Spis treści
-
Tom pierwszy
- Tom drugi
-
I. Dolori et amori sacrum
- II. Nowa wiosna
- III. Carskie łowy
- IV. Myszy i koty
- V. Heraklesowe sny
- VI. Myszkin
- VII. Lodowiec
- VIII. Na przełęczy
- IX. Oblubieniec
- X. Hekate
- XI. Umarli i żywi
- XII. Sternikiem śmierć
- XIII. Łucznik
- XIV. W smoczym gnieździe
- XV. Ora et sempre
- XVI. Orcio
- XVII. Groźby czarnej nocy
- XVIII. Dies illa
- XIX. Trupy
- XX. Srebne noce
- XXI. Na torfowisku
- XXII. In hac tumba
- Alkohol: 1 2 3
- Bieda: 1 2
- Bogactwo: 1
- Bogini: 1
- Bohaterstwo: 1 2
- Bóg: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
- Bunt: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Buntownik: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16
- Car: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
- Chciwość: 1
- Chłop: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
- Choroba: 1 2 3 4
- Chrystus: 1 2 3
- Ciało: 1 2
- Cisza: 1 2
- Cmentarz: 1
- Czas: 1 2
- Dama: 1
- Deszcz: 1 2 3
- Dom: 1 2
- Drzewo: 1 2
- Duch: 1
- Duma: 1
- Dusza: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Dzieciństwo: 1
- Dziecko: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Dziewictwo: 1
- Elita: 1 2 3
- Emigrant: 1
- Erotyzm: 1 2
- Głód: 1 2 3 4
- Gospodarz: 1
- Góra: 1 2
- Grób: 1 2
- Grzech: 1
- Gwiazda: 1
- Handel: 1 2 3 4 5
- Hańba: 1
- Historia: 1 2 3 4 5 6 7
- Idealista: 1 2 3 4 5
- Jedzenie: 1 2
- Jesień: 1
- Kaleka: 1
- Kara: 1 2 3
- Kat: 1 2 3
- Kłamstwo: 1 2
- Kobieta: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14
- Kobieta "upadła": 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
- Kondycja ludzka: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
- Krew: 1 2
- Krzywda: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
- Ksiądz: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
- Książka: 1 2 3 4
- Kwiaty: 1
- Las: 1
- List: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
- Lud: 1 2 3 4 5
- Łzy: 1 2 3 4
- Małżeństwo: 1
- Marzenie: 1
- Matka: 1 2 3
- Matka Boska: 1 2 3
- Mąż: 1
- Melancholia: 1 2 3 4
- Mędrzec: 1 2
- Mężczyzna: 1 2 3 4
- Miasto: 1 2
- Milczenie: 1 2
- Miłość: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16
- Miłość silniejsza niż śmierć: 1
- Modlitwa: 1
- Morderstwo: 1
- Morze: 1
- Nadzieja: 1
- Naród: 1 2
- Natura: 1 2 3 4
- Nauczyciel: 1 2 3 4 5
- Nauka: 1 2 3
- Niebezpieczeństwo: 1 2
- Niebo: 1
- Nienawiść: 1 2
- Niewola: 1 2 3 4 5
- Noc: 1 2 3 4
- Nuda: 1 2 3
- Obowiązek: 1
- Obraz świata: 1 2 3 4
- Obywatel: 1
- Ojciec: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
- Ojczyzna: 1 2 3 4
- Otchłań: 1
- Pamięć: 1
- Pan: 1 2 3 4 5 6
- Patriota: 1
- Pieniądz: 1 2
- Piękno: 1 2
- Pijaństwo: 1 2
- Pocałunek: 1 2 3
- Poeta: 1 2 3
- Poezja: 1
- Pogarda: 1 2 3 4
- Pogrzeb: 1 2
- Polak: 1 2 3 4
- Polska: 1 2 3 4 5
- Poświęcenie: 1
- Potwór: 1
- Powstanie: 1
- Pozycja społeczna: 1
- Pożądanie: 1 2 3
- Praca: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Prawda: 1 2
- Prawo: 1 2 3 4
- Przebranie: 1 2
- Przemijanie: 1
- Przemoc: 1 2 3 4 5 6 7 8 9
- Przysięga: 1
- Radość: 1
- Realista: 1
- Religia: 1 2 3 4
- Rewolucja: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
- Robotnik: 1 2 3
- Rodzina: 1 2 3 4
- Rosja: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14
- Rosjanin: 1 2 3
- Rozkosz: 1 2
- Rozpacz: 1
- Rozum: 1 2 3 4 5
- Rycerz: 1 2
- Samotność: 1 2 3 4 5
- Seks: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
- Sen: 1 2 3
- Serce: 1 2 3 4 5 6 7
- Sędzia: 1
- Siła: 1 2
- Sława: 1
- Słowo: 1 2
- Smutek: 1
- Spotkanie: 1
- Sprawiedliwość: 1
- Starość: 1 2
- Strach: 1 2
- Sumienie: 1
- Syberia: 1 2 3 4 5
- Syn: 1 2 3 4
- Szaleniec: 1 2
- Szatan: 1
- Szczęście: 1 2 3 4
- Szkoła: 1 2
- Szlachcic: 1 2 3 4 5
- Szpieg: 1 2
- Sztuka: 1
- Śmierć: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
- Śmierć bohaterska: 1 2 3 4 5 6
- Śpiew: 1 2 3
- Taniec: 1
- Tchórzostwo: 1
- Testament: 1
- Tęsknota: 1 2 3 4 5 6 7
- Theatrum mundi: 1
- Tłum: 1 2 3
- Trup: 1
- Twórczość: 1
- Ucieczka: 1 2 3 4 5 6 7
- Uroda: 1 2
- Urzędnik: 1 2
- Walka: 1 2 3 4 5
- Walka klas: 1
- Wiara: 1 2 3 4
- Wiatr: 1 2
- Wiedza: 1 2
- Wieś: 1
- Więzienie: 1 2 3 4 5 6 7
- Więzień: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Wina: 1 2
- Wiosna: 1
- Władza: 1 2 3 4
- Wolność: 1 2 3 4 5 6
- Wspomnienia: 1 2 3 4 5 6
- Wyrzuty sumienia: 1
- Zaświaty: 1
- Zbrodnia: 1 2
- Zemsta: 1 2
- Zesłaniec: 1 2 3
- Zima: 1
- Zwycięstwo: 1 2
- Żałoba: 1 2 3
- Żart: 1 2 3 4
- Żołnierz: 1
- Żona: 1 2 3 4
- Żyd: 1 2 3 4 5 6 7 8
Poprawiono błędy źródła: kilka Żydów > kilku Żydów; Fräulein > Fraülein; je nie mam > ja nie mam; myślą ginącym > myślom ginącym; Katti > Katii; w Jaszcze > w Jaszce; fałszymi > fałszywymi; sece > serce; niezaspokojną > niezaspokojoną; histerycznymi (…) głosem > histerycznym (…) głosem; nie będzie przebaczono > nie będzie przebaczone; ryfy > rafy;
Uwspółcześnienia, w tym ujednolicenia: królowę > królową; kurytarz > korytarz; poszlę > poślę; płyciej > płycej; nienawidzieć > nienawidzić; zadawalnia > zadowala; jęczyć > jęczeć; tłumaczyć, tłomaczyć > tłumaczyć; kańczuk, kańczug > kańczug; dżentelman, gentleman > dżentelmen; Wasiljewicz, Wasyljewicz > Wasiljewicz; trzeciej klasy, III klasy > trzeciej klasy; siedm, siedem > siedem; ośm, jedynastoletnia > osiem, jedenastoletnia; mię > mnie; jaką-m > jakąm; popielato-ziemista > popielatoziemista; eks-zakonnica > ekszakonnica; zwolna > z wolna; nie podobna > niepodobna; nie trudno > nietrudno; nowonarodzone > nowo narodzone; niemniejszy > nie mniejszy; nienajgorszy > Nie najgorszy; nie licujący > nielicujący itp.; order Świętej Anny > Order Świętej Anny; hiperboreje > Hiperboreje; Jezuici > jezuici; Komuna paryska > Komuna Paryska; Święty Synod, najświętszy synod > Święty Synod, Najświętszy Synod; Postanowiono było > Postanowione było; Aldy'ego, Aldy'm > Aldego, Aldym; Czingiz-chan, dżengischanowa > Czyngis-chan, czyngis-chanowa; Hofmanowej Tańskiej > Hoffmanowej Tańskiej; Traugut > Traugutt; Nieboska [komedia, Krasińkiego] > Nie-Boska; bogo-człowiek > bogoczłowiek;
Większość orzeczników imiennych w N. zmieniono na M., np.: : widziałem go (…) piszącym > widziałem go (…) piszącego; Wydawało mi się ono coraz dziwniejszym > Wydawało mi się ono coraz dziwniejsze.
Liczebniki w wypowiedziach zapisano słownie, np.: 99 ludzi na 100 > dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na sto; 5 kopiejek > pięć kopiejek.
Uwspółcześniono i uzupełniono interpunkcję, m.in. dodano brakujące pauzy dialogowe, zdania o charakterze wyraźnie pytającym zakończono pytajnikiem zamiast kropką, rozgraniczono przecinkami grupy imiesłowowe. Pominięto liczne wyróżnienia nazwy Narodna Wola, niemające żadnego uzasadnienia.
Płomienie
Tom pierwszy
1Przerzucając stare roczniki rosyjskich pism rewolucyjnych, napotkałem niedawno nazwisko Michała Kaniowskiego. Nie zdążyłem sobie jeszcze uprzytomnić, że jest mi ono dobrze znane, gdy już zarysowała się przede mną cieleśnie niemal ta do żadnej innej, kiedykolwiek widzianej przeze mnie, niepodobna twarz, o łysej głowie, dziwnym wyrazie oczu, wyzierających spod czerwonych, opuchłych, pozbawionych brwi i rzęs powiek. Pamiętam, że kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy — byłem wtedy dzieckiem — wydało mi się, że tak musi wyglądać człowiek odratowany spod gruzów palącego się domu. Przypuszczam, że to brak brwi i rzęs właśnie, co wyglądało, jak gdyby były opalone, doprowadził mnie do tego odczucia — wniosku. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ten dziwny, tajemniczy pan Michał, jak nazywali go wszyscy dorośli, jakby przez wspólną umowę, zniżając głos przy wypowiadaniu jego imienia, był na wpół odratowanym (ledwo, ledwo mógł się poruszać o swoich siłach) pogorzelcem. Zdaje się, że go zapytałem nawet raz o to, gdy mu podałem upuszczoną laskę, a on zaczął ze mną jakąś rozmowę.
2Widziałem, jak w bezrzęsych oczach pana Michała, które wyglądały tak dziwnie, że służba pomawiała go o dar urzekania — zamigotało coś, miał coś mówić, ale stryjenka Adela, w domu której gościliśmy, przywołała mnie. Pan Michał spojrzał na nią, uśmiechnął się i zagwizdał, zdarzało mu się to dość często. Słyszałem także, jak mruczał coś i mówił sam do siebie, chodząc po ulubionej swojej uliczce ogrodowej przed altaną i opierając się ciężko na lasce. W altanie tej spędzał całe dnie w fotelu z książką w ręku. Nie czytał jednak najczęściej, tylko myślał o czymś, patrząc gdzieś przed siebie ponad książkę. Widywałem go za to piszącego.
3W wspólnych rodzinnych zebraniach i wycieczkach nie brał żadnego udziału. Instynktem dziecka wyczułem we wszystkich dorosłych jakiś zabobonny, niepojęty lęk w stosunku do pana Michała.
4Furman Spirydion, z którym raz wybrałem się w sekrecie przed nauczycielem na nocny połów raków, roztoczył mi kilkoma słowami perspektywę tajemniczej grozy i potęgi.
5Siedzieliśmy nad wodą. Spirydion majstrował coś przy ognisku i według zwyczaju rozmawiał wpół sam z sobą, wpół ze mną. Przywykł mówić z końmi i nie był wybredny w wyborze słuchaczów. Opowiadał o stryju Walerym, o starym panu „Ochtawianie”.
6— Mądry pan był. Wszystko wiedział. Jak on powiedział: „śpieszyć z sianem”, to choćby była pogoda najjaśniejsza — pewny deszcz. Na chmurach się znał. Tylko popatrzy się — już wie, co z której. A konie jak lubił! Takich koni, jak u nas, w całej guberni nie było. Jak przyjdzie jarmark albo kontrachty[1] kijowskie, panowie zewsząd do nas; bez pana Ochtawiana ani rusz. Nu, gdzie panu Walerkowi do niego. Pan jak pan, ale karakteru w sobie nie ma. Ni, gdzie już jemu! W tym roku, jak panowie w Polszcze bunt robili — znaczy polską wojnę, chłopakiem ja w tę porę był przy stajni. Zaczyna się po wsi gwałt. To da sio. „Pańszczyznę wrócą — mówią — albo znowu ziemię panom wezmą…” A panowie radzą, radzą… Co dzień najeżdża ktoś. A pan Ochtawian chodzi chmurny, brwi marszczy: „Nie będzie nic” — mówi. I nic. Sieje, orze, zbiera jak zawsze. Przyjechały raz oficyry z wojskiem, kozakami, popatrzali, popatrzali i pojechali — kłaniali się jeszcze. Silnego jenerała[2] pan w Petersburgu krewnym miał… Ano cóż… Przyjechała i krewna panowa… Pani Florianowej siostra z detyną[3] Olą… w żałobie. Męża jej gdzieś kozaki, a może i chłopi zabili… Blada taka, wysoka, w żałobie, nabożna pani… Uriadnik[4] najechał i pyta: co, jak, jakim prawem niby ona mieszka, ale pan jemu takie słowo powiedział, że pojechał jak osmalony… A po wsi zaczynają ludzie różnie mówić… Tak i tak… Panów wiązać — powiada — kazano, a najwięcej Niczypor… chłop taki był, w sołdatach[5] służył, strasznie chytra sztuka. Nic… co godzina, to gorzej: straszny krzyk. W karczmie siedzą… Dali do pana znać. Pani, matka ta Olesina, w krzyk: „Zabiją… zabiją…” — a pan nic. Konia siodłać każe… Podali mu konia. A nas strach wziął… pobiegł ja i Tychon — też młodzik wonczas był — osłaniać, żeby gdyby co. Ale jakby my jego osłonili! Podbiegli my do karczmy, aż mnie mrowie przeszło — pan, widzę, w sam tłum na koniu jedzie… A tam gwałt: Niczypor przewodzi, a gada, gada! Podjechał pan, z konia zsiadł, pierwszemu z brzegu potrzymać dał, a strachu w nim żadnego nie widać, ani mu ręka zadrży: jakby nie widział ani słyszał. Z konia, i w sam środek ludzi wszedł, prosto do Niczypora: a ludzie zamilkli i strach było patrzeć, a pan idzie śmiałym krokiem, podszedł do Niczypora i jak go chluśnie w twarz, a później pod brodę, a za szyję ściśnie: „Wiązać go — krzyczy — i do miasta odstawić; naród buntuje, za to my wszyscy odpowiemy. Wiązać i na podwody[6], a do isprawnika[7] pismo dam”. I zaraz, kto z brzegu stał, wiązać się rzucił, a gdyby nie to, może by jeszcze tego wieczora pod dwór przyszli, kto z widłami, a kto z siekierą… Mądry pan był… karakter miał. Nu? gdzie panu Walerkowi!
7 8Spirydion dziwnie ręką machnął; głową potrząsł, wreszcie przysiadł się bliżej i zaczął szeptać:
9— A o panu Michałku, chłopaczynko, pytać zakazano. I nie słyszeć o nim lepiej, i nie widzieć. Tak jakbyś go nie znał nigdy… Straszny on… On w Petersburgu samoho[8] imperatora[9] na śmierć sądził… Chował się on przed nimi, chował, ale oni wszędzie za nim: i koleje z nim rozsadzali, i pałac jego cesarski zapalili, i samego wreszcie bombą rozerwali[10].
10 11— I nie pytaj… Siedzi on teraz, kaleka, i o lasce chodzi, a kto jeho znaje, szczo on myśli?[11]… I jak jeho tutki szukali. Samoho pana Oktawiana w Kyjewie w tiurmie[12] trzymali… A co pomogło: nic. Bo oni jak na niego sąd wydali, w tajemnym narodnym[13] sądzie — to już jemu, petersburskiemu carowi, ani gwardia, ani armaty, ani złote lejbjegiery[14] nie pomogły… I boją się ich oni, boją narodnych sędziów. On, niby pan Michałek, i kaleka, i chory, a isprawnik raz wraz najeżdża, a co z tego? Chto jeho dumkę[15] tajemną znać może? Już koły[16] on ani ojca siwej hołowuszki[17], ani panieneczki Oleńki nie pożałował, a i za siebie się nie uląkł, to chto jego zmoże. Choć ty i hosudar[18], i imperator w złoconym mundurze, już ciebie jemu ani ministry, ani jenerały, ani popy i cerkiewne dzwony nie wydrą, jeżeli on już tobie na tajemnym sądzie śmierć zapisał. I nie ma na to nijakiej siły.
12Ogień rzucał na twarz Spirydiona, na długie białe wąsy czerwone blaski i pochylony nade mną szeptał on:
13— Prawda w nim jest i dlatego nic przeciw niemu. Już on na duszę swoją krew przyjął, a nie za siebie, i zaciął się, i zamknął w sobie, i już ty jeho nie przemożesz… I chodzi on tu, chodzi, całkiem jak jastrząb w klatce: pazury mu połamali, skrzydła poobcinali, a on chodzi, chodzi i dumkę swoją samotną myśli. Po całych nocach światło u niego i siedzi on przed kominkiem albo po pokojach chodzi; a w oczy mu popatrz, strach, taka w nich siła jest. I nie daj Boże jemu co nie w porę zrobić, oczami samymi on ciebie zabije: duszę ci omami, z piersi wyjmie… Isprawnik najeżdża, pyta się, patrzeć każe, aby nie wyjechał gdzie, a sam się on jego boi… w oczy popatrzeć nie chce…
14Dziecinna fantazja pracowała. Baczniej jeszcze, niż dotąd, przyglądałem się panu Michałowi i zachowaniu się wobec niego wszystkich członków rodziny. Wydawało mi się ono coraz dziwniejsze. Czułem wyraźnie, że boją się oni wobec niego odezwać, roześmiać się. Widziałem, że nikt nie lubi go, przeciwnie, każdy ruch, każdy gest nacechowany był jakąś tajemną obawą dotknięcia się go. Doznawałem wrażenia, że boją się wszyscy istotnie jak gdyby samego spojrzenia pana Michała. I nie tylko spojrzenia. Stryjenka Adela, kiedy podawała mu szklankę herbaty albo podsuwała mu talerz, czyniła to tak jakoś dziwnie, jakby dźwigała jakieś rozpalone i piekące do żywego ciężary. Stryj Walery bladł, czerwienił się i jąkał się, kiedy pan Michał zapytał go o co. Jestem przekonany, że śmierć pana Michała, która nastąpiła jakoś niedługo po naszym wyjeździe, była dla wszystkich tych ludzi prawdziwym wyzwoleniem.
15Kiedyś w spiżarni, pomagając stryjence Adeli w ustawianiu konfitur, korzystając z jej rozgadania się, po wielu wahaniach się — czułem instynktownie, że każde pytanie dotyczące pana Michała wprawia stryjenkę i w ogóle starszych w zakłopotanie — zapytałem, czy to prawda, że pan Michał cesarza zabił. Stryjenka upuściła łyżkę, która potoczyła się z brzękiem…
16— Bój się Boga, serce, nie mów o tym, nie mów o tym, nie pytaj się; złapią cię, badać zaczną, skórę pasami zedrą…
17Odebrało mi to ochotę do dalszych pytań, ale stryjenka uspokoić się nie mogła. Kosztowało mnie dużo pracy wytłumaczenie, w jaki sposób doszedłem do tak niebezpiecznej wiadomości, gdyż nie chciałem zdradzić Spirydiona… Stryjenka kilkakrotnie jeszcze powtarzała o owym zdzieraniu skóry pasami.
18— I mówić o tym grzech: pan Bóg gniewa się strasznie. Kościołów nie uznają ani, straszna rzecz, w Boga nie wierzą; zamiast Boga, mówią, ma być eter[19], a człowiek jest tylko gadająca małpa.
19Wiedziałem już, że stosuje się to do przyjaciół pana Michała. Nabrał on w moich oczach jeszcze bardziej fantastycznego uroku. Wydawało mi się, że jest on jednym z tych tytanów[20], których tryumfujący Jowisz[21] — z zapałem studiowałem wtedy mitologię — strącił z niebiosów i przywalił olbrzymimi ciężarami gór… Kiedy chodził po ogrodzie podczas zbliżającej się burzy, gdy stryjenka zamykała pospiesznie okna w całym domu, aby przeciąg piorunu nie wciągnął, a stryj Walery chował do szuflady biurka srebrny zegarek i klucze — upatrywałem w tej obojętności pana Michała na zwisające ponad głową gromy jakiś związek z jego niewiarą w Boga. Sama niewiara ta przedstawiała mi się w formie buntu i uporu: grzmij tam sobie, ile ci się podoba, a ja Ciebie nie uznaję. I starałem się odnaleźć w twarzy pana Michała ślad jakiejś walki i buntowniczej zaciekłości, ale była ona taka, jak zawsze: tak samo dziwnie nieruchoma, jakby zastygła.
20Raz jeden widziałem tylko uniesienie pana Michała. KsiądzPodczas kolacji przyjechał ksiądz dziekan z sąsiedztwa i opowiadał o „cudownym ocaleniu” cesarza Aleksandra III[22] (przy wymawianiu tych wyrazów uchylał birecika[23] z głowy) z pociągu, który rozbił się. Mówił o tym długo i ciągle wracał; zauważyłem, że w ciągu opowiadania pan Michał raz i drugi zagwizdał, a kiedy wreszcie ksiądz wspomniał coś o tym, że prawdopodobnie był to wypadek, gdyż nie sądzi, aby i dziś byli jeszcze zbrodniarze tak zuchwali, pan Michał nagle na cały głos zwrócił się do Tychona, który kręcił się koło stołu:
21— Pomóż mi wstać, głowa mnie rozbolała od trajkotania tego starego osła.
22Wszyscy oniemieli; nigdy w życiu nie widziałem tak bezgranicznie zdumionej twarzy, jak wtedy księdza dziekana; napił on się pospiesznie gorącej herbaty i musiał się strasznie oparzyć, gdyż poczerwieniał, oczy mu na wierzch wyszły; stryj Walery pochylił się i zaczął mu coś szeptać. Dziekan kręcił głową z wielkiego zdumienia; niedawno przeniesiono go w te strony i prawdopodobnie pierwszy raz słyszał historię pana Michała. Na mnie zaś cały ten wypadek zrobił niezmiernie wielkie wrażenie. Fakt, że księdza, a więc osobę wszędzie i zawsze automatycznie już wystawiającą ręce do całowania i pojawiającą się w domu zwykle tylko w uroczystych wypadkach święconego, wesela, pogrzebu, można nazwać tak całkiem po prostu starym osłem, nabrał w moich oczach znaczenia całej rewolucji. Był to nieomal że większy akt zuchwalstwa, niż nie wierzyć w Boga i nie bać się jego piorunów nawet podczas burzy. Okaleczały, schorowany pan Michał stawał się istotą wprost mitologiczną.
23Wyjechaliśmy wkrótce z tych stron. Czas jakiś jeszcze wyobraźnia moja zajmowała się nieustannie osobą pana Michała. Stopniowo jednak brak absolutny związku pomiędzy tą postacią a całym składem i charakterem otaczającego mnie życia powlekał postać tę mgłą fantastyczną i oddalającą. Pan Michał stawał się czymś równie nietutejszym, wyczytanym, niepewnym, jak bohaterowie powieści Maine-Reide'a[24] i Aimarda[25].
24Wiadomość o jego śmierci była ostatnim głosem o nim z realnego świata. Potem już nie wspominał o nim nikt, nikt się nim nie interesował. Sądzę, że właśnie brak wszelkiego związku pomiędzy panem Michałem a resztą mojego życia i powstającymi w nim zainteresowaniami sprawił, że wspomnienie o nim pozostało nietknięte, jak coś obcego, wtrąconego przez przypadek do mojej pamięci. Nie wiązało się z nim nic, żadna z myśli rozbudzonych przez rzeczywiste, otaczające mnie, współczesne mi życie nie nawiązywała się do tej nielicującej z niczym postaci. I w ten sposób przetrwała ona, zapomniana i przez to właśnie zmianom nie podległa.
25WspomnieniaWspominać, znaczy to wiązać treść przeżytą z wypadkami i wrażeniami nowego, obecnego życia. Wspomnienia nasze rosną i zmieniają się wraz z nami. Pamięć tylko pozornie utrwala, właściwie zaś przetwarza nieustannie: wydarzenie czy osoba, stanowiące przedmiot wspomnień, są jakby rdzeniem tylko, jakby trwałą osią zmieniających się nieustannie krystalizacji. Życie odrywa od nich atomy uczuć i myśli, zastępując je przez inne. Nasza przeszłość jest zawsze tylko teraźniejszością naszą.
26WspomnieniaWspomnienie o panu Michale było jakby kryształem, do innego świata należącym, żadne powinowactwo nie łączyło go z pozostałą treścią życia i myśli: tkwiło ono w mojej pamięci, niedostrzegane, na jej dnie, a myśli, uczucia przepływały nad nim, jak przepływają fale rzeki nad wbitym w piaszczyste łożysko złomem granitu. Rzecz dziwna — później nawet, kiedy już poznałem w rysach bardziej ścisłych charakter działalności Narodnej Woli[26], wiedza ta nie ożywiła wcale wspomnień o osobie pana Michała, nie zahaczyła o nie. Dopiero przypomnienie bezpośrednie wywołało pamięć o nim, pamięć całkiem konkretną, nieroztworzoną, nieprzepracowaną przez myśl zamkniętą w sobie, wyłącznie niemal cielesną. Życie duchowe osób znanych nam wytwarzamy sami z zasobów własnego swego duchowego życia. Ale pan Michał pozostawał poza obrębem moich metamorfoz. Toteż gdy przypadkowe zetknięcie odgarnęło fale ni troszczących się o niego myśli i uczuć, wynurzył się on spośród nich taki sam, jakim pogrążył go w nie przypadek pierwszego spotkania, świadomość moja i wszystkie jej zdobycze pozostała tak dalece obca temu wspomnieniu, że wysiłkiem woli tylko powiązać mogłem, i to powiązać całkiem zewnętrznie, to, co teoretycznie wiedziałem o narodowolcach, z tym konkretnym, przechowywanym bez zmian obrazem pana Michała. Zarysowywał się on przede mną tak samo bezwzględnie inny, nieznany, niezrozumiały i groźny, jaki ukazał się moim dziecinnym oczom: złom zastygłej lawy na kwiecistej, spokojnej łące, pośród lękliwych, oswojonych przez życie i przygarbionych przez nie ludzi — opalony przez pioruny, zwyciężony, lecz nieulękły, okaleczały, lecz nieugięty tytan. Spod opalonych powiek oczy jego wybiegały ponad nasze głowy gdzieś w kraj groźnych pobojowisk; wsłuchiwać się zdawał nieustannie, czy nie wstrząsa podziemny głuchy grom tym zaciszem lęku i małości, na którym wsparliśmy swoje życie.
27Teraz zrozumiałem już, dlaczego tak być musiało, dlaczego był on pośród nas całkowicie do innego świata należącym.
28Zapragnąłem wiedzieć o nim więcej…
29Tak nagle wystąpił on na tle mojej pamięci, chroniącej zjawiska nieznaczące nic i upokarzająco pozbawione treści, niby rdzawa plama, niby miecz czy szyszak[27] niespodzianie wśród domowego rupiecia odkryty.
30Rodzina pana Michała była poniekąd i moją rodziną. To, co jednak różni jej pozostali przy życiu członkowie opowiadali mi o nim, było tylko różnorodnie załamanym w pojedynczych, niewspółmiernych z istotą zjawiska umysłach uczuciem przestrachu, obcości, niechęci.
31Buntownik— Zruszczył się — mówili jedni — utracił grunt pod nogami, dla obcej, niezrozumiałej sprawy poświęcił ojca, rodzinę. Ambitny był i zarozumiały, chciał przewodzić, gardził wszystkim swojskim… I krew przelewał, krew: zabójstwo jest zawsze zabójstwem.
32— W Boga nie wierzył, siostrę swoją stryjeczną, Olesię, zgubił, z nim uciekła, „na wiarę” z nim „w komunie” żyła, sama prała, wodę nosiła, na fabryce podobno pracowała jak prosta robotnica. I zmarniała dziewczyna. A taka była piękna, taka słodka, taka wykształcona, dobra… I taka patriotka — opowiadała mi jedna z ciotek Oli, siwa jak gołąb staruszka — o wszystkim zapomniała i z nim poszła na nędzę, głód, poniewierkę. I dla kogo, po co? W Tule[28], podobno, pomiędzy robotnikami ją aresztowali… Ją — kasztelańską wnuczkę. Dziada Moskale na Syberii zamęczyli, a ona przecież tam poszła. A tak nienawidziła ich, tak się trzęsła i bladła, jak opowiadać jej było o Murawjewie[29], o Wilnie, o cytadeli, o Suworowie[30], o Pradze, Kilińskim[31].
33Niewiele więcej dowiedziałem się i od pana Walerego.
34— Pojechał na uniwersytet. W gimnazjum uczył się dobrze, przyjeżdżał, mówił różne rzeczy, tak jak to zwyczajnie młody na wakacjach. Nikt tam na to uwagi nie zwracał tak bardzo. Stryj tylko obruszał się i marszczył, kiedy mu nazwiskami jakichś tam liberałów, czy jak tam, rosyjskich sypał. Liberał — wiedzieliśmy dobrze, jaki jest Milutyn[32] w Polsce liberalny. Liberał, a rządzi się, choć wie przecież, że to rozbój i kradzież; ale jemu już całkiem głowę zatumanili. Mówi jeszcze stryj albo ojciec mój: „Ty jego choć wodą kolońską smaruj, on zawsze dziegciem[33] śmierdzi”, ale… Takiego ci nagadał, że życie niemiłe: i chłop ci zaraz jest, i wyzysk, i uciemiężenie szlacheckie. Stryj jeszcze: „Z rządem się chłopi zwąchali, powstańców wiązali, zabijali”. Ale nic. Tak się już w tym chamstwie[34] rozkochał, że żadnych argumentów nie słuchał. I tak to już trwało z rok może. Już się nawet stryj nie cieszył, kiedy przyjeżdżał. Pojechał, znikł. Poszukiwano go; co kilka dni przez jakiś czas wpadali, otaczali dom, ogród: do góry nogami przewracali wszystko, tak go szukali. Stryja Oktawiana w więzieniu trzymali, myśleli — ukrywa, musi wiedzieć. Sam generał z Kijowa przyjeżdżał. „Pan jako ojciec musi wiedzieć. Pod pana wpływem”. Ale stryj tak grzecznie, jak to on umiał tylko, a spokojnie przerwał: „To ja właśnie cieszę się, że pana generała widzę, człowieka poważnego o dużym stanowisku, to pan może mi objaśnić zechce, dlaczego w szkole rządowej dzieci nasze wiarę tracą, dlaczego przesiąkają obcymi naszym narodowym tradycjom zasadami”. Generał próbował gniewem wykręcić się, ale nieswojo mu było; już potem dano stryjowi Oktawianowi pokój. Statysta[35] on był, po najpierwszych salonach europejskich się obracał. W Hotelu Lambertowskim[36] gościem bywał, Zygmunta Krasińskiego osobiście znał.
