Posiadał zatem wszystkie cechy, których dzisiaj wymagała w swym smutnym heroizmie. Wiedziała, że to jedynie potrafi ją wyrwać z jego serca. Ten jej flirt, zwyczajny, trywialny flirt z tym człowiekiem, który niczym dla niej być nie mógł i to wobec jego rozpaczliwej, świętej, zranionej miłości, musiał go przekonać o jej niższości.
A teraz siedziała przy stole z tym drugim, z tym, który miał pomóc jej dzisiaj w akcie zabijającym jej idealny obraz w duszy tamtego.
W nadmiarze bólu, straciwszy swą zwykłą logikę, patrzyła się na tego Francuza z prawdziwą nienawiścią.
Musiała z nim rozmawiać, bo przecież on mógł przyjść zaraz, zaraz.
I rozmawiała, i uśmiechała się, czując zimny pot strachu na czole.
Nagle ktoś zadzwonił.
Przeniknął ją zimny dreszcz. Nie mogła wstać, by otworzyć. Siedziała jak przykuta.
Miała tylko jedno pragnienie w duszy: zamknąć oczy, umrzeć, umrzeć, och, nie być, nie być już.
Jej gość wstał, otworzył drzwi — wszedł on.
Gwałtownym ruchem wstała, wstrząsnęła się i podała mu rękę niezwykle chłodno, podczas gdy drugą kurczowo ściskała.
Jego ręka była zimna jak lód.
Nie śmiała podnieść oczu na niego.
Usiedli wszyscy troje.
Teraz spotkała się z jego wzrokiem.
Był to wzrok cierpiącego nieludzkim cierpieniem, wzrok chorego beznadziejnie — wzrok palący się zabójczym ogniem, a tak śmiertelnie smutny, że przez chwilę zdawało się jej, że nie będzie mogła wytrzymać i zaraz zakryje twarz rękami i zacznie płakać, szlochać jak dziecko.
Ale przemogła się.
I teraz zaczęła się ta straszna tragikomedia jej kokieterii wobec tej świętej, wielkiej miłości.
Była w rozpaczy. Czuła się sama pobrudzona wzrokiem, którym śmiał patrzeć na nią ten drugi.
Odczuwała całą intuicją kobiety to, co on musiał odczuwać.
A on siedział zupełnie cicho, patrząc na nią wielkimi, wygasłymi oczyma, jak gdyby nie mógł, nie chciał zrozumieć.
A ona w dalszym ciągu z uczuciem, jak gdyby powoli wkładała sobie do serca ostrze sztyletu, uśmiechała się zalotnie, wyzywająco…
On kurczowo ściskał serwetę w ręku, a zęby wpijały się powoli w dolną wargę.
Nagle wybuchnął głośnym, spazmatycznym śmiechem.
— Co panu, co panu? — spytał się Francuz.
— A — no — nic, śmieję się z tego, co pan opowiada.
Nie było mowy o niczym śmiesznym.
Raptem zerwał się i pobiegł ku wyjściu.
Spostrzegła dopiero, gdy już stał koło drzwi otwartych.
Machinalnie wstała, żeby go zatrzymać. Czuła, że nie może go teraz wypuścić.
Francuz w drugim kącie oglądał fotografię.
Poszła kilka kroków naprzód, ale nagle zatrzymała się, opamiętała się, że już nic więcej zrobić nie może.
Wtedy on jeszcze raz zawrócił i zbliżył się do niej blisko, zupełnie blisko.
Usta jego drżały, a oczy miał obłąkanego.
I nachylił się do jej ucha blisko, blisko.
Zamknęła oczy, drżąc z wielkiego strachu.
— Ty, ty… — szepnął.
Przerwał. Głos mu się załamał.
Straszny śmiech czy płacz?
Otworzyła oczy — już go nie było.