych funduszów nie posiada. W tym miejscu dostała spazmów, co skłoniło adwokata do szybkiego odwrotu. Gdy zaś kapłan sprawiedliwości opuścił jej mieszkanie, nader szybko powróciła do zdrowia i zawoławszy Marianny rzekła do niej niezwykle spokojnym głosem:
— Trzeba by, moja Marysiu, założyć świeże firanki, bo mam przeczucie, że nieszczęśliwy nasz pan nawróci się…
W parę dni później był u baronowej książę w swojej własnej osobie. Zamknęli się oboje w najodleglejszym pokoju i mieli długą konferencję, w trakcie której pani parę razy zaniosła się od płaczu, a raz zemdlała. O czym by jednak mówili, tego nie wie nawet Marianna. Tylko po odejściu księcia baronowa kazała natychmiast wezwać pana Maruszewicza, a gdy przybiegł, rzekła dziwnie łagodnym głosem, przeplatając mowę westchnieniami:
— Zdaje mi się, panie Maruszewicz, że mój zbłąkany mąż nareszcie się opamięta… Bądź więc łaskaw, jedź do miasta i kup męski szlafrok i parę pantofli. Weź na twoją miarę, bo wy obaj, biedacy, jesteście jednakowo szczupli…
Pan Maruszewicz ruszył brwiami, ale wziął pieniądze i zrobił sprawunek. Baronowej cena czterdziestu rubli za szlafrok i sześciu za pantofle wydała się nieco wysoką, ale pan Maruszewicz odpowiedział, że nie zna się na cenie, że kupował w pierwszorzędnych magazynach, i już nie mówiono o tym.
Znowu po kilku dniach do mieszkania pani Krzeszowskiej zgłosiło się dwu Żydków zapytując, czy pan baron jest w domu… Pani baronowa, zamiast wpaść na nich z krzykiem, jak to zwykle robiła, kazała im bardzo spokojnym tonem wyjść za drzwi. Potem zawoławszy Kacpra rzekła mu:
— „Zdaje mi się, kochany Kacprze, że nasz biedny pan sprowadzi się do nas dziś albo jutro. Trzeba położyć sukno na schodach od drugiego piętra… Tylko uważaj, moje dziecko, ażeby nie pokradli prętów… I sukno trzeba co kilka dni trzepać…
Od tej chwili już nie wymyślała Mariannie, nie pisywała listów, nie dręczyła stróża… Tylko po całych dniach, z rękoma założonymi na piersi, chodziła po swym rozległym mieszkaniu, blada, cicha, zirytowana.
Na turkot dorożki, zatrzymującej się przed domem, biegła do okna; na odgłos dzwonka rzucała się do progu i spoza zamkniętych drzwi salonu nasłuchiwała, kto rozmawia z Marianną.
Po paru dniach takiego trybu życia zrobiła się jeszcze bledszą i jeszcze bardziej rozdrażnioną. Biegała coraz prędzej po coraz mniejszej przestrzeni, często upadała na krzesło lub fotel, z biciem serca, a nareszcie położyła się do łóżka.
— Każ zdjąć sukno ze schodów — rzekła do Marianny schrypniętym głosem. — Panu znowu musiał jakiś łotr pożyczyć pieniędzy…
Ledwie to powiedziała, energicznie zadzwoniono do drzwi. Pani baronowa posłała naprzód Mariannę, a sama tknięta przeczuciem, pomimo bólu głowy, zaczęła się ubierać. Wszystko leciało jej z rąk.
Tymczasem Marianna, uchyliwszy drzwi zaczepione na łańcuch, zobaczyła w sieni jakiegoś bardzo dystyngowanego jegomościa z jedwabnym parasolem i ręczną walizką. Za jegomościem, który pomimo starannie ogolonych wąsów i bujnych faworytów wyglądał nieco na kamerdynera, stali tragarze z kuframi i tłomokami.
— A co to?… — machinalnie zapytała służąca.
— Otworzyć drzwi, obie połowy!… — odparł jegomość z walizką. — Rzeczy pana barona i moje…
Drzwi otworzyły się, jegomość kazał tragarzom złożyć kufry i tłomoki w przedpokoju i zapytał:
— Gdzie tu gabinet jaśnie pana?…
W tej chwili przybiegła baronowa w nie zapiętym szlafroku, z włosami w nieładzie.