35I tak przeszło parę lat chyba. Aż tu nagle w jakąś noc — po cichu — zjawia się. Popłoch. Przez trzy dni wszyscy na palcach chodzili, odetchnąć głośniej nie śmiemy. Zamknęli się ze stryjem Oktawianem w gabinecie — zrazu cicho, półgłosem mówią, potem coraz głośniej. Nagle drzwi z trzaskiem się otworzyły — wypadł blady, do ogrodu wybiegł. Stryj dzwoni — wchodzę: blady jak ściana. Myśleliśmy — udar, odratowaliśmy jakoś. Przeszedł tydzień — nowina: Olesi nie ma. List zostawiła, że do Michałka idzie z nim razem „pracować”. Stryj Oktawian w parę dni osiwiał. Jego opiece powierzona, jego syn. Co powiedzieć? Dla niego dalsza nawet krewna. Ciotki Emilii, mojej matki siostry, córka. Ciotka Emilia za granicą wówczas była. Myślimy: zawiadamiać czy nie zawiadamiać? Może jeszcze odnajdzie się, opamięta się — wróci. Ale tu sama ciotka przyjeżdża — już wie. Do samej siebie niepodobna, trzęsie się, mówić nie może. Zamknęli się ze stryjem Oktawianem — płaczą. Kilka miesięcy tak ciotka przemęczyła się; przychodziły od Oli wiadomości, ale skąd, gdzie jest — nie wiadomo. Ciotka raz wybrała się do Kijowa. Ale jak tu szukać? Strach, aby policji na ślad nie naprowadzić. Po tygodniu wróciła przybita, zmieniona jeszcze bardziej. Jakoż wkrótce i umarła. Przeszło kilka miesięcy — znowu! Teraz Olesi szukają. Gdzie, jak, o co — nie wiadomo. W parę lat dopiero wiadomość przyszła: w więzieniu umarła. Ale gdzie, w jakim, nie pamiętam. Stryj Oktawian wtedy właśnie umierał. Męczył się, po całych nocach chodził, na głos gadał, płakał, włosy wydzierał, listy pisał do niego, do Michała, ale gdzie go szukać, gdzie posyłać. I umarł tak, i syna nie widział. Na chwilę przed śmiercią oczy otworzył, ręką zrobił ruch, jakby wołał — ja nachylam się, a on tylko wyszeptać zdołał: „Michaś”, błogosławiąc. Majątek przed śmiercią aktem sprzedażnym, notarialnym, mnie przekazał: „Znajdzie się może, czasy się zmienią — oddasz”. A jemu wprost zostawiać nie można było. Wyrokiem sądów wszelkich praw pozbawiony: cywilna śmierć. Zawiadomienie takie przychodziło. Przeszło parę lat, ani wieści. Nagle bęc… Jakoś o wiośnie, plucha była przeklęta, drogi rozchlapane — nie przejedziesz, wiadomości z miasta żadnej, ani listów, ani gazet: koni szkoda. Aż tu podczas obiadu isprawnik — sztywny, urzędowy. Proszę siadać, przekąsić — nie chce. „Ważna sprawa — mówi. — Nad pańskim domem rozkazano nadzór rozciągnąć… Ja już staroście rozporządzenie dał: gdyby objawił się krewny pański Michał, wiązać, wziąć pod straż, do mnie dostawić. Szanując uczucia rodzinne, panu tej funkcji nie powierzam, choć moglibyśmy żądać. Wobec obowiązku obywatelskiego milknie głos serca”. I dopiero dowiedziałem się, o co idzie. Było to po 13 marca 1881 roku. Nogi, powiadam ci, pode mną się zatrzęsły: „Przepadłem — myślę — jego nie znajdą, mnie wezmą. Kogoś przecież wziąć muszą, samego ce-sa-rza przecież…” Mówię: „Panie pułkowniku, pan przecież mnie zna, nigdzie nie wyjeżdżam, nikt u mnie nie bywa…” „Tak to tak — powiada — ja naturalnie o panu nic, a nad domem to już starosta opiekę weźmie”. Myślę: „Źle”. Powiadam: „Czy na pomnik składek nie ma?”. Ale on tak surowo spojrzał: „Nie warci wy mu pomnik stawiać, ręce jeszcze z krwi nie obeschły, a wy ze składką…” Struchlałem: „Toć nie my przecież, on — powiadam — i nas pokrzywdził, weksel za ojca podpisem sfałszował” — umyślnie już takem powiedział, bo przecież trzeba było dowieść, że pomiędzy nami solidarności żadnej: majątku żeby nie ruszali, bo to placówka narodowa, forpoczta. A jemu wszystko jedno: i tak zabójca, to cóż mu już tam marny weksel. Trzy miesiące żyliśmy w strasznym niepokoju; no, ale jakoś nic, wreszcie spotykam isprawnika w lecie już. „Za granicę — powiada — zbiegł, ukrył się”. Myślę: „Chwała Bogu — nie wróci. Wie przecież, co go czeka”. Chciałem mu nawet pieniędzy posłać — niechby już tam urządził się wygodnie, żył sobie. Ale to też niebezpieczna sprawa; myślę i myślę… jakby to zrobić? I tak znów parę lat przeszło. Znowu isprawnik nadjeżdża: „Krewny pański Michał w Petropawłowskiej Twierdzy[37], w bezpiecznym miejscu, a jeżeli kto z rodziny zobaczyć się z nim chce, to się nie wzbrania…” Mówi, a sam oczami świdruje. Ja powiadam: „My go mało znamy, prawie że wcale nie, sympatii między nami nigdy nie było, to i spotkanie nieprzyjemne by być mogło, ale obowiązek chrześcijański pomóc każe, więc jeżeli pieniędzy potrzeba, to gotów jestem na ręce władzy”. Sto rubli isprawnik wziął i wciąż powtarza: „A widzieć się, jeżeli z rodziny kto chce, nie wzbrania się”. Pułapka jawna, po cóż by z taką natarczywością mówił? Powiadam więc: „W każdej rodzinie zdarzają się nieszczęścia, najlepsze wychowanie nie pomoże. Litować się nad zbrodniarzami nawet Bóg rozkazał, ale Michał Kaniowski ojca mojego, a swego stryja — był taki wypadek — ciężko obraził, siostrę moją cioteczną zgubił, więc właściwie obowiązek honoru satysfakcji by szukać u niego kazał; ale teraz on już wszelkich praw pozbawiony, więc ja to już rozumiem, że on do honorowej rozprawy nie zdolny całkiem, to odpuszczam mu już swoją urazę, pieniędzmi pomoc okazuję, ale widzieć nie chcę…” Isprawnik nawet za rękę mnie uścisnął: „Pozwól pan, że panu powinszuję takich uczuć” — powiada. A ja widzę: udało się. Były podobno podejrzenia, że ta niby sprzedaż majątku pozór tylko jest, ale od tego czasu przestano dochodzić — i kawałek ziemi w polskich rękach został. Tak to dyplomatyzować potrzeba. Nie o mnie przecież chodziło: gdyby można, zaraz byłbym Michałowi majątek oddał. Mnie cudzego nie potrzeba, ale to przecież i narodowa własność. I żalu ja do Michała żadnego nie miałem: jawna rzecz, nienormalny on był, całe życie narwany, a może i całkiem fiksat[38]. I sam widziałeś później: na niczym mu u nas nie zbywało, pieniędzy brał, ile chciał, i wcale sporo ich czasami brał, i dokądciś posyłał. A gdyby nie moja na ten czas polityka, to byliby go pewnie i do nas nie oddali, chociaż już za konającego mieli go i całkiem bez żadnej przytomności. No, wtenczas nie przychodziło mi nawet na myśl, że go oczy ludzkie żywym zobaczą; myślałem: „Męczyć zaczną, aby wydał, co wie, i tak zamęczą bez sądu…” Przeszedł czas; jest wiadomość: wyrokiem sądu na śmierć skazany, a w drodze łaski wyrok na katorgę wieczystą przemieniony. Koniec, myślimy, przepadł już człowiek na zawsze; Adelincia nawet uspokoiła się, w ciągłej enerwacji[39] żyła. Ale nie koniec to był jeszcze. Jużeśmy i zapominać zaczęli o Michale, kiedy nagle przychodzi wezwanie z guberni: „Chorego umysłowo Michała Kaniowskiego na skutek prośby krewnego jego — takiego to: moje nazwisko wymienione — oddaje się pod opiekę rodziny”. Ja prośby nie podawałem, więc myślę: „Jawna sztuka policyjna”, ale w pół godziny zajeżdża ekstrapocztą[40] jakaś pani w żałobie. Z początku nie bardzo jej dowierzałem, ale tak jej surowo z oczu patrzyło, całkiem mniszka, a o Michale z takim szacunkiem się odzywała i z takim żalem… To dawni przyjaciele Michała urządzili wszystko i prośbę moim nazwiskiem podpisali. „Tak było trzeba — powiadała ta dama — gdyby się byli chcieli przyczepić, mógł się pan wyprzeć, a udało się, to i tym lepiej”. Jakoż[41] pojechałem: oddali go, ani ręką, ani nogą ruszyć nie może, nie mówi prawie, bełkoce coś — trup więcej niż człowiek. Myślałem: „W drodze skończy”, ale dowiozłem jakoś. I powoli, powoli oprzytomniał, do siebie przyszedł. Przed władzami — isprawnik z początku często, później rzadziej najeżdżał — obłąkanego udawał, ale jeżeli prawdę powiedzieć, to myślę, że i w rzeczy samej niedobrze miał w głowie: sam z sobą po nocach rozmawiał na głos; posłuchasz, pomyśleć by można, że dwie lub trzy osoby mówią. Albo jeszcze dziwny miał zwyczaj: stanie przy ścianie i puka w nią. Puka czasami dobrą godzinę. Pism i gazet sobie nasprowadzał na moje imię — rosyjskich najwięcej; tych, co u nas polskich było, nie czytał prawie, jakieś świstki nieznane sobie wypisywał. Czytał i czytał, wypieków dostawał, klął głośno, ze złości gazetę czasem w strzępy darł, a spytać go o co, to powie coś tak dziwnego, że zrozumieć trudno: krótko tak, urywkowo, zjadliwie. Męczył się bardzo: wyrzuty sumienia widać go gryzły — zawsze to przecież krew ludzka przelana, a i ojciec, Olesia. Z nami rozmawiać nie chciał, w starych papierach się grzebał, pisał coś. Papierzysków po nim masa została.
36Bez trudu udało mi się przekonać pana Walerego, że przechowywanie tych papierów może być dla niego w tych czasach nawet niebezpieczne.
37W ten sposób doszedłem do posiadania zapisek i notat pana Michała. Pomiędzy nimi znalazłem ciągnący się poprzez wiele zeszytów rękopis, stanowiący jedną całość — do pewnego stopnia pamiętnik, to znowu jakby opowieść, wrażenia osobiste, to znowu niby wizja z pewnym wysiłkiem artystycznym odtworzona.
38Na luźnej kartce znalazłem ołówkiem pisaną uwagę:
39 40„Odcięty jestem od życia. Zetknięcie ze mną może być niebezpieczne i im żywszy człowiek, tym niebezpieczniejsze; nie wiem, co dzieje się w kraju: czuję pod piaskami krew i płomień. Ale piaski, piaski tłoczą wszystko grubą ławicą. Jeżeli dojdą kiedy te słowa…”
I w innych rękopisach i papierach znalazłem wskazówki, że pisał pan Michał swoje wspomnienia z myślą, że one mogą być opublikowane.
41Oddaję je do użytku publiczności.
42Być może uda mi się z czasem uzupełnić ten przez niego samego skreślony obraz ludzi, wydarzeń, uczuć — wiadomościami o nim samym, z innych zaczerpniętymi źródeł.
I. Na zgliszczach
1
43Chciałoby się nie myśleć o niczym, przede wszystkim zaś nie przypominać. Zdawałoby się, że to nietrudno: raz na zawsze odwrócić myśl od tego, co nie wróci — oddać się wrażeniu chwili. Jest tyle rzeczy nie związanych z niczym, zwykłych. Jest tyle sposobów uczucia, widzenia, myślenia. Zdaje się, że od każdej chwili można by zacząć całkiem nowy rodzaj egzystencji. Przyjąć się takim, jakim się jest: i tyle.
44SzczęścieW pierwszych chwilach, w pierwszych dniach wszystko sprawiało mi przyjemność. Patrzyłem głodnymi oczyma na zieleń trawy, upajałem się szumem drzew. Było mi nieskończenie dobrze: nie myślałem o niczym, przyglądałem się każdej rzeczy i cieszyłem się, że jest. Jest. Mniejsza o to, jakie znaczenie mają dla innych, żywych ludzi pewne jej właściwości. Jedne są im przyjemne, inne wstrętne i odrażające. Życie jest zawsze egoistyczne i jednostronne: ja miałem w sobie sprawiedliwość śmierci.
45Cmentarz, Dusza, Radość, NaturaGdzieś kiedyś widziałem stary cmentarz. Tak stary, że nie było już na nim ziemi innej prócz tej, jaka tworzyła się z prochów umarłych. Zieleń na tym cmentarzu była nadzwyczajnie świeża i soczysta; w powietrzu brzmiał nieustannie szmer owadów niby jakaś muzyka żyjąca. Rozlegała się wszędzie jednocześnie: w trawie, w powietrzu, brzmiał nią każdy ruch gałęzi czy listków, muskanych przez wiatr. Doznawało się tu wrażenia, że to szemrze życie samo, że to słyszy się jego puls, jego nieustanne drganie: że to dźwięczy i śpiewa samo rodzenie się i umieranie. Myślę, że gdyby cmentarz ten miał jakąś jedną, wielką, czującą duszę, czułaby ona taką nieustanną radość, że jest, jest każde źdźbło trawy, każdy owad. Tym umarłym, którzy tam z wolna stawali się trawą i rojem muszek brzęczących w powietrzu, i szmerem drzew, musiało się też niegdyś zdawać, że ważne, znaczące, dobre jest tylko to, co jest w nich, a poza nimi jest obojętność i martwota. Teraz rodziła się z nich szersza, spokojniejsza mądrość. Tylko nie myślę, żeby im trawy i krzaki szeptały do mogił jakieś przypomnienia.
46Wspomnienia, MelancholiaByło mi dobrze, dopóki nie zbudziła się pamięć.
47A budziła się ona jakby ze wszystkich stron naraz, ciągle i niespodziewanie: tchnienie wiatru, muśnięcie gałęzi, która nagle zlewała twarz świeżą rosą, świegot ptaków o brzasku — wszystko to nagle wywlekało z duszy jakąś dawno utraconą chwilę, kiedy tak samo zieleniła się trawa, tak samo kwiliły ptaki.
48I powstawała ta utracona, pogrzebana chwila, taka żywa, taka na nowo obecna, że słyszałem głosy, czułem dotknięcie rąk, i pozostawałem bardziej opuszczony.
49Nie było przed wspomnieniami ratunku!
50Włóczyły się po wszystkich zakątkach myślenia i czucia, jak upiory w księżycową noc w opuszczonym zamczysku.
51Na wszystko, com widział, patrzyć zacząłem umarłymi oczyma. Wszystko stało się tylko przypomnieniem.
52Każda rzecz szeptać zdawała się: już nie.
53Cisza stała się głosem pamięci:
54WspomnieniaLeżę bez ruchu, nie widzę nic, nie myślę o niczym, naokoło ciemno i głucho, we mnie jest cicho, świat i dusza stały się jak próżna, rozwarta mogiła. Nie ma nic prócz tego czarnego czekania. I nagle przypominam sobie… Nie. To staje się samo przez się. Ta cisza staje się tamtą, dawniejszą, kiedyśmy wszyscy, porozdzielani poprzez więzienne ściany, nasłuchiwali szmerów, aby pochwycić to ostatnie, cośmy od nich usłyszeć mieli… ich kroki, kiedy ich prowadzono na śmierć.
55I budzę się, i wiem, że nie doczekam się już nawet tych straszliwych ostatnich kroków, że to już nawet zostało utracone. I staje mi się nagle tak droga ta męka, że wydaje mi się najwyższym szczęściem czekać z sercem, które bije jak dzwon w płomieniach, to znowu zastyga w lodową taflę, która słucha.
56Wstaję, zbolałymi rękami dotykam znużonego ciała i wierzyć się nie chce, że to ja, ten sam, zmęczony, okaleczały, opalona, zwęglona głownia, tułam się tu i że to wszystko było, było…
57Zewsząd napływa rój spojrzeń, uśmiechają się do mnie pogaszone oczy; przechodzą przede mną, widzę ich drogie, natchnione twarze. Widzę, zrywam się i wiem, wiem krótką, ostrą wiedzą, jaką się czuje chłód noża wbitego w serce: oni gdzieś gniją w opuszczonych, podeptanych mogiłach, a ja się włóczę po świecie, bezsilny trup, obciążony przekleństwem pamięci.
58Modlę się do wszystkich rzeczy, błagając je, aby były inne.
59Inne, nie te, jakimi widziałem je wtedy.
60Wspomnienia, ŻałobaPrzekonywam sam siebie bardzo logicznymi, niezwalczonymi sylogizmami[42], że żadna chwila nie powraca, nie powtarza się nigdy, że nigdy kąpiący się nie zanurza się dwa razy w jedne i te same rzeczne fale. Ale dla mnie są one zawsze te same, ta sama trawa, to samo światło księżyca, te same promienie słońca.
61Świat cały stał się wskrzesicielem upiorów.
62Nie ma rzeczy, na której by nie ciążyła przeszłość. Zapach kwiatów rozbrzmiewa nagle w duszy śmiechem Perowskiej[43], gałąź drzewa trąca mnie i na ramieniu czuję ręce Żelabowa[44]. Tę pajęczynę widziałem już kiedyś: tak samo trzepotała się i brzęczała w niej bezsilnie mucha — i nagle staje mi przed oczyma pomarszczona, brzydka twarz Klemensa[45], widzę dobrotliwie chytry uśmiech w siwych oczach, rozchylają się zwiędłe wargi, ukazując nierówne, pożółkłe zęby. I nagle ściska serce najsroższy ból, zamykam oczy, skułam się w sobie i proszę, proszę jak dziecko: odejdź, odejdź. Ola. I czuję, jak kładzie mi na głowę rękę.
63 64Przez długie lata doprosić się nie mogłem pamięci, aby wywołała twój utracony cień, nie mogłem przywołać ani oczu twoich, ani drogich popielatych włosów. Wtedy przecież ja byłem magnat i stać mnie było na łzy po przeszłości. Otaczała mnie orla gromadka, mieliśmy ręce jeszcze pełne piorunów i w sercach ogień i było nas wielu. Ola, dziś nie przychodź. Ten Michał, twój Michał dawniejszy, Miszuk-Niewidimka[46], umarł, zginął, jego już nie ma.
65I proszę, i błagam, i łzami krwawymi się modlę.
66Po co mi księżyc świeci do mogiły?
67 68Po co słowika śpiew umarłe budzi serce?…
69Odejdź, Ola. I nie przychodź, nie przychodź… Wiem, że znikniesz. A kiedy patrzysz, to twoje oczy mówią tylko: nie ma. To jedno już tylko umieją mówić — twoje miękkie, twoje aksamitne oczy.
70A one były blaskiem, poprzez które świeciły dla mnie i słońca, i gwiazdy, a teraz patrzy na mnie z nich śmierć i mogiła, pustka czarna pamięci: Nie ma! Nie ma!
71Po spalonym lesie pozostałem nadwęglony, wpółspróchniały pień: z martwego cielska wyrósł pęk bladych, zielonych listeczków. Są chore, nikłe, ale są, ale szumią: śni się umarłemu drzewu o dębach wiekowych, o sosnach pachnących, o srebrnopiennych brzozach, śnią mu się burze i wichry, orłów krzyk pod czarnymi chmurami.
72Zerwijcie zieleń, ogień podłóżcie i popiół przeorzcie. I niech przyjdą kruki, by zaśpiewać tę jedyną, tę ostatnią pieśń:
73
Że tylko śmierć patrzy pustką oczodołów:
74Rosły dęby, rosły,w niebiosa sięgały,dumnymi czołamigromom urągały.Przyszła śmierć mocarka,w pług zaprzęgła woły,woły czarne, ślepe,w ciężki pług przeznaczeń:kędy[47] one przejdą,tam już step zwęglony,czarny, pusty, bez końca,tam już tylko pamięcimęka niemilknąca.
Dom, ŻałobaJestem przecież w domu, gdzie żyłem wraz z tobą, Ola! Widuję co dzień ludzi, którzy ciebie znali, z którymi ty rozmawiałaś. Otaczają mnie sprzęty i ściany, które pamiętać powinny brzmienie twojego głosu, szelest i dotknięcie twoich sukien — a to wszystko nie przypomina mi nic.
75Myślę, że to moja świadomość czuwa z tej strony, przygotowana jest do napaści i rozstawiła straże.
76Wspomnienia podchodzą znienacka: nie słyszę, nie czuję ich zbliżania się, a oto już są koło mnie, już spoczęła na oczach twoja ręka.
77 78 79A kiedy będę umierał: rozewrze się pamięć jak szereg niezamieszkałych pokojów, pusta, chłodna, milcząca.
80 81Patrzą stare sprzęty i milczą…
82Na dworze słota jesienna, długa słota.
83Zamknąłem się w starej połowie domu. Znam tu każdy mebel, każdy kąt: mógłbym po ciemku, omackiem trafić do każdej potrzebnej mi rzeczy.
84Deszcz, MelancholiaDeszcz chlupie o szyby, od czasu do czasu uderzy o nie gałąź drzewa. Stary ogród rozrósł się i wybujał: zaglądają do mnie stare przyjaciółki — lipy, topole, brzozy płaczące. Patrzą. Kiwają żałośnie swymi bezlistnymi gałęźmi. Pamiętają małego Michasia o jasnej, kędzierzawej główce i niebieskich oczach, widzą teraz nagi, poraniony czerep, cały w zmarszczkach i bliznach.
85Deszcz pluszcze i płacze, a stare drzewa stukają w szyby pytając:
86Co z tobą? Co z tobą? Gdzieś ty był? Gdzieś ty był?
87Myśmy tu stały latem i zimą, w pogodę i słotę, patrzyłyśmy w okna, nasze gałęzie stukały, stukały — biły o szyby, kiedy tutaj umierał stary, siwy pan.
88Gdzieżeś ty był, gdzieżeś był ty, samotny, dziwny człowieku?
89Chyli się na ręce goły łeb, duszą łzy, pierś rozdziera łkanie.
90 91A gałęzie do okien patrzą i dziwią się:
92Jak dziecko płacze, jak dziecko szlocha — stary człowiek, dziwny człowiek — Miszuk-Niewidimka.
2
93Ho, ho! Jaki ty pan, jaki ty pan, jaki magnat — stary, łysy Miszuk!
94Magnat ty, bogacz, szczęśliwy człowiek! Swego szczęścia nie znał, o nim nie wiedział!
95Przyszli dobrzy ludzie i powiedzieli, dobrzy ludzie przyszli, pocieszyli.
96Dobrzy ludzie serca mają czułe — oni wiedzą: ciężko żyć z ojcowskim gniewem, z ojcowskim gniewem, co się nie odmieni, bo przywaliła go czarna, głucha ziemia.
97Ojciec, NocDobrzy ludzie myślą: ciężko wspominać w noce, kiedy stare drzewa pukają o szyby, jak się rozstawało na wieki, na odwiecznie głuche nigdy-niespotkanie z tą parą rąk ojcowskich, ciepłych, miękkich, z parą oczu, co ze ściany patrzą z portretu, a siwą, jasną głową, co w samotne noce tyle czarnych, trujących przemyślała myśli.
98Ojciec, Syn, Serce, Łzy, Noc, Wiatr, Deszcz, TęsknotaTy — Miszuk, wielki, możny pan. Tyś myślał, że ono się ścięło, stwardniało w kamień w gorzkim, nieubłaganym gniewie, to stare, to zmęczone, to, co już nie bije — serce ojcowskie.
99Nieprawdaż, Miszuk, takeś myślał: — to ci ciążyło.
100Bo i jakże! Przeciw woli ojca poszedł, ojca zagniewał!
101Dobrzy ludzie cię, Miszuk, pocieszyli. Dobrzy ludzie, Miszuk, miękkie mają serca.
102Ty się ciesz, Miszuk, ciesz się.
103On płakał — słyszysz? On tu chodził, chodził; noce całe chodził, ręce łamał. Deszcz pluskał, gałęzie stukały — on myślał, że to ty, że to tak, jak wtedy — w tę noc.
104On biegł do drzwi otwierać i z gołą głową stał w nocy na wietrze, na deszczu i w czarną noc wołał: „Michaś, Michaś!”.
105Ho, ho! Miszuk, jaki ty bogaty! Tobie dobrzy ludzie teraz opowiedzieli, jaki ty masz skarb.
106 107Wiesz ty, ile lat trwa noc bezsenna, noc na czekaniu spędzona, kiedy się czeka na coś, co nie przyjdzie.
108Ty to wiesz, ty to wiesz, Miszuk.
109Ty i czarne noce — to jakby rodzeństwo.
110A wiesz ty, ile w taką noc można łez wypłakać?
111A każda łza była ciężka, bo płakało nią stare, męskie serce.
112A spadała na siwe, srebrne wąsy, ciekła po nich.
113Miszuk, Miszuk — tobie darowali tyle łez ojcowskich.
114A każdą łzą można się otruć na wieki.
3
115Ojciec, Tęsknota, ŚmierćStare drzewa szumią, szumią, szumią.
116 117Cicho… stary zegar szepce, chrapie, stęka.
118Napracował się on — nie byle co on mierzył. Mierzył noce, kiedy na wielkim łożu konał stary pan. Stary pan umierał, a wciąż nasłuchiwał:
119Podejdzie do okna, zapuka. Stary słuch może zawieść, może nie dosłyszeć.
120Zrywał się, siadał na łóżku i słuchał, słuchał, a zegar: cyk, cyk… — mierzył. Mierzył krótkie, szybkie, ostatnie już chwile. Stare serce cicho kołatało.
121Jeszcze, jeszcze — nadejdzie, zobaczy, usłyszy — powiem mu.
122 123Nie wraca, nie wraca nic, nic… Nie wraca, nie wraca nikt, nikt…
124Deszcz o szyby chlupał, gałęzie stukały; i mijały chwile: jedna za drugą — szybkie, nieubłagane.
125A każda, kiedy nadchodziła, to mówiła: jeszcze — a kiedy mijała, to szeptała: już nie, już nie.
126Już nie, już nie — syczał zegar.
127A wreszcie przyszła chwila i szepnęła: nigdy — spadła na oczy noc, a na myśli kamień.
128Stare serce jeszcze tylko zaszeptało:
129 130Oj, bogacz ty — bogacz — Miszuk-Niewidimka. Dobrzy ludzie ci podarowali skarb.
4
131Ojciec, Syn, Historia, Grób, Hańba, ŁzyI o czym ty tu, staruszku, w długie noce myślał? Coś zrozumiał, po czymeś tak płakał? Czy płakało w tobie tylko stare, ojcowskie serce? Czy łamała się duma rodowa? Czyś ty tylko mnie tak opłakiwał, czy z przeszłością całą się żegnał? I cóżeś ty chciał mi powiedzieć, gdybym przyszedł? I kogóżeś ty wołał, kogoś czekał? Michasia Kaniowskiego, swojego Michasia, któregoś na kolana brał, gdyś mu w długie wieczory opowiadał, jak się ojcowie i praojcowie twoi rąbali z Niemcami, Szwedami, Turkami. A gdzieżbyś ty tego Michasia po świecie szukał? To wszystko pogrzebane w jednym starym, wielkim grobie. A otwierać go nie trzeba. Słyszysz, staruszku: nie trzeba. Tak samo ci powiadam, jak i wtedy. Co umarło, nie wstanie, i dobrze, że nie wstanie, słyszysz, dobrze. Bo gdyby powstały trupy, odkryłbyś jeszcze na czołach, odartych z ciała, słowo: hańba. I ten Michaś, co po zdrajcach, ciemiężcach płakał, co tęsknił do nich, umarł, umarł razem z nimi. Jego Miszuk sobie z sercem wydarł i tam cisnął do wspólnej mogiły. A cóż byśmy mogli sobie powiedzieć ty i ja — ja, Miszuk, człowiek, co tyle miał nazwisk, że nie wie, które jest jego. I żal mi ciebie, staruszku, i twojego Michasia żal. Teraz mógłbym już was pożałować, nad wami popłakać. Do niczego innego jużem[48] się nie zdał?
132Staję przed twoim portretem i patrzę w twoje oczy. Patrzę w twoje oczy i myślę, odgadnąć usiłuję, z jaką tyś się duszą kładł do grobu? Komużeś ty błogosławieństwo swoje przekazywał? Kogo widzieć chciał: Michasia, co zbłądził, zbłąkał się, w wir wpadł, czy też mnie — Miszuka?
133 134To widzisz, staruszku, teraz ja z tobą mówić mogę.
135Michasia nie ma. Miszuka nie ma — obaj oni są już pogrzebani. Teraz staję przed tobą taki sam, jak ty, stary, jak ty, zmęczony, jak ty, opuszczony.
136Teraz może my by się i porozumieli. Ale z tamtym, z Miszukiem, o czym byś ty gadał. Starość, SmutekI chociażby on zrozumiał twój stary ból ojcowski, i chociażby samemu w piersi serce tak jak pies szczekało, ostrym zębem rwało piersi, nie ustąpiłby ci on ani jednego słowa, ani w ostatnią twoją godzinę na pociechę twoją wiary by swojej się nie wyrzekł. O czym by wy z sobą mówić mogli? My, ludzie starzy, ludzie, co wszystko swoje potracili, pogrzebali, my już nie znamy żadnych walk, żadnych idei, o tym — niech już inni, niechaj żywi myślą. A nam wolno o smutkach swoich, opuszczeniach i sieroctwach porozmawiać.
137Tylko jakaż to będzie rozmowa…
138Gdybyś ty żył, staruszku, wziąłbym ja twoje ręce i położył na swoją łysą głowę, i zrozumiałbyś, że Michasia już nie ma i Miszuka już nie ma, a jest już niepotrzebna pamięć o tym, jak kiedyś żywi ludzie żyli, jak sobie zatrutymi, ostrymi słowami serca szarpali.
139I nagadaliśmy sobie tych słów trujących.
140Tylko ty nie myśl, że ja tobie oddam Miszuka i że ja się go dla ciebie wyrzeknę, dlatego tylko, żeś ty synka miał Michasia o jasnej główce i żeś ty po nim w długie bezsenne noce płakał.
141Ty biedny i ja biedny, a Miszuka ja tobie nie oddam.
142I to bym tylko wiedzieć chciał, czy do Miszuka ty, czy do Michasia wyciągał ręce.
143Ale myślę, skądżeby do Miszuka, co ty wiedzieć mógł o nim, wnuk kasztelański?
144A ty myślisz może, że ja tu przyszedłem tobie słuszność przyznać, że ja do ciebie wracam, zbłąkany Michałek, przepraszać za to wszystko, co Miszuk nabroił, że ja do starych wspomnień odbywać będę pokutniczą pielgrzymkę.
145A jeżeli ty tak myślisz, staruszku, to ty Miszuka nie znasz: nie znasz ty serca jego i Miszukowej nowej, mocnej wiary. A Miszukowa wiara jest mocna, bo ona jest, jak czarna ziemia, tak szeroka, bo ona z niej wyrosła, a tyś myślał, że Miszuk ją wyczytał z nowomodnych, złych książek.
146BuntownikI patrzysz ty na mnie, i uśmiechasz się po swojemu, mądrze, pańsko.
147Mówisz: I cóż? — Myśli twoje uśmiechają się: — I cóż? Dużo wywalczyli? Szubienicę, katorgę, wieczne więzienie.
148Siebie zgubił, Olę zgubił, a przyjaciół twoich rozszarpały już kruki i wrony albo gniją oni za więziennym murem.
149I nie będę ci mówił, że mi Miszuka nie żal. I Oli mi żal, i druhów — przyjaciół: orłów i sokołów.
150Tylko to ci powiem, że gdyby ode mnie zależało wszystko wrócić, to ja, kaleka, ja, na wpół trup, powiedziałbym jeszcze raz: tak trzeba. Tyle jeszcze we mnie z Miszuka pozostało.
151Wziąłbym ja gazetę, zaczął ci, staruszku, czytać, co robią twoje hetmańskie, kasztelańskie wnuki — jak łaszą się, jak się korzą… A na Miszuka ty mi nic nie powiadaj.
152Patrzysz na mnie ze ściany i pytasz mądrymi oczyma: dlaczego?
153A ja siedzę przed tobą i myślę, że był czas, kiedy umiałbym na to pytanie odpowiedzieć — Miszuk odpowiedziałby ci: on wiedział, jak to i dlaczego wszystko to być musiało.
154A czegóż ty więcej ode mnie chcesz.
155 1565
157ZimaŚnieg poprzysypywał wszystko: wyjrzeć poprzez okno, wszędzie biała, równa płachta. I nic…
158Puste uliczki ogrodu, drzewa zwieszają nad nimi gałęzie. Nikt nie idzie przez ogród, nikt nie przyjdzie już do mnie, tylko śmierć. Śnieg poprzysypywał mogiły — żaden głos nie odpowiada krukom i wronom.
159Stary Tychon zapalił na kominku ogień.
160Z trzaskiem pali się drzewo. Przymykam oczy i śnią się, i śnią się sny bez końca.
161A wszystko to było, było. A nie wróci nigdy z tego nic.
162Zamykam oczy i nie myślę. I wiem, że kiedy je otworzę, ujrzę przed sobą to samo:
163Tam na stoliku leży zwitek papierów. Ta ręka, która je pisała, dawno w jakimś nieznanym śpi grobie.
164Żałoba, TęsknotaWiem, że będę szczęśliwy, jak król, jak bóg, kiedy będę czytać, gdy przemówi ona do mnie z tych wyblakłym atramentem zapisanych kartek.
165Ale wiem, że głos zamilknie i zostanę sam.
166 167Niedobrze jest mieć przyjaciół w mogiłach, jak niedobrze…
168Tyle słów miłości było w sercu, a ja wam ich nie wypowiedziałem nigdy, kiedyście jeszcze byli żywi.
169 170Wyciągam do was ręce, serce samo szepce coś, uśmiecha się do was, płacze.
171Ogień tylko trzeszczy na kominku.
172A za oknem cicho… śnieg i śnieg.
173Stare gałęzie pochyliły się nad uliczką — a po uliczce nie przyjdzie tu już do mnie nikt.
*
174Teraz już wiem, Oleńko, co mi zostało: siądę tu sobie, będę wspominać… Chodzą po starej pamięci drogie cienie jak duchy w księżycową noc…
175Złorzeczą wam i urągają, błotem obrzucają wasze mogiły, płatne pismaki znęcają się nad waszymi imionami. Stary Miszuk, ten by was bronił inaczej, a ten, co jest, nic nie może, tylko wspominać, wspominać.
176Siądę tu sobie przed kominkiem i opowiem tobie, Oleńka, tobie, staruszku, samemu sobie: co było, jak było, jak się orle serca łamały, zmagały, jak je chłonęła noc… A twoich kartek, Oleńka, nie dam, nie oddam nikomu: z sobą je wezmę do trumny. Wiem, że umarłym jest wszystko jedno, ale umierającym potrzeba pocieszenia…
177A ja taki sam jestem, taki opuszczony, taki sam…
178Taki sam ze swoją pamięcią, niby z opuszczonym domem, po którym włóczą się pogrzebane, umęczone cienie…
II. Sielskie-anielskie
1
179WiosnaPamiętam jasny wiosenny dzień. Ziemia miękko uginała się pod kopytami koni. Szły one tuż obok siebie, tak że co chwila ocieraliśmy się o siebie noga o nogę. Po obu stronach wąskiej dróżki były zarośnięte krzakami i powyginanymi w dziwaczne kształty drzewami jary. Na ich dnie szemrały strumienie. Woda ściekała tysiącami srebrnych języczków i żyłek i napełniała powietrze jakby stłumionym swym metalicznym śpiewem. Od czasu do czasu wpadał w tę płynną muzykę przeraźliwy, ostry głos jakiegoś ptaka. Po błękitnym niebie płynęły białe obłoki. Było nam dobrze i nie chciało się mówić.
180Wracając jednak do starych nawyknień, zacząłem:
181— Tu dobrze byłoby urządzić zasadzkę.
182Adaś spojrzał na mnie jakby zdumiony. Potem zaś rzekł:
183— Skąd znowu, z jaru byłoby się ciężko wydobywać.
184Potem popędził konia. Od wczorajszego wieczora nie zdołaliśmy się jeszcze z nim rozmówić. Odstąpiłem mu lepszego wierzchowca i teraz ciężko mi było go dopędzić.
185Z wolna i my, i konie podniecaliśmy się tą gonitwą i tak pędziliśmy po ścieżynce, chłostani przez bezlistne gałęzie. Wreszcie Adaś zatrzymał konia i skoczył na ziemię: tu wpadał do jaru z łoskotem strumień, unosząc w swym biegu olbrzymie, spróchniałe kłody drzewa.
186Kiedym nadjechał, Adaś już siedział na pniaku.
187 188— Ty wciąż o tym samym jeszcze myślisz? — rzekł.
189Zdziwiłem się, gdyż w tej samej chwili poczułem, że spodziewałem się tego pytania. Jednocześnie poczułem także, że nie wrócimy już do dawnych rozmów.
190Dramatyzująca wyobraźnia usiłowała już zaklasyfikować sytuację. Co to będzie właściwie: rozłam wewnętrzny pomiędzy dwoma przyjaciółmi, zwątpienie…
191Było bowiem dla nas obu od roku wiadomą już rzeczą, że odegramy wielką rolę.
192 193Nie mogliśmy tylko w marzeniach nawet zdecydować, komu z nas przypadnie rola wodza, a komu spiskowca.
194Zresztą nie mówiliśmy z sobą o tym wyraźnie.
195Był to pomiędzy nami pewien rodzaj uczuciowej gry. Bez żadnych umów nie mąciliśmy jeden drugiemu tonu.
196Ale Adaś był zawsze bardziej skupiony w sobie i zamknięty. I nieraz już myślałem, jak na polu bitwy po wielkim zwycięstwie, ja, tryumfujący krwią wrogów i miłością ludu okryty wódz, chylę głowę przed nim, samotnym i nieznanym mistrzem. Przed człowiekiem, życie którego będzie: samotność i wieczna tajemnica…
197Niedługo potem umrze on. Lub stanie się to nawet przed zwycięstwem. I wtedy ja poprowadzę tłumy na mogiłę, rzucę na nią swój wieniec dębowy i krwawy miecz: ecce victor[51].
198Ileż to razy już słyszałem naokoło siebie ryk armat, szczęk broni, świst kul i wołanie tłumu. Marzyły mi się jakieś olbrzymie, bajeczne równiny, na których ścierały się nieprawdopodobne tłumy zbrojnych…
199Mój kasztan niósł mnie już nieraz wśród pól brzęczących pochylonymi kłosami, jak gdyby wśród rozstępujących się przed wyzwolicielem tłumów.
200Wiedziałem dobrze, że Adaś żyje w podobnym świecie. Słowa nasze poznawały się bez trudu, jak bliźnięta w jednej i tej samej zrodzone godzinie.
201Nie widziałem Adasia pół roku.
202Miał on wtedy osiemnaście lat, starszy ode mnie o kilka miesięcy.
203— Dawnośmy się nie widzieli — rzekł.
204Wydało mi się to jakimś uroczystym wstępem.
205Czas wykopuje przepaści prędzej, niż się je dostrzega… Usiłowałem odgadnąć, co nastąpi, i szukałem tonu.
206 207 208Byliśmy przekonani zawsze, że muszą już naokoło nas być elementy spisku, gotowa i potężna organizacja. Nie mogliśmy sobie wytłomaczyć inaczej tej ciszy i spokoju. Tyle krwi przelanej, tyle upokorzeń: i nic. Milczenie i spokój. W tym musi coś być. Jest to groźny spokój przed burzą. I przyglądaliśmy się bacznie spotykanym ludziom. Ten coś ukrywa — myśleliśmy. I nieraz już wyznaczaliśmy znajomym naszym role, o jakich się im nie śniło.
209KsiądzKsiędza Kuleszę podejrzywaliśmy wręcz o najgroźniejsze zamiary.
210Adaś nawet twierdził, że ma on żołnierskie ruchy.
211To będzie Mackiewicz[52] — zadecydowaliśmy.
212Byłem przykro zdumiony, raz o późnym wieczorze zaskoczywszy w całkiem niedwuznacznej pozycji naszego Mackiewicza z piękną Ołeną, żoną stangreta Mikołaja…
213Czy może powstaniec uwodzić córki ludu…
214Czas jakiś nawet układaliśmy krwawy dramat.
215Co dzieje się w duszy Mikołaja. Jaki bunt, jaki głuchy gniew?
216Raz jednak usłyszeliśmy, jak wołał po pijanemu:
217— Jak cej ksiądz mnie nie da tutoczki zaraz karbowańca[53], to ja jemu — ja drogę do dziekana znaju…
218I w kilka chwil potem widzieliśmy, jak mający żołnierskie ruchy ksiądz bił białą ręką raz po razie w twarz wyższego od siebie o głowę Mikołaja.
219Głowa Mikołaja chwiała się po każdym uderzeniu, a on sam chwytał się księżych ramion i usiłował księdza pocałować w łokieć.
