Tymczasem Marianna, uchyliwszy drzwi zaczepione na łańcuch, zobaczyła w sieni jakiegoś bardzo dystyngowanego jegomościa z jedwabnym parasolem i ręczną walizką. Za jegomościem, który pomimo starannie ogolonych wąsów i bujnych faworytów wyglądał nieco na kamerdynera, stali tragarze z kuframi i tłomokami.
— A co to?… — machinalnie zapytała służąca.
— Otworzyć drzwi, obie połowy!… — odparł jegomość z walizką. — Rzeczy pana barona i moje…
Drzwi otworzyły się, jegomość kazał tragarzom złożyć kufry i tłomoki w przedpokoju i zapytał:
— Gdzie tu gabinet jaśnie pana?…
W tej chwili przybiegła baronowa w nie zapiętym szlafroku, z włosami w nieładzie.
— Co to?… — zawołała wzruszonym głosem. — Ach, to ty, Leonie… Gdzie pan?…
— Zdaje się, że jaśnie pan u Stępka… Chciałbym złożyć rzeczy, ale nie widzę ani gabinetu pana, ani pokoju dla mnie.
— Zaczekajże… — mówiła gorączkowo baronowa. — Zaraz Marianna wyniesie się z kuchni, to ty tam…
— Ja w kuchni?… — spytał jegomość nazwany Leonem. — Chyba jaśnie pani żartuje. Według umowy z panem mam mieć swój pokój…
Pani baronowa zmieszała się.
— Co ja mówię!… — rzekła. — To wiesz, mój Leonie, wprowadź się tymczasem na trzecie piętro, do mieszkania po studentach…
— Tak to rozumiem — odparł Leon. — Jeżeli tam jest parę pokoików, to mogę nawet mieszkać z kucharzem…
— Jak to z kucharzem?
— Bo przecież jaśnie państwo bez kucharza obejść się nie mogą. Bierzcie te rzeczy na górę — zwrócił się do tragarzy.
— Co wy robicie?… — krzyknęła baronowa widząc, że zabierają wszystkie kufry i tłomoki.
— Biorą moje rzeczy. Nieście! — komenderował Leon.
— A gdzież pana barona?…
— O, proszę… — odparł służący podając Mariannie ręczną walizkę i parasol.
— A pościel?… garderoba?… sprzęty?… — zawołała pani łamiąc ręce.
— Niechże jaśnie pani nie robi skandalu przy służbie!… — zgromił ją Leon. — Wszystkie te rzeczy jaśnie pan powinien mieć w domu…
— Prawda… prawda!… — szepnęła upokorzona baronowa.
Zainstalowawszy się na górze, gdzie mu jeszcze musiano zanieść łóżko, stół, parę krzeseł i miednicę z dzbankiem wody, pan Leon ubrał się we frak, biały krawat, świeżą koszulę (trochę ciasną na niego), wrócił do pani baronowej i poważnie zasiadł w przedpokoju.
— Za pół godziny — rzekł do Marianny spoglądając na złoty zegarek — jaśnie pan powinien być, bo co dzień sypia od godziny czwartej do piątej. — Cóż, nudno tu pannie? — dodał. — No, ale ja pannę rozruszam…
— Marianno!… Marianno, chodź tutaj!… — zawołała ze swego pokoju baronowa.
— Cóż panna zaraz tak lecisz? — zapytał Leon. — Ucieknie starej interes czy co?… Niech trochę poczeka…
— Kiedy boję się, bo strasznie zła — szepnęła Marianna wydzierając mu się z rąk.
— Zła, boś ją sama panna zepsuła. Im tylko pozwolić, to by zaraz człowiekowi kołki na łbie ciosali… Z baronem będziesz panna miała lżej, bo to koneser… Ale ubrać się panna musisz inaczej, nie tak po tercjarsku. My nie lubimy zakonnic.
— Marysia!… Marysia!…
— No, to idź już panna, tylko powoli — upominał ją Leon.
Wbrew przewidywaniom Leona baron przybył do swej małżonki nie o czwartej, ale dopiero około piątej.
Był ubrany w nowy tużurek i świeży kapelusz, w ręku trzymał laseczkę ze srebrną końską nogą. Miał minę spokojną, ale pod tymi pozorami wierny sługa dostrzegł mocne wzruszenie. Już w przedpokoju binokle dwa razy spadły baronowi, a lewa powieka drgała mu bez porównania częściej aniżeli przed pojedynkiem albo nawet przy sztosie.
— Zamelduj mnie pani baronowej — rzekł pan Krzeszowski nieco przytłumionym głosem.
Leon otworzył drzwi salonu i prawie groźnie zawołał:
— Jaśnie pan!…
A gdy baron wszedł, zamknął za nim drzwi, odprawił Mariannę, która przybiegła z kuchni, i — sam zaczął podsłuchiwać.