— Co to?… — zawołała wzruszonym głosem. — Ach, to ty, Leonie… Gdzie pan?…
↓ Expand fragment ↓— Wiesz, że jesteś zuchwały!… — mówiła przyciszonym głosem panna Izabela.
— To właśnie stanowi moją siłę — odparł...
↑ Hide fragment ↑— Wiesz, że jesteś zuchwały!… — mówiła przyciszonym głosem panna Izabela.
— To właśnie stanowi moją siłę — odparł Starski.
— Zlituj się… Ależ on może spojrzeć!… Znienawidzę cię…
— Będziesz szaleć za mną, bo nikt nie zdobyłby się na to… Kobiety lubią demonów…
Panna Izabela przysunęła się do ojca. Wokulski patrzył w przeciwległą szybę i słuchał.
— Oświadczam ci — mówiła zirytowana — że nie wejdziesz za próg naszego domu… A gdybyś ośmielił się… powiem mu wszystko…
Starski roześmiał się.
— Nie wejdę, kuzynko, dopóki sama mnie nie wezwiesz; jestem zaś pewny, że nastąpi to bardzo prędko. W tydzień znudzi cię ten ubóstwiający mąż i zapragniesz weselszego towarzystwa. Przypomnisz sobie łobuza kuzynka, który ani przez jedną chwilę w życiu nie był poważnym, zawsze dowcipnym, a niekiedy bezczelnie śmiałym… i pożałujesz tego, który zawsze gotów do uwielbiania cię, nigdy nie był zazdrosnym, umiał ustępować innym, szanował twoje kaprysy…
— Wynagradzając sobie na innych drogach — wtrąciła panna Izabela.
— Właśnie!… Gdybym tak nie robił, nie miałabyś mi czego przebaczać i mogłabyś lękać się wymówek z mojej strony…
Nie zmieniając pozycji objął ją prawą ręką, a lewą ściskał jej rączkę, ukrytą pod płaszczykiem.
— Tak, kuzynko — mówił. — Takiej jak ty kobiecie nie wystarczy powszedni chleb szacunku ani pierniczki uwielbień… Tobie niekiedy potrzeba szampana, ciebie musi ktoś odurzyć choćby cynizmem.
— Cynikiem być łatwo…
— Ale nie każdy ośmieli się być nim. Zapytaj tego pana, czy on wpadłby kiedy na myśl, że jego miłosne modlitwy są mniej warte od moich bluźnierstw?…
↑ Hide fragment ↑„Co ci to, Maryś?…” — mówię. A ona: „Nic mi…” A tymczasem pani baronowa i ten bisurman zbiegli z górki zamkowej i poszli między leszczynę. „Co ci to?… — mówię jeszcze raz do Marysi. — Ino mi gadaj prawdę, bom zmiarkował, że się z tym cholerą znasz…” A ona siadła na ziemi i w płacz: „Żeby go Bóg skarał! — mówi — przecie on najpierwszy mnie zgubił…”
Wokulski przymknął oczy, Węgiełek zirytowanym głosem opowiadał:
— Jakem to usłyszał, wielmożny panie, myślałem, że polecę za nim i choć przy pani baronowej, nogami go zabiję na miejscu. Taki mnie żal zdjął. Ale wnet przyszło mi do głowy: „Po cóżeś się, durny, z nią ożenił? Wiedziałeś przecie, co za jedna…” I w tym momencie serce mi zemdlało, żem się nawet bał zejść z górki, a na żonę wcalem nie spojrzał. Ona mówi: „Gniewasz się?…” A ja: „Pewnieście się tu spotykali?…” „Bogiem się świadczę — ona odpowiada — żem go tylko wtedy widziała…” „I dobrzeście się sobie przypatrzyli!… — ja mówię. — Bodajem był pierwej oślepł, nimem na cię spojrzał; bodajem zdechł, niżem się z tobą poznał…” A ona pyta się z płaczem: „Za co się gniewasz?…” Ja jej wtedy powiedziałem, pierwszy i ostatni raz: „Świnia jesteś, i tyle…” — bom już nie mógł wytrzymać.