220Wypadek ten na jakiś czas zmienił nasz bieg myśli. Była w nim bowiem jeszcze jedna osoba interesująca, Ołena.
221Kobieta, PożądanieJak ona może? Gdy kocha księdza, jak może żyć z mężem?
222— Kobiety wszystkie są takie — zadecydował Adaś. — Ja jestem przekonany — dodał — że w gruncie rzeczy one wszystkie myślą o rozpuście.
223Tajemnice kobiecej duszy zajmować nas zaczęły w sposób całkiem groźny dla politycznych planów.
224— Czy wiesz — rzekł Adaś — że są kobiety, które można kupić?
225Czytałem o tym u Szekspira. Scena, w której porwana dziewczyna dowiaduje się, że wystawiona jest na sprzedaż[54], robiła na mnie zawsze dziwne wrażenie.
226— One to czynią wbrew własnej woli…
227— Aha, wierz im tam — rzekł Adaś. — ja jestem przekonany, że Bourienka się dziwi, dlaczego ty jej nie zaczepiasz.
228Bourienka była guwernantką[55] mojej kuzynki Oli.
229Zaczerwieniłem się… Bąknąłem coś, że my nie powinniśmy myśleć o kobietach. Życie nasze musi przejść bez miłości i szczęścia.
230— Tak — rzekł Adaś — ale nie można tłumić w sobie namiętności. Namiętność to siła. Zresztą nieraz w obozie powstańców obowiązki adiutantów pełnią młode, zakochane w dowódcy panny.
231W rozmowach naszych temat ten zaczął powracać coraz częściej…
232 233— Słuchaj, co byś uczynił, gdybyś wziął do niewoli córkę wroga, jakiegoś wielkiego zbrodniarza?
234Zapiekło mnie to; takie myśli przychodziły już mi nieraz.
235Tych wakacyj odprowadzałem Adasia do Krasnego.
236Zmienialiśmy tam konie i popasali.
237Potem Adaś miał jechać dalej, ja zaś, popasłszy konie, wracać do domu.
238Podczas obiadu wypiliśmy butelkę starego miodu, włożoną nam do koszałki[56] przez Tychona.
239Adaś po obiedzie kazał podać kawę i koniak. Wniosła nam to wszystko na tacy młoda dziewczyna o smagłej twarzy i czarnych oczach. Oczy jej nie patrzyły na nas, ale kąciki ust lekko drżały jakby w powstrzymywanym uśmiechu. Ubrana była w biały kaftanik. Gdy stawiała tacę na stół, ręka jej i pierś otarły się niemal o twarz Adasia. Na twarz jego wystąpiły płomienie.
240Gdy dziewczyna wyszła, Adaś zwrócił się do mnie:
241— Ty wiesz — rzekł — jestem pewien, że ona jest taka.
242Po obiedzie Adaś odjechał. Mieliśmy jeszcze zostać z godzinę.
243Pożądanie, PocałunekLeżałem na brudnej kanapce w zajezdnym pokoju: palący niepokój ogarnął mnie. Było duszno. Zasnąłem męczącym snem. Obudził mnie jakiś szmer. Otworzyłem oczy: to dziewczyna sprzątała ze stołu…
244— Jak się nazywasz? — spytałem.
245— Bejła — odpowiedziała i zaczerwieniła się.
246Wstałem z kanapy i drżąc na myśl o własnym zuchwalstwie, położyłem swą rękę na jej plecach.
247Dziewczyna stała bez ruchu. Plecy jej lekko drżały pod moją dłonią. Po chwili odwróciła się i oczy jej spojrzały na mnie jakby z drwiącą zachętą i wyzwaniem.
248Nie wiedząc, co czynię, objąłem ją i zacząłem całować. Nie opierała się, nagle wyśliznęła się z moich rąk. We drzwiach stał Spirydion, furman.
249— Nie możemy jechać, paniczu, trzeba zanocować: Siwka zakulała…
250Jakaś dzika radość i strach ścisnęły mi serce.
251 252Kupię sobie tę dziewczynę i będę ją miał.
253W tej właśnie formie skrystalizowała się we mnie ta myśl. Czułem rozkosz w samym przeświadczeniu, że można kupić, mieć jak rzecz to młode, tajemnicze, kobiece ciało. Do mnie będą należały jej usta, jej piersi, cała drżąca, giętka postać.
254Jednocześnie czułem podłość tego wszystkiego…
255 256Miasteczko było małe i błotniste.
257Kobieta "upadła"Na rynku przechadzało się kilku Żydów. Jeden z nich, spostrzegłszy nieznajomego, przystąpił z chytrą miną.
258— Panu dobrodziejowi czego nie potrzeba…
259 260 261 262 263— Może ładnej dziewczyny? Mam bardzo porządne dziewczęta…
264 265— Jak to może być: nic nie potrzeba? Taki młody pan? Jak to może być? Ona jest całkiem porządna dziewczyna.
266Z wielkim trudem oswobodziłem się od niego.
267Wybiegłem z miasta i wydostałem się na jakieś wzgórze, i usiadłem.
268Cóż to jest? — myślałem. — Więc to tak jawnie i systematycznie? Kobiece ciało jest rzecz, którą się nabywa, sprzedaje? Przed chwilą mogłem sobie kupić dziewczynę, której nie widziałem na oczy. I była obowiązana mnie całować, pieścić.
269Cóż się dzieje z duszami tych kobiet? Czy one mają duszę? Czy one czują, że są tylko rzeczą? A może one istotnie to lubią. Bejła przecież zaczepiała mnie sama? Cóż to jest kobieta?
270Przechodziła przede mną galeria znanych mi postaci, pań z sąsiedztwa.
271 272Są inne, czy dlatego tylko, że nie ułożyło się im tak życie.
273Czy taka pani Henrieta może kochać swojego męża? A przecież ma dzieci. Więc on ze swoim brzuchem, ze swoim czerwonym nosem… Widziałem obraz tak potworny i wstrętny, że dławiłem się z obrzydzenia. A jednocześnie było coś słodkiego w tym wpatrywaniu się wewnętrznym w bezgraniczne upokorzenie pięknej pani. Pani Henrieta była naszą pięknością prowincjonalną. Na wieczorkach tańcujących i przyjęciach modliłem się nieraz do jej cudownego wdzięku. Drżałem ze strachu, że zauważy ten mój dziecinny podziw. Teraz upajałem się zatrutą myślą. Twój mąż, pijanica i karciarz, może zrobić każdej chwili z tobą to, co ja zrobię dziś z Bejłą. Zrobię. Było to już we mnie postanowione. Kiedy tak jest, jak jest, trzeba wyciągnąć swoje wnioski. Czułem głęboką, mściwą wzgardę dla kobiety. I jednocześnie myślałem, czy Adaś przeżywa też sam z sobą takie duszne, piekące chwile. Co dzieje się w duszy człowieka? I co to wszystko jest?
274Kondycja ludzkaPatrzyłem oszołomionymi oczami na brudne miasteczko. Gnieżdżą się w błocie setki ludzi. Biorą się gdzieś po brudnych kątach i piwnicach, płodzą dzieci. Więc to jest życie? A potem przychodzi chwila, gdy zamykają na wieki oczy i wtedy ciska się ich w ziemię na pożarcie robakom. I tak wszystko się kończy. I tak będzie ze mną. Zakopią mnie po prostu w ziemi, zamkną w drewnianej skrzynce. A nad moją głową będzie to samo, to samo bez końca.
275Poczułem rozpacz, jakiej nie znałem nigdy przedtem. Silny, przeszywający bunt przeciwko śmierci.
276Słyszycie! Ja nie chcę, aby to było! Ja nie chcę, aby przyszła ta chwila, gdy będę już leżał — trup — w czarnej ziemi. Nie chcę! Nie chcę…
277 278 279Nieśmiertelna dusza, zbawienie, sąd — cha, cha, cha.
280Chciałbym pójść do kościoła krzyknąć: kłamstwo!
281Kłamstwo to wszystko — obrazy, dzwony, sakramenty.
282A jednocześnie obracał mi się w sercu tępy nóż.
283I cóż z tego? I cóż z tego? Czy przez to nie umrzesz? Czy przez to przezwyciężysz śmierć?
284Nienawidziłem życia w tej chwili.
285Śmierć, Kondycja ludzkaPo co urodziłem się, aby teraz żyć i czekać na tę straszną rzecz, która się stać musi?
286 287Nie było mnie, a teraz jestem i męczę się, i będę się tak męczył bez końca — jak robak wbity na szpilkę. I nie ma ratunku, nie ma nadziei.
288Ona jest już i czeka na mnie, śmierć.
289Będę leżał na cmentarzu w ziemi.
290Nie ucieknę od tego obrzydzenia, zawsze przyjdzie to samo: skostnienie, martwota i rozkład.
291 292W tej chwili zapomniałem o Bejle, kobietach, zapomniałem, że mamy stoczyć walkę z wrogiem, knuć spiski…
293Po co? Po co? Jestem przecież sam, nędzny, drżący wobec śmierci, która mnie schłonie, rzucony na pożarcie ziemi, kłębiącym się w niej czerwiom.
294 295Z poprzetrącanymi kośćmi, rozbity — dowlokłem się do mieszkania.
296Było już późno. Podano mi kolację. Zażądałem wódki, wypiłem dwa czy trzy kieliszki. Bejły nie było widać.
297Pokój był duszny i brudny. Przez otwarte, na zanieczyszczony rynek wychodzące okna nie wpływało żadne świeże tchnienie. Jałowa nuda kładła się na piersi. Pod wpływem wódki w głowie migotały jakieś strzępy myśli.
298Żyd, Kondycja ludzkaTutaj więc schodzi ludziom życie. To jedyne, po którym nie będzie nic. O czym myśli ten siwy Żyd, właściciel zajazdu. On tu przeżył dziesiątki lat, był młody tu i tu się zestarzał. Tu umrze. A ziemia przecież jest tak wielka. Są kraje nieznane z innymi ludźmi i innymi widokami. I człowiek tak schodzi w grób, nic nie widząc. Co dzieje się pod czaszką ludzi, którzy tu przeżywają lata? Czy kochała kiedy ta brudna, stara Żydowica w peruce, wpatrzona z taką dziwaczną bezmyślnością w rozpościerającą się pod samymi oknami jej domu gnojówkę?
299I inna myśl, jeszcze bardziej nieprawdopodobna.
300Więc i w dniu, kiedy wleczono pomiędzy szeregami kozaków wziętego do niewoli Kościuszkę, więc i w tym dniu, gdy tam w jednym sercu krwawiła się cała ziemia — tu i w tysiącu innych punktów, w sercach tysiącznych i milionowych mrowisk ludzkich — było to samo.
301Kondycja ludzkaCzłowiek! człowiek!
302Ile pokoleń Murzynów zatłuczono, zaszczuto psami na plantacjach bawełny?
303Co dzieje się teraz z człowiekiem?
304Tysiące Eskimosów zamarza w swoich śniegowych budach, psy plantatorów tropią za Murzynami, sto tysięcy kobiet wystawione jest na sprzedaż i przechodzi z jednych rąk do drugich. Brudna pleśń myśląca? Jakiż sens ma to wszystko? I czy ma jaki sens?
305I najniespodziewaniej roztwierały się przede mną obrazy i przypuszczenia najdziwaczniejsze.
306Pożądanie, Przemoc, SeksMógłbym pojechać do Konstantynopola, przyjąć islam, mieć harem, kupować sobie Czerkieski, Greczynki, Turczynki. Wszystkie wpatrywałyby się we mnie przerażonymi oczami.
307Mógłbym być teraz Murzynem, szczutym przez psy.
308Mógłbym być pańszczyźnianym chłopem i słuchać pod oknem w wiśniowym sadzie, jak dziedzic gwałci moją żonę…
309Kobieta, nagie kobiece ciało, coraz częściej przewijać się zaczęło w mych myślach.
310Nie zapalając światła, położyłem się.
311 312Dotknięcie ich przejmowało mnie wstrętem. Jeszcze żyję przecież. Jeszcze jestem człowiekiem, nie kupą gnoju.
313I przecież to wszystko, to wszystko, co przesuwa mi się przez głowę niby zbrodnicza bajka, to nie fantazja, nie wymysł — to prawda.
314Prawdą jest to skąpane w krwi, dyszące gwałtem, zwierzęce istnienie ludzi, niewiedzących nic o sobie.
315 316 317 318— Pan dobrodziej już śpi — zagadnął ochrypnięty głos właściciela zajazdu.
319 320Żyd, Handel, SeksŻyd zapalił zapałkę i zasłaniając ją dłonią, podszedł bliżej.
321 322— Czy pan dobrodziej nie każe, aby tu przyszła Bejla? O nią już się inni goście dopominali. Ale ja wiem, jaśnie dziedzica z Topolówki syn; taki gość, taki gość! Mój ojciec z jaśnie panem Celestynem jeździł, kiedy on za Napolionem[57] szedł. Handlował, konie dostawiał… Taki pan. Taki pan! — Żyd cmoknął. — I tak zginął… Co to było, jak się o tym jaśnie pani hrabina, jego mamcia, dowiedziała… Ajej! A jaki pogrzeb był! Tego sukna czarnego ile było w kościele… Ajej! Taki pan! A jaki siarczysty był — nu, nu! To ja każę Bejle, żeby przyszła — zakończył najniespodziewaniej.
323 324W duszy rozrastała się pajęcza pewność.
325 326Kobieta "upadła", SeksDrzwi zaskrzypiały znów.
327 328Serce biło drapieżnie i cicho…
329Zbliżały się lekkie, ciche kroki. Szła niby obłok gorącej mgły.
330Wyciągnąłem rękę: spotkała włosy, opadła na nagie ramiona.
331Ciało dziewczyny, gorące, nie do uwierzenia prawdziwe, spadło na mnie. Jej pierś musnęła moje ciało. Miałem ją w rękach swych twór rzeczywisty i dziwny: kobietę.
332Okrutna bajka stała się ciałem i krwią.
333Zajrzałem w oczy dziewczyny: było w nich jakby zdziwienie.
334Ręce moje błądziły po jej ciele, usta bełkotały:
335 336 337Inny człowiek, któregom nie znał, rzucał się na to młode ciało, wpijał się w nie, chwytał gorącymi wargami jej ramiona, gryzł je z jakimś skowytem. To znowu podnosił się i dźwigał w ramionach dziewczynę, patrzył w nią osłupiałym wzrokiem.
338To jest ona — tajemnica myśli najskrytszych: naga kobieta — rzecz.
339I zaciskały się znów kurczowo ramiona.
340Na dnie duszy coś okrutnego wołało wciąż o nową rozkosz, o nowy dowód władzy nad tym dyszącym ciałem.
341Z piersi dziewczyny wydobywał się cichy jęk.
342 343Oszałamiały ją ta namiętność i szał.
344Ile razy musiała ona już leżeć w objęciach coraz to innych ludzi.
345Zerwała się i cała naga otoczyła mi szyję ramionami. Zagadką czarnych oczu patrzyła we mnie.
346Przez zaciśnięte zęby wyrywały się niezrozumiałe słowa.
347 348Pociągnęła mnie na swoje piersi.
349— Mój miły, mój miły! Ja tobie taka wdzięczna, taka wdzięczna.
350I jak spazm płaczu posypały się słowa.
351— Tyś mnie nie bił, ty mnie nie parzył papierosem po gołym ciele i nie śmiał się, kiedym płakała. Ja się tobie podobałam, jakbym naprawdę była twoja. Tyś na mnie nie krzyczał jak na zwierzę.
352 353Zacząłem jej coś opowiadać. Mówiłem, że ludzie są nieszczęśliwi. Że ja umrę i ona umrze. Że nie wiadomo po co wyłoniła się z brudnej miazgi świata myśl. Mówiłem, że miliony kobiet znajduje się w takim położeniu.
354— Mnie namawiają, żebym jechała do Rygi — mówiła mi — ale boję się. Rózia jeździła do Odessy. I jak wróciła!… Śliczna dziewczyna była. A teraz co. Szkielet — taka chuda, i kaszle. A co opowiada. Pięciu, sześciu gości co noc. A w dzień, jak się trafi. A najgorsi to są marynarze. A ja się dowiedziałam, że Ryga także port. Ale pewnie trzeba będzie jechać. Tu też źle. I nic nie można zebrać. Ach, żeby pojechać do dużego miasta. I mieć tylko jednego kochanka. Ale musiałby być pan, chodzić w cienkiej, pachnącej koszuli.
355I tak siedzieliśmy przy sobie otuleni kołdrą, na wpół nadzy. Przez otwarte okno dolatywały dźwięki harmoniki. Ktoś pijany śpiewał ochrypłym głosem. Kobieta "upadła"Nagle rozległ się krzyk.
356 357— To krzyczy Lia — rzekła. — Ją dzisiaj Jankiel do stanowego[58] prowadził. On, jak jest pijany, zawsze harapnikiem[59] bije. — Plecy jej drżały wstrząsane nerwowym dreszczem. — On i jeszcze jeden akcyzny[60]. Zamkną okiennice, spuszczą rolety. Każą się rozbierać i gołej tańczyć. Jeden gra na harmonii, a drugi tańczy, a nie, to albo papierosem skórę osmali, albo harapnikiem. I żeby zapłacił choć! Ale! — Wydęła pogardliwie usta. — Co on da, co on może dać? A akcyzny jest żonaty. I raz żona go złapała tak u stanowego z Rózią; ona wtedy jeszcze do Odessy nie jeździła. Wpada i łup go w pysk, a potem Rózię. Pazurami jej całą twarz rozdrapała, a później, tak jak była, golusieńką z domu wypędziła na ulicę. Gorącą wodą oparzyć ją chciała… Myślę, że pojadę do Rygi. Tam, mówią, dom taki, gdzie same generały chodzą. I nie biją. Gospodyni nie da palcem tknąć.
358 359 360— Żyć po co. No, i cóż z tego będzie, tak czy owak, tu czy tam, zestarzejesz się, zniszczy cię to życie. I co?…
361 362— Czasami dorobi się która, a czasami oficer się zakocha, do domu weźmie. A zresztą co? Jak ja teraz mogę inaczej. I tak przynajmniej nie gotuję, nie piorę, nie biegam z koszami po mieście. Gdybym ja jeszcze suknię miała. Do Rygi trzeba suknię: ot, taką z dekolte — pokazała — jedwabna suknia i rękawiczki, i buciki.
363Zarzuciła mi ręce na szyję i siadła mi na kolanach.
364— Ja ciebie pieścić, całować będę i wszystko, co chcesz, możesz ze mną robić, wszystko, co chcesz. Ale daj mi pieniędzy, daj mi dużo pieniędzy. Dziesięć rubli dasz? Co dasz?
365 366Pieniędzy nigdy mi nie skąpiono. Zgarnąłem, co miałem. Było tego pewnie ze trzydzieści rubli.
367Bejła nie liczyła; poczuła w ręku, że jest dużo: więcej niż dziesięć rubli.
368Z gardła jej wydarł się dziki, ptasi krzyk.
369Zerwała się z moich kolan i naga tańczyć zaczęła przede mną jakiś dziwny, namiętny, szalony taniec.
370 371Kiedym się obudził, Bejła spała. Leżała na wznak z rękami złożonymi pod głową. Wydawała mi się odrażająca, bezwstydna. Nie mogłem zrozumieć, jak mogłem znieść obok siebie to rozpasane, zbrukane ciało. Wstałem i zacząłem się ubierać. Bejła otworzyła oczy i popatrzyła na mnie, nie poznając. Nagle przypomniała sobie. Schwyciła ze stolika pieniądze i zaczęła naciągać koszulę…
372— Ty powiedz — mówiła — żeś mi dał trzy ruble. Inaczej odbiorą mi. — I wybiegła z pokoju.
373Z ciężką i mętną głową wracałem do domu, z poczuciem, żem się dopuścił jakiejś zdrady.
374Przez kilka dni nie miałem odwagi poruszać myśli, którymi zwykle żyłem. Nie czytałem ulubionych książek. Myśli snuły się, bezwładne i nudne. Nad wszystkim innym dominowało poczucie upływania czasu. Przechodziły chwile bezlitosne, a przecież każda z nich unosiła cząstkę mojego życia. Mijały, puste i na wieki stracone.
375W bibliotece mojego ojca wpadły mi w rękę Myśli Pascala[61]; zaczytywałem się nimi teraz. Te potężne, jak skaliste szczyty, aforyzmy wyrażały to, co się działo we mnie. Nie mogłem się zdobyć tylko na rozpacz wiary. Na próżno przypominałem sobie to, co Pascal mówił o duchowym automacie. W ciągu nocy klękałem i klęczałem godzinami całymi na zimnej podłodze. Powtarzałem słowa pacierza i tworzyłem własne rozpaczliwe, namiętne modlitwy. Ale na dnie duszy wiedziałem, że nie będzie z tego nic, co więcej, czułem, że gardziłbym sobą, gdybym uwierzył. Czułem, że byłby to upadek. Ale ludzie żyją przecież — myślałem. Starałem się przekonać sam siebie, że niedorzeczna i upokarzająca jest ta moja straszliwa, przeszywająca na wskroś, jak oszczep, obawa śmierci. Tyle razy marzyłem przecież, że umrę na polu bitwy. Było to na próżno. Wtedy nie pojmowałem śmierci. Teraz stała ona przede mną i patrzyła oko w oko. Jednocześnie zaś rozwinęła się we mnie cicha, przeraźliwa pogarda życia. Myśl, że co noc ciała ludzkie dyszą w namiętnym szale — napełniała mnie odrazą. Miłość, życie wydawały mi się nudną i ckliwą komedią. Z wolna wracałem do swoich dawnych marzeń. Czyniłem to teraz jednak bez wiary już i ze złym sumieniem.
376I dlatego z pewną trwogą myślałem o spotkaniu z Adasiem, i dlatego bałem się, aby spotkanie to nie odebrało mi samej możności marzenia. Wmawiałem sam w siebie, że goręcej niż kiedykolwiek myślę o życiu walki i zmagania się z najeźdźcą.
377Na dnie jednak leżała ławica obojętności.
378Polska, Kondycja ludzkaPolska, niepodległość — i cóż? Czy zmienisz się ty? Czy zmieni się ksiądz Kulesza, stryj Florian, drżący przed swoją kucharką i bity przez nią? Czy życie ludzkie przestanie być tym, czym jest: potworną, cuchnącą niedorzecznością?… Czy nie tak samo rozpłynę się bez śladu, zginę na zawsze pod ciężarem mogilnej ziemi? Czy zmieni się cokolwiek bądź z tych rzeczy?
379Nie. Wszystko pozostanie tak samo bezlitośnie bezcelowe.
380Ale gdyby mi odebrano i te marzenia, pozostałaby już tylko nieznośna, naga pustka.
381Jednocześnie zaczęło mnie drażnić wszystko, co jeszcze przed kilkoma miesiącami przyjmowałem z dobrą wiarą.
382Ojczyzna, BuntNad łóżkiem moim wisiał stary ryngraf[62] z Matką Boską Częstochowską. W dawniejszych moich robinsonadach wojowniczych odgrywał on zawsze wielką rolę. Teraz patrzyłem nań z gniewem. Po co trzymam tu tę blachę?… Puste wydawały mi się wszystkie patriotyczne westchnienia ciotki Emilii. Te wszystkie odsiecze wiedeńskie, Grunwaldy, Jadwigi i święte Kingi.
383Pamiętam, z jakim zdziwieniem spojrzała na mnie Ola, kiedym raz w braku innego audytorium wypowiedział jej, co myślę o książkach, któreśmy niedawno jeszcze czytywali razem.
384— Nie ma co się rozrzewniać nad tymi niedołęgami i mazgajami, przez nich jesteśmy na dnie. Kto kazał królowi Janowi chodzić pod Wiedeń? Papież? Co jemu do papieża? Kościuszko powinien był rozdać ziemię chłopom, szlachtę wywieszać, byłby wypędził Moskali. I po co nam każą myśleć o tym wszystkim? Po co nam nie dają żyć?
385Dziewczynka uciekła i odtąd, ile razy matka jej przy mnie zaczynała jakieś ze swych ulubionych opowiadań, patrzyła na mnie jakby z prośbą czy strachem.
386W parę dni, spotkawszy mnie, powiedziała:
387— Mama nie ma nikogo, tatuś zginął za ojczyznę, więc nie trzeba jej martwić. Mama już stara i nie ma nic prócz pamiątek. Jak ja dorosnę, wszystko oddam chłopom.
388Wtedy ja jednak nie miałem czasu zwracać uwagi na Olę.
389Myśli moje wszystkie pochłonięte były przez jedno: Bóg i śmierć.
390Miewałem chwile, kiedy wszystkie zwątpienia moje wydawały mi się tylko moją winą, kiedy lękałem się, że spotka mnie za nie kara.
391Nie umiałem już wierzyć, ale nie umiałem też sobie wyobrazić świata bez Boga i zbawienia. Pozostawała pustka, ból i strach.
392Toteż drgnąłem, kiedy Adaś w lesie zapytał mnie krótko:
393— Czy ty jeszcze wierzysz w Boga?
394Nie podniosłem oczu i odpowiedziałem sucho:
395 396Adaś wstał i przeszedł się nerwowo po polanie, w końcu rzekł:
397— Jakich ja ludzi poznałem, jakich ludzi. Wiesz, Karakozow[63] wcale nie za wyzwolenie włościan strzelał do cesarza. On był socjalista.
398Pierwszy raz wtedy w rozmowie, nie w książce, spotkałem ten święty wyraz.
399Kondycja ludzka, ZaświatyA Adaś mówił. Mówił, że ludzie schodzą całymi pokoleniami w mogiłę, tam oczekując poza grobem sprawiedliwości i nagrody. Czują więc, że tutejsze życie jest niedorzecznością. Inaczej nie wierzyliby, że istnieje, że potrzebne jest inne.
400— Czy rozumiesz, od czasu, jak człowiek istnieje, ludzie giną z tym przekonaniem, że to, co pozostawiają za sobą, to nie było życie, czują, że nie żyli, że zostali oszukani o życie całe. I cała historia to jest takie schodzenie w grób zamęczonych, oszukanych milionów. I człowiek śmie się nazywać rozumną istotą.
401Teraz zaczęliśmy mówić na przemian, wyrywaliśmy jeden drugiemu zdania, myśli, zwroty.
402Trzeba walczyć o to, żeby człowiek już tu żył, aby nie przeciekało mu szczęście i życie pomiędzy palcami, aby je miał.
403Chłop, Pozycja społeczna, Ojczyzna, Rewolucja— Czy ty rozumiesz — wołał Adaś — dlaczego musiały upadać nasze powstania? Chłop był nawozem wdeptanym w ziemię. Czy mu nie wszystko jedno było, co z niego wyrośnie? I czy nam nie wszystko jedno? Ojczyzna to taki przypadek, jak i wszystko inne. Człowiek wyrodził się ze zwierzęcia. Popowstawały różne jego odmiany. Cóż z tym wspólnego ma rozum? Czy czytałeś Darwina? To wszystko kłamstwo, co oni tu śpiewają, że jego nikt nie uznaje. Cały świat już przyjął jego naukę. To my tylko w Polsce chcemy ocalić się wąchaniem kadzidła. A w Europie powstało olbrzymie stowarzyszenie międzynarodowe dążące do tego, aby świat należał do pracujących.
404I jedna za drugą wybiegały z ust jego idee, jedna od drugiej śmielsza.
405Człowiek — dziecię przypadku, krwi i nocy — sam sięgał po władzę nad sobą.
406— Czy chcesz, czy chcesz walczyć razem z nimi o prawo człowieka, o ludzkość?
407 408Wracaliśmy do domu szczęśliwi i dumni.
409Na jakimś zakręcie drogi spostrzegłem kobietę dźwigającą brzemię drzewa.
410 411Uśmiechnął się do mnie i pojechaliśmy w cwał.
412Kobieta nie przypuszczała, że mijało ją w tej chwili dwóch mesjaszów. Naręcz drzewa nie stała się przez to lżejsza.
413Kiedym zsiadł z konia, schwyciło mnie nagle wspomnienie Bejły i jego ohyda. Wydałem się sam sobie na wieki stracony.
414Ale ja nie wiedziałem wtedy — tłumaczyłem się sam przed sobą.
415Pomimo to schwyciłem Adasia za rękę:
416— Słuchaj — rzekłem — ty wiesz, ja raz, niedawno, skrzywdziłem ciężko kobietę.
417Adaś spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się smutnie.
418— I ty — rzekł — już. — A potem nagle dodał: — myśleć o swoich grzechach mogą tylko próżniacy. Człowiek powinien iść w przyszłość.
419Gdy wymawiał jedno z takich zdań, oczyma prosił o pobłażanie dla jego górności. Był to jego wdzięk.
2
420Adaś Bielecki był naszym dalekim kuzynem.
421Jego ojciec, straciwszy dość znaczny majątek, osiadł w małym miasteczku podolskim i żył z zapomóg, udzielanych mu przez rodzinę. W domu Adasia wszystko żyło wspomnieniami lepszych czasów, plotkami i dewocją. Atmosfera była trudna do zniesienia. Nikt tu nie podnosił głosu. Przeciwnie, wszyscy mówili słodkim, przyciszonym tonem, spotrzebowując niesłychaną ilość wyrazów zdrobniałych. „Stryjeńciuńcia”, „proboszczyczek”, „tatusieczek”, „mamuleczka” — nie schodziły tu z ust. Nie przeszkadzało to bynajmniej temu, że życie ojca Adasia, jego matki i dwóch sióstr schodziło na systematycznym zagryzaniu się.
422Nie umiem sobie wytłumaczyć powstania w takim środowisku Adasia. Poznałem go czternastoletnim chłopcem[64] i od razu zadziwił mnie on stanowczością sądów i zdecydowaniem woli. Organizm jego duchowy musiał albo zginąć w otoczeniu, jakim była rodzina Bieleckich, albo musiał sam z siebie wydobyć własną ochronę. Adaś znalazł ją w ironicznej wzgardzie względem wszystkiego, co go otaczało.
423Nie umiem określić sobie charakteru jego uczuć w stosunku do rodziców i sióstr. Nie był to żaden żal, lecz chłodne i ostateczne zwątpienie, ciche i systematyczne przechodzenie do porządku dziennego.
424W tym środowisku najbliższym nauczył się Adaś polegać wyłącznie na sobie, nie dowierzać żadnej powadze. Przy tym zewnętrzne niedowiarstwo to i ironia rozpościerały się i na niego samego. O sobie samym mówił on tym samym tonem gardzącego pobłażania i szyderstwa, jaki był mu właściwy w stosunku do innych. Trzeba było go dobrze poznać, aby spostrzec, że pozwala on sobie marzyć o rzeczach wielkich i szczytnych, że w głębi serca miał gorące pragnienie wiary i wielką, niewyczerpalną zdolność entuzjazmu.
425Długie lata nie miałem żadnego rówieśnika. Może dlatego w stosunku do mnie dość szybko stopniała odporna powłoka, poza którą zamykał się Adaś ze swym wewnętrznym życiem. W długie wieczory i popołudnia wypowiedzieliśmy sobie wszystko, co zdołały wypracować nasze własne umysły i serca. Niedługiego czasu trzeba było, byśmy zrozumieli, że dla żadnego z nas nie pozostało tajemnicą, jakie pokłady zobojętnienia, niewiary, służalstwa, egoizmu ukrywają się poza obłudą patriotycznego frazesu.
426— Szkaplerzyki[65] — rzekł Adaś z głuchą złością któregoś poobiedzia. — Duszę oni wyciągną tymi szkaplerzykami. Niech albo robią coś, giną, głowami o ściany walą, albo przestaną jęczeć o tej swojej nieszczęśliwej ojczyźnie.
427Gdy doszła nas jakaś biografia Garibaldiego, wpadliśmy w prawdziwy szał. Odtąd nie mówiliśmy o niczym innym.
428Ale od czasu do czasu Adaś zamyślał się:
429— A co my z grzechotnikami porobimy — potem? Toć[66] te wszystkie poświęcane mumie wtedy dopiero powypełzają i pęcznieć będą. Teraz kryją się jeszcze po kątach i zakątkach.
430Nie mogliśmy zrozumieć spokoju naokoło nas i nieustannie przypuszczaliśmy, że dzień każdy może nam przynieść wiadomość o gotującym się wybuchu. Nasłuchiwaliśmy, lecz nie słyszeliśmy nic prócz syku tchórzostwa, bezsilnego wzdychania albo przejrzystej blagi.
431Mojego ojca Adaś szanował za jego milczenie i spokój.
432— Twój stary ma charakter — mówił — on się tak zaciął, że do niego już nic nie dostąpi.
433Natomiast o swojej rodzinie miał zawsze coś do opowiedzenia.
434— Mój tatuńcio — rzekł — po ocaleniu cesarza od Karakozowa iluminację sobie na swój prywatny użytek zrobił i isprawnikowi gratulować chodził we fraku i białym krawacie. A o Berezowskim[67] mówił: „On musi być z Rusinów, bo żaden z Polaków królobójstwem się nigdy nie splamił”.
435Tej wiosny miałem właśnie pojechać do rodziny Adasia, by tam razem z nim złożyć egzamin dojrzałości. Cieszyliśmy się, że spędzimy parę miesięcy razem. Później Adaś miał jechać do Kijowa, gdzie przy uniwersytecie było jakieś stypendium imienia Bieleckich. Ja marzyłem o Petersburgu lub zagranicy. Teraz szczególniej, gdy mieliśmy niewyczerpany zasób tematów i myśli w naszej nowej wierze, uśmiechał się nam ten wspólny paromiesięczny pobyt. Przy tym Adaś nie przestawał powtarzać: „Jakich ludzi poznasz, jakich ludzi”. Wreszcie na początku maja znaleźliśmy się w Niemirowie. Stary pan January Bielecki powitał nas już w bramie.
436— Co za gość! Co za gość! — wołał, rozstawiając ręce. — Wykapany kuzyn Oktawiusz. Gość w domu — Bóg w domu. Chociaż zmienną koleją rzeczy Bieleccy teraz na szaraczki zeszli, ale zawsze, panie dobrodzieju, stać mnie na to, aby takiego gościa przyjąć. Jakbym samego pana Oktawiusza przyjął. Ojczulek pana dobrodzieja statysta, o, ministerialna głowa, dyplomata, panie dobrodzieju. Synek pewnie w ojczulka pójdzie. Niedaleko jabłko od jabłoni. Ja, panie dobrodzieju, na chudopacholskim[68] zawsze koniku, więc i mój dryblas, panie dobrodzieju, uczciwszy uszy, prochu nie wynalazł, ale uczciwość, nieskalane imię, panie dobrodzieju, ojciec przekazał mu i bojaźń bożą, więc i w senatorskim domu wstydu nikomu nic przyniesie.
437Stary pan plótł tak bez końca, gestykulując i podreptując.
438Naród, Modlitwa, Ksiądz, WiaraNadeszła i reszta rodziny.
439— A my właśnie, kuzynku, serce — wołała mama — z majowego nabożeństwa wracamy. Jak mówił ksiądz wikary, jak anioł Nincia się spłakała, a Bincia w tej chwili jest jeszcze zachwycona.
440— Słowo kapłańskie jest pokrzepieniem duszy — rzekł pan January.
441— Nieszczęśliwemu narodowi nic prócz modlitwy nie pozostało. Zlatuje do naszego lochu jak gołębica i ziarnem swoim nas zasila. Ja co dzień padam na kolana i mówię: „Bóg wziął, Bóg da i niech imię jego będzie pochwalone”.
442— A ksiądz Wincenty taki patriota — mówiła panna Nincia — dzisiaj nazwał na głos Matkę Boską — Królową Polską.
443— U… u… — rzekł pan Bielecki — ryzykuje, ryzykuje. Ale Bóg czuwa nad wybrańcem swoim.
444— Albo kiedy mówił — rzekła panna Bincia — „na lwa srogiego bez obawy siędziesz i na okrutnym smoku jeździć będziesz”[69], to już tam na pewno coś innego myślał. Bo ilekroć coś patriotycznego pomyśli podczas kazania, to wzdycha…
445— Ależ nie! — rzekł Adaś. — Obciera nos.
446— Młody człowieku — rzekł pan Bielecki — młody człowieku, zapewniam cię, iż pomimo że na stoliku twoim znalazłem książkę, która wyprowadza człowieka od małpy, jesteś moim synem, a ja nie ścierpię, aby Bielecki ubliżał wierze świętej. Bo co pozostało oprócz wiary? Reszta wszystko przemija, a Bóg jest wieczny, jak powiedział Tertulian[70].
447Siedziałem jak na rozpalonych węglach. Ale Adaś nie robił sobie nic z tego wszystkiego.
448— Pójdziemy do mego pokoju — rzekł. — To — dodał w drodze — stary na twoje powitanie tak się wysadził, ale on ochłonie.
449 450Po chwili z kuchni doleciał nas przeraźliwy krzyk. Płakała jakaś baba, piskliwym głosem wykrzykiwała pani Bielecka, grzmiał sam ojciec rodziny.
451— Zaczyna się — rzekł Adaś. — Nie niepokój się, to kucharka upomina się o pensję, ona to czyni raz na tydzień.
452AlkoholPrzy kolacji zjawił się natchniony ksiądz Wincenty i jakiś urzędnik, nie wiem już, pocztowo-telegraficzny czy sądowy. Urzędnik pił, kieliszek za kieliszkiem, pomarańczówkę, a ksiądz Wincenty bawił damy.
453Od czasu do czasu uważał za stosowne zwracać na mnie uwagę i zaszczycać mnie jakimś pytaniem. Dowiedziawszy się, że chcę jechać do Petersburga, rzekł:
454Ksiądz— Naturalnie, dobrej krwi i szlachetnym tradycjom nie zagraża to żadnym niebezpieczeństwem, ale słyszałem, dużo słyszałem o szerzącej się wśród młodzieży tamtejszej niewierze. W Boga nie wierzą, Kościoła nie uznają, człowieka nazywają zwierzęciem i wolną miłość propagują.
455— Księże dobrodzieju… — rzekła pani Bielecka i pokazała oczyma na córki.
456— A przepraszam — rzekł ksiądz — ale słowo kapłańskie jest jak zefir[71], który kwiatów nie zwarzy, i owszem, czyste lilie zwracają ku niemu swe kielichy i wypuszczają dziwne aromaty.
457— Oni — odezwał się urzędnik — psa zjedli.
458— Kto? — zapytał się pan Bielecki.
459— Nihiliści[72] — rzekł — niedowiarki. Że to przesąd niby. Mieszkają sobie wszyscy razem na kupie, i jeden miał psa. I mogę powiedzieć, wyżła zjedli.
460— Gdy duch święty opuści człowieka, staje się on jako Nabuchodonozor[73] trawą żywiący się — rzekł ksiądz. — A zresztą skoro człowiek jest zwierzę i pies zwierzę, to dlaczego jedno zwierzę nie ma jeść drugiego zwierzęcia? Czy nieprawdaż? I nadziwić się niepodobna, jak mógł im duch zaprzeczenia tak pomieszać rozumy. Bo i cóż mówi ten ich Darwin? Człowiek i zwierzę jedno jest. Otóż jeżeli wziąć Chińczyka albo Murzyna, albo innego dzikiego człowieka i światłem wiary świętej go oświecić, stanie się jak każdy z nas. A czy zdołał kto uczynić to z prosięciem, szczenięciem albo innym zwierzęciem, które lubo[74] koło człowieka przebywa, w naturze zwierzęcej swojej pozostaje.
461Dzieciństwo, Przemoc— Nie biją ich — rzekł urzędnik. — Cała rzecz w tym. Ja bym tam tak. Nie wierzysz, sto rózeg, nie wierzysz, jeszcze sto, i zaraz by ci świeczki w oczach stanęły.
462— Pana dobrodzieja dużo bili — zwrócił się Adaś.
463— Adam, wyrodne dziecko — zasyczał pan Bielecki — zakazuję ci. Ty nie myśl, żeś maturzysta. Ja, ojciec, ci mówię, że jeśli nie przeprosisz szanownego pana i gościa w tej chwili, to ja, ojciec, ciebie własnoręcznie, słyszysz, staropolskim zwyczajem. Ja człowiek starej daty i nie będę zważał na lata.
464 465— Niech ojciec nie próbuje — rzekł przez zęby.
466— Co, co? — pienił się stary. — Jakim tonem do ojca? Przy obcych ludziach. O czasy, czasy. Kiedy Karpiński[75] wracał ze szkół, ojciec, gdy wszedł do izby, chcąc się przekonać, czy syn bojaźń bożą, a szacunek dla rodziców zachował, w twarz go uderzył. I cóż uczynił szlachetny młodzieniec? Do ręki rodzicielskiej się nachylił i do ust ją podniósł. A dziś… Przeprosisz szanownego pana czy nie…
467— Ale cóż tam znowu! — rzekł urzędnik. — Ja się nie gniewam. To, panie, młodość. Ale bo też prawa teraz. Ojciec powinien mieć prawo posłać na policję z kartką: tyle a tyle gorących a świeżych[76]. I wsypaliby, i po wszystkim. A co do tego, czy ja bity nie był, to powiem wprost. Dużom był bity. Ja w seminarium i bursiem[77] się chował. To mogę powiedzieć, więcej niż trzysta razy bity byłem, nie byle jak. Z solą i podniesieniem bili. A ojciec Atanas łozy[78] miał w spirytusie maczane, giętkie a mocne. Bili, i Panu Bogu dziękuję, że bili, do końca życia wspominać nie przestanę. Nacierpiał się człowiek, ale rozumu nabrał, charakteru. Nas w bursie nie bardzo po główce gładzili. Mnie samego, za przeproszeniem, wszy mało nie zjadły… Bo zbytków nie było żadnych. To i człowiek nauczył się grosz i kawałek chleba szanować. A jakże, setnie mnie bili, za to znów ja nie komunista i wiary mojej świętej się nie wypieram, i rodziców szanuję. Ot, co.
468Teraz zaczęła jęczeć pani Bielecka. Tyle nocy nie przespanych, tyle ofiar, tyle zgryzoty i czy jest jaka wdzięczność, jakie uszanowanie? Do ojca jak do równego. Z kułakami[79] na niego gotów by się rzucić. A matka? A matka? Czy jest wdzięczność dla matki, poszanowanie jakie! Matka, to także pewnie przesąd? Oj, mądrość, mądrość. Na to człowiek, sobie od ust odejmując, dziecko rodzone przez te szkoły pcha, aby on potem matkę własną z Darwinem porównał.
469— Rózgi znieśli — rzekł urzędnik — i bicie. Człowiek młody jest, jak ten szczeniak — bez bicia zrozumieć nic nie może.
470 471 472— Rodzice siedzą! — krzyknął pan Bielecki. — Tu nie komuna[80], nie karczma, nie falanstera[81], to jest dom. Uczcij dary boże.
473— Egzamin pojutrze — rzekł Adaś — przygotowywać mi się trzeba. Chodź, Michał.
474I nie zwracając uwagi na nic, wyszedł. Wymknąłem się za nim.
475— Stary — rzekł — wczoraj w karty się zgrał, to i piekło robi. Chodźmy.
476Wieczór był ciepły. Na głównej długiej uliczce niemirowskiej, obsadzonej drzewami, snuły się gromadki spacerujących.
477Jakaś dama, gdyśmy mijali ją, pytała swego kawalera, dlaczego jedne kwiaty pachną, a inne nie pachną?
478— Poznaję ojczyznę moją — rzekł Adaś i zadeklamował:
479
Przeszliśmy w boczną uliczkę ciemną i błotnistą. Dzień był suchy, lecz błoto tu nie zasychało nigdy chyba. Tworzyło się ono zresztą nie tyle z deszczów, ile raczej z pomyj, wylewanych niemirowskim obyczajem z okien prosto na ulicę. Wreszcie podeszliśmy do jakiegoś oświetlonego domu. Adaś podszedł do jednego z okien i zastukał. Okno otworzyło się i wychyliła się jakaś rozczochrana głowa.
480— A to ty, Indyk — przemówiła — wchodźcie.
481W pokoiku pełno było dymu. Na stole stało kilka butelek piwa, leżały rozłożone książki i papiery.
482— Przedstawiam — rzekł Adaś. — Michał Kaniowski, a to, znajomcie się zresztą sami.
483— Michajłow[83] — rzekł młody, szesnastoletni może chłopiec o jasnej, dziwnie sympatycznej twarzy i wysokim czole.
484— Kasjanow — zamruczał właściciel kudłatej głowy.
485— Koruta — odezwał się trzeci, wstając z łóżka.
486Był on dziwnie brzydki. Pośród bladej, skrofulicznej[84] twarzy sterczał wielki, kartoflowaty nos. Małe oczy były nieprawidłowo przecięte, tak że jedno umiejscowione było o wiele wyżej od drugiego.
487— Wroński — przedstawił się ostatni z towarzystwa, wysoki brunet o zapadłej piersi, bezkrwistej twarzy i ciemnych, jak gdyby w stanie chronicznego zapalenia znajdujących się oczach.
488— A gdzież Kot? — zapytał Adaś.
489— Poszedł po wódkę — odpowiedział Wroński, patrząc w ziemię.
490— Znowu? Ej, Wroński, Wroński, źle będzie.
491— Sam wiem, że niedobrze, mówić szkoda — mruknął zagadnięty. — Ja bez wódki myśleć nie mogę. Żyć długo nie będę. No, to przynajmniej umierać chcę przytomny, a nie z zamąconą głową. Jak nie piję, to głowa mi się kręci i myśli są nudne jak para z wrzącej bielizny w pralni.
492— A ty, jak to cierpisz? — zwrócił się Indyk do Michajłowa. — Chwalił się człowiek: „Nie dam pić, nie dopuszczę do butelki”.
493Michajłow wzruszył ramionami i niechętnie rzekł:
494— Taki dzień już, dziś i ja pić będę.
495— Zostaw — mruknął Adasiowi do ucha Kasjanow. — Później ci powiem, nie przeszkadzaj.
496Pojawił się i Kot, to jest właściwie Kotecki, i z kieszeni wyciągnął butelkę okowity[85].
497— Jest — rzekł — w sam raz sześćdziesiąt cztery stopnie.
498Wroński ruszył się spod pieca i jeden za drugim, systematycznie, bez pośpiechu wypił trzy kieliszki. Nalał sobie czwarty i przyglądając mu się, rzekł:
499— Teraz całkiem inna muzyka u nas pójdzie.
500O egzaminach nikt nie mówił. Nie wszyscy obecni zresztą stawać do nich mieli. Michajłow był dopiero w szóstej klasie, a Koruta postanowił nie próbować szczęścia. W małym pokoju szumiało jak w ulu.
501— Wiazowski zwariował — rzekł Koruta, zwracając się do Adasia.
502 503Szkoła, Nauczyciel— Ja dziwię się, jak oni wszyscy nie powariują. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, więc taki siaki i z nas nie dziwi się, że coś podobnego do naszych gimnazjów stać może na miejscu. Ale ty wejdź w nie z żywą duszą i popróbuj w nich żyć — monologował Wroński. — I w samej rzeczy. Pomyśl, jest nas pięćset, sześćset dusz, powiedzmy, ludzkiego materiału, mięsa dla pedagogów. I jest ich osób ze trzydzieści. I teraz przez całe życie mają oni z nas wystrugiwać, co? To, co się im podoba? Nie! Co przepisane. Oni mają nas uczyć nie tego, co chcą i co myślą, a my mamy się uczyć tego, aby nigdy o niczym zdrowego pojęcia nie mieć. No, i co z tego może być? Żółty dom jest i żółtym domem skończyć się wyłącznie może. Uczył człowiek ludzi przez dwadzieścia, trzydzieści lat o Jupiterze[86], Junonie[87], no i uwierzył, że jest on w samej rzeczy Jowisz Gromowładny. I cóż w tym dziwnego być może. Sznurują sobie mózg, jak Chinki nogę, a potem dziwią się, że na nim guzy powyskakują.
504— Przesada — rzekł Koruta. — U nas tak źle nie jest. Sami porządni ludzie. Ot, pojechałbyś ty do Kamieńca.
505— Przesada? — zaperzył się Wroński. — A ty, powiedz mi, aniołku mój, czy dla mnie nie wszystko jedno, jakich obyczajów jest ten tasiemiec, co mnie zjada. Porządni ludzie. Duszę oni mi, ci porządni ludzie, wyciągnęli. I teraz ja umierać będę — daj pokój Michajłow, nie przecz już, jak ty mi pić pozwolił, to ja już wiem, że śmierć idzie, umierającego człowieka ty martwić nie chcesz. Sam chcesz się kieliszkiem trącić. Przesada? A kto mi w głowę androny[88] kładł, że ja oto teraz i umierać będę, same śmiecie w duszy mając. Trójca Święta, dusza i tak dalej bez końca.
506— I cóż robić mieli, program nie oni ustanawiają.
507— Program nie oni ustanawiają, wiem, aniołku najdroższy, a ty na to człowiek się nazywasz, abyś nie pozwolił z siebie maszyny do zabijania ludzi robić. A niech oni powariują wszyscy, niech ich po klatkach trzymają jak dzikie zwierzęta.
508— Daj pokój, daj pokój, rozdrażniasz się niepotrzebnie! — mitygował[89] go Kotecki.
509— Niepotrzebnie — szydził Wroński. — Proszę, łaskawco, tobie dobrze. Ty sobie wiesz, że jeszcze w słońcu pochodzisz, dobrych książek poczytasz, jasnych myśli nachwytasz. Kondycja ludzka, BuntownikA mnie kto życie wróci? Żywot wieczny! A ty daj mi go teraz, kiedyś obiecał.
510— Nie my pierwsi — mruknął ktoś.
511Michajłow stuknął pięścią o stół.
512— Tak, nie my pierwsi. Ciągle i nieustannie u nas i wszędzie zabijają człowieka. Krew na wszystkim. Każdy umierający w nieszczęściu, głodzie, ciemnocie to wieczne oskarżenie. Każda śmierć, każde zmarnowane życie ludzkie to potępienie dla tego, co jest.
513— Więc cóż robić, ty sobie krzycz, nie krzycz, to nic nie pomoże — filozofował Koruta.
514 515— Dopóki człowiek tego nie rozumie, że go zabijają, znieważają, kaleczą — można mu wybaczyć. Ale nam już nie wolno znosić, nie wolno wracać do jarzma. Walka na śmierć i życie. Walka…
516— Aby tam się kiedyś innym ludziom dobrze żyło? — szydził Koruta.
517— Abym ja sam niewolnikiem nie był. Co mnie inne pokolenia? Za siebie walczę, o siebie walczę.
518— Inni także tak śpiewali i pewnie spuścili z tonu — mruczał sceptyk.
519 520— Słuchaj, Koruta, tobie dwie drogi stąd: albo z nami iść…
521 522— Mniejsza o to! Z tymi, co mówią, że nie zniosą koło siebie ani źdźbła krzywdy ludzkiej, że w żadnej krzywdzie udziału nie wezmą, że przeciw każdej walczyć będą… Albo idź precz, tam gdzie nasi nieprzyjaciele.
523 524 525 526— Tu nie ma żartów, jeżeli wam rozmowa tylko w głowie, to ja wam nie towarzysz.
527Rosja, Buntownik— Ale ty wiesz o tym, gdzie żyjesz, wiesz, kto tu rządzi, wiesz ty, jak się ten kraj nazywa?
528— Wiem. Rosja, kraj niewoli, kraj rabów[90] cara Aleksandra, oswobodziciela chłopów[91], ale tam, gdzie ja stąpię, gdzie ja żyję, jak daleko ja sięgnę, tam rządzę tylko ja.
529 530— Katarzyna Pawłowna od męża wczoraj uciekła — rzekł Kasjanow.
531 532 533— Dokąd miała uciec — do matki. Tam płacz i zgrzytanie zębów. Ojciec wrzeszczy, że ją za włosy do męża zaciągnie, matka płacze, kumoszki zawodzą.
534 535— A nic, zamknęła się na cztery spusty i siedzi, oni też czekają. Powiadają, głodem wezmą.
536 537— Mąż? Wczoraj pił. Dziś po mieście biega, znajomym kańczug[92] pokazuje.
538Adaś zaczął mi tłumaczyć. Małżeństwo, PrzemocHistoria całkiem miejscowa. Couleur locale[93], jak się to w teorii literatury nazywa. Wydali młodą dziewczynę za mąż, za kapitana pijanicę. Bogaty miał być, a okazało się, że majątek w karty przegrał. Zdaje się, że na posag liczył. Tymczasem posagu nie ma, więc zwierzę zaczyna bić żonę. Całymi dniami wychodzić nie może z domu, ludziom się pokazać niepodobna: twarz w sińcach, oko podbite. I tak bez przerwy. Tydzień bez bójki nie przechodzi. A dziewczyna była z głową i sercem Człowiek mógłby wyrosnąć. A tak jedna jej droga: powiesić się albo bić się z mężem, kto kogo lepiej.
539Wtem drzwi się otworzyły, wpadł młody trzynastoletni uczniaczek o różowej twarzyczce, ciężko dysząc:
540— Dmitry Antonowiczu! — podbiegł do Kasjanowa. — Siostrę mąż do domu powlókł, grozi, że zabije.
541 542Nagle rozległ się szczęk, to Wroński cisnął flaszką o podłogę.
543— No! Ginąć, to ginąć! A nie będzie tego, abyśmy się spokojnie temu przypatrywali. Mnie i tak śmierć. Niechże wiem przynajmniej, że coś porządnego na świecie zrobię.
544 545— Pijany jesteś, o czym ty myślisz?
546 547— Daj już pokój, ja tylko wtedy trzeźwy, kiedy pijany. A myśli, bracie, to już mam teraz całkiem jasne. Wam się, panowie, mieszać w tę sprawę nie należy. Przydacie się jeszcze, a ja już i tak stracony.
548— Z tego nic — rzekł Michajłow — idę z tobą.
549 550 551 552— Mówić tylko ja będę — prowadź no mały.
553— Tę drogę ja znam. Ogrodem bliżej będzie — rzekł Adaś.
554Istotnie prowadzić zaczął ogrodem po jakichś zarośniętych ścieżkach. Przeskoczyliśmy wreszcie jakiś płot. Nagle doleciał nas nieludzki krzyk.
555— Katia płacze — krzyknął uczniaczek.
556Zawrzało coś we mnie i zastygło. Czułem, że to samo dziać się musi i w innych. Przyspieszyliśmy kroku. Ale Wroński szedł ciągle naprzód wielkimi krokami.
557PrzemocZ domu, do którego podchodziliśmy, wydobywały się wciąż krzyki coraz bliższe, coraz straszniejsze.
558Pod oknami stało kilka postaci. To kucharki sąsiadów i sąsiadki przypatrywały się egzekucji.
559— Z drogi, bydło! — krzyknął Wroński i nie poznaliśmy jego głosu.
560Ktoś próbował zastąpić mu drogę, lecz nagle z niespodziewaną siłą Wroński zadał zagradzającemu drzwi cios tak potężny, że ciemna postać znikła, waląc się na ziemię z jękiem.
561Wroński szarpnął drzwi i otworzył, weszliśmy za nim.
562Przeszliśmy sień i stanęliśmy we drzwiach pokoju. Oczom naszym przedstawił się straszny widok. Przywiązana do poręczy krzesła siedziała młoda kobieta z okrwawionymi plecami. Nad nią stał dieńszczyk[94] kapitana z nahajką w ręku. Z pleców młodej kobiety spływała krew, zębami targała sznurek, którym miała skrępowane ręce. Naprzeciw niej siedział kapitan, niski, o okrągłej twarzy mężczyzna, i palił fajkę. Gdyśmy weszli, wymawiał wyraz „jedenaście”.
563 564Na nasz widok zaniemówił. Zerwał się. Ale jednym skokiem był już przy nim Wroński, prawą ręką uchwycił za gardło i ścisnął. Michajłow wyrwał dieńszczykowi nahajkę, ja z Adasiem rozwiązaliśmy ręce kobiety.
565— Niech się pani ubiera! — krzyknął Wroński. — Michajłow, zajmij się, niech was tu w ten moment nie będzie.
566Kasjanow mocował się z dieńszczykiem, Wroński zaś systematycznie tłukł głową na wpół duszonego kapitana o róg szafy.
567 568Kapitan kopał nogami, pienił się, chciał gryźć.
569Nagle obalił Wrońskiego i wyrwał się. W tej samej jednak chwili Koruta schwycił go żelaznymi ramionami i przygwoździł do krzesła. Wroński podniósł się z ziemi, chrząknął, kaszlnął, krew rzuciła mu się ustami.
570Drzwi skrzypnęły — to kapitanowa uciekała z Michajłowem.
571My skoczyliśmy do Wrońskiego, dieńszczyk zdołał się wyrwać i wyśliznąć.
572Kapitan szamotał się i ryczał. Z ust Wrońskiego płynęła krew dwoma cienkimi strugami.
573 574— Siedź, aniołku, siedź, kanalio, bo na śmierć zabiję. Ja, braciszku, żartować nie lubię. I mnie jest wszystko jedno. Jak raz już bić zacznę, to kości połamię, siedź spokojnie, proszę ja ciebie.
575Rozległo się ciężkie stąpanie: w drzwiach ukazał się uriadnik, sprowadzony przez dieńszczyka.
576Obok uriadnika ukazała się jednak inna jeszcze postać. Był to chudy, średniego wzrostu pan o twarzy Mefistofelesa[95].
577— Quod erat demonstrandum[96] — rzekł. — Naturalnie, Wroński, Bielecki i Kasjanow, Michajłowa spotkałem w drodze.
578Spostrzegł jednak krew płynącą z ust Wrońskiego i zmarszczył brwi.
579 580— Puść pan kapitana — zwrócił się do Koruty.
581Kapitan pienił się i krzyczał:
582— Aresztować, aresztować, zakuć w kajdany tego oto zbira — wskazywał na Wrońskiego — i tę gonić. — Tu użył silnego wyrazu. — Ja jej pokażę… Aresztować, aresztować!
583Pan w szarym kapeluszu, inspektor gimnazjalny Kuźniecow, podszedł spokojnie do pieniącego się kapitana i położył mu rękę na ramieniu.
584— Kochany panie kapitanie — rzekł — co pan byś powiedział, gdyby panu świnia wpadła do ogrodu i zniszczyła ulubione pańskie, z wielkim trudem wypielęgnowane drzewko?…
585— Jak świnia do ogrodu wpadł — zawołał kapitan — tak właśnie…
586Nauczyciel— Ciszej, kochany panie — rzekł Kuźniecow. — Widzi pan tego chorego człowieka. Tak? Otóż od lat dwudziestu kilku, jak jestem nauczycielem, to był mój najlepszy matematyk, najlepsza głowa, jaką ja spotkałem. Na dwadzieścia kilka lat jedna jedyna, o której sobie mówiłem: w biografii tego człowieka będzie napisane, że nauczycielem jego był Wasyli Andrejewicz Kuźniecow. I to, widzisz pan, była moja nadzieja, moje marzenie. Teraz pan wie, jak ja muszę nienawidzić człowieka, który mi tę nadzieję zniszczył. Jeżeli on nie wyzdrowieje, to ja panu radzę zniknąć raz na zawsze, panie Moroszkin, bo ja jestem spokojny i systematyczny człowiek. Za tę jedną dzisiejszą historię z żoną pana można by daleko zaciągnąć. I jeżeli temu człowiekowi coś się stanie, to ja pana potrafię daleko zaprowadzić. Ani się pan obejrzysz, jak fiut ordery, fiut szlify i może jeszcze coś na dodatek: szara kurteczka. Ja się nie interesuję ludźmi, panie Moroszkin, ale jeżeli pan ma coś na sumieniu, to ja to już odnajdę. Więc na przykład jest jakaś historia z Awdotią idiotką, odkopie się tę historię. Uważasz pan, panie Moroszkin, takie historie, jak pan, ma w Rosji na sumieniu dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na sto. Dopóki się na nie nie zwraca uwaga, wszystko w porządku, ale gdy się uwaga zwróci: fiut! zamiast dżentelmena jest katorżnik. I innej różnicy, panie, pomiędzy dżentelmenem a katorżnikiem nie ma. A teraz ja już na pana zwrócę uwagę, panie Moroszkin. I tak, na przykład, napisze się do naczelnika korpusu, że ja jako inspektor gimnazjum zwracam uwagę, że pański pobyt w tym oto miasteczku stanowi przedmiot zgorszenia dla wychowańców powierzonego mojej opiece zakładu. Uważa pan, lepiej, żeby pan zauważył, że w tym miasteczku klimat panu nie służy. O wiele lepiej. I abym ja pana już nie spotykał, panie Moroszkin. I jeżeli pan jest nabożny, daj pan na mszę, aby ten oto człowiek wyzdrowiał. Bo inaczej będzie źle, panie kapitanie Moroszkin. I uważa pan, pańska żona jest obecnie w moim domu, u mojej żony. I tam lekarz, pułkownik Sachs, spisuje protokólik z pleców pańskiej żony. A zwracam uwagę pańską, że żona pańska zostanie u mojej żony, która jest osobą chorą i potrzebuje spokoju. I ona musi mieć spokój… będzie miała spokój, bo z ludźmi niepokojącymi moją żonę ja się sam już załatwię. A wy, dżentelmeni — zwrócił się do uriadnika i dieńszczyka — precz stąd i trzymać mi język za zębami… Ciebie, kochanku — zwrócił się do dieńszczyka — do poprawczych rot[97] posłać zawsze można, a ciebie, luby[98] obrońco porządku, też by ze służby trzeba, żeś nie słyszał, co się tutaj dzieje. No, a teraz — fiut. Serwus, panie kapitanie. I proszę bardzo, niech ja pana nie spotykam. Bo oprócz idiotki Awdotii coś więcej jeszcze się znajdzie. Pomóżcie mu wyjść — rzekł, wskazując na Wrońskiego — wsadzić na dorożkę i do szpitala gimnazjalnego. A panom też języczki za zębami trzymać radzę, z dyrektorem zaś ja sam pomówię.
587— To jest człowiek — rzekł Indyk do mnie, gdyśmy wsiadali z Wrońskim do sprowadzonej dorożki. — Teraz już można być spokojnym o Katarzynę Pawłownę. Kim się Kuźniecow zajmie, ten już może spać spokojnie.
588Wroński mówił na wpół do samego siebie.
589— Teraz chciałbym żyć, słyszeliście, co on mówił. Choć pięć lat, choć trzy lata żyć. Już jakbym ja pracował. Już teraz, bracia, żadnej wódki. Ani kropli. Ach, jakby to dobrze było żyć. Poczciwie. Wasyli Andrejewicz, jakby mi ktoś duszę pocałował. Można pocałować duszę. Poczciwy, jeszcze choć rok żyć. Teraz już ja wiem. Jeszcze można by coś robić, ach, jaki żal, że będzie trzeba umierać.
590— Będziecie żyli — rzekłem, dusząc się łzami.
591— Zostawcie… nie… pewno nie… Skąd ma siła być. Takie życie. A ona nie przebacza — natura; jej wszystko jedno. Zrównanie[99] ci zawsze wypisze: , i śmierć. Basta cosi[100], jak powiada Herzen[101]. Zazdrościłem zawsze Herzenowi. Jaki on szczęśliwy był. Pomiędzy takimi ludźmi żył. Takich miał przyjaciół. Morze, góry, muzyka. I ludzie jak morze i jak muzyka. Nie chciałoby się umierać. Na południe pojechać i mieszkać sobie w białym, czystym domku. Śpiew żeby był. Okna otwarte na morze. I myśleć, myśleć. NaukaWy nie wiecie, co to jest matematyka! Wy myślicie: liczby, liczby! Nie! A ona śpiewa, gra — jak kryształ. Cała dusza tonie w dźwięcznym, przejrzystym krysztale. Słońce niechby chodziło po błękitnym niebie. I zawsze piękne kobiety, wolni ludzie. Aby nikt nikogo nie śmiał tknąć. I inna mowa nawet niechby! Niechby nikt tą przemierzłą, niewolniczą mową nie mówił. Wziąłbym to wszystko za gardło i tak tłukł, jak tę podłą, bydlęcą, pijaną głowę. Szkoda, żem nie ubił. I skąd to jest? Tam, tu, wszędzie naokoło i w nas taka cisza, taka święta cisza. Nauka, ŚmierćAch, bracia, jak ja kochałem zawsze ciszę. Matematyka to taka cicha, cicha, głęboka muzyka. Milczenie a harmonia. Taki najpełniejszy, złoty ton. I już nic. I skąd to wszystko. Brud, krzyk, krew. Cisza, cisza. Żebym ja wiedział, że ona jest, to niechby sobie nie było Wrońskiego — matematyka, cóż! Że mnie by łopuchy[102] wyrosły, a ona by i tak była, jak zawsze jest. To tylko jedno wiedzieć. I jeszcze posłuchać, jak ona święcie milczy. Tylko to. A potem niechbym sobie już umarł. Tylko nie, tu umierać, nie tu! Tu ludzie na cmentarzu jeszcze się po twarzy biją. Ach, nie tu! A! najlepiej byłoby jeszcze żyć choć parę lat. Wasyli Andrejewicz poczciwy. — Głowa jego płonęła. Miał silną gorączkę i zaczynał bredzić. — Wielkie integralne zrównanie[103] — mówił. — Cisza… I cóż ja tam sobie, zbłąkany dyferencjał[104]… W rachunku muszą być pomyłki. Jeżeli człowiek jest pomyłką, to nie może wiedzieć nic o całym równaniu, a ona jest i z nas tak się błękitnie śmieje.
3
592Każdą swobodniejszą chwilę spędzaliśmy teraz przy łóżku Wrońskiego. Leżał on w szpitaliku uczniowskim, czystym białym domku w ogrodzie. Kwitnące bzy i akacje zaglądały do niego przez okno. Dwa czy trzy razy przysłała mu bukiet róż pani Kuźniecowa. A raz, jakoś w parę tygodni, przyniesiono duży pęk kwiatów z bilecikiem: „Katarzyna Moroszkinowa”.
593Pani Moroszkin wyjeżdżała właśnie tego dnia z naszego miasteczka. Sterroryzowany przez Kuźniecowa kapitan wydał jej paszport[105] i jeszcze jakiś dokument, mający jej ułatwić uzyskanie rozwodu.
594ChorobaZe zdrowiem zaś Wrońskiego nie szło wcale ku lepszemu. Gorączka nie ustępowała i chory tracił siły z dnia na dzień. Po dniach całych leżał teraz bez ruchu, nic nie mówiąc, myśląc o czymś czy marząc z przymkniętymi oczami. Pod wieczór dopiero zaczynał się ożywiać. Twarz płonęła, oczy błyszczały i niepodobna było go zmusić, aby się nie wysilał i nie męczył mówieniem.
595— Mój mózg — mówił — przeczuwa wielkie bezrobocie i funkcjonuje teraz całą siłą pary.
596Siedzieliśmy u niego do późnej nocy i zwykle ktoś z nas zostawał przy nim. Zachodził często i Wasyli Andrejewicz. Jakoś w kilka dni po wypadku, dla rozweselenia chorego, opowiedział, jak uchronił nas od dyrektorskich gromów.
597
Dyrektorem gimnazjum była istota z wyglądu uderzająco podobna do samowara. Człowiek niesłychanej dobroduszności, ale pełen dziecinnych ambicji i histerycznie babskich kaprysów. Pod wpływem jakiejś ideé fixe[106] lub uporu stawał się niepoczytalny i mógł być szkodliwy. Wszystko zależało od tego, z jakiej strony zostanie mu przedstawione zajście.
598Wasyli Andrejewicz pojechał tego wieczoru prosto do klubu. Tam w małym pokoiku można było zawsze zastać Tichona Wasiljewicza Tichonrawowa i Łukę Iwanowicza Zieleniewskiego.
599Łuka Iwanowicz był klasykiem niezmiernie niskiego wzrostu, o głowie całkiem łysej, bezwąsej, z kępką włosów na podbródku; czynił wrażenie misternej figurynki japońskiej, z kości słoniowej wystruganej.
600W klubie spotykali się oni z dyrektorem codziennie już od niepamiętnych czasów. Zaczynali wieczór od partii bilardu. Grali jednak pośpiesznie i bez przyjemności, jakby tylko dla pozoru. Po skończonej partii udawali się do małego zacisznego pokoiku — i właściwa przyjemność zaczynała się dopiero. Przede wszystkim Łuka Iwanowicz wyciągał z kieszeni małe wydanie Sofoklesa[107] i pedagogowie odczytywali sobie, skandując, jakąś scenę. Potem żądali herbaty i Tichon Wasiljewicz opowiadać zaczynał o swojej planowanej wycieczce do Monte Carlo[108].
601Od lat dwudziestu kilku marzył o tym wieczorami, jak to on pojedzie do Monte Carlo, wróci do Rosji, kupi sobie willę na Krymie, będzie hodował róże i czytał klasyków. Łuka Iwanowicz wysłuchiwał codziennie niemal całego tego planu, w momencie jednak, gdy szczęśliwy dyrektor rozbijał już jeden bank za drugim i obładowany pieniądzmi myślał o powrocie, Łuka Iwanowicz przechodził do opozycji.
602— I na nic panu się to nie przyda — rzekł — gdyż zaraz pana zabiją i pieniądze zabiorą.
603 604— Bardzo prosto, tam już są całe szajki poorganizowane i śledzą. W przedziale wagonu pana zarżną i wyrzucą przez okno.
605— Kupię sobie przecież rewolwer — bronił się dyrektor.
606— Jeszcze lepiej, z pańskiego własnego rewolweru pana zastrzelą, oszczędzi pan im kosztów — ciągnął swoje nieubłagany Zieleniewski.
607 608 609— Kwiatem? — dziwił się dyrektor.
610— I cygarem można otruć albo tabaką, ot, po prostu powącha pan i koniec.
611— Nigdy nie biorę tabaki od obcych.
612— Doskonale się zabija też kurarą[109]. Mam zatruty kamień w pierścionku, przechodząc, drapię pana w rękę, nibym niechcący w ścisku sygnetem zawadził. — Excusez monsieur![110] — A okazuje się, że nie excusez, a Requiem aeternam[111].
613— Przecież każdy nosi rękawiczki.
614— Pieniądze także można zatruć — wywodził Łuka Iwanowicz. — Taka zatruta paczka banknocików, liczy pan, a z niej wydobywa się niedostrzegalny pyłek, dostaje się do nozdrzów[112], do ust i fiut.
615— Ludzie wygrywają przecież… — bąkał całkiem już struty dyrektor.
616— I zabijają ich też. Gdyby nie policja!
617I Łuka Iwanowicz zaczął opowiadać o zręczności detektywów. Zostać szpiegiem było tajnym marzeniem Zieleniewskiego. Co dzień, przed zaśnięciem i rano, pijąc lurkowatą kawę, snuł przed sobą plany fantastycznych pościgów, rozpływał się nad cudami przenikliwości i przebiegłości, jakich by dokazał.
618Sędzia śledczy musiał pisać do kuratora okręgu, aby zakazał Zieleniewskiemu mieszać się do śledztw, gdyż dzięki hałasowi, jaki wszczynał on około każdej sprawy, kilku niebezpiecznych zbrodniarzów ukryło się spod oka władz. Znany był wypadek, że energicznie poszukiwany przez policję włamywacz mieszkał długie miesiące, jako lokaj, u Łuki Iwanowicza i pomagał mu w tropieniu przestępstw popełnionych przez samego siebie.
619— Szkoła, NauczycielKażdy z nas, panowie, musi wytworzyć w sobie jakąś manię, która by go chroniła od prawdziwego obłędu — mówił Kuźniecow — i doprawdy najstraszliwsi są ci, którzy traktują poważnie sam swój zawód, taki, jakim jest, bez żadnych ozdób i przesłon. Różnych ludzi widywałem pośród rosyjskich pedagogów w ciągu dwudziestu pięciu lat: i oprócz pijaków ostatecznych nie spotykałem pośród nich normalnego człowieka. Żywy człowiek musi czymś żyć. A żyć teraźniejszą szkołą może tylko jakiś Torquemada[113]. I zdarzają się, zapewniam panów, zdarzają się całkiem inkwizytorskie natury, talenty pierwszego stopnia.
620Torquemadą nasz dyrektor nie był, ale w jego spasłym ciele tkwiły słabe, babskie nerwy i nachodziły na niego kaprysy i uniesienia całkiem nieprzewidziane. „Grymasi jak popadia[114] w ciąży” — wyrażał się Kuźniecow.
621Jednym z kaprysów dyrektora było tropienie przyszłych nihilistów. Po zamachu Karakozowowskim na skutek jakiegoś okólnika ministerialnego mania ta wzmogła się jeszcze. Opowiadano anegdotki o przemowach dyrektorskich, mających wpłynąć na umoralnienie wychowańców.