Wtem patrzę, leci sam pan baron, zakaszlany, aż posiniał, i pyta: „Nie widziałeś, Węgiełek, mojej żony?…” Mnie coś wtedy do łba strzeliło, żem mu odpowiedział: „Widziałem, jaśnie panie, poszła w krzaki z panem Starskim. Już mu zabrakło pieniędzy na kupowanie dziewcząt, to teraz chwyta się mężatek…” No, jak on na mnie wtedy spojrzał, choć i pan baron!…
Węgiełek ukradkiem otarł oczy.
— Ot, takie jest moje życie, wielmożny panie. Byłem spokojny, dopókim nie zobaczył jednego gacha; ale teraz na kogo spojrzę, wydaje mi się, że i on mój szwagier… A od żony, choć jej o tym nie gadam, to tak mnie odpycha… tak mnie odpycha, jakby co między mną i nią stało… Nawet pocałować jej nie mogę po dawnemu i żeby nie święta przysięga, to mówię panu, już bym porzucił dom i leciał gdzie na cztery strony… A wszystko tylko z tego idzie, żem do niej przywiązany. Bo żebym ja jej nie lubił, to co mi tam!… Gospodyni staranna, dobrze gotuje, pięknie szyje i w domu cichutka jak pajęczyna. Niechby tam miała gachów.
Ale żem ją lubił, więc przez to taki mam żal i złość, że się we mnie wszystko pali na popiół…
Węgiełek drżał z gniewu.
— Z początku, wielmożny panie, jakeśmy się pobrali, tom ino wyglądał dzieci. Ale dziś to mnie strach bierze, ażebym zamiast mojego dziecka nie zobaczył gachowego. Bo przecie wiadomo, że jak wyżlica ma raz szczenięta z kundlem, to później żebyś jej dawał wyżły najlepsze, zawsze się odezwie kundel w pomiocie, widać przez zapatrzenie…
↓ Expand fragment ↓— Słyszałeś pan, co zrobił baron?… Jak się to panu podoba?…
— Dobrze zrobił — odparł Wokulski już...
↑ Hide fragment ↑— Słyszałeś pan, co zrobił baron?… Jak się to panu podoba?…
— Dobrze zrobił — odparł Wokulski już zupełnie spokojnym tonem.
Pani Wąsowska zerwała się z fotelu.
— Co?!… — zawołała. — Pan bronisz człowieka, który okrył hańbą kobietę?… Brutala, egoistę, który dla dogodzenia zemście nie cofnął się przed najniższymi środkami…
— Cóż on zrobił?
— Ach, więc pan nic nie wiesz… Wyobraź pan sobie, że zażądał rozwodu z żoną i ażeby skandal zrobić jeszcze głośniejszym, strzelał się ze Starskim…
— To prawda — rzekł Wokulski po namyśle. — Bo przecież, nie mówiąc nikomu, mógł był tylko sobie w łeb strzelić zapisawszy pierwej żonie majątek.
Pani Wąsowska wybuchnęła gniewem.
— Z pewnością — rzekła — tak by zrobił każdy mężczyzna mający iskrę szlachetności i poczucia honoru… Wolałby się sam zabić aniżeli ciągnąć pod pręgierz biedną kobietę, słabą istotę, nad którą tak łatwa jest zemsta, kiedy się ma za sobą majątek, stanowisko i przesądy publiczne!… Ale po panu nie spodziewałam się tego… Cha! cha! cha!… I to jest ten nowy człowiek, ten bohater, który cierpi i milczy… O, wy wszyscy jesteście jednakowi!…
— Przepraszam, ale… o co właściwie ma pani pretensję do barona?
Z oczu pani Wąsowskiej posypały się błyskawice.
— Kochał baron Ewelinę czy nie?… — zapytała.
— Wariował za nią!
— Otóż nieprawda, on udawał, że ją kocha, kłamał, że ubóstwia… Ale przy najpierwszej sposobności dowiódł, że nawet nie traktował jej jak równego sobie człowieka, ale jak niewolnicę, której za chwilę słabości można założyć powróz na szyję, wyciągnąć na rynek, okryć sromotą… O, wy panowie świata, obłudnicy!… Dopóki was zaślepia zwierzęcy instynkt, włóczycie się u nóg, gotowiście spełnić podłość, kłamiecie: ty najdroższa… ty ubóstwiana… za ciebie oddałbym życie… Kiedy zaś biedna ofiara uwierzy waszym krzywoprzysięstwom, zaczynacie się nudzić, a jeżeli i w niej odezwie się ludzka, ułomna natura, depczecie ją nogami… Ach, jakie to oburzające, jakie to nikczemne… Czy mi pan co nareszcie odpowiesz?…
— Czy pani baronowa nie romansowała z panem Starskim? — zapytał Wokulski.