622NauczycielOfiarę swoją dyrektor zapychał wystającym brzuchem do jakiego kąta swej kancelarii i podreptując przed nią i wymachując krótkimi rączkami, rozpoczynał swoje filipiki[115]:
623— Nihilista, socjalista — piszczał swoim rozbitym, babskim głosem. — W Boga nie wierzysz, żaby krajesz, Cyceron[116] ci się nie podoba. Homera nie uznajesz. Buty wyżej stawiasz od Iliady, co? He? Autorytetów nie uznajesz. Co tobie autorytet. Ja mam siwe włosy. Ale tobie tylko żaba, żaba! Żaba i skalpel. A ty mi znajdź sumienie skalpelem, co? Siwe włosy przesąd — ty myślisz sobie — ot, także się rozgadał — a właśnie ja ci pokażę, kochanku mój, także miałem ideały, także byłem młodym. Ale za moich czasów my, młodzi ludzie, słuchaliśmy Granowskiego[117]. Tak. Ja, jakem Sofoklesa w oryginale czytać zaczął, świecę do kościoła kupiłem. He! Panu Bogu trzeba podziękować. Antygonę Sofokles napisał, a dlaczego Sofokles, skąd Sofokles?… Wy mówicie: materia. Pewnie, pewnie z waszej materii Antygona wyskoczyła… Tu Granowski nieboszczyk… ale co wam, wam byle Moleschott[118]… chemia… Już w Grecji byli sofiści[119], ale taki Plato[120]… nie śmiej się, żółtodziobie, nie śmiej się… Już nie tacy, jak ty, z Platona sobie podrwiwali, a na dobre nikomu nie wyszło. Postępowy jaki! Ja także jestem postępowy. Tak jest, ja ci mówię, mam siwe włosy, a postępowy jestem a dlaczego postępowy, bo mlekiem klasycznym wykarmiony… O, kalos kagathos[121]! Humanitas[122]. Znają was! Encyklopedyści[123], ci także myśleli. Condorcet[124] musiał otruć się. A ty myślisz, pierwszy raz od was dopiero świat uczyć się będzie. No, proszę, proszę, naucz ty starego człowieka. Pokaż ty mi swoją żabę. Już ja was znam.. Teraz ogon pod siebie, a potem w krzyk. Ty teraz tak, a ja tobie siak. Wam wszystko żarty. Ty najpierw w Boga nie wierzysz, a potem wszystko na bok. Matka — przesąd! Ojciec — przesąd! Ja — przesąd! Antygona! Miłość do brata. Jaki tam brat. To wszystko zacofanie, a ja właśnie powiadam, że nic z tego nie będzie. Już ty mi swego jadu nie wypuścisz. Matkę zarżniesz, Boga z nieba ściągniesz, mnie zabijesz, cesarza zabijesz, Grigorja Karłowicza zabijesz. A wszystkiego tego nie będzie, bo ja ciebie dzisiaj jeszcze wypędzę.
624Grygoryj Karłowicz był jednym z pedelów[125] gimnazjalnych, szczególniej znienawidzonym przez uczniów.
625Zaspokoiwszy swoją żądzę krasomówczą, dyrektor zazwyczaj łagodniał i sprawa najczęściej kończyła się na oratorstwie.
626Przyszedłszy do klubowego pokoiku i przywitawszy się, Kuźniecow od razu zaatakował z najczulszej strony.
627— Kapitan Moroszkin twierdzi, że klasyczne wykształcenie wpływa ujemnie na charakter młodzieży.
628 629— Jak pan powiedział? Kapitan Moroszkin? Zaraz napiszę do dywizyjnego generała. Kapitan Moroszkin podkopuje podstawy, klasycyzm jest podstawą uczuć obywatelskich, on każe nam uszlachetniać siebie.
630— Kapitan mówi, że klasycyzm nie zgadza się z naszym klimatem.
631— Stary sofizmat[126]. Człowiek pod każdą strefą jest człowiekiem. Ja się pytam pana, czy stopień szerokości geograficznej rozstrzyga o pojęciach moralnych. Ja pana bardzo proszę, niech mi pan odpowie.
632— Ależ to nie ja, to kapitan twierdzi, że klasycyzm wyradza całkiem niewłaściwe pojęcie o stosunkach ludzkich.
633— Całkiem niewłaściwe! Wielki filozof Hegel[127] z Antygony wysnuł całą teorię prawa. Ale co nam Hegel. On musi być nihilistą, ten kapitan. I w armii jest ten jad. Jutro powiem rotmistrzowi żandarmów jedno tylko słowo: Hegel i Granowski. On już mu pokaże. Poczekaj no, gołąbku, klimat niewłaściwy. Oni ci właśnie klimat zmienią. On się Czernyszewskiego[128] naczytał. Klimat, proszę! Dotychczas był Bóg, a teraz już tylko klimat się zaczął. Kwiatami zabiją albo tabaką — Łuka Iwanowicz mówi. A dlaczego zabił? Ja nie winien. Klimat winien. Już ja ci pokażę, jak młodzież demoralizować. Ja się pana pytam, kto tu rządzi: ja czy kapitan Moroszkin? Jedno słowo tylko: ja czy Moroszkin? Więcej nic. Dobrze, dobrze. Naturalnie. Panu tylko matematyka, fizyka eksperymentalna. Pięknie. Bardzo pięknie. Niechaj rządzi kapitan Moroszkin, niechaj rządzi. Ja jutro przyjdę i powiem na głos: Boga nie ma, Sofoklesa nie ma, jest klimat, więcej ani słowa. I my mamy rząd, mamy policję. Pięknie. Ja się tylko rotmistrza żandarmów zapytam, czy wolno Moroszkinowi uprawiać nihilizm.
634— Ale poczekaj pan — przerwał Kuźniecow — bo to od tego się zaczęło. Zaraz. Wroński twierdzi: nie powinno się bić kobiet, szczególniej nahajką — a Moroszkin w krzyk: aresztować, aresztować, klasyczne wychowanie!
635— Otóż to, otóż to — dreptał dyrektor — ja mówiłem, to wszystko Czernyszewski. Kobietę odstąpić można przyjacielowi jak rzecz. W Grecji były wypadki, ale to w innym okresie, a Plato tylko radził. Zresztą hetery[129] odznaczały się wykształceniem. Ale człowiek pochodzi od małpy, więc cóż matka? Matka — przesąd. Żona — także przesąd. A cóż jest? Nic nie jest. Naturalnie, a potem mówi się, że można bić nahajką. Bardzo dobrze. Rodzina jest podstawą państwa? Tak czy nie? Pytam się pana, jak według pańskiej trygonometrii — czy to także tylko klimat? Czy wolno w naszym klimacie burzyć rodzinę…
636— Ale, bo nie pozwoli pan mi przyjść do słowa. Moroszkin więc kazał swojemu dieńszczykowi bić żonę nahajką…
637— Naturalnie, tego się można było spodziewać. Tylko tego. A ja panu powiadam, że tego nie ścierpię. Tu jest młodzież, tu jest gimnazjum, ja jego każę w kajdany zakuć, ja go nihilizmu nauczę. Ja się pytam, gdzie tu są żandarmi? Czy my mamy jeszcze jaki rząd? Potem dziwią się, że jest Karakozow. On się też Moleschottów naczytał… w gazetach było. Oficer zamiast ikony w rogu trzymał dzieła Moleschotta, a przed nimi lampkę palił. No tak i co wyszło? Potem pułkownika przed frontem w ucho ukąsił… Jeżeli tego Moroszkina na Sybir nie wyślą, to ja wyjeżdżam. Ja mam też żonę. Co to dla niego znaczy! Dzisiaj swoją żonę nahajką, a jutro moją. A później powie: klimat taki, upały!
638— Właśnie Wroński i tak już jest w szpitalu, ciężko chory, pluje krwią…
639— W tejże chwili aresztować i wysłać z miasta przed sąd wojenny. Piszę do samego cesarza. Czy urzędnik ma prawo mieć spokój rodzinny? Czy wolno kapitanowi burzyć rodzinę i kąsać uczniów?
640— On go kopnął — ośmiał się Kuźniecow.
641— Wszystko jedno. Różne są formy zezwierzęcenia. Naturalnie. Czernyszewski napisał, że człowiek jest zwierzę, dlaczegóż on nie ma kopać. W tej chwili idę tam. Sam mu pokażę… I trzeba mu odebrać tę nieszczęśliwą kobietę.
642 643— Bardzo dobrze, ja tu nihilizmu nie ścierpię. Pan kapitan u mnie zaśpiewa. Ale Wroński, Wroński nigdy dobrze nie skandował Sofoklesa.
644— Tłumaczył bardzo dobrze Platona — rzekł Łuka Iwanowicz.
645— Niezawodny znak. Kalokagatia. Zawsze powiadam: albo nihilizm, albo Sofokles; albo Platon, albo Czernyszewski. A teraz jest pięknie: już się Moroszkin pojawił…
646— Więc możecie, panowie, być całkiem spokojni. Gdyby Moroszkin próbował się skarżyć, już go nasz dyrektor ubierze, że się wyplątać nie będzie mógł.
647Jak wspomniałem już jednak, Moroszkin skarżyć się nie odważył. Bardziej niż dyrektor przeraził go sam Kuźniecow. I nie tylko nam, ale i żonie jego nic już z tej strony nie zagrażało.
648Natomiast natura nie przebaczyła. Stan zdrowia Wrońskiego nie pozostawiał już żadnej wątpliwości, że jego zrównanie zostało już w zasadzie rozwiązane, że lada dzień scałkuje[130] go w sobie wielka cisza.
649Uśmiechnął się słabo, kiedy Kuźniecow zakończył swe opowiadanie słowami:
650— Widzicie, panowie, że i nasza rosyjska konstytucja ma swoje dobre strony.
651— Tak, tak — mówił po odejściu Wasyla Andrejewicza — ma swoje dobre strony życie rosyjskie i wszyscy oni dobrzy, i bez żadnej złości. A tak po troszeczku człowieka rozlizują. Nie ma żadnej tyranii nawet, wszystkich choć do rany przyłóż — a ty giniesz tak, jakby ktoś umyślnie pragnął twojej zguby. I spytałbym się ja Tichona Wasiljewicza, dobrego człowieka, ile pokoleń on już tą swoją dobrocią dławić i dusić pomaga? Nie, syneczku kochany, ty sobie tylko głowę napakuj głupstwem wszelkiego rodzaju — a złego ja ci nie życzę nic.
652— Nie jego wina — rzekł Koruta.
653— Już byś ty teraz przynajmniej dał spokój. Drażnić przestań. Jedyny człowiek, któremu coś zawdzięczam, jest moja matka. Z tą przynajmniej wiadomo, czego się trzymać. Od razu, jeżeli ty jej wszystkich zębów nie pokażesz, żywym zje.
654Egzamina szły swoją koleją, a zdrowie Wrońskiego topniało.
655Matka, ŻonaNa posłane do rodziców jego zawiadomienie o chorobie nadszedł list matki:
656„Krawiec Mendel za komorne nie zapłacił, a Łyska wprawdzie ocieliła się, ale cielę zdechło. Ojciec przegrał w karty rubla, a Praskowia kucharka stłukła pół tuzina talerzy. Ja od piętnastu lat jestem chora, a do łóżka nie kładę się, bo obowiązek swój macierzyński znam. Lewe oko całkiem prawie widzieć przestało, a pod łopatką strzyka. Pomimo to pracuję i myślę wciąż, skąd by pieniędzy dostać, aby tatuś twój najdroższy miał co w karty przegrywać. Leży teraz i wzdycha żółty jak cytryna z pijaństwa. Pan Bóg skarał mnie za grzechy takim mężem, a i z dzieci, widzę, pociechy żadnej nie ma. Na pijaństwo i rozpustę żadnych pieniędzy nie wystarczy. W przeszłym miesiącu posłałam ci nowe spodnie. Mendel za nie dziesięć rubli z długu sobie odciągnął[131]. Jak człowiek o Bogu pamięta i o matce nie zapomina, błogosławieństwo boże jest z nim”.
I tak dalej bite cztery strony.
657 658— Otóż to: wierna fotografia duchowa — z oryginałem zgodne!
659ChorobaW pierwszych dniach i tygodniach choroby interesowały go jeszcze wydarzenia zewnętrzne. Z wolna jednak wszystkie myśli jego skupiały się na śmierci, czynił wysiłki, aby myśleć o czym innym. Myśl jednak zawsze krętym biegiem wracała do tego samego przedmiotu.
660— Kondycja ludzkaZdumiewająca rzecz — mówił raz. — Ja żyję. Bardzo pięknie. I niby to jest: ja, coś oddzielnego, samo za siebie. Teraz czym będzie moje życie? Tym lub owym, zależnie od tego, gdzie się urodzę. Tu czy w Ost-Indii[132], w Chinach, o sto lat wcześniej albo później. Więc właściwie mnie nie ma, a jest to, co daje mi wszelką treść, wszystkie myśli i uczucia. Nie kocham ani nie nienawidzę innych rzeczy, jak tylko to, co jest w społeczeństwie. Matematyka na przykład. Czy ja właściwie znam matematykę? Nie. Za lat sto już tam będzie wiele nowych rzeczy. Więc właściwie mnie nie ma. A jest sobie tylko jakieś ono. A tymczasem umieram ja sam, raz na zawsze, niepowrotnie. Nic mi nie wróci tego, co mi odjęte zostało. Dzień za dniem, godzinę za godziną coś wykradało mnie samemu sobie. Czy to nie można oszaleć od tej myśli? Nieustannie umierają ludzie, umierają naprawdę bezlitośnie… tymczasem nie zaznali nic, nic z prawdy, nic z właściwego życia. Człowiek dotąd wcale jeszcze nie żył. I my tak wszyscy kradniemy sobie wzajemnie życie. Jak ludzie tego zrozumieć nie mogą, jak nie mogą zrozumieć, że ja mogę być tylko tym, czym ci inni mi być pozwalają. My ciągle się bawimy. I przyjedzie do mnie teraz mamuleczka i powie: synku, przebacz — wiem, że nie przyjedzie, ale powiedzmy tak. I cóż stąd. Ta, psiakrew, nic mi nie przebaczy. Twój czas przeszedł i raz na zawsze koniec.
661 662— Koruta, czy ciebie nie drażni twój nos… Ja całe życie nie mogłem znieść swoich chudych, pałąkowatych nóg i długich rąk. I teraz sam myślę, że w gruncie rzeczy to powinno być zniszczone. Ale twój nos! I ty tak na całe życie już zostaniesz. I nic innego ci już tego nie wynagrodzi. Dlaczego ty jesteś taki brzydki, Koruta. Człowiek nie powinien być brzydki. Miłość, Pieniądz, Książka, BiedaJa tak bym chciał, aby mnie kochała kobieta. Taka prawdziwa kobieta, o pachnących włosach, pięknych oczach. Mnie nigdy nie pocałowała żadna kobieta z miłości. Wszystko było za pieniądze po pijanemu. I takem w życiu nic nie miał, tak całkiem nic. Zawsze myślałem: zbiorę pieniądze, kupię sobie całkowite wydanie Helmholza[133], dużo, dużo książek. I teraz ja już nigdy nic nie przeczytam. Nie powinno się marnować czasu. Nie powinno się nigdy czekać. Biedakom mówią, aby byli cierpliwi. Nie trzeba być cierpliwym, trzeba brać, brać. Dobrze już, że mnie nie będzie, tak dobrze. Rano, kiedym się budził, brzydziłem się sobą, jak ktoś, co ma włożyć brudną bieliznę, bo innej nie ma. I tak mi już będzie dobrze, tylko żeby to już niedługo było. I żeby jeszcze jeden dzień piękny. Dużo słońca, kwiaty. Jeden dzień.
663Nie usiłowaliśmy mu zaprzeczać, przekonywać go, że nie umrze. Spostrzegliśmy, że go to drażni.
664Pijaństwo— U nas teraz w domu wielkie pranie — mówił któregoś dnia — początek miesiąca. Ojciec jeszcze trochę pieniędzy ma i po szynkach[134] się włóczy albo u Łukerii siedzi — baba taka jedna jest. Po twarzy go bije, ale ludzkie słowo dla niego ma. Matka chodzi po pokoju i milczy. Ona tak w milczeniu jak nóż się szlifuje.
665Śmierć, KsiądzWreszcie stało się rzeczą jasną, że dni Wrońskiego są policzone. I jednego poranka stała się rzecz nieprzewidziana. Zjawił się pop i diaczek[135]; Wroński — o tej porze zwykle był apatyczny — zerwał się, siadł na łóżku, nastroszony jak ptak, chudy i straszny.
666Oprócz mnie nikogo nie było przy nim.
667— Nie potrzeba — krzyknął Wroński. — Nie potrzeba.
668Pop zaczął mówić jakieś frazesy, wspomniał o sądzie wiekuistym, o grzechach.
669Wroński trząsł się na całym ciele.
670— Nie chcę, nie chcę, nie wierzę, w nic nie wierzę. Dajcie mi umrzeć spokojnie, śmierci mi nie odbierajcie przynajmniej.
671Pop nie zrażał się, podszedł bliżej, Wroński go schwycił za rękę.
672— Żywych, żywych ratujcie, umarłym dajcie spokój. Kobieta "upadła"Tuż przy waszej cerkwi jest dom, gdzie dziesięć dziewczyn dzień po dniu ginie. Co noc są sprzedawane po wiele razy. Pójdź tam i zobacz, pójdź tam wieczór z krzyżem i zbaw je. Albo pójdź wieczór na stary ogród i tam zobacz tych, co po lochach żyją razem z dziećmi, kobietami, starcami. Tam pójdź. O, mój Boże. Ja nie chcę od was nic. Nic. Wy wszyscy mordujecie mnie. Wy idźcie, idźcie precz, sam chcę umierać.
673Chwycił krzyż i rzucił nim z trzaskiem o ziemię. Zrobiła się scena. Pop krzyczał. Sprowadzono lekarza. Ledwie, ledwie udało się uśmierzyć popa. Lekarz mówił o gorączce, ale Wroński nie mógł się uspokoić.
674— Oni mi nawet śmierć zepsują.
675Była niedziela. Piękny, słoneczny dzień. Rano pani Kuźniecowa przyniosła duży pęk konwalii.
676 677Wroński leżał bez ruchu i ciężko dyszał.
678Lekarz po badaniu spojrzał na Kuźniecowa.
679Zrozumieliśmy, że śmierć się zbliża.
680 681Wroński nie odzywał się, zdawał się jednak słuchać i gdy zniżaliśmy głos, kręcił głową.
682Gdy Kuźniecow nachylił się nad nim, wziął go za rękę i szeptem powiedział:
683— A ot, i nie będzie biografii.
684Wasyli Andrejewicz usiłował się uśmiechać: nie udawało mu się to jednak.
685Religia, BógMichajłow z cicha mówił o religii. Miał on swój własny logiczny system.
686— Takiego Boga, który by był poza znaną nam energią, nie ma. Tak jest. I nie może być żadnego wdania się w bieg zdarzeń. Modlitwa, post, asceza, to wszystko nie może mieć znaczenia poza nami w świecie. Ale gdy rzucam ziarno w ziemię, Bóg mi odpowiada. I to samo, gdy tworzę jakąś maszynę; to jest. Jest w nas i poza nami. Świat rozumie nasze myśli. One są z niego i on dla nich. Rzucacie dusze w przestwór i ona w nim żyje, do nas powraca nowa, śmiejąca się — jak kwiat.
687Chciał mówić dalej, gdy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na progu stała wysoka kobieta lat pięćdziesięciu, w kapeluszu przybranym w dwa słoneczniki. Nie podchodząc do łóżka, krzyknęła:
688— W kuferku nie ma nowych spodni. Nie znalazłam także niebieskiej koszuli. Znów powędrowało to wszystko do Cwitkesa na wódkę…
689— Cicho — podniósł się Kuźniecow.
690— Matka jestem — zarekomendowała się przybyła. — Prawo matki jest święte. Ja dałam do szkół zdrowego chłopca. A tu co! Żadnej pociechy. Pieniądze nauczył się puszczać. Spodnie dziesięć rubli kosztowały.
691Wroński siadł na łóżku, wyciągnął chudą rękę, chciał coś mówić, ale zakrztusił się i zaczął konwulsyjnie kaszleć.
692W drzwiach pojawiła się nowa postać. Był to wysoki, łysy mężczyzna, w poszarpanym ubraniu, obłoconych butach. Długa broda spływała mu na piersi.
693— Gdzie są moje pioruny? — krzyczał. — Porażę, rozbiję w proch…
694 695Kaszel Wrońskiego ustał. Coś jak uśmiech wykrzywiło mu usta, z których płynęła krew.
696— W proch rozbiję — bełkotał Wiazowski.
697— Syn pani umiera — szepnął do ucha matki Wrońskiego Kuźniecow.
698Spojrzała na niego z gniewem. Nagle jednak zrozumiała widać, gdyż padła na kolana koło syna.
699— Nikoleńka, ptaszynko, jedynaku.
700Wroński z wysiłkiem wyrwał jej rękę i zrobił ruch, jakby chciał odepchnąć.
701Wiazowski mruczał coś, podszedł do Michajłowa i chwyciwszy go za ramię, rzekł:
702— Trzeba świecę… tak wypada. Kiedy moja żona umierała, była świeca.
703Potem ukląkł i on także koło łóżka, ciężko wzdychając.
4
704PogrzebChowaliśmy Wrońskiego w dwa dni później. Cmentarz leżał o parę wiorst[136] od miasteczka przy niewielkim klasztorze kobiecym. W piękne popołudnie szliśmy za trumną po piaszczystej drodze.
705Historia Wrońskiego była bardzo prosta. Dziecko o dużej wrażliwości, o umyśle czynnym i nieustannie pragnącym światła i powietrza urodziło się w przeciętnej, zdziczałej rodzinie urzędniczej. Przeceniamy ogromnie ogólny poziom kultury ludzi żyjących zewnętrznie w myśl pewnych cywilizowanych nałogów. Cywilizacja nie wchodzi w związki chemiczne z wielu istnieniami, które otacza. Pogrążone są one w niej i zachowują swą całkowitą odporność. To wtórne, z odpadków cywilizacyjnych wyłaniające się zdziczenie wydaje się często rozpaczliwszym od pierwotnego. Zresztą w rodzinie Wrońskiego nie było i tych cywilizowanych szmatek. Kułak odgrywał w niej zawsze znaczną rolę.
706RodzinaRodzina taka, jaka jest w obecnym świecie, musi być zawsze ośrodkiem uczuć antyspołecznych. Rodzina w stosunku do pozostałego świata odgrywa rolę pieczary, do której drapieżca znosi swą zdobycz. Póki człowiek utrzymuje się przeważnie z tego, co w ten lub inny sposób innym ludziom wydrze, rodzina nie przestanie być tym laboratorium uczuciowym, w którym najdrapieżniejsze, najbardziej egoistyczne, zaborcze, antyludzkie instynkty przetwarzane są na modłę sielankową, nie zmieniając swej zasadniczej treści. W imię rodziny popełnia się najwięcej podłości. Ona dostarcza największej ilości usprawiedliwień. Tu przeobraża się w obowiązek względem matki, ojca, rodzeństwa i dzieci osłonięte lub nieosłonięte łupiestwo.
707W rodzinie Wrońskiego stosunki te występowały z zoologiczną wypukłością. Matka jego była nieszczęśliwą kobietą. Widziała naokoło siebie życie w całej jego nagiej prawdzie. Wyrosła w drobnym urzędniczym świecie, w którym głód życia, prawdziwie wilczy, kojarzy się z zabobonną trwogą przed życiem. Bardzo szybko spostrzegła, że mąż jej nie ma kwalifikacji niezbędnych dla utrzymania się na powierzchni tego bagniska, w które współzawodnicy wpychają siebie bez miłosierdzia. Był to sobie cichutki, zahukany człowiek. Nie wyobrażał sobie po prostu, że jest on takim samym człowiekiem, jak jego naczelnicy, przed którymi truchlał. Zaklasyfikował on sam siebie od razu i pragnął tylko spokoju, partyjki preferansa[137] i wieczornej knajpki. W żonie jego grała ambicja podżegana przez strach. W sercu własnym spisany miała ona twardy zakon[138] zoologiczny swego środowiska. Pożycie tych dwojga ludzi było drobnym, groszowym piekłem. Wywlekało się tu w gniewie wszystko. Straszniejsze od bójki były słowa obnażające przed dziećmi z niezachwianą oczywistością katechizmu wilczy stosunek do świata. BógCały świat poza obrębem rodziny był zdobyczą lub nieprzyjacielem. Byli pośród tych nieprzyjaciół ludzie potężni — z tymi walczyło się chytrością. Ponad tym całym zagryzającym się mrowiskiem wreszcie żył ktoś najpotężniejszy — Bóg, i ten wymagał najwięcej kłamstw i najczujniejszej przebiegłości. Bóg ten mieszał się we wszystkie życiowe sprawy. On miał ukarać ojca Wrońskiego za przegrane w preferansa pół rubla, on miał wymierzyć sprawiedliwość kucharce za ukradzioną złotówkę, przed jego sąd powoływała pani Wrońska przekupkę, która pożyczała czasem od niej pięć rubli, płacąc na tydzień rubla procentu. Gdy rubel ten nie zjawiał się, pani Wrońska wyrażała podziw, że ziemia święta nosi cierpliwie tak obłudnego potwora, jak zaklinająca się i przysięgająca nadaremno, że odda właśnie dziś, w sobotę, baba. Do tego Boga odwoływała się kucharka Domna wobec bijącego ją po twarzy prystawa[139], że to nie jej dziecko znalezione zostało utopionym w wychodku. Ten sam zaś Bóg miał świadczyć, że to właśnie Domna utopiła swoje nowo narodzone niemowlę — według słów oskarżycielki Akuliny. Bóg miał rozstrzygać, zwłaszcza że dziecko to pochodzenie swe zawdzięczało pijanemu kaprysowi ojca Wrońskiego. Dźwięki modlitwy, zaklęć, zlewały się tu zawsze z dźwiękami policzków. Zwykle ktoś kogoś bił, gdy mowa była o Bogu.
708Rodzina, Ojciec, Matka, DzieckoSzedłem za trumną i myślałem, czy właściwie każda rodzina pomimo różnicy tonu nie przedstawia tego samego typu życia. Czy nie jest dla dzieci ojciec zawsze tajemniczą istotą, wychodzącą na łowy po zdobycz, matka — samicą oczekującą zdobyczy, by nakarmić swe małe. A gdy ta troska znika, czy jest lepiej. Dziecko wyrasta w przeświadczeniu, że do niego z prawa, z mocy jakiejś przyrodniczej konieczności należy to wszystko, co jest niezbędne dla wygody życia.
709Tuż za trumną szedł ojciec Wrońskiego. Po jego ryżych wąsach płynęły łzy. Płakała też i matka.
710Po skończonym nabożeństwie w cerkiewce klasztornej ojciec nieboszczyka zbliżył się do nas. Czuć było od niego mocno wódkę.
711— Bóg dał, Bóg wziął — powtarzał. — I zostałem jako Hiob[140]. I przyszedł wiatr pustyni. Nieboszczyk dobry był… Nikoleńka… — rozczulił się. — Ja człowiek sobie jestem zwykły, nauki żadnej ja tam właściwie nie przechodziłem. Nie za miedziane nawet grosze. A on nie gardził ojcem. Bywało, matka — obejrzał się — wyjdzie gdzie, a on myk i z alkierza[141] wyciąga butelczynę… I dostawało mu się za swoje. Małżonka moja gorących obyczajów jest, to czy uwierzycie, panowie, on za mnie nieraz i po twarzy wziął. Strasznie się ona bić lubi. Natura taka. Jak tylko co nie według woli, bić. A my ludzie wiadomo jacy? Maleńkiego gatunku ludzie. Czyż możliwe jest, aby wszystko według woli szło? Zrozumieć ona tego nie może. Córka Zenaidy Pawłowny fortepian ma. Gra, okno otwarte trzyma. Edukację i bon ton[142] pokazuje. No, czyż możliwa jest rzecz, abym ja fortepian zdobył? Albo z tymi spodniami też! Spodnie to Nikoleńka mnie oddał, że to niby moje oberwane były. Na służbę wstyd. A że u mnie podtenczas[143] potrzeby inne wyszły — no i tak stało się. I ze wszystkim tak. Ze strony patrzeć żal. Samej sobie odetchnąć nie da. Zawsze ją coś niepokoi, coś gniewa. Ambitny charakter ma i głowę u… u… Taką głowę trzeba by u nas isprawnikowi mieć.
712 713— A szkoda Nikoleńki — zaczął. — Ja, przyznam się, jużem myślał: uniwersytet skończy, posadę otrzyma, na starość weźmie. A tak co? Kondycja ludzkaŻył człowiek, męczył się, a po co? Nie wiadomo po co. Nie może przecież rodzić się człowiek po to, aby papiery przepisywać i w preferansa grać.
714Po pogrzebie zaprosił nas Wasyli Andrejewicz do siebie — Mikołaja Wrońskiego wspomnieć i samym pożegnać się. Egzaminy były ukończone i trzeba było myśleć o odjeździe. Siedzieliśmy w altance przy butelce starego dereniaku. Wasyli Andrejewicz brodę nerwowo targał.
715— Marzenie, Dusza, KrzywdaArchimedes[144] mówił: daj mi taki punkt, abym mógł na nim stanąć poza ziemią, a ja ją poruszę… A ja mówię tylko: dajcie mi taki punkcik, aby na nim życie przetrwać było można, aby błoto rosyjskie w duszę nie kapało. I z całą geometrią wykreślną i analityczną, z całą trygonometrią kulistą na próżno szukać: nie znajdziecie. Zawsze się odnajdzie taka jedna nić i za nią człowieka aż na dno ściągnie. Tego jednego ja tylko zawsze chciałem — życie przeżyć na boku spokojnie. Już ja tam niczego nie chcę, ziemi nie dźwignę. Niechby tylko krzywdy mi na duszę nie padły.
716Odezwał się z nas ktoś, że wspominać go będziemy dobrym wspomnieniem.
717— Nauczyciel, Milczenie, KrzywdaAno, to tak, panowie. Starałem się osobiście nie robić nic… Ot, dwadzieścia kilka lat przeszło: chciałoby się samemu sobie coś wspomnieć. I cóż wspominać ja będę? To przynajmniej robiłem: głów nie kaleczyłem i nie wykrzywiałem, ale stałem i patrzyłem, jak inni to robili. Rady pedagogiczne przecież są. Nasłuchał się człowiek wszystkiego i zmilczał.
718AlkoholNalał kieliszki.
719 720— Do dna, panowie, do dna, wielki toast wznoszę…
721I jeszcze raz trącił się z najbliższym sąsiadem.
722— Na pohybel — rzekł — wszystkiemu temu na pohybel! Kędy człowiek pamięcią sięgnie błoto, błoto, błoto! Wyrzuty sumieniaTu — wskazał na dom w sąsiednim ogrodzie — ksiądz mieszkał, prefekt. Wielkiego rozumu człowiek był. Z jednej strony do płotu podchodził, ja z drugiej. I tak rozmawialiśmy nieraz. Ja mu o Łobaczewskim[145] mówiłem, on mnie Hoene-Wrońskiego[146] fragmenty na pamięć przytaczał. Kanta[147] tłumaczył. Do pierwszej, drugiej w nocy staliśmy nieraz w letnią noc i gadali. Człowiek o Rosji zapomniał, o wszystkim. Wielka jest rzecz matematyka, panowie. Całkiem jak skrzydła, i oto na tych skrzydłach myśmy razem latali. A czy uwierzycie, panowie, że nie przeszło dwóch lat, po tej oto ulicy tego samego księdza na wozie wieźli w kajdanach — rok sześćdziesiąty trzeci był — i że ja tu obok furtki stałem i temum człowiekowi się nie ukłonił. Patrzył na mnie tymi niebieskimi oczami. Siwa głowa mu się trzęsła. Kozak któryś podbiegł i patriotyzm wykazał: w kark mu dał. A ja stałem jakby całkiem nieznajomy.
723— Wasyli Andrejewicz — odezwał się kobiecy głos spoza nas — a cóż ty tak! A o tym już nie pamiętasz, żeś na drugi dzień do niego do Bracławia do więzienia pojechał i do Kijowa do generał-gubernatora jeździł.
724 725— Nieprawda — zaczerwieniła się żona, wchodząc. — Jak możesz nawet tak mówić. Uczciwszego człowieka i odważniejszego, jak ty, nigdy nie widziałam.
726— Daj pokój, Wiera. Sam siebie człowiek najlepiej zna, i jeszcze raz, panowie, na pohybel temu wszystkiemu!
727 728— I to jeszcze powiem, panowie, nie powinien nigdy człowiek siebie samego oszczędzać. Z geometrycznego punktu widzenia na samego siebie trzeba patrzeć: i cóż ja jestem, mizerny punkcik, aby warto było o mnie dbać. I pamiętać, że tamto właściwie jest to nieskończone, a nie ja.
729Z ogrodu dobiegły głosy bawiących się dzieci.
730— I trudno, panowie — mówił Kuźniecow — nie o sobie, ale o takich oto główkach złocistych, o kędzierzawych z geometrycznego punktu widzenia pomyśleć. Ale to wam przysięgam, że nadejdzie czas, a nic innego i im nie powiem: człowiek nie powinien siebie oszczędzać.
731Pożegnaliśmy się z Wasylem Andrejewiczem.
732Chcieliśmy spędzić pomiędzy sobą tę ostatnią, krótką letnią noc. Pobiegłem do domu spakować rzeczy i pożegnać się z rodzicami Adasia. Pomiędzy nim a matką i ojcem stosunki były bardziej niż kiedykolwiek naprężone. Adaś miał wyjechać na kondycję[148], aby uniknąć nieustannego szpilkowania. Na mnie pan Bielecki też zezem patrzył, a miarkował się tylko przez wzgląd na majątek mojego ojca. Sytuacja zaostrzyła się od czasu przygody z księdzem Wincentym.
733Ksiądz, Pieniądz, ŻartIstniał zwyczaj, że maturzyści szli do księdza przed pierwszym egzaminem prosić o błogosławieństwo.
734Zbierano zazwyczaj składkę i tę po całej ceremonii doręczano księdzu w jakim haftowanym pularesie[149] lub wyszywanej paciorkami portmonetce. Ksiądz za to po skończonych egzaminach odprawiał uroczystą mszę z kazaniem specjalnie do młodzieży zwróconym. W tym roku jednak ksiądz Wincenty niedomagał. Doktor zakazał mu odprawiać nabożeństwa ze względu na wilgoć i chłód panujący w kościele.
735Do składek zabrakło pretekstu…
736Pomimo to nabożniejszym wydawało się świętokradztwem otrzymać błogosławieństwo gratis.
737Pierwszy podszedł do księdza jeden z braci Turskich. Podczas gdy ksiądz mruczał swoje zaklęcia, Turski wsunął mu do rękawa banknot.
738Ksiądz natychmiast zorientował się w sytuacji i każdemu następnemu podstawiał już rękaw tak, aby manipulacja łatwiejsza była do wykonania.
739Wszystko było dobrze, póki po błogosławieństwo podchodzili chłopcy z rodzin przestrzegających tradycji i przechowujących ideały narodowe.
740Nadeszła jednak kolej na Adasia.
741Tu zaszło coś nieprzewidzianego.
742Ksiądz mruczał już przez długi czas łacińskie wyrazy, ale do rękawa nie przybywało nic. Przypuszczając, że Adaś nie mógł na czas przygotować pieniędzy, ksiądz od jednego błogosławieństwa przechodził do drugiego, deklamował całą litanię. Adaś stał nieporuszony i przyglądał się księdzu.
743Później ksiądz Wincenty zapewniał, że mrugał on nawet lewym okiem.
744Wreszcie sytuacja stała się niemożliwa: czułem, że parsknę śmiechem. Chcąc uniknąć tego, wybiegłem. Jakaś stojąca przed księżym gankiem dewotka twierdziła nawet, że trzasnąłem drzwiami.
745Po chwili wybiegł Adaś, czerwony od powstrzymywanego śmiechu.
746Długi czas tego dnia nie mogliśmy spojrzeć sobie w oczy bez śmiechu, przypominała się nam bowiem twarz księdza Wincentego.
747W domu tymczasem zbierała się burza.
748Nincia i Bincia miały wypieki, kiedyśmy wchodzili.
749Pani Bielecka leżała na otomanie[150], trzymając głowę w zawieszonym na haku rondlu. Był to niezawodny środek na migrenę i nieomylny znak cierpień duchowych.
750Pan Bielecki chodził bez krawata i chwytał się za gardło, ukazując w ten sposób, że się dusi.
751Gdy Adaś wszedł, usłyszałem od razu krzyk:
752— Wszyscy Bieleccy obracają się w grobie.
753Mój czcigodny kuzyn i jego rodzina nudzili się potwornie. Nuda zaś usposabia znakomicie do wszczynania tragedii rodzinnych.
754Wszyscy, nawet lecząca się rondlem ciocia Bielecka, rozkoszowali się lubieżnie wprost sposobnością wplecenia w życie monotonne i bezbarwne czegoś podobnego do wydarzenia.
755Przekonania są potrzebne, szczególniej w rodzinnym życiu, jako ideowe uzasadnienie i upozorowanie scen histerycznych, których znędzniałe, pozbawione wrażeń nerwy łakną jak pokarmu.
756Teraz cała rodzina drżała, aby sposobność nie wyśliznęła się. Nie było jednak o to obawy: i my z Adasiem byliśmy rozstrojeni przez egzamina i chorobę Wrońskiego.
757— Czy wiesz — wołał pan Bielecki — że ja, twój ojciec, rumieniłem się za ciebie? Pytano mnie, czy to są staropolskie zasady mojej rodziny. I nie umiałem odpowiedzieć. Stałem upokorzony i myślałem, za jaki grzech spada na mnie jeszcze i ta korona cierniowa. Jeżeli to szlachetna duma rodowa jest tym grzechem, który karzesz, Panie, w krwi mojej, to zważ, że my szczycimy się tym tylko, żeśmy wiary Twojej do ostatniej krwi naszej bronić byli gotowi.
758Tu zachłysnął się i zrobił gest duszenia.
759— Adasiu, dziecko moje — odezwała się zbolałym głosem pani Bielecka — opamiętaj się. Jesteś na złej drodze, szczycisz się ze swego wykształcenia i zapewne wstyd ci, że masz tak głupią matkę, ale jaka jestem, taką już mieć musisz, a mój własny chłopski rozum mam. Ksiądz jest słusznie rozgoryczony. Dojdzie do ciotki Walentyny i cofnie nam pomoc, a stryj Emilian taki nabożny.
760— Hrabina Pelagia odkłoniła mi się tak chłodno dziś, że nie odważę się pójść na ten podwieczorek.
761 762Ojciec, Patriota, SynAdaś, ogłuszony, zakrzyczany, w pewnej chwili całkiem machinalnie zagwizdał.
763 764— Precz — rzekł pan Bielecki — to są chłopomańskie[151] maniery. Rylskiego[152] drogą pójdziesz, precz mi z oczu, uszanuj siwe włosy ojca. Tu jest polski dom.
765— Który się iluminuje na cześć ocalenia cesarza — krzyknął Adaś. — Tu u nas nie ma żadnej Polski. Co ojcu po jakiejś Polsce, to nie jest as atutowy ani znaczona karta.
766Pan Bielecki padł na krzesło i zamknąwszy oczy, zaczął ruszać nogami jak człowiek tonący.
767 768— Zabiłeś ojca — jęczała pani Bielecka.
769 770Ze mną państwo Bieleccy byli też sztywni, zwłaszcza płeć piękna, od czasu gdy na wątpliwość pani Bieleckiej, czy ojciec zaaprobuje moje zachowanie wobec księdza, odpowiedziałem, że znam mego ojca i że dla niego właśnie, jako dla rozumnego, religijnego człowieka, wszelkie szalbierstwo religijne jest głęboko wstrętne i wzbudza niesmak.
771— Księdza Wincentego szanuje hrabina Pelagia.
772— Ojciec mój nie szanuje za to hrabiny Pelagii — rzekłem.
773Słyszałem potem, jak pani Bielecka wołała do męża:
774— Czy pozwolisz temu młodzikowi znieważać swoją żonę…
775Pożegnaliśmy się więc z ciocią i kuzynkami bardzo chłodno, natomiast pan Bielecki zaszczycił mnie rozmową.
776Szlachcic— Dziwię się — mówił — kuzynowi Oktawiuszowi, że kuzynka do naszych szkół do Galicji nie wysłał. Bo że my, chudopachołki, musimy znosić, że nasze dzieci mieszają z tą dziczą, to inna sprawa. Ale kto może… zapewne, zapewne… Kuzyn Oktawian statysta jest… Senatorska głowa, zawsze mówiłem to, ale ciężko, panie dobrodzieju, ciężko patrzeć na to. Czy to Adaś taki był? Dzisiaj kuzyneczek inaczej na to zapatruje się, ja wiem. Demokracja, zasady! Panie Boże miły! Byłem i ja młody, panie dobrodzieju. Nie ten jest Bóg, który w Sykstyńskiej kaplicy[153], lecz ten, co z rozwichrzoną brodą, z mieczem w dłoni na czele ludów. Tak! Tak! Ale z doświadczenia i szczerego przekonania mówię, jest różnica między nami. U nas nawet taki Mierosławski[154] był pan z fantazjami. A tu ta ich demokracja, panie, czyste chamstwo! Wy sobie, panowie młodzi, myślicie, że my już nic nie wiemy, o niczym nie myślimy. A my po swoich gabinetach, po naszych dworkach, dzień i noc, kuzyneczku, myślimy. I wspomnisz, kuzyneczku, moje słowa. January Bielecki ci to mówi. Brak zasad ich zgubi, podstaw nie ma. I nie może inaczej być: nie ma godności ludzkiej, wiary nie ma i patriotyzmu, miłości ojczyzny. U nich nawet samego tego wyrazu nie ma: ojczyzna. Uważasz, kuzyneczku, brak zasad. I rozsypie się to jeszcze wszystko. Instynktu społecznego nie ma. Dziś ty urzędnik, pan, a jutro chłop! I przyjdzie taki czas. Jak Grecja w starożytnym Rzymie. Okaże się, że bez nas ani na krok. I my czekamy teraz. Nie, tylko czekać i zasad przestrzegać. Kuzyn Oktawian spenetrował to już wszystko pewno. Ale zasady, kuzyneczku, January Bielecki to mówi. I ja w młodości różnie tam. Poglądy, filozofie. Ale dziś jedną nogą w grobie już staję, mówię jak ten mędrzec: pół wiedzy odwodzi od Boga, cała wiedza powraca do niego. I tak jest. Starzec doświadczony ci to mówi. Na drogę życia przyjm tę radę od doświadczonego krewnego: siłą naszą są nasze zasady.
777Pamiętam ich, tych statystów z dworków wiejskich i pałaców. Porujnowani obywatele i magnaci, od zielonego stolika wstając, przy którym grali w hazardowego diabełka czy poczciwego preferansika, wracając z kolacji z baletnicami lub z jarmarku, gdzie dawali ujście staroszlacheckiemu temperamentowi, lub też odrywając się od ulubionego niekończącego się nigdy pasjansa, jaki rozkładali, niezmordowani, po osiem, dziesięć godzin na dobę, wszyscy oni mieli to jedno słowo na ustach; tym dziwniejsze, że naprawdę przekonani byli, że w ich życiu odgrywa ono jakąś rolę. Wierzyli, że bronią oni tych jakichś zasad, dochowują im wiary. Nie wątpili o wyższości swojej i swego środowiska, zdawało im się, że panują nad życiem, że mają prawo wzruszać ramionami nad wszystkim i lekceważyć wszystko.
778O, jakże tu niedostrzegalnie, codziennie, spokojnie, z łagodnym uśmiechem na ustach i gołębią słodyczą w sercu mordowano dusze i umysły.
779Tu układały się i powtarzały dziwne legendy.
780Z dumnym uśmiechem mówiono sobie, jak rozbił na głowę Klaczko[155] Bismarcka[156]. Jego jedynego, jego przenikliwości i szlachetnej wierności zasadom boi się żelazny kanclerz.
781Nie dostrzegano, nie chciano dostrzegać, że z dnia na dzień wyrasta naokoło nas nowe, nieznające już nas, nieznane dla nas i niezrozumiałe życie.
782To wszystko były tylko zmyślenia chwili, wybryki mody, piana zdarzeń powierzchownych i nic nie znaczących.
783Dzisiaj ja, rozbity i wyrzucony poza życie człowiek, przeklinam cię jeszcze, ty roztkliwiająca dobroci polskich rodzin.
784Ale na co się zda gniew i rozgoryczenie.
785 786Tylko lękam się, że nadejdzie dzień, w którym zbudzimy się nagle pośród ludzkości niepotrzebni i bezradni.
787SzlachcicZ jakim pańskim spokojem, z jaką poufałą dezynwolturą[157] sądów tu klepano po ramieniu idee i ludzi.
788Pasjansowy mędrzec lub nudzący się pomiędzy jedną a drugą partyjką, jedną a drugą budą jarmarczną męczennik narodowy z uśmiechem pobłażliwym przyglądał się, gdy syn jego wstawał z głową rozpaloną od dzieł Darwina albo Bouckle'a[158].
789A jak lekceważono, jak umiano wszczepić lekceważenie dla człowieka, dla myśli lub dla godności osobistej.
790Ile razy i z prawdziwym smakiem opowiadał stryj Florian, że w szkołach biją rózgami. Pamiętam, jak dowcipkował, gdy w Odessie pannie Wrzosek, aresztowanej za urządzenie jakiegoś patriotycznego nabożeństwa, miano dać w policji kilkadziesiąt plag[159].
791Było w tym prawdziwe, a pozbawione złośliwości lubowanie się. Odżywała psychologia starostów kaniowskich[160] i błaznów w mitrze „Panie Kochanku”[161].
792Pamiętam, jak zdziwił się stryj, gdy ciotka Emilia występowała w obronie znieważonej panienki.
793— Ze wszystkiego można się przecież śmiać. Gdyby już człowiekowi żartować nie było wolno!
794I żartowali oni bez ustanku z siebie, przyszłości dzieci swych, z nauki, z całego świata. Nikt tu nigdy nie był szczery z samym sobą. Prawda wewnętrzna i zewnętrzna były raz na zawsze usunięte z tej atmosfery myślowej.
795ŻydŻarty stryja Floriana były sławne. Obmyślał on je całymi tygodniami, całymi tygodniami wprowadzał w wykonanie.
796 797Przed bramą naszego pałacu ciągnął się wielki trakt pocztowy. Stryj siadywał tu i prowadził gawędy z przechodniami.
798Był upał. Kupiec zbożowy, stary Żyd, z którym rodzina nasza miała interesy przez lat kilka, zatrzymał się w przejeździe i po chwili rozmowy poprosił o szklankę wody. Stryj zadzwonił na lokaja. I gdy Żyd wypił, zapytał, mrugając na służącego:
799 800— Wsypałem — odpowiedział wytresowany sługa.
801Zelman, staruszek sześćdziesięciokilkoletni, rozchorował się z imaginacji[162]: przekonany był, że wypił w wodzie coś trefnego[163]. Stryj Florian miał ustaloną reputację.
802Szlachta zaśmiewała się, słuchając opowiadania, a gdy w parę miesięcy syn Zelmana, przyjechawszy na wakacje do ojca z uniwersytetu, posłał stryjowi wyzwanie, uznano to za doskonałą anegdotę.
803— Syn starego Zelmana… ha, ha, Mojsze Zelman.
804ŻydMiałem wtedy siedemnaście lat. Kazałem osiodłać konia i pojechałem do miasteczka, w którym mieszkał Zelman.
805Starego nie było w domu. W zastawionym meblami salonie przyjął mnie młody człowiek o bladej twarzy, otoczonej czarnym zarostem, i wielkich, smutnych oczach.
806— Jestem Kaniowski — rzekłem — mój stryj dopuścił się wobec ojca pana niegodnego czynu. Wzrósł w pojęciach, którym godność ludzka była zawsze całkiem obca. Jeżeli pan chce, będę się bić z panem.
807Zelman uśmiechnął się, wyciągnął do mnie rękę.
808— No, i jakiż to byłby sens, gdybym ja strzelał do pana, a pan do mnie. Pańskiego stryja ja chciałbym nauczyć, kiedy on tego nie wie, że Żyd jest człowiek. Mój ojciec nikogo nie skrzywdził, jego jedyna wina jest, że on panom z sobą żartować pozwalał. On i teraz na mnie z wielkim gniewem się rzucił, on się przeląkł, żeby mnie się co nie stało. On nawet do pańskiego ojca chciał jechać, pojechał może, choć go prosiłem. A z panem po co ja się mam bić? Z panem mnie bardzo przyjemnie się zapoznać.
809 810Młody Zelman był poetą. Później, kiedy nie żył on już, w całej Rosji zaczytywano się jego lirykami. Był w nich straszliwy smutek i gorąca chęć życia, miłość szczęścia i przekonanie, że nie ziści się ono.
811ŻydMówiliśmy o literaturze i położeniu Żydów.
812 813— Pan mi wybacz, na waszej polskiej dobroci można się zawieść, wy, jak kaprys taki przyjdzie, pachciarza[164] nawet do stołu razem z sobą posadzicie. Tylko niech on nie wyobraża sobie, że jemu to się należy. Wy jesteście dobrzy ludzie, wy mówicie: i dla Żyda trzeba być dobrym.
814 815— Niech pan się nie obraża — mówił — ja przecież nie do pana stosuję, ja pana nie znam, zresztą pan młody jest. Ale mi smutno, że wam jest tak źle, a wy przecież tak mało jesteście ludźmi.
816Gdy powróciłem, przy podwieczorku sprawa Zelmana była znowu tematem rozmowy.
817Coś musiało zajść, bo ojciec był pochmurny, stryj Florian nadrabiał miną.
818— Ależ proszę cię, proszę cię, cóż mi to szkodzi — mówi stryj — ja mogę nawet do niego we fraku pojechać i w białym krawacie. Pierwszy raz coś podobnego słyszę, jutro Tychon albo Spirydion mi sekundantów przyśle.
819Kiedy na zapytanie ojca odpowiedziałem, gdzie byłem, wybuchła burza.
820Stryj Florian wstał z krzesła i podszedł do mnie, nisko mi się kłaniając:
821— Dziękuję ci za naukę, serdecznie dziękuję. Jaja dziś od kury mędrsze. Cóż teraz, do kąta mi pójść każesz, czy może na kobiercu rozciągniesz? Proszę cię, proszę, nie żenuj się. Cóż? Ja przecież, choć stryjem twoim jestem, łaskawy chleb u ojca twojego jem, dlaczego masz mnie oszczędzać? I owszem, pozwól sobie.
822Ojciec wstał od stołu i wyszedł.
823Było mi nad wszelki wyraz przykro. Jakże nienawidziłem tej obłudnej, płaczliwej maniery, tego drapowania[165] się w płaszcze męczeńskie.
824Wieczorem w ogrodzie spotkała mnie ciotka Emilia:
825— Uraziłeś stryja, sam wiesz, jakie on ma złote serce. Kiedy wyszedł, ocierał łzy. Rozumiem cię, ale wierzaj mi, że przejmujesz się nadmiernie. Ci ludzie tego nie czują tak. Żyd ten przeląkł się tylko o zdrowie.
826Myślałem z pewnym strachem o lecie, o trzech długich miesiącach, które wypadnie teraz spędzić w tym otoczeniu. Już podczas świąt Wielkiejnocy ciotka patrzyła na mnie z wyrzutem. Uchyliłem się stanowczo od bywania w kościele.
827Ojciec zagadnął mnie nieznacznie.
828— Ciotka gryzie się, wiesz, jak ona jest przyzwyczajona do tych form. Jej trudno się dziwić, nie pozostało jej nic prócz dziecka, a przeżyła zbyt wiele.
829Było mi trudno mówić o tym z ojcem. Nie śmiałem nigdy być z nim całkiem szczery.
830— Ja nie chciałbym martwić ciotki — powiedziałem — ale nie chcę też nikogo oszukiwać.
831Nie wracaliśmy do tego przedmiotu.
832ReligiaOjciec mój był religijny po swojemu. Latami całymi nie pokazywał się w kościele, ale widziałem go raz czy dwa, jak klęczał, bił się w piersi, z oczu mu płynęły łzy.
833Raz było to na jakimś pogrzebie, a drugi raz zaszliśmy do jakiegoś kościoła w przejeździe. Nie było w nim nikogo.
834Tego dnia modlitwa ta bez świadków zrobiła na mnie przejmujące wrażenie.
835Gdyśmy wyszli, ojciec wziął mnie za rękę.
836— SumienieSiebie tylko nigdy nie powinien zdradzać człowiek. Nigdy nie powinien w żadnych okolicznościach zdradzać siebie. Nie powinno się być rozumniejszym od sumienia.
837OjciecTrudno mi było zrozumieć ojca i do dziś dnia nie jestem pewny, czy czytam naprawdę w poplątanym i pozacieranym piśmie wspomnień, czy łudzę się tylko. Gorąco kochałem mojego ojca. Trudno mi zrozumieć go i sądzić. W gruncie rzeczy na dnie świadomości pozostał on tym samym, czym był dla mnie, kiedym był dzieckiem: przedmiotem religijnej czci. Buntowałem się przeciwko niemu i myśli moje wyszły poza okręg jego świata. Niepotargany jednak został serdeczny związek dni dziecinnych. Myślę, że uczucie głęboko wrośnięte w duszę nie zaciera się nigdy. Istnieją u nas sfery wzruszeń i uczuć, w których do zgonu pozostajemy dziećmi.
5
838— Pan Bóg, kiedy stwarzał Kaniowskich, był roztargniony i przesolił — mawiał stryj Florian.
839Innym razem wywodził nas od pestki z tego jabłka, którym udławił się Adam.
840— Każdy Kaniowski sterczy w świecie tak, jak kość w grdyce. Rzuć go do młyna, koła i kamienie popękają, a mąki nie będzie. Istotnie z twardego materiału wykrzesała nas natura.
841— Krwi skandynawskiej więcej w żyłach pozostało — mówił jeden z moich krewnych, mocno przekonany o normandzkim pochodzeniu polskiej szlachty.
842Życie mogło i umiało nas łamać, ale nie zdołało nigdy rozpuścić w sobie, zasymilować. Pozostawała zawsze jakaś oporna, nietutejsza reszta.
843Jak daleko w przeszłość sięgnąć, Kaniowscy darli koty z otoczeniem swoim i pomiędzy sobą.
844Opowiadają, że gdy w XVII wieku jakiś biskup naszego nazwiska krewniaka swego za niedowiarstwo przeklął, ten go z własnego pałacu w biały dzień porwał, do swojego zameczku uwiózł i tam tak długo w lochu morzył, postem i samotnością usiłując prałata na rzecz Kopernikowskiej heretyckiej teorii czy innych „nowinek” przekonać, aż wreszcie stary i uparty ksiądz ducha wyzionął, a awanturniczy wolnomyśliciel uchodzić musiał z kraju i — jak wieść mówi — poturczył[166] się, do wielkich godności doszedł, a wreszcie spisek przeciwko sułtanowi uknuwszy, na palu twardego żywota dokonał.
845Jeden z jego potomków, że od komunii przez księdza publicznie w kościele odprawiony został, Jezusa Chrystusa, jeżeli wie, co godność szlachecka, na rękę wyzwał, a nie doczekawszy się go na posterunku, do kościoła samotrzeć[167] z kozakami wjechał, do cudownego krucyfiksu nad wielkim ołtarzem z pistoletów strzelił, „nic prócz drzewa” — mruknął i koniem zawrócił; zastępującego mu drogę przeora obalił, zakonników roztrącił i zdrów, i cały miasteczko opuścił. Tenże sam Kaniowski przywódcą miał być jednej ze zbuntowanych watah kozackich, z Żeleźniakiem i Gontą[168] w przyjaźni był i pod nazwą Ataman Czort trzymał w strachu szlachtę i regimenty[169] imperatorowej rosyjskiej[170].
846Inny z moich przodków, przez Katarzynę[171] na Ural wywieziony, był sekretarzem i adiutantem Puchaczewa[172]. Jego zaś brat rodzony był przez siedem tygodni tejże Katarzyny kochankiem. Jak kronika skandaliczna dworu petersburskiego opowiada, na wielkiej maskaradzie wystąpił w rydwanie ciągniętym przez sześciu kamerherów[173], rżących z uciechy i z bólu, gdyż nieskąpo smagał ich po spasłych łydkach surowcowym biczem. Ta sama kronika mówi jednak, że gdy tę samą metodę surowcową w jakiejś sprzeczce zastosował względem białych ramion swej kochanki, znikł nagle z petersburskiej powierzchni, a prawdopodobnie i ze świata, gdyż nigdy już potem nic o nim nie słyszano.
847Jego syn natomiast był honorowym obywatelem jedynej i niepodzielnej republiki francuskiej i przyjacielem Marata[174], a umarł w więzieniu jako oskarżony o współudział w Sprzysiężeniu Równych Grakchusa Babeufa[175].
848Rodzony zaś brat tego spiskowca, dziesięcioletnim chłopcem przez Pawła[176] do Berezowa[177] wysłany, potem z drogi wrócony i kamerpaziem[178] mianowany, w roku 1812 zasłynął tym, że ogłosił swoją między Napoleonem a Aleksandrem I[179] neutralność i na dostawach do armii oraz skupowaniu od braci stryjecznych, którzy regimenty dla Korsykanina szykowali, folwarków i kluczów[180] olbrzymiej się fortuny dorobił.
849Uważał państwa i narody za fikcję, wojnę za chorobę umysłową, księży nazywał wieszczbiarzami i płacił im za to, by się za niego nie modlili. W majątkach swych zaprowadził sądy rozstrzygające zatargi pomiędzy bydłem i dozorującą je czeladzią, miał o wszystkim własne i niepodobne do żadnego rozpowszechnionego zdanie.
850Braci stryjecznych za przywiązanie do Napoleona raz na zawsze za obłąkanych uznał. „Za rezydentów bym ich nie przyjął — mówił — więc sobie po różnych San Domingach i Pirenejach poginęli”. Dowiedziawszy się jednak, że po Celestynie pozostał syn z niepobłogosławionego przez Kościół związku z Francuzką, która dla swego kochanka z jakiegoś klasztoru uciec miała, sprowadził matkę i dziecko do kraju, wreszcie dziecko usynowił, a z matką się ożenił. Ze związku tego miał trzech synów i dwie córki.
851Ojciec, Rodzina, TestamentRodzinę swoją wychowywał w myśl zasady: do mojego domu nikt nie śmie się wtrącać, ja sam ojciec, sam sędzia, sam papież i sam Trójca Święta. Żonie i córkom sam obmyślał suknie, gdyż mody zmieniały się zbyt szybko. Synów usiłował wychowywać w pogardzie dla marzycielstwa, płaczliwości i dewocji. Żaden z nich mu się jednak dobrze nie udał. Pierwszego rozczarowania przysporzył mu syn przybrany, który zrazu w Petersburgu świetną karierę rozpoczął, lecz w 1825 roku w spisek grudniowy[181] się wmieszał, w cudowny sposób na okręcie angielskim uciec zdołał, na lat kilka zaginął bez wieści, w roku 1831 do kraju się przedostał, wraz z wojskiem wyemigrował. Na emigracji zrazu był uczniem ojca Enfantina[182] i członkiem menilmontańskiej gminy. Potem jednak nawrócił się, wstąpił do zakonu ojców jezuitów i został w nim podobno wysokim i wpływowym dygnitarzem. Przy każdej z tych zmian dziad Ksawery wyklinał wyrodka i zmniejszał jego część w testamencie o jakąś specjalnie obmyśloną i uzasadnioną kwotę. Każdy występek dzieci był w testamencie tym, nieustannie przerabianym, w ten sposób karany i testament otrzymywał coraz to nowe kodycyle[183], które następnie przez długie lata stanowiły przedmiot utrapienia dla mojego ojca i źródło dochodów dla rosyjskich sądowników.
852Nie udały się panu Ksaweremu i rodzone dzieci. O starszą z córek, Julię, oświadczył mu się przez adiutanta car Mikołaj I[184] dla jakiegoś ze swych oficerów. Dziadek za zaszczyt podziękował i przepraszał, że nie wiedząc o szczęściu, jakie go może spotkać, losem córek już rozporządził. Gdy adiutant wyraził zdanie, że cesarzowi miło będzie poznać nazwiska wybrańców, by mógł i nadal opiekować się losem panienki, która zwróciła jego łaskawą uwagę, dziadek Ksawery niezmieszany wymienił dwóch znienawidzonych przez siebie ubogich krewnych, którym ani się marzyło o konkurach[185]. Pomimo to w sześć tygodni małżeństwa zostały zawarte i pan Ksawery przekonany już był, że partię tę ostatecznie wygrał. Mikołaj I był jednak po niemiecku systematyczny, i w kilka dni po ślubie jeden z zięciów pana Ksawerego, Ignacy Kaniowski, otrzymał nominację na urząd w Wiatce. Urząd przyjąć trzeba było, lecz pan Ksawery nie dał za wygrane. Mianowany czy też raczej skazany mógł tak gorliwie smarować koło swej kariery, aż wreszcie dosłużył się rang i zaszczytów więcej niż wysokich.
853Było to jedyne chyba powodzenie metody wychowawczej pana Ksawerego.
854Drugi z jego zięciów miał zrazu fantazje tylko bałagulskie[186], gdy jednak raz przysłany mu, z okazji pełnienia jakiejś obywatelskiej funkcji, Order Świętej Anny[187] trzeciego czy czwartego stopnia suczce swojej Dianie na szyi powiesił, został oddany pod sąd i skazany na służbę wojskową na Kaukazie. Tam zrazu o mało nie zginął pod pałkami, potem niemal już całkiem zginął w jakiejś bitwie, lecz jednocześnie ocalił życie swemu generałowi. Umierając, otrzymał awans oficerski i na złość rządowi wyzdrowiał, podał się do dymisji i wrócił do domu z głową całkiem już przewróconą. Kije i szpicruteny[188] przekonały go tak zasadniczo o równości skóry chłopskiej i szlacheckiej, że niepodobna mu było tego przekonania żadnymi argumentami z głowy wybić.
855Mikołaj Kaniowski i jego rodzina stanowczo byli przedmiotem zgorszenia dla całej opinii szlacheckiej. Majątek został uprzednio już skonfiskowany. Dziad Ksawery po zesłaniu zięcia wziął do domu córkę i wnuczęta. Po powrocie jednak pana Mikołaja doszło prędko pomiędzy nim a dziadkiem do scen tak gwałtownych, że stary pan nie chciał nic słyszeć o tym chamie ani o jego potomstwie. Cham zamieszkał w jakimś miasteczku powiatowym i został doskonałym cieślą! Gdy po śmierci dziada Ksawerego przypadła na niego i jego rodzinę dość znaczna suma, zawodu, uwłaczającego godności szlacheckiej, nie porzucił. Rozszerzył go tylko i wkrótce zasłynął jako wysoko uzdolniony i sumienny przedsiębiorca budowlany. Ale szlachta trzęsła się na samo wspomnienie cieśli Kaniowskiego, i to z tych najlepszych, prawdziwych Kaniowskich.
856Pamiętam, z jaką nienawiścią wymieniano to nazwisko, zwłaszcza gdy cieśla Kaniowski, cham Kaniowski, w czasie zebrań obywatelskich w sprawie włościańskiej pojawiać się na nich zaczął i mówić znakomitą polszczyzną o cyceronowskich okresach[189] prawdy tak zgrzebne i chamstwem cuchnące, że aż w końcu jenerał-gubernator kijowski rozkazał mu wyjechać z miasteczka, w którym mieszkał. Nie przeszkodziło to opinii szlacheckiej ogłosić chama Kaniowskiego zdrajcą i omal że nie agentem rządowym. Wiadomo przecież było, że służył w wojsku i dostał nawet żelazny Krzyż Żołnierski Świętego Jerzego[190]. Nie przeszkodziło to też w lat parę Murawjewowi powiesić upartego cieślę w Wilnie, gdy został schwytany gdzieś na Żmudzi na czele chłopskiego oddziałku. Szlachta prędko zapomniała o tej śmierci. Natomiast nie zapomniała, że skonfiskowane skrypty „renegata”[191] zostały przekazane komisji do spraw włościańskich[192] Milutyna i Czerkaskiego[193].
857Nielepiej też na ogół poszły sprawy z rodzonymi synami pana Ksawerego. Było ich trzech, najstarszy pan Seweryn, później pan Florian i wreszcie mój ojciec.
858PogardaW czasie powstania listopadowego ojciec mój miał lat dwanaście zaledwie. On też jeden nie sprawił dziadkowi w tym czasie gorzkiego zawodu i do powstania nie poszedł. Pan Ksawery i w tym bowiem czasie pozostał neutralny. Chował do końca życia wyrok jakiegoś sądu obywatelskiego, skazujący go na infamię[194] i konfiskatę dóbr, i czytając nazwiska sędziów, wydobywał uprzejmie pisane, a ten sam podpis noszące listy z prośbą o protekcję do władz lub pożyczkę.
859Chłodna i systematyczna pogarda dla współobywateli stawała się, w miarę jak posuwał się on w lata, prawdziwą namiętnością. Długi czas opowiadano sobie anegdoty o złośliwych, bolesnych figlach płatanych przez starego borsuka swym sąsiadom.
860Umarł w 1846 po otrzymaniu listu, w którym pan Seweryn przepraszał go, że swym postępowaniem przyczynił się do wytworzenia zatwardziałości duchowej w jego sercu, i błagał Boga, by mu pozwolił się tak pojednać z sobą, by ojciec jego nie potrzebował się już czuć duchem surowym i karzącym.
861Pan Seweryn należał już w tym czasie do najgorliwszych wyznawców Towiańskiego[195]. W roku 1848 wybrał się on z misją osobistą do cara Mikołaja, został aresztowany na granicy, wysłał z więzienia do cesarza list, za który zrazu został zamknięty w twierdzy, potem przeniesiony do szpitala obłąkanych, wreszcie zesłany do orenburskiej guberni. Po śmierci Mikołaja pozwolili mu podobno wrócić, nie chciał jednak rzekomo skorzystać z pozwolenia, mówiąc, że ma tu do spełnienia obowiązki, od których tylko wola Boga uwolnić go może. Mieszkał w jakiejś baszkirskiej wiosce, raz na dwa albo trzy lata przysyłał ojcu mojemu list, pisany na siwym, grubym i szorstkim papierze. Ojciec mój wysyłał mu rocznie pewną, nad wyraz skromną, przez niego samego wyznaczoną sumę, wypłacał też z jego polecenia różnym osobom kwoty niejednokrotnie znaczniejsze. Po śmierci dziadka bowiem ostatecznie najznaczniejsza suma znalazła się w ręku mojego ojca, który jednak uważał majątek ten po części za swoją własność, po części zaś za fideikomis[196], należący do brata-emigranta-jezuity, do zesłańca Seweryna i do wdowy po Mikołaju. Ignacy Kaniowski, mąż ciotki Julii, część swoją skapitalizował, a stryj Florian niedługo przeżartował swoją resztkę za wyjątkiem małej wioszczyny w naszym sąsiedztwie, w której zamieszkał.
862Emigrować po roku 1831 stryj Florian nie potrzebował. Współudział jego w rewolucji był zarówno krótki, jak oryginalny. Został on po ucieczce z domu (miał wtedy lat szesnaście czy siedemnaście) wzięty do niewoli na trzecim już popasie[197], nie przez Moskali jednak, lecz przez wysłanego za nim w pogoń przez dziada Ksawerego ekonoma.
863Odstawiony do domu, zamknięty został przez dziadka w sklepionym alkierzu i tu przez kilka miesięcy pozostawał pod kluczem, nie wypuszczano go niemal na krok. Skazany był przy tym na skubanie wełny i międlenie konopi. Sam opowiadał później, że w tym czasie uzbierało mu się w głowie tyle złośliwych konceptów[198], że na wykonanie ich nie starczyło mu później całego życia. Żarty swoje obmyślał nieraz stryj Florian całymi miesiącami, następnie je wykonywał. Sąsiad jego, Sitkowiecki, przekopał kilkanaście tysięcy rubli, szukając złota w swym podolskim majątku. Znając jego chciwość, stryj Florian porozrzucał po jego polach i ogrodzie trochę umyślnie sprowadzonego złotego kruszcu — i Sitkowiecki stał się gadką całej prowincji.
864ŻartNajulubieńszymi ofiarami stryja Floriana byli urzędnicy rządowi. Z tymi prowadził on walkę prawdziwie nieubłaganą i w rezultacie kosztowną, gdyż każdy grubszy figiel stawał się niebezpieczny, iż trzeba go było opłacać.
865Tak było z księciem Oldenburskim na przykład.
866Był on na polowaniu pod Kaniowem i miał przejeżdżać przez jakieś miasteczko, dokąd na powitanie go sprowadzono orkiestrę gwardyjską.
867Stryj Florian, jadąc w swym eleganckim powozie dobrymi końmi, spotkał właśnie zdążający z muzyką na przedzie oddział wojska, wychylił się z powozu i kiwając głową, z wyrzutem rzekł:
868— A powiedziałem przecież, że jadę incognito[199].
869Oficer się zmieszał, zatrzymał oddział, wreszcie postanowił wrócić po nowe instrukcje.
870Dzięki temu książę Oldenburski obszedł się bez muzyki, kancelarie zapisały z metr sześcienny papieru.
871Stryj Florian zaś uchodzić zaczął za wielkiego patriotę i męża stanu.
872Fama[200] ta wzrosła jeszcze bardziej od czasu, gdy napoił on biskupa prawosławnego eparchii[201] kamienieckiej kawą z oliwą.
873Biskupisko, przejeżdżając przez majątek stryja, uznał, że zrobi Polaczkowi zaszczyt, jeżeli u niego konie popaść raczy.
874Był to czas podwieczorkowy. Było kilka osób z sąsiedztwa; miano podać kawę.
875Stryj Florian był nadskakująco grzeczny dla nieoczekiwanego gościa. Co drugie słowo cytował Jana Chryzostoma[202] albo Bazylego Wielkiego[203], wygłaszał aforyzmy, jak na przykład:
876„Słota uczy pokory wobec Pana”.
877„Deszcz poi ziemię, aby plon wydała”.
878„I konia należy czyścić zgrzebłem, aby lśniła się skóra jego i chędogie[204] było siedzenie jeźdźca”.
879Podano wreszcie kawę. Na tacy, obok kubków ze śmietanką, pojawiła się karafinka z oliwą.
880— Eminencja wybaczy nam — mówił stryj Florian — myśmy, chociaż to post nawet, kawę ze śmietanką pić przywykli, ale dla duchownej osoby jest oliwa. A jakże! „Gość w dom — Bóg w dom”, a ojcowie Kościoła mówią: „Zachowaj zakon ojców twoich, a Bóg ci przysporzy w sercu swoim”.
881Biskup poczuł, że powaga Kościoła prawosławnego jest zagrożona, i zdobył się na poświęcenie, a na drugi dzień gruchnęła po Podolu wieść o kawie z oliwą i o patriotyzmie pana Floriana.
882W dwa tygodnie zaś przed dom stryja Floriana zajechał feldjegier[205] i w dni kilkadziesiąt potem stryj Florian mógł prowadzić studia etnograficzne i geograficzne w guberni ołonieckiej.
883W ten sposób został męczennikiem i w tym ostatnim już charakterze w roku 63 głosił:
884— Spokój, spokój, spokój, bo i tak jużeśmy aż nadto wiele cierpieli.
885W tym też charakterze odmówił podania ręki Mikołajowi Kaniowskiemu na jakimś zjeździe, i szlachta mogła powtarzać, że znany patriota pomimo związków krwi odsunął się od sprzedawczyka.
886Ojca mojego stryj Florian się bał, jak bali go się raczej, niż lubili wszyscy niemal, z kim stykał się on bliżej. I było to rzeczą zrozumiałą. To, co jest nieznane i niepojęte, działa w myśl swoich odrębnych, niedostępnych dla nas zasad i praw — wzbudza zawsze niedowierzanie, nieufność i lęk…
887Ojciec mój zaś był pour sang[206] Kaniowskim. Nie zgadzał się z otoczeniem nawet wtedy, gdy szedł z nim razem. W roku 63 ojciec mój zajmował praktycznie to samo stanowisko, jakie propagował stryj Florian. Stryj Florian pomimo to był patriotą, ojciec mój zaś człowiekiem wielkiej głowy, lecz bez narodowych uczuć. I właściwie było to w porządku rzeczy.
888Myślę, że ojciec mój, arystokrata i heglista, nie byl bliższy ogółowi szlachty niż demokrata i renegat stanu szlacheckiego, który na szubienicę murawjewowską poszedł, nie zasłużywszy, aby mu patriotyczny stryj Florian dłoń uścisnął.
889— Śladami Mikołaja pójdzie — rzekł stryj Florian, gdym upierał się przy tym, że na studia do Petersburga pojadę.
890— Nie najgorsze to może ślady — rzekł mój ojciec i zmarszczył brwi.
891Stryj Florian zamilkł i wzrok narodowo-cierpiący wzniósł ku niebu.
III. Spartakus i Szymon Słupnik
1
892Jesienią 1869 roku znalazłem się w Petersburgu jako student wydziału przyrodniczego. Sam wybór tego wydziału był powodem nieporozumienia pomiędzy mną i ojcem. Nieporozumień tych było aż nazbyt wiele w czasie poprzedzającym mój wyjazd. Nie chcę ich wspominać szczegółowo.
893Były to czasy, w których mój ojciec musiał wiele cierpieć.
894Dzisiaj pamiętam, że w jego spojrzeniu, kiedy patrzył na mnie, migotał strach. Ale wtedy ja nie widziałem tego. Nie chciałem i nie mogłem widzieć.
895Musiałem iść precz stąd, z domu, w którym ciągle wspominano.
896Ja chciałem żyć, a ich wspomnienia nie były moimi wspomnieniami. Byłem zresztą w stadium wojowniczego ateizmu i nieustannie wywoływałem sceny, po których ciotka Emilia dostawała spazmatycznego płaczu.
897Ojciec bladł, patrząc na moją haftowaną z chłopska, ukraińską koszulę.
898Ja zaś uważałem siebie wtedy za Ukraińca z obowiązku.
899Każdy człowiek powinien pracować dla tych, co go wykarmili. Mnie wykarmili ukraińscy chłopi, a więc…
900Nie przeszkadzało to wcale temu, żem nigdy prawie z żadnym chłopem nie mówił.
901 902O ateizmie, o teorii Darwina, o tym, że trzeba wyzbyć się przywiązania do przesądów historycznych?
903Rozmowy te nie byłyby doprowadziły do niczego.
904I w tym czasie mój gardzący chamstwem ojciec był o wiele bardziej w zgodzie z moim ideałem niż ja.
905On troszczył się o mieszkańców swojej wsi tak, jak o swoje rasowe bydło lub stadninę. Ja w ich imieniu wszystkim naokoło gardziłem.
906 907Ta pogarda była dla mnie takim samym odruchem instynktownym i zbawczym, jakim była dla mojego ojca jego duma.
908On żył tym, że na cały świat patrzył jak na jakiś barbarzyński chaos.
909Sam siebie porównywał do Dymitra Wiśniowieckiego[207], zawieszonego w Stambule na haku. Był romantykiem w swym upodobaniu do efektownych porównań.
910Jakże nienawidziłem ja tego wszystkiego.
911Tej całej atmosfery relikwii i szkaplerzy, unii lubelskich i odsieczy wiedeńskich.
912Ja przecież dzieckiem widziałem odwrotną stronę tego sztychu[208].
913Widziałem w Warszawie modlących się ludzi, rozstrzeliwanych przez żołnierzy, tratowanych przez kozactwo, i czepiałem się drżących rąk ojcowskich, wołając: „Dlaczego oni się nie biją!”.
914W tej strasznej godzinie, kiedy z okna hotelu, ja — dziecko — widziałem pletnie[209] i szable nad głowami błagających o pomoc z nieba, widziałem, jak kule kosiły śpiewających hymny, narodziła się we mnie twarda niechęć dla wszystkiego, co jest modlitwą, pokorą, a potem, a potem…
915Przez długie trzy lata twarze sąsiadów mojego ojca, bladych ze strachu, drżących, aby nie padł na nich cień podejrzenia, lękających się i rządu, i chłopów, lękających się śmiałości własnych dzieci.
916Nie, o tym nie chcę myśleć. Po cóż mam bluzgać szyderstwem na jego mogiłę.
917Niechaj śpi zwyciężony, on, który wierzył w polskiego szlachcica.
918 919Miszuk nie urazi słowem twojej mogiły.
920On ci tylko żywemu nie mógł ustąpić.
921Nie mógł, jak i dziś nie mogę cofnąć ani słowa.
922
W 69 roku byłem więc w Petersburgu. Przywiozłem tu razem z sobą swój niepokój i pustkę, która wołała o pełne życie.
923KsiążkaZrazu rzuciłem się na książki.
924Nigdy już potem nie wchłonąłem w siebie takiej masy myśli.
925Codziennie waliło się coś we mnie, codziennie myśl umacniała się w swojej twierdzy.
926Wierzyłem wtedy, że rozum zaczyna dopiero istnieć, że należy go tylko stworzyć, tylko zdobyć formułę przenikliwie jasną i wszechobejmującą, a światło jej rozleje się po ziemi i rozpocznie się nowe życie.
927 928Książka, RozumBardzo szybko przestałem regularnie uczęszczać na wykłady. Książki mi dawały więcej. Dniami i nocami nie wstawałem od swego stolika w zadymionym pokoju, czytając, notując, kreśląc. Nie odpowiadałem tygodniami na listy i otrzymywałem telegramy. Ojciec niepokoił się. A ja istotnie zapomniałem o wszystkim.
929Nie było Polski, legend, wspomnień — byl olbrzymi świat stwarzania się i stawania nieustannego. Z łona przekształceń się materii powstawały formy żywe, rodził się człowiek, tworzył w sobie myśl i rozum, aby zawładnąć światem.
930Określałem wtedy sam siebie jako kawał materii, który chce zostać myślą.
931To określenie zdobyło mi pierwsze stosunki wśród kolegów.
932Wśród kolegów nie znałem nikogo. Nie było tu nikogo z moich stron, nie przywiozłem z sobą żadnych stosunków, żadnych znajomości.
933Byłem tu absolutnie sam w tym tłumie i zrazu było mi to nawet dogodne.
934Powoli, od czasu do czasu, wymieniałem parę słów z tym lub owym.
935Tak raz w laboratorium wygłosiłem do jednego z sąsiadów, jasnowłosego, różowego Niemca, swój aforyzm.
936Niemiec był zgorszony; zaczął mi mówić o duszy. Mówił mi o Bewusstsein, Selbslbewutsstsein[211]. W końcu zaś o Pflichtbewusstsein[212].
937 938 939Przypominało mi ono ciotkę Emilię, która czytywała i rozumiała wszystko, nawet Darwina, ale skończywszy czytać, mówiła: „To jest bardzo rozumne, ale my nie mamy ojczyzny i dlatego jesteśmy obowiązani szanować wiarę”.
940— I cóż to za Pflicht[213]? — pytam się swojego Schultza.
941 942— Obowiązek, DuszaJa mam teraz trzysta rubli stypendium, ja bym bardzo chciał nieraz pójść do teatru. Ja to bardzo lubię. Co to znaczy ja? Moje zmysły to lubią. O… i mój umysł to lubi. Ale jaki umysł? Materialistyczny, egoistyczny umysł. I gdybym ja miał tylko ten umysł, tobym poszedł albobym sobie kazał zapalić w piecu, ale bilet kosztuje pół rubla, zapalenie w piecu pięć kopiejek, a mój ojciec jest pastorem i ma dziewięcioro dzieci, więc ja ze swego stypendium muszę posłać mu chociaż osiemdziesiąt, choć sto albo sto dwadzieścia rubli. A dlaczego muszę? Bo jest coś, co się nie zmienia, co nie jest ani ruch, ani przyjemność, ani barwa, ani nic. A co to jest? To jest to: musisz. Więc co jestem ja? Obowiązek. I dlatego ja wiem, że ja mam duszę, bo mam coś, co nie jest ani ruch, ani wrażenie, ani zmiana.
943— A dlaczego pastorzy rozmnażają się nieumiarkowanie? — basem przeciągnął sąsiad na prawo, o kudłatej głowie i skośnych oczach. — Obowiązek — dusza. A wcale nie dusza, tylko królicza niewstrzemięźliwość.
944 945— Ja bardzo pana proszę, mój ojciec jest duchowny.
946— I mój ojciec jest duchowny — rzekł kudłaty kolega.
947— Ja nie pozwalam panu, ja bardzo kocham mojego ojca.
948— No, i ja kocham mojego ojca, chociaż pijanica jest, co nawet jest dobrze, bo pop porządnym człowiekiem może być tylko, gdy pije…
949— Mój ojciec nie bierze do ust nawet piwa — mówił z dumą Niemiec.
950— To źle robi — rzekł nieubłagany wróg pastorów. — Niemiec, który nawet piwa nie pije, cóż to może być za Niemiec. Was i z piwem znieść trudno, a bez piwa…
951— Mój ojciec wie, że każda kopiejka to jest ciężko zapracowana kopiejka…
952— Ba… i mój stary wie o kopiejce, i wie, że ja mu nie poślę, bo nie mam. A choćbym posłał, to i co? Też nie mówiłbym: obowiązek, tylko: wódka. I choćby mój stary delirium[214] dostał, to stąd by nic o mojej duszy nie wynikało.
953Niemiec coś mruczał długą chwilę, wreszcie poprawił kołnierzyk i mankiety i podszedł do kudłatego.
954— Nazywam się Karol Schultz — rzekł — i pozwoli pan z panem nieznajomym być.
955 956— A ja — rzekł — nazywam się Jaszka Czernow i nie mogę się z panem rozstać, bo dusza moja rozkochała się w panu. I zresztą szanuję pana bardzo, i pana ojca szanuję, i pana siostry.
957Niemiec próbował coś mówić, ale Czernow zwrócił się już do mnie.
958Polak, Szlachcic, Bóg, Ojczyzna— Ej, wy, szlachcic — rzekł — a wy o materii tam mówiliście… Po pierwsze Polakowi nie wypada mówić: materia. Wy, szlachcice, mówicie: Bóg i Ojczyzna. A tu: materia. Pierwszy raz słyszę…
959— A wy, Jaszka — zawołała z drugiego kąta młoda dziewczyna w niebieskim fartuchu — wam to też nie bardzo wypada Polakom o ojczyźnie mówić. Katkow[215] wam się kłania.
960— To go spotka afront[216], bo ja się nie odkłonię.
961— Źle robicie. Za ich ojczyznę Polaków Murawjew wieszał.
962— Mało kogo Murawjew nie wieszał — tłumaczył się Jaszka. — On i mnie mógłby powiesić. Karakozowa powiesił…
963Jakieś zimne tchnienie powiało po laboratorium. Wysoki blondyn spojrzał przez okulary na Jaszkę i rzekł półgłosem:
964— Ej, wy, Czernow, nie bardzo.
965Potem zaś, zwracając się do mnie, rzekł:
966— Jestem Orłow. Jak pan to rozumie o materii? Czy myśl dla pana to nie jest już materia? Jeżeli zaś materia, to dlaczego mam dążyć do tego, aby stać się myślą? Myśl więc to jest pewna forma materii. Chodzi więc o to tylko, jaka jest ta materia. Ja myślę, że panu szło o co innego, o to, że człowiek jest dziś materią nieszczęśliwą, a chce się stać materią szczęśliwą. I to jest jasne; gdyby nie był nieszczęśliwą, nie chciałby być czym innym. Chce, więc jest nieszczęśliwy. Ergo[217] chce być szczęśliwy. Innymi słowy, trzeba poznać technologię ludzkiego szczęścia.
967Poczułem się jak ryba w wodzie.
968Znowu spotkałem ludzi mówiących tym samym językiem, jakim mówiły moje myśli. Zapaliłem się. Zacząłem się spierać. Przypomniały się przegadane wieczory przy łóżku Wrońskiego.
969Szczęście, Jedzenie, Seks— Szczęście nie wystarcza, trzeba wiedzieć, że jest ono moje. Potrzebna mi władza nad nim, pewność, że je mam, bo je stworzyłem sam.
970— Ja widziałem — rzekł Jaszka — dwa razy szczęśliwą materię. Raz było to w chlewie, a drugi w gubernatorskim domu. Raz był to wieprz, a drugi raz pokojówka gubernatora. Szczęśliwa materia wieprza była smaczna, szczególniej z kapustą i musztardą. A pokojówka miała otłuszczenie serca i dziwnie lekki mózg. Analizy chemicznej nie robiłem.
971— Rosyjska myśl jest bardzo lekkomyślna myśl — rzekł Schultz. — Wy wszyscy robicie ciągle skoki. Wy jesteście jak wasz kraj: mało kolei żelaznych.
972Z laboratorium tego dnia poszedłem po raz pierwszy do studenckiej kuchni.
973Odtąd zaczęło się dla mnie nowe życie. Samotne ślęczenie nad książką ustąpiło gawędom bez końca.
974Poznałem od razu całą masę niepospolitych ludzi. Mówię to z całym spokojem po tylu latach: ludzie ci żyli istotnie tylko poszukiwaniem prawdy. Prawdy żywej, przekształcającej samo życie, nie martwej wiedzy. Nie było dla nich rzeczy obojętnych. Myśl ich nieustannie pracowała nad rozwiązaniem zagadnienia, czym ma być człowiek. Ja więcej przeczytałem i przemyślałem od większości z nich, ale w nich była większa łączność pomiędzy myślą a życiem. Była jakaś nieustraszoność w wykonywaniu wyroków sumienia i badaniu. To ich charakteryzowało, nadawało im jakieś klasyczne bohaterskie cechy. Ich filozofia była życiem.
975PracaTak na przykład Aleksander Brenneisen twierdził, że człowiekowi należy się tylko zaspokojenie potrzeb koniecznych. Że zadaniem jego jest praca. Pracował też po dwanaście, szesnaście godzin dziennie. Pieniądze zaś zarobione kładł do otwartej puszki, stojącej na stole. Każdy ze współlokatorów jego mógł z niej brać, ile potrzebował, nie tłumacząc się.
976— Społeczeństwo mi jest obowiązane dać wszystko, abym mógł być ja, to jest myśleć. Co zaś potrzeba, aby być ja? Jeść, aby żyć, ubrać się i schronić, aby nie zmarznąć. To ja powinienem mieć. A potem, kiedy ubrane i najedzone jest zwierzę, zaczyna się ja. Tu nie ma prawa nikt ani nic…
977— A jeżeli ja moje chce tylko pić i za dziewczętami biegać… — przekomarzał się Jaszka.
978— Idź, zdołasz się napić — pij, nie zdołasz — będzie źle. Zdołasz mieć dziewczynę — bierz. Nabiją — tak i będzie. Do tego nikomu nic.
979— A jeżeli ja z tej oto twojej szkatułki dziesięciorublówkę wezmę i na Grochową do Fräulein[218] Gizeli pojadę… to co…
980— Że ktoś jest świnia, to ja nie muszę być pastuch od świń — mówił niewzruszony Brenneisen swym dziwnym, jakby niedołężnym językiem.
981W tym środowisku żadne przekonanie, byle na krytyce oparte, nie raziło.
982AWiara, Bógle gdy Wołoszanowicz zawiesił w swym pokoju ikonę i zapalił przed nią lampkę, usunięto się od niego.
983— I co ja wam zrobiłem? — tłumaczył się on.
984— Nic — odpowiedział mu Michał Żemczużnikow — ale pies wściekły też mi nic nie zrobił, a ja jednak usunę mu się z drogi.
985— Ależ zmiłuj się przecież, czy ja tobie bronię Moleschotta czytać?
986— Moleschotta ja nie czytam, bo on jest zacofaniec, a zresztą to inna sprawa. Moleschott mi mówi: myśl, i ja myślę. A tu… psu wściekłemu instynkt powie: gryź, i on gryzie. A ja skąd wiem, co tobie twój Bóg każe zrobić? Pókiś ty sam od siebie zależał, ja wiedziałem, czego się od ciebie spodziewać, ale od czasu, jak u ciebie Bóg pojawił się, ja już nic wiedzieć nie mogę. Skąd ja wiem, co temu twojemu Bogu do głowy przyjdzie? Ja tam nie lubię mieć z nim do czynienia. Kto chce ze mną żyć, musi sam za siebie odpowiadać.
987Istotnie, wszelkie zrzeczenie się swobody osobistej uważane tu było za występek.
988Waria Torżecka oskarżyła raz niemiłosiernie Jaszkę o brak charakteru za to, że w obecności jej matki wyparł się Darwina.
989— I, wcale nie wyparłem się — mówił Jaszka. — Ale sami osądźcie: Żartpyta się mnie taka dama z trenem[219], z chignonami[220], o, o, całkiem Kleopatra[221] egipska, w starości oczywiście. „Czy — powiada — możliwe jest, aby człowiek od małpy pochodził, czy na przykład ja podobna jestem do małpy?” No, i cóż ja miałem odpowiedzieć. „Ależ nie — mówię — gdzież tam, ani najmniejszego podobieństwa — powiadam — małpa ma ogon od urodzenia, a pani od krawca” — no i tak dalej wszystko.
990— Nieprawda — oburza się Waria. Żart, Dusza— Ty lepiej powiedz, coś o duszy powiedział.
991— No, i cóżem ja takiego powiedział? Powiada dama, że za duszę męża w trzech klasztorach nabożeństwo wieczne zakupiła, że więcej niż trzy tysiące ją to kosztowało. Więc pyta się, czy jest dusza, czy nie ma. „Ja — mówi — kwity pokazać mogę”. Czy ja mogę cokolwiek wobec kwitu? Tego nikt nie przewidział. Kto nie ma kwitu, to jeszcze na dwoje babka wróżyła, ale jak ma kwit…
992— Z ciebie już nigdy nic nie będzie, Jaszka — wzruszyła ramionami Waria.
993Ale reszta towarzystwa się śmiała.
994Jaszce w ogóle uchodziło wiele…
995— Tylko językiem nie zanadto wojuj — mówił mu Orłow, szczególnie gdy wspomniał, tak jak wówczas, Karakozowa, Czernyszewskiego…
996 997Buntownik— Pańszczyźniani wy! — krzyknął. — Tfu, niewolnicy! Spośród nas ukradziono człowieka. Takiego człowieka. Jak ja jego czytam, to mądrzejszy się staję. Jego wam ukradli, zabijają powoli. Myśl wasza, sumienie wasze: a my nic, my milczeć będziemy. Psy wy, tchórze, tchórze!
998I nagle podbiegł do okna i otworzywszy lufcik, na cały głos krzyknął w ciemną, szarą ulicę…
999— Ej, ty! Oddaj nam Czernyszewskiego! Czernyszewskiego nam oddaj, słyszysz!
1000— Czegoś się rozkrzyczał — rzekł Żemczużnikow. — Dużo krzykiem pomożesz…
1001— Jeżeli jego wola — rzekł Brenneisen — nikt mu przeszkodzić nie może.
1002 1003— Jeżeli jego dusza znieść nie może milczenia, niech krzyczy. Inaczej ona będzie podłą duszą.
1004Ale Żemczużnikow podszedł już do okna.
1005— Słuchaj, Jaszka — rzekł. — Czy ty wiesz, co z tego będzie, gdybyśmy nawet przed Zimowy Pałac[222] poszli wołać: oddaj go nam!
1006— To i co — rzekł Jaszka. — Zabiliby, niechby zabili.
1007— Bardzo mądrze, powiedziałby Czernyszewski. Bardzo, bardzo sprytnie to pomyślałeś: zabiliście mojego przyjaciela, to i mnie zabijcie. Nieprawdaż.
1008— Ale milczeć, kiedy twojego przyjaciela, nie przyjaciela, ale świętego, mędrca, zabiją — to hańba.
1009— Tak, pozwalać na to, co zrobiono z Czernyszewskim, co zrobiono z Michajłowem[223], z dziesiątkami tysięcy Polaków, to hańba — odpowiedział Żemczużnikow.
1010— My tu sobie filozofujemy, rozprawiamy, a naokoło krew płynie. Człowieka nieustannie mordują — unosił się Jaszka. I stuknąwszy pięścią w stół, krzyknął: — Nie zniosę dłużej, nie mogę.
1011 1012Gromadka nasza ujrzała w myśli prawdziwe swoje położenie, spotkała się twarz w twarz z potworem dziejów rosyjskich.
1013I od razu uwydatniła się czarna rysa.
1014Orłow, prawnik z zawodu, chemik z upodobania, zaczął mówić swoim spokojnym, mądrym głosem. „Nie mówi — perły wyszywa” — określała jego dykcję Waria.
1015— Ja myślę — prawił — że to, o czym mówi Jaszka, jest nam wszystkim znane. Kondycja ludzkaWszyscy przemyśleliśmy już to. Człowiek nowoczesny nie powinien się łudzić. Życie cywilizowanych społeczeństw jest taką samą walką, jak i życie zwierząt. I nie przekonamy ludzi, że się nie powinni pożerać. Idzie po prostu o to, aby to zrozumieć i aby w tej walce zwyciężyć. Ludzie rozumni powinni dbać o to, aby nie być pożartymi przez zwierzęta. Bo lew, który zje Arystotelesa[224], nie jest mędrszy od lwa, który zje cielę. Niechaj więc lew żywi się już lepiej cielęciną. A Arystoteles niechaj sam siebie uchroni i myśli, aby albo wytępić lwy, albo też je oduczyć od zjadania nawet cielęciny.
1016— Innymi słowami? — rzekła Waria, zaciskając usta. — Co? Zamknąć uszy i oczy, a w razie potrzeby pochwalić lwa i życzyć mu dobrego apetytu?
1017 1018— Ja także czczę wysoko Czernyszewskiego, ale my, którzy rozumiemy jego myśl, powinniśmy dlatego właśnie starać się przeżyć, zyskać stanowiska i wpływy.
1019— I kiedy zostaniesz już oberprokuratorem Świętego Synodu[225], każesz mojemu ojcu, aby zamiast Czetji Mineji[226] i psałterza czytał stadku Czto diełat'[227]. Jemu to istotnie żadnej różnicy nie zrobi, zwłaszcza po śniadaniu — roześmiał się Jaszka.
1020Ale od tego czasu Orłow rzadko już pojawiał się u nas i rozmowa w jego obecności szła opieszalej. Tymczasem zapanował nad wszystkimi innymi tematami ten jeden — Czernyszewski. I w końcu wszystkie nasze myśli i gawędy przybrały całkiem określony kierunek: oswobodzić Czernyszewskiego.
2
1021 1022Teraz długie godziny opowiadał mi o nim Brenneisen.
1023— To wszystko, co on napisał, jest niczym w porównaniu z nim samym. On wszystko wiedział, co go spotka, wszystko rozumiał. Pojmował, że się za nim nikt nie ujmie. Pojmował, że gubi sam siebie każdym wierszem, jaki pisze. I pisał. Nie było w nim żadnej pozy. On nie stawał na żadnym piedestale, na żadnych szczudłach, nie mówił, że jest bohaterstwem myśleć w kraju niewoli i milczenia, tylko to bohaterstwo wykonywał.
1024I czytał mi ustępy z listów bez adresu, pisanych przez Czernyszewskiego, właściwie pod adresem Aleksandra II[228].
1025„Szanowny Panie! — pisał on do cesarza Wszechrosji — jest Pan z nas niezadowolony. To nie ma wielkiego znaczenia. Ważniejsze jest to, co myśli o nas szara, milionowa masa. Pana ona zna z imienia, chociaż postępowania pańskiego nie rozumie i nie jest w stanie go rozumieć… O mnie, o nas, to jest o ludziach takich, jak ja, nie wie ona nic”.
Gdym tego słuchał, przypominały mi się opowiadania ojca o Wielopolskim[229] w Petersburgu.
1026Ojciec mój miał dla margrabiego szczególniejsze uczucie gorzkiego żalu, połączonego z uwielbieniem, którego się mógł się pozbyć.
1027Rysował mi go dumnym, nieprzystępnym wśród pełzającego petersburskiego dworactwa.
1028Car nie miał naokoło siebie człowieka, nikt nie śmiał być człowiekiem wobec niego, myśleć, kiedy on mówił.
1029W Wielopolskim po raz pierwszy spotkał może Aleksander II człowieka, który go się nie bał.
1030CarNaokoło wszyscy mówili carowi: będzie to, co zechcesz.
1031A on nie chciał mocno niczego. Raczej się bał. Więc czuł, że grunt się pod nim chwieje, że opiera się tylko na bezmiarze tchórzostwa i słabości.
1032Nazbyt gardził bezwiednie wszystkimi, aby mógł na kogokolwiek bądź liczyć. Liczyć na niewolników niepodobna. Więc właściwie był sam. A gdy samego siebie w sobie szukał, nie znajdował nic: pustkę i strach, nudę i jałowość.
1033Miał odwagę fizyczną i sam na sam chodził na niedźwiedzia, ale nie miał wewnętrznego męstwa. Nie wiedział, kim jest i dokąd idzie. I gdy zaczynał rozmyślać, odurzała go mgła myśli ciężkich i niejasnych, dusznych jak zapach ładanu[230].
1034Kiedy w sali obrad korona polska z trzaskiem padła na posadzkę, Aleksander II widział w tym prognostyk[231], a Mikołaj kazałby ochłostać lokaja, do którego należało pilnować porządku w sali.
1035Mikołaj czuł się bogiem, a lud uważał za bydło. Czuł się oficerem, który po śmierci pójdzie zdać Przedwiecznemu raport, że wszystko w porządku. Gdy los pomieszał mu szyki, otruł się[232], tak jakby to uczynił urzędnik po sprzeniewierzeniu pieniędzy skarbowych.
1036W Aleksandrze II nie było stanowczości.
1037On czasami marzył jak dobry pan, który robotnikom urządza dożynki.
1038Ale pragnął, aby rzeczywistość była zależna od jego kaprysu — jak marzenie.
1039On pragnął myśli w swym kraju, ale chciał, aby myśl ta sławiła go dobrowolnie, bez zastrzeżeń.
1040Dla Aleksandra II człowiek jak Czernyszewski, człowiek nieubłaganej myśli — musiał być wrogiem.
1041Samo istnienie jego było niebezpieczeństwem.
1042RosjaZacząłem przeczuciem rozumieć straszny dramat rosyjski.
1043Myśl pojawiła się tu jak gość nieoczekiwany, jak wróg. Na olbrzymim podłożu skutych, uciemiężonych milionów wznosiła się piramida samowładztwa urzędniczego.
1044Myśl jednostek podkopywała się pod nią; już sam fakt, że nie podlega ona niczemu, żadnej zewnętrznej presji, że sama dla siebie określa prawa, był zbrodnią.
1045Tu potrzebni są żołnierze, urzędnicy, nie ludzie — mówił ustrój.
1046I jednocześnie coś na dnie serca cieszyło się, widząc możliwość walki, wielkiej walki o przyszłość człowieka.
1047Tak mnie wyczerpały już i znużyły walki myślowe z upiorami, że cieszyła mnie perspektywa walki rzeczywistej.
1048Dotąd, jak Scyt[233] umierający, puszczałem strzały swoje w słońce i widziałem, jak spadają one bezsilne. Teraz rysowała się przede mną mroczna ziemska potęga. Ty przynajmniej jesteś śmiertelny — myślałem.
1049Na razie ja najjaśniej widziałem sytuację.
1050Dla moich przyjaciół ginęły ogólne linie wśród szczegółów i epizodów. Dla Jaszki wszystko po pewnym czasie stawało się anegdotą i przygodą, dla Brenneisena kwestią stoicyzmu[234] moralnego. Każdy musiał dokonać wszystkiego dla siebie. Waria wiedziała tylko jedno, że jej nie wstrzyma ani matka z ogonem od krawca i kwitem na duszę, ani nic, że w każdej chwili jest gotowa się poświęcić bezgranicznie, bez zastrzeżeń dla każdej sprawy, w jaką wierzy. Żemczużnikow był praktykiem, on musiał mieć przed sobą cel określony i względnie osiągalny. Tym celem stał się dla niego teraz Czernyszewski.
1051Ale tu piętrzyły się od razu tysiączne przeszkody.
1052BuntownikJaszka z nadzwyczajną swobodą układał fantastyczne plany.
1053— Najlepiej — mówił — porwać kogoś, któregoś z ministrów albo wielkich książąt. To nie jest trudno. Dość będzie zamienić karetę, pod jakimkolwiek pozorem oddali się właściwą. Na jej miejsce postawi się naszą. Brenneisen świetnie będzie wyglądał w liberii jako lokaj. Ja siądę za furmana. Zrobię sobie brzuch z poduszek. Jeden z nas zaczai się w karecie, będzie miał w ręku gąbkę z chloroformem. Gdy nasz jegomość wsiądzie, gąbkę mu w usta i w drogę. Zamknie go się w piwnicy, każe napisać list. Uwolnić Czernyszewskiego i odstawić za granicę, wtedy mnie uwolnią. List ten się wywiezie za granicę i nada na pocztę w Paryżu.
1054Żemczuznikow się złościł, ale jego plany były wygłaszane wprawdzie poważniej, nie były jednak wcale rozsądniejsze ani łatwiejsze do wykonania.
1055Było nas zbyt mało i zbyt mało mieliśmy doświadczenia.
1056Pojechać przebranymi za żandarmów z rozkazem wydania Czernyszewskiego. Jak sfałszować rozkaz? Żaden z nas nie widział nawet podobnego dokumentu, nie mieliśmy pojęcia, jak wygląda.
1057Jaszka proponował przedostanie się na Sybir, podpalenie więzienia i zbrojny napad podczas pożaru.
1058Ale Brenneisen zaczął kreślić przed nami kolumny cyfr, oznaczających odległość, i mówić o mrozach.
1059Trzeba było futer, broni, wielu ludzi i dużej sumy pieniędzy. Przy tym szanse były mniej niż małe.
1060Pomimo to zaczęliśmy mówić o zorganizowaniu wyprawy na Sybir. Na miejscu się zobaczy.
1061 1062Wysłałem telegram do ojca. Bez słowa przysłał pięćset rubli.
1063— Niech żyje polska szlachta! — krzyknął Jaszka.
1064Żemczużnikow tymczasem sondował grunt, naokoło nas szukał towarzyszów.
1065Po raz pierwszy miałem sposobność zapoznać się z uczuciem obawy zdrady.
1066Nagle wydawać się nam zaczęły ściany przejrzystymi, na każdego naszego znajomego patrzyliśmy śledczym spojrzeniem.
1067Jednego wieczoru Żemczużnikow wrócił jawnie przejęty czymś.
1068 1069— Toś szczęśliwszy od Diogenesa[235] — zaobserwował Jaszka (nazwa ta przyrosła odtąd do Żemczużnikowa).
1070Ale nowo narodzony Diogenes mówił:
1071— Dajcie spokój żartom. Mówię wam, spotkałem człowieka takiego, co wie, dokąd idzie i czego chce.
1072W parę godzin poznaliśmy i my Wasiljewa, jak przedstawił się nam nowy znajomy Żemczużnikowa. Był to niski blondyn o dziwnie silnym i przenikliwym spojrzeniu. O nim można było mówić, że uderzał oczyma. A czynił to zawsze z ukradka, jakby niechcący. Oczom jego nie uchodziło nic. Myśl jego nie przestawała pracować, nie zatrzymywała się na powierzchni odsłanianej przez słowa, lecz na ich podstawie snuła wnioski.
1073To, co człowiek mówi, to jest to, co się jemu zdaje. Ale ważne jest nie to, co wydaje się nam, ale czym jesteśmy. Nie to więc, co mówisz, mnie obchodzi, ale dlaczego to mówisz. Ty sam możesz nie wiedzieć, dlaczego mówisz to lub owo, ale ja, jeżeli cię chcę znać, wiedzieć muszę.
1074Na pierwszy rzut oka Wasiljew nie wzbudzał zaufania. Było w nim coś czającego się. Zdawało się, że jest on całkowicie obcy nam, samemu sobie, wszystkiemu, co mówi; że wszystko, co czyni on, jest mu do czegoś potrzebne, że nic nie robi on od niechcenia.
1075Jaszka bardzo szybko najeżył się:
1076— Nie lubię ludzi, którzy tak całkiem nie umieją się śmiać.
1077I istotnie śmiech Wasiljewa był przykry. Był jakimś jadowitym szyderstwem. I trudno było orzec, z czego szydzi on.
1078Naszych planów o oswobodzeniu Czernyszewskiego wysłuchał w milczeniu.
1079— O tym już inni myśleli — wreszcie rzekł.
1080 1081— Trzeba dużej siły, z tą siłą można by już coś innego zrobić.
1082— Co, na przykład? — pyta Żemczużnikow.
1083 1084— Dużo będziesz wiedzieć, szybko zestarzejesz… A zresztą nie, panowie, z was nikt się nie zestarzeje.
1085— Także doktor — żartował Jaszka — i na jakąż to pomrzemy chorobę?
1086— Ja widziałem — powiedział posępnym głosem Wasiljew — Karakozowa; na tę samą…
1087Miałem wrażenie, że człowiek ten próbuje nas. Istotnie widziałem go potem w innych kółkach, widziałem go cedzącego ostrożnie słówka, zadającego zagadkowe pytania. Tu przeczuł, że trzeba uderzyć w silny ton.
1088 1089— Z wami był Aleksander Brenneisen. To był ważny znak. Dajcie mi tysiąc Brenneisenów, a zmienię Rosję całą.
1090 1091— Nie, z Brenneisenami ja nie pójdę, po co ja Brenneisenom? Oni mają stalowe serca, gwiaździste oczy. Moje oczy są jak rysia w nocy, moje serce to nie stal, to coś twardszego od stali. Brenneisen jest wolny człowiek, a ja jestem Spartakus[236], książę niewolników.
1092I takiego, jakiego widziałem Wasiljewa w ten wieczór, nie widziałem go nigdy chyba potem.
1093— Rosja, NiewolaCzy wy wiecie, co to jest Rosja? Czy wy wiecie, że tu człowiek nie ma żadnego znaczenia, myśl żadnego znaczenia. Że my wszyscy jesteśmy raby, niewolnicy. Słyszycie, słyszycie: nam nie wolno myśleć. Mojego ojca gubernator po twarzy bił, a ojciec go w rękę całował; a matka mówiła: „Tak trzeba, synku”. Niewolnicy nie powinni mieć dzieci. A wy wiecie, ile tysięcy ludzi umiera z głodu? A wy wiecie, ilu zatłuczono pałkami za Mikołaja? A wiecie, ilu zamurowano w Szlisselburgu[237]? A Karakozowowi nie dawano spać przez tydzień. I wy chcecie myśleć, walczyć? Jeżeli to zabawka, rzućcie — krwawa zabawka. Jeżeli wejdziecie na tę drogę, nie ma powrotu. Tu rządzi ślepa siła, strach, ciemnota. Kiedy was będą wieszać, czerń[238] będzie wołać, by was ćwiertowano, jak wołała pod szafotem Obruczewa[239]. Wy chcecie walczyć o prawa ludzkie dla zwierząt, a zwierzęta te na was poszczują i rozszarpią one was.
1094Pytałem się potem Wasiljewa, kiedy słyszałem, jak w innych razach roztaczał przed świeżo spotkanymi ludźmi najpromienniejsze perspektywy, jaki cel miał, mówiąc z nami w takim groźnym tonie.
1095— Każdy instrument ma swój ton — odpowiedział. — Gdybym wam był mówił[240] o bliskim zwycięstwie, bylibyście nie uwierzyli.
1096I istotnie nie żałował wtedy mocnych barw.
1097— Synowie zguby, wy chcecie żyć? Wasza jedna droga: śmierć.
1098— A to kracze — rzekł Jaszka. — Byłby z was dobry pop na wielki post.
1099A Brepneisen powiedział spokojnie:
1100— Żyję, jak chcę, i umieram, jak chcę. Nikt mi nie każe żyć dłużej, niż ja zechcę.
1101Buntownik— Nikt mi nie przeszkodzi — odpowiedział Wasiljew — walczyć do ostatniego tchnienia. Póki żyć będę, póki myśleć będę, póki będę miał jedno tchnienie w piersi, to i ono będzie tylko krzykiem: śmierć tyranom, śmierć obłudzie, śmierć wyzyskiwaczom!
1102Wy się nie patrzcie na mnie zdziwieni. Wy żyjecie w świecie uprzywilejowanym. Wy macie dostęp do nauki, do światła, wasze kobiety są czyste, wasze serca niezatrute pogardą dla samego siebie. Ja przychodzę ze świata potępionych. KrzywdaTam żyją ci, których rozdeptał wasz świat. Kobieta "upadła"Kobiety tam sprzedają swe ciało i są bite. Słyszycie, słyszycie… Bite są kobiety. Przecież to siostra wasza mogłaby być bita w ten sposób. Za liche pół rubla ściągnie ją pijane zwierzę do karczemnego numeru[241] i bije, bije, czym może: kijem, kułakiem, butem. A wy wiecie, że taka obita, opluta, osiniaczona kobieta może mieć gdzieś u siebie w jakimś zgniłym, śmierdzącym kącie dziecko. I wy chcecie żyć, uczyć się, myśleć. Póki choć jeden człowiek ginie w świecie, póki choć jedno życie jest tak wdeptane w błoto, nie warto żyć, nie można żyć — jak tylko walcząc. Krew wszędzie, wszędzie ludzka krew. Purpurową krwią spisane są książki waszych uczonych, wasze prawa pisane są łzami głodnych dzieci. Wasza cnota nie wyprała swoich szat z krwi. Padliną żyje wasz świat. Wy się dziwicie, że ja mówię do was w ten sposób, że ja nie mam wymuskanych, wymytych słów. Nie. Ja nie jestem z waszych kółek. Ja nie chcę uczyć się, doskonalić, ja nie jestem nic poza walką. Tymi oto rękami zadusiłem człowieka: jestem Sergiusz Nieczajew[242].