— O!… zaraz romansowała. Flirtowała go, zresztą miała do niego feblik…
— Feblik?… Nie znałem tego wyrazu. Więc jeżeli miała feblik do Starskiego, to po cóż wyszła za barona?
— Bo ją o to błagał na klęczkach… groził, że odbierze sobie życie…
— Przepraszam, ale… Czy on ją błagał tylko o to, ażeby raczyła przyjąć jego nazwisko i majątek, czy też i o to, ażeby nie miała feblika do innych mężczyzn?…
— A wy?… a mężczyźni?… co wyrabiacie przed ślubem i po ślubie?… Więc kobieta…
— Proszę pani, nam jeszcze kiedy jesteśmy dziećmi, tłomaczą, żeśmy zwierzęta i że jedynym sposobem uczłowieczenia się jest miłość dla kobiety, której szlachetność, niewinność i wierność trochę powściągają świat od zupełnego zbydlęcenia. No, i my wierzymy w tę szlachetność, niewinność et caetera, ubóstwiamy ją, padamy przed nią na kolana…
— I słusznie, bo jesteście daleko mniej warci od kobiet.
— Uznajemy to na tysiące sposobów i twierdzimy, że wprawdzie mężczyzna tworzy cywilizację, ale dopiero kobieta uświęca ją i wyciska na niej idealniejsze piętno… Jeżeli jednak kobiety mają nas naśladować pod względem owej zwierzęcości, to niby czymże będą lepsze od nas, a nade wszystko: za co mamy je ubóstwiać?…
— Za miłość.
— I to piękna rzecz! Ale jeżeli pan Starski otrzymuje miłość za swoje wąsiki i spojrzenia, to znowu inny pan nie ma racji dawać za nią nazwiska, majątku i swobody.
— Ja pana coraz mniej rozumiem — rzekła pani Wąsowska. — Uznajesz pan, że kobiety są równe mężczyznom czy nie?…
— W sumie są równe, w szczegółach nie! Umysłem i pracą przeciętna kobieta jest niższą od mężczyzny; ale obyczajami i uczuciem ma być od niego o tyle wyższą, że kompensuje tamte nierówności. Przynajmniej tak nam to ciągle mówią, my w to wierzymy i pomimo wielu niższości kobiet stawiamy je wyżej od nas… Jeżeli zaś pani baronowa zrzekła się swoich zalet, a że się ich od dawna zrzekła, tośmy widzieli wszyscy, więc nie może dziwić się, że straciła i przywileje. Mąż pozbył się jej jako nieuczciwego wspólnika.
— Ależ baron to niedołężny starzec!…
— Po cóż za niego wyszła, po co nawet słuchała jego miłosnych paroksyzmów?
— Więc pan nie pojmujesz tego, że kobieta może być zmuszoną do sprzedania się?… — zapytała pani Wąsowska blednąc i rumieniąc się.
— Pojmuję, pani, bo… ja sam kiedyś sprzedałem się, tylko nie dla zyskania majątku, ale z nędzy…
— Cóż dalej?
— Ale żona moja przede wszystkim z góry nie posądzała mnie o niewinność, a ja jej, co prawda, nie obiecywałem miłości. Byłem bardzo lichym mężem, ale za to, jak człowiek kupiony, byłem najlepszym subiektem i najwierniejszym jej sługą. Chodziłem z nią po kościołach, koncertach, teatrach, bawiłem jej gości i faktycznie potroiłem dochody ze sklepu.
— I nie miałeś pan kochanek?
— Nie, pani. Tak gorzko odczuwałem moją niewolę, żem po prostu nie śmiał patrzeć na inne kobiety. Niech więc pani przyzna, że mam prawo być surowym sędzią pani baronowej, która sprzedając się wiedziała, że nie kupowano od niej… jej pracy.
— Okropność! — szepnęła pani Wąsowska patrząc w ziemię.
— Tak, pani. Handel ludźmi jest rzeczą okropną, a jeszcze okropniejszą handel samym sobą. Ale dopiero transakcje zawierane w złej wierze są rzeczą haniebną. Gdy się taka sprawa wykryje, następstwa muszą być bardzo przykre dla strony zdemaskowanej.