1103Wielki łowca dusz, człowiek, który ujarzmił takiego nawet węża-uwodziciela, jak Bakunin[243], nie pomylił się i tym razem. Wybaczyliśmy mu wszystko za siłę nienawiści, za elementarne, żywiołowe tchnienie walki i samozatracenia. Na żadnej innej drodze nie byłby Nieczajew doszedł tak szybko do porozumienia z nami. Teraz gotowi bylibyśmy iść z nim razem. Moje pięćset rubli poszły na fundusz podstawowy rewolucyjnej drukarni.
3
1104Rewolucja, Buntownik, SłowoPoczątkujący rewolucjonista znajduje się w specjalnych warunkach psychicznych. Są rzeczy, które on jeden jest w stanie wykonać w pewien sposób. Do rzędu rzeczy tych należy rewolucyjna literatura. Pracom rewolucjonistów początkujących może zbywać na wiedzy, na doświadczeniu, na zwartości w rozumowaniu i argumentacji. Posiadają natomiast pewną im tylko właściwą świeżość wiary. Nienauczony przez doświadczenia młody działacz wierzy w natychmiastowość skutków. Słowa jego mogą zaprzeczać tej młodej wierze, ograniczać ją, uwarunkowywać, ale to jest pozór. Jest to doświadczenie wmówione. Na dnie serca młody rewolucjonista wierzy, że każde słowo przez niego napisane i wydrukowane w potajemnej gazetce stanie się natychmiast ciałem i krwią. Dlatego też w pismach jego pulsuje niezastąpiona przez nic bezpośredniość. On sam drży z niecierpliwego męstwa, gniewu, radości, wyzywającej niebezpieczeństwa, gdy pisze. I przejęcie to udziela się jego słowom, poprzez słowa zaraża czytelnika. Tak pisaliśmy naszą gazetkę i nasze proklamacje w drukarence założonej przez Nieczajewa. Była ona więcej niż prymitywna, składała się z niewielkiej ilości czcionek, z drewnianej ramy i dwóch kawałków marmuru.
1105Marmur zdobyła Waria z letniego mieszkania matki, gdzie istniał w altance marmurowy stolik ogrodowy. Rozbiliśmy blat na dwie połowy i oddawał on nam wielkie usługi. Dzięki niemu proklamacje nasze i gazetka równiej i czyściej były drukowane niż w innych ówczesnych rosyjskich drukarniach potajemnych. Z czcionkami było istotnie kuso, mieliśmy szczególniej mało niektórych liter: pamiętam, że często brakowało litery „r”, toteż nakazywało się współpracownikom, aby z tą zbytkowną literą obchodzili się jak najostrożniej. Wyraz „barbarzyńca” został całkowicie wycofany z obiegu, aż dwie litery „r” w jednym słowie. Zastąpiliśmy go przez „kanibal”.
1106Drukarnię urządziliśmy w mieszkaniu wynajętym przez Brenneisena. Miało ono wielką zaletę, gdyż stanowiło część wielkiego lokalu najmowanego przez głuchoniemego krawczynę, którego żona upośledzona była również w ten sam sposób. Mieściła się nasza drukarenka w koszu, który stał w mniejszym z dwóch zajmowanych przez Brenneisena pokojów. Wadą było to, że pokój nie miał drugiego wyjścia, ale za to wejść do niego można było tylko przez wielki pokój, służący Brenneisenowi za pracownię i jadalnię. Zresztą okno naszego pokoiku znajdowało się co najwyżej o dwa łokcie ponad daszkiem jakiegoś składu czy stajni. A z daszku tego nietrudno było dostać się już na ziemię.
1107Nieczajew dostarczył nam rewolwerów, a Brenneisen oświadczył, że żywym go policja nie weźmie. Tymczasem wziął się gorliwie do drukowania, pisanie sprawiło mu mniej przyjemności. Mnóstwo talentów natomiast odkryliśmy w Jaszce. Przede wszystkim zaczął on sypać, jakby z rękawa, artykułami, proklamacjami. Sam on podrwiwał ze swego pisania i gdyśmy go chwalili, gwizdał przez popsute zęby. W istocie jednak obchodziło go bardzo, jakie wrażenie robią jego artykuły. Przy tym on jeden z nas wszystkich najmniej troszczył się o zdanie Nieczajewa. Nazywał go Napoleoniątkiem i pokpiwał z niego, czym wzbudzał wielki gniew Warii Torżeckiej. Waria stała się prawdziwie genialną dostarczycielką pieniędzy. W tym czasie Nieczajew potrzebował ich nieustannie i ciągle narzekał na ich brak. Miałem wrażenie, że bardziej niż pieniędzy jeszcze brakuje mu ludzi. Sam on piętnował nieustannie palącymi wyrazami niewolnicze instynkty i tchórzostwo Rosjan.
1108— Im by tylko książeczkę czytać:
1109„— Dzień dobry, Wasyli Iwanowiczu, a co słychać?
1110— Wszystko dobrze, Iwanie Wasiljewiczu. W kazańskiej guberni do głodnych chłopów kartaczami[244] strzelali. Stu czy dwustu zabito.
1111— Ot, co? Ja zawsze mówiłem, że my mamy niemożliwy ustrój.
1112— Wasza racja… głodnemu po co kartacze.
1113— Oczywiście, głodny potrzebuje chleba.
1114— Naturalnie: chleb powinien być dla wszystkich…
1115— Tak oto właśnie: ja teraz o tym piękną książkę czytam.
1116— A ja czytam o szkodliwości prostytucji…
1117— Także ważna kwestia. To po przeczytaniu poproszę…
1118— Z przyjemnością, z przyjemnością, wzajemnie”.
1119Idealista, Chłop, PracaI całkiem to oni, jak te instytutki[245], książeczkami się mieniają[246]. A nie, to jeszcze lepiej: Ja tobie dam piękną ideę i ty mi dasz piękną ideę, i basta.
1120Na chłopskiej pracy wszystko to wykarmione: na pańszczyźnie i po pańszczyźnianych haremach porozwijało sobie indywidualność.
1121 1122Z całej rosyjskiej szlachty jeden tylko Bakunin był człowiek. I trzeba widzieć było, jak go Herzen nieboszczyk z góry traktował. Rewolucja, Walka klasŻemczużnikow próbował ująć się za Herzenem. Jego „Dzwon”[247] budził całą Rosję.
1123— To właśnie: a wcale jej budzić nie było potrzeba. Tej jego Rosji: niechby ją był rozbudził czerwony kogucik a topór.
1124— A potem?… — spytał Żemczużnikow.
1125— A cóż? Potem ogień i krew, ogień i krew, ażby został sam chłop i sam robotnik, a wtedy ty jego budź, a nie daj mu zasnąć, a nie daj mu stworzyć sobie nowych bogów.
1126 1127— A jakby — powiada — chłop popalił krzyże, a potem sobie dla odmiany z Dniepru wyciągnął na nowo Peruna[248].
1128— To już nasza rzecz, aby mu Peruna obrzydzić — rzekł. — Na człowieku ponarastało dużo dzikiego mięsa. Topór będzie miał robotę.
1129Brenneisen rzekł cicho i spokojnie:
1130— Ja z wami idę tylko do topora, potem nie.
1131Nieczajew z Brenneisenem nie spierał się nigdy, nazywał go Szymon Słupnik[249], ale szanował.
1132— Do topora — rzekł — ani ty, ani ja nie dożyjemy. — A potem dodał: — Chociaż kto to wie. Gdyby było więcej krwi w narodzie.
1133O Herzenie mówił Nieczajew z nienawiścią…
1134— Kobieta "upadła", Jedzenie, RozkoszPlantatorską duszę miał człowiek, który napisał, że loretka[250] w tym podobna jest do cielęcych kotletów, że jedną i drugimi można się rozkoszować, ale mówić o nich nie można.
1135Loretka to już dla niego nie był człowiek. To już był człowiek inny: upadły.
1136I wy mi tu jeszcze będziecie mówić, że nie w pańszczyźnianych haremach oni wyrośli. Człowieka do kotletów porównywać. I jedno, i drugie dla mnie. Upadli ludzie! Upadli ludzie. Ludzie, których jedzą i którzy jedzą innych. Kto wie, co jest wstrętniejsze… Loretka jest upadła, jeżeli was nie rujnuje, jeżeli nie jeździ po was jak po mułach. Kokota[251] bijąca bankiera pantoflem po twarzy to też protest.
1137Dowcip Nieczajewa znikał, gdy brał on pióro do ręki.
1138Pisał on w sposób urywkowy, ostry, nieprzekonywający.
1139— Jak ja mam pisać, kiedy pomiędzy mną a niewolnikami nic wspólnego nie ma.
1140Stał on istotnie całkowicie z tamtej strony. Dla takich ludzi jak Nieczajew jeden już tylko język: gilotyna. Był on jedynym znanym mi chyba przykładem terrorysty w przekonaniowym znaczeniu systematu[252]. Dla niego śmierć była nie środkiem walki, ale jakąś niecofnioną koniecznością. Jak Marat mógłby on obliczać ilość głów, które strącić z karków należy.
1141Pisanie jest odkrywaniem niespodzianek w samym sobie. Nieczajew już niczego nie odkrywał. Wykonywał on. Dawał gotowe wyroki.
1142Natomiast Jaszka był niewyczerpany.
1143Dziś układał liturgię żałobną nad Rosją, wyśpiewywaną przez Iwana Groźnego[253]. To znowu pisał straszliwą biografię Mikołaja. To gradem szyderstw zasypywał Aleksandra II, to od imienia matuszki popadii pisał list do Katkowa.
1144Proklamacje natomiast mniej mu się udawały.
1145Te pisał znakomicie Żemczużnikow. Zwarte i logiczne, prowadziły konsekwentnie do wniosku, że rewolucja jest konieczna, zbawienna, nieunikniona.
1146Na przestrzeni kilkudziesięciu wierszy umiał on wykładać najzawilsze sprawy w sposób tak jasny, że stawały się one proste.
1147I proste były one istotnie, gdy się miało odwagę odrzucić cały splot istniejących stosunków.
1148Rewolucja, Niewola, TwórczośćMy zaś z rzeczywistości istniejącej nie pragnęliśmy ocalić nic, nic nie pragnęliśmy przenieść poprzez płomienną rzekę rewolucji. Aksjomatem było dla nas, że nic z tego, co jest związane ze stanem niewoli człowieka, nie zasługuje na szacunek bezwzględny. Człowiek swobodny zdoła chyba stworzyć, gdy zapragnie, wszystko to, co miało jakąś wartość w dziele ludzkości niewolniczej.
1149Wolność— Człowiek nie powinien zależeć od rzeczy — mówił Brenneisen, ale jednocześnie dodawał: — A nie jest swobodny ten, który kocha, musi kochać jakąś rzecz.
1150On jeden z nas wszystkich zapatrywał się sceptycznie na chłopskie pojęcia o ziemi. Kto pragnie ziemi, jest niewolnikiem ziemi.
1151— Na chmurach jęczmień się nie rodzi — żartował Żemczużnikow — a z Marsa transporty zboża nie przychodzą.
1152— Człowiek musi żyć z ziemi, ale nie powinien jej dostrzegać. On powinien być ja i kochać to, co jest ja — odpowiadał Brenneisen.
1153Nie przeszkadzało to jednak mu z najwyższą cierpliwością składać nasze hymny na cześć gminy.
1154Przewyższając nas wszystkich wyrobieniem moralnym, Brenneisen najmniej z nas znał przeciętne życie.
1155On nawet uzasadniał tę swoją niewiedzę.
1156— Ja nie jestem wcale obowiązany znać, co jest rzeczywistością niższego typu. Ja wiem, czego ja chcę. I chcę tak żyć, jak chcę i mogę. Tak kiedyś będą żyli wszyscy ludzie. Ja chcę żyć tak, jak będą żyli kiedyś. Ja nie mogę zrzekać się siebie dlatego, że urodziłem się w tak mało rozwiniętym wieku, jakim jest nasz XIX.
1157Brenneisen rzadko mówił. Częściej słuchał. Decyzji swojej nie zmieniał prawie nigdy.
1158— Szymon Słupnik — mówił Nieczajew — jest największy siłacz.
1159Istotnie czuło się w Brenneisenie obecność skupionej siły. Wzbudzał on szacunek zbliżony do strachu, gdyż czyny jego i słowa nacechowane były znamionami potęgi wyższej i nie zawsze dla nas zrozumiałej.
1160Waria bladła i mieniła się, ile razy mówił do niej.
1161Nie dziwiliśmy się temu, gdyż nawet Jaszka milkł w środku nie skończonego żartu, gdy poczuł na sobie jasne i ciężkie spojrzenie Słupnika.
1162O tę siłę, którą czuliśmy, strzaskało się istnienie naszej drukarni, a stało się to blisko w miesiąc po jej założeniu.
1163Już w pierwszym tygodniu drukowania zauważyliśmy, że najtrudniejszą bodaj stroną sprawy będzie rozpowszechnianie naszej literatury. Pomiędzy naszym kółkiem a resztą studenckiego światka całkiem spontanicznie powstała próżnia. Odcięliśmy się od życia i musiało być w nas coś, co mroziło zbliżenie. Być może był to wpływ surowej postaci Brenneisena. Stanowiliśmy pewien rodzaj wysepki, pomiędzy którą a światem płynął nurt lęku i nieufności wzajemnej. My sami nie czuliśmy się dobrze w towarzystwie nastrojonym na inny ton. Być może było to skutkiem pewnego rodzaju instynktu myślowego. Nasz świat idei nie znosił nacisku rzeczywistości. W tym okresie byliśmy jeszcze wierzącymi rewolucji, nie jej świadomymi i trzeźwymi oraczami.
1164RewolucjaRewolucja! Sam ten wyraz dziwnie odbija dziś, gdy myślę o tamtym czasie, o naszych ówczesnych działaniach. Myśmy nie czuli się wtedy związani ze światem; nie czuliśmy się zobowiązani do żadnych tłumaczeń wobec niego, lecz po prostu szliśmy mu zwiastować mroczną naukę zniszczenia istniejącej krzywdy. Wszystkie przesłanki, argumentacje przepaliły się już przedtem w naszych głowach. Myśli nasze zahartowały się i zaostrzyły. Nie znaliśmy wtedy akordów pośrednich, za najlżejszym poruszeniem wydawaliśmy pełny i potężny dźwięk spiżu, bijącego na alarm. I to odstręczało. Sonda rozmowy towarzyskiej napotykała nazbyt szybko surowy opór metalu i łamała się. Nie mieliśmy o czym mówić z kolegami naszymi, którzy dopiero zaczynali żyć, którzy dopiero gromadzili materiał dla wniosków, dawno już przez nas wysnutych.
1165Nie mogę myśleć bez podziwu o atmosferze umysłowej, w której tak szybko poznać się i skupić mogli ludzie stojący na tak abstrakcyjnym cyplu myśli. Byliśmy, gdyśmy się poznali, od razu pewni, że nas nie obowiązuje żadne z powszechnie uznawanych mniemań.
1166Gdyby nasze kółko stało się przedmiotem dochodzeń śledczych, wyobrażam sobie, ile nałamałaby sobie głowy prokuratoria[254], gdyby chciała znaleźć, kto z nas właściwie spropagował i wprowadził na drogę „występku” pozostałych. Prawdopodobnie rolę tę przypisano by Brenneisenowi. Myślę bowiem, że najbardziej ograniczony sędzia śledczy nie mógłby uwierzyć, aby nad człowiekiem tym i jego sumieniem mógł ktokolwiek bądź zapanować, aby ktokolwiek czy cokolwiek mogło go pozbawić absolutnej swobody wewnętrznej. Ale tu i o odwrotnym stosunku nie mogło być mowy. Ludzie charakteru Brenneisena nie oddziałują nigdy na innych w kierunku określonym i praktycznym. Zresztą w Brenneisenie była jakaś skończoność moralna, zamkniętość, która wykluczała wszelkie oddziaływanie jednostronne. Był on pomiędzy nami raczej jak posąg rzymskiego stoika[255] niż żywy człowiek. I działał też tylko tak: i koło posągów tworzy się przecież surowa atmosfera hartu i wzniosłości. Znaliśmy go nawet mało pod względem zewnętrznym. Nic nie wiedzieliśmy o jego rodzinie. Nie przychodziło nam nawet do głowy myśleć, czy Brenneisen kochał, czy w ogóle mógł kochać kobietę. Zresztą miłość i kobieta zajmowały w naszej myśli wtedy mało miejsca. Jaszka tylko od czasu do czasu rzucał jakiś żart lub anegdotę i Żemczużnikow rumienił się, gdy żartowaliśmy, że się ubiera zbyt elegancko, że musi mieć gdzieś narzeczoną.
1167Żemczużnikow był dziwnym człowiekiem. Cichy, niemal przesadnie ugrzeczniony, nad wyraz systematyczny i porządny, robił wrażenie młodego człowieka, który musi zrobić karierę, musi podobać się przełożonym. Nie narzucał się nikomu ze swym zdaniem, więcej słuchał, niż mówił. Nagle jednak wybuchał, gdy urażono jego przekonanie. Wybuchy te miały dziwny charakter. Były to jakieś rozpłomienienia wewnętrzne. Myśl Żemczużnikowa zaczynała nagle świecić jasnym, równym światłem, wtedy widziało się jego wielkie wyrobienie moralne i umysłowe.
1168Buntownik, NienawiśćCzy było to słuszną rzeczą mówić, że Nieczajew właściwie był naszym „uwodzicielem” rewolucyjnym? Nie sądzę. Myślowo nie dał nam on nic nowego, ale niewątpliwie podniósł skalę naszego czucia i zaostrzył naszą wolę. Sądzę, że i nie spotkawszy się z nim, bylibyśmy nieuchronnie weszli na tę samą drogę. Niewątpliwie natomiast zaważył on na wzruszeniowym tonie naszej myśli, nadając jej żar świadomej, zdecydowanej nienawiści. Dał nam też odwagę niecofania się przed żadną konsekwencją, stanowczego i niecofnionego potępienia wszystkiego, co jest, co śmie istnieć w tym świecie krwi i krzywdy. Myślę, że na tym właśnie zasadzała się siła Nieczajewa: człowiek ten nigdy nie przestawał nienawidzić. Widziałem go w Szwajcarii i widziałem, że przyroda nie wywiera na niego żadnego wpływu. Jej tchnienie nie łagodziło nigdy ostrego żaru, jakim płonęły w nim wszystkie pierwiastki duszy. Musiało od razu na początku życia coś zabić w nim wszystkie organy cichego odczuwania, poprzecinać wszystkie nici łączące go ze szczęściem i spokojem. Nieczajew był nieubłagany w każdej porze życia, w każdym nastroju.
1169Dla potomności będzie ten człowiek zagadką psychologiczną. Życie Rosji odbiło się na nim, jak odbiło się na surowym kolorycie tych kółek, z których wyszedł Karakozow. Gdy przemoc jest tak wielka i pewna siebie, że nawet rozpaczliwe męstwo przestaje widzieć przed sobą drogę, protest musi albo zagłuchnąć, albo wzbić się w regiony abstrakcji, albo przybrać formę szaleństwa. I Nieczajew miał w sobie coś z zimnego, systematycznego szału. Był on zamknięty w sobie jak kryształ jakiejś nieznanej i do niczego innego niepodobnej substancji duchowej. Nie liczył się Nieczajew z nikim i z niczym. Nas zaczął on okłamywać bardzo szybko. Zrozumiał, gdzie leży w nas słaby punkt. Przywiązaliśmy się do naszej drukarenki i mimo woli wierzyliśmy wszystkiemu, co uświetniało ją w naszych oczach. Nawet Jaszka przestawał uśmiechać się ironicznie, gdy widział na swoich utworach groźną pieczęć Komitetu Ludowej Rozprawy. Pieczęć tę przechowywał Nieczajew u siebie.
1170Konspiracyjna tajemniczość była jego manią, od której nie mógł się sam wyzwolić. Pomimo woli zaczynał fantazjować, gdy tylko wchodził na ten grunt. Był zresztą mało wykształcony i o wielu rzeczach pojęcia miał wprost dziecinne. Jestem przekonany, że gdy ukazywał nam Międzynarodówkę[256] — i związek Bakuninowski[257] jako jakieś spiski fantastycznie krwawe i romantycznie tajemnicze, sam ulegał złudzeniu. Nie był po prostu w stanie zrozumieć pewnych stron walki rewolucyjnej na Zachodzie. Gdy przestawał mówić o konieczności zniszczenia istniejącego ustroju, kończyło się dla niego wszystko. Nienawiść i palące poczucie krzywd, wyrządzanych dziś nieustannie uciemiężonym, wypełniały całą jego istotę. Opowiadał więc nam całe historie o swoich stosunkach za granicą. Żaden z nas nie był jeszcze wówczas w Europie zachodniej, a kordon cenzuralny, oddzielający Rosję od całego świata, sprzyjał tworzeniu się najbardziej fantastycznych pojęć. Toteż nie byliśmy w stanie kontrolować nawet myślowo danych, komunikowanych nam przez Nieczajewa. Miał on zresztą pewien rodzaj listu uwierzytelniającego od Bakunina.
1171Łatwiej już było przekonać się, że jego rzekoma organizacja w Rosji na kruchych musi się opierać podstawach. Przekonywały nas o tym trudności, jakie napotykało rozsyłanie proklamacji i gazetki. Nieczajew mówił nam o kółkach potrójnego systemu, o agentach zwyczajnych i nadzwyczajnych. Najczęściej jednak musieliśmy rozsyłać nasze proklamacje w kopertach pod różnymi, nieraz bardzo dowolnie wybranymi adresami lub też roznosić je i wsuwać ukradkiem do mniej lub więcej znajomych mieszkań. Pomimo to wyrzeczenie się drukowania stanowiłoby dla nas zbyt ciężką ofiarę. Łudziliśmy się więc, że zgłaszający się od czasu do czasu z rozmaitego rodzaju hasłami i znakami konspiracyjnymi studenci reprezentują istotnie jakąś organizację, a nie odosobnione kółka w rodzaju naszego. Któż opisze jednak nasze zdumienie, gdy pewnego popołudnia zjawił się w naszym mieszkaniu konspiracyjnym, to jest w pokoiku Brenneisena, posiadający duszę syn pastora, Karol Schultz. Był tak samo gładko uczesany i mankiety, jak zawsze, akuratnie na pół cala wyglądały spod rękawów. Blady był jednak nieco i zająkiwał się, mówiąc. I on też zdziwił się, spotkawszy nas. Z uporem powtarzał raz po raz:
1172— Ja nie widziałem twarzy i nie poznałem, i wy nie widzieliście twarzy i nie poznaliście.
1173Przyniósł nam blankiety z pieczęcią do zbierania składek oraz zakomunikował, że Wasiljew będzie musiał wyjechać za granicę, że niedawno był aresztowany, siedział w twierdzy, ale udało mu się uciec. Nieczajewa nie widzieliśmy przez dni kilka, ale historia z aresztowaniem wydała się nieprawdopodobna. Schultz odszedł, zostawiwszy adres mieszkania, gdzie miałem spotkać się z Nieczajewem.
1174Po odejściu Schultza zastanawialiśmy się wszyscy, w jaki sposób mógł opanować Nieczajew to niewiniątko.
1175— Zastraszył go i zahukał, obiecał mu posadę, emeryturę dla ojca i posag dla sióstr — żartował Jaszka.
1176Istotnie jednak rzecz była podziwu godna.
4
1177DomMieszkanie wskazane mi przez Nieczajewa było wynajmowane przez samego Schultza właśnie. Całe usposobienie moralne właściciela odzwierciedlało się wiernie w urządzeniu tego pokoiku. Nie było tu ani okruszynki kurzu. Książki w powłoczkach z kolorowego papieru leżały systematycznie poukładane na stole. Nad łóżkiem, zasłanym białą, czyściuteńką kapą i poduszkami w poszewkach z haftowanym znakiem, wisiała wyszywana dżetami[258] kieszonka na zegarek, a nad nią portret łysego, otyłego mężczyzny oraz damy bardzo chudej, o wystraszonych oczach.
1178Samego Schultza nie było w pokoju, gdym przyszedł. Na sofce leżał Nieczajew i palił nerwowo papierosy. W ogóle był rozgorączkowany i rozdrażniony.
1179— Trzeba znikać — rzekł. — Tam w Moskwie wszystko się psuje. Lada dzień powpadamy wszyscy. Trzeba się przyczaić na chwilę.
1180 1181— Kurczątko! — rzekł. — Nie wiedziałem, że go znacie. — Uśmiechnął się. — Wrócił całkiem nastraszony: „Poznali mnie”. Teraz jest na wpół przytomny ze strachu.
1182— Ale w jaki sposób on, Schultz, wdał się w tę sprawę?
1183 1184— Ludzie mi są potrzebni. Kto się pod rękę nawinie, musi służyć, czasu mało.
1185— Ależ Schultz przekonaniem nie może sprzyjać naszej sprawie.
1186— Przekonaniem? — Nieczajew zagwizdał. — Gdzie wyście w Rosji znaleźli przekonania? Strach i frazesy. Strach i puszenie się, kiedy nas nikt nie widzi. Et… co tu gadać długo. Ja wyjeżdżać muszę. Wy musicie jechać do Moskwy. Tam podobno to ciało znaleźli w stawie pod lodem. Trzeba powiedzieć. Niech się nie plączą. Wykręcić się nie da. Ja zabiłem i ja kazałem brać udział w zabójstwie. Sprawę stawiać dumnie. Głowy i tak już nie ocalą. No, i już. Co więcej — tam Popowa trzeba mocno naelektryzować. W ambicję wbić. Uśpieński[259] i sam się utrzyma, ale Popow… I niech wierzą, że sprawa nie ginie. Jadę za granicę i wracam. Organizacja nienaruszona.
1187— Organizacja Schultzów? — zapytałem.
1188— Schultzów i nie Schultzów. Wszystko jedno. Głównie, aby był ruch. Czy nie wszystko jedno, czym podpalam stóg, hubką, zapałką, świeczką czy łachmanem umoczonym w nafcie. Byle ogień był.
1189Podniósł się z kanapy; było ciemno. Nieczajew nie chciał zapalać światła.
1190— Wy myślicie, że mi to nie zbrzydło — rzekł — kłamać i kłamać. Ludzi kłamstwem spoić, strachem trzymać i tak gnać. Ty mi daj człowieka, który zniesie prawdę Sergiusza Nieczajewa, to ja jemu powiem moją prawdę. Nasłuchałem się ja słów. Postęp, postęp. Dobra sprawa zwycięża. A kiedy ta dobra sprawa zwycięży, z nas już dawno ani śladu nie zostanie. No, i dużo ja ludzi znajdę, kiedy ja im prosto w twarz powiem — szubienica. RosjaOni ciągle słówkami się bawią. Nieboszczyk „baryn”[260] — tak nazwał Nieczajew Herzena — zwykle mówił: „My nie Polacy, do nas strzelać nie można”. Skąd mu taka pewność. Od jakiego to czasu skóra rosyjska w takiej cenie? Nie można strzelać — a ty się przekonasz, że można. Rosyjskiego ducha, rosyjskiego rządu wy nie znacie. On postawi ze stu tysięcy, z milionów głów piramidy — i nic. Sto wsi trzeba spalić — spali się. Miasto zbombardować — zbombarduje się. Studentów powywieszać — drzew na szubienice wystarczy. Studentki kozakom oddać dla uciechy. I to można. One inteligentne, a skąd ty wiesz, że inteligentnej kobiety gwałcić nie można. Czy ona ma Bukla w głowie i „prawa człowieka”, czy nic nie ma — wszystko jedno. Zoologia ta sama. Prawo! Prawo! Jakie prawo? Dopóki siedzisz na wozie — dobrze, a jak pod wóz spadniesz — stratują cię. I jak wy nie słyszycie trzasku kości: po ciele ludzkim my ciągle jeździmy.
1191 1192Kobieta "upadła", Głód— Ja tu raz w Petersburgu — rzekł — umierałem z głodu. Całkiem literalnie: żebrać chodziłem. Nie umiałem żebrać, oczy zuchwałe mam. No i kiedyś osłabłem z głodu, padłem na ulicy, przycisnęło mnie. Do szpitala zawieźli, poleczyli trochę. Później na ulicę. W kieszeni ani grosza. Nogi ledwie stąpają, w głowie kręci się. Dzień cały chodziłem po ulicach. Jesień już była. Siadłem na schodku, siedzę… Trąca mnie ktoś. Patrzę, dziewczyna stoi wymalowana cegłą czy burakiem.
1193„Zmarzniesz, lepiej do mnie chodź, ogrzejesz się…”
1194Pokazuję, że nie mam ani grosza.
1195Rozśmiała się, zagwizdała i poszła.
1196Próbowałem wstać, iść — nie mogłem. Gorączka chwyciła mnie, zęby szczękają.
1197Choroba, Kobieta "upadła", PoświęcenieI takem siedział w pustej ulicy i umierał. Wokoło były domy bogatych ludzi. Jedli, pili, spali w czystych posłaniach. Czy ja dla nich byłem człowiekiem? Niech mi nikt nie mówi, że jest społeczeństwo. Nie uwierzę: ja w tę noc nauczyłem się myśleć. Przechodziły koło mnie dziewczęta pijane, głodne, zmarznięte, złe. Śmiały się. Nie mogłem się ruszać. Zebrała się ich koło mnie cała gromadka. Kto taki? Mówię: „student”. Śmiech. Wreszcie uradziły zabrać mnie — weselej będzie. Poszliśmy do pokoiku; mieszkały w nim dwie dziewczyny. Wiem, że coś piłem. Potem zwaliłem się i takem został. Przez dwa tygodnie tam na sofce przeleżałem w gorączce. Dziewczyna — upadły człowiek, prostytutka, błoto, na które taki piękny pan jak Herzen spojrzeć by nie chciał, jeść i pić mi dawała, ciałem swoim na mnie zarabiając. Tak ja sobie leżę w gorączce, a do niej przez noc pięciu, sześciu gości przychodzi.
1198Słyszę, jak biją ją, a ona krzyczy, i ruszyć się nie mogę…
1199Raz pijany wachmistrz ją już zbił i nogami skopał.
1200„A teraz — mówi — ja twojego seladona[261] — to jest mnie — pomacam”.
1201Wtedy ona jego rąk się czepiała, w nogi go całowała, aby mnie nie ruszał.
1202Potem cały dzień siedziała przy mnie: jakąś laską okutą głowę on mi wtedy nadwerężył — i płakała nade mną. Piosenki mi śpiewała, bajki opowiadać chciała. A najniższego rzędu prostytutka była. Od gościa i pół rubla nieraz nie dostała.
1203I za cóż ja teraz was oszczędzać mam? Czy wyście nas oszczędzali?
1204 1205I nagle przypomniałem sobie Bejłę, przypomniałem sobie całe moje dzieciństwo. Zaciążyło na mnie wspomnienie wygód. Zamilkłem.
1206— Uczciwości w was jeszcze wystarczyło — rzekł Nieczajew.
1207— Kondycja ludzkaZginiecie, zginiemy wszyscy. A nas mało ginie każdej godziny? Czym wy dla mnie świętsi od tych wszystkich pijanych, głodnych? Każdy złodziej i każdy przestępca jest mi tak samo brat, jak wy. Nie! Jaki wy mi tam brat. Ja stamtąd idę. Z tamtych zgniłych piwnic, gdzie chore matki rodzą dzieci na mokrych, cuchnących rogożach[262]. Co mnie wasz świat, co mnie wy? Wy chcecie, abym ja wam prawdę mówił. A czy my mamy jednakowe słowa? Wasz ojciec to dumny pan, a mój — pijany diak, który chłopów okrada i w pysk od urzędników bierze. Ja widziałem, jak jemu sędzia brodę do stołu lakiem przykapał, później nad uchem strzelił. Brodę wyrwał sobie i rubla srebrem dostał. Matka, Handel, Seks, DziewictwoA moją siostrę matka za dziesięciorublówkę porucznikowi sprzedała. Nietanio przecież! Jedna tylko noc. Dziewicza. Po dziesięć rubli za panieństwo diakonowej córki. A kiedy porucznik odjeżdżał, mnie czterdzieści groszy dał: dwanaście lat wtedy miałem. Cukru lodowatego[263] sobie kupiłem.
1208 1209Wy słuchacie sobie i myślicie: znowu kłamie. Rozczulające historie opowiada. A może i kłamię. Może nie ze mną to się przytrafiło. A czy mi nie wszystko jedno? Czy mało nas biją, czy ciała naszych sióstr nie sprzedają?
1210Kobieta, Seks, BuntO mnie Herzen mówił, że ja mogę pannę uwieść, aby ją zrewolucjonizować. Uważacie: młodą pannę z dobrego domu. Nie jakąś tam pierwszą lepszą. A mnie co? Póki są prostytutki, każda kobieta jest towar i rzecz. Czystość tylko dla bogatych. A ja nie znam się na tych przywilejach, różnicach. Nie patrzcie się tak na mnie. Szczerze wam mówię: z nikim i niczym ja się nie liczę. Podpalacz jestem i nie mam czasu przebierać.
1211Rewolucja— Czy Iwanow był szpiegiem? — zapytałem.
1212Iwanow był to student zabity w Moskwie przez Nieczajewa.
1213 1214 1215 1216— Było trzeba. Będzie trzeba: was zabiję albo kurczątko.
1217 1218— Organizację zniszczyć mi chciał. Mądry był, delikatny. Nie czas jeszcze. Będzie nas więcej, robota pójdzie łatwiej. Dożyć potrzeba. Ot, i nie dożył.
1219— Nasze drogi się rozchodzą, Nieczajew — rzekłem.
1220Nieczajew położył mi rękę na ramieniu.
1221— Mnie wy możecie i w oczy napluć. Mną możecie gardzić, możecie mnie przeklinać, byle tylko robota szła. Kiedyś zrozumiecie. To jest walka na zęby i pazury. Kto kogo wytępić zdoła: my ich czy oni nas. A najlepiej: i oni nas, i my ich. Wtedy zostaną oni sami: ci z dołu.
1222 1223— Nas nie będzie. Naszego śmierdzącego świata nie będzie. Kultura zginie. Niech ona ginie, ta wasza kultura. Ja w pokoiku dziewki ulicznej, bity przez sutenerów, dowiedziałem się, co to jest kultura. Ludzkość? Wy obliczcie, ile tej ludzkości na gnój idzie.
1224— Do Moskwy pojadę — powiedziałem — iść pora.
1225Nieczajew nagle schwycił mnie za rękę.
1226Krew, Rewolucja, Walka— Lubiłem was — powiedział. — Wy nie patrzcie, że na moich rękach krew. To nie była niewinna krew. Nie wolno mieć ambicji, mieć rozumu, kiedy idzie o walkę. On stał na mojej drodze. Cóż ja? Prędzej czy później i mnie koniec ten. Ja widziałem, jak wieźli na śmierć Karakozowa. Ręce i nogi wisiały jak gumowe łachmany, jakby w nich kości nie było. Jego sam Murawjew badał. Czy wy wiecie, jak nam przyjdzie umierać? Jemu było lżej.
1227 1228Czuło się, że on, człowiek, nie ma na świecie nikogo i nic.
1229— Bądźcie zdrowi — powiedziałem mięcej. — Może spotkamy się jeszcze.
1230— Popowa pilnujcie w Moskwie — raz jeszcze wołał Nieczajew, kiedym wychodził.
1231Byłem w sieni[264], kiedy zatrzymał mnie Schultz.
1232Kurczątko było czymś wzruszone.
1233— Proszę, niech pan jeszcze wróci.
1234 1235— Ja niechcący słyszałem — rzekł trzęsącym się głosem — co wyście tu mówili o mnie — zwrócił się do Wasiljewa. — To nieprawda, ja nie z powodu tego baszłyka[265]. Ja byłbym się trzymał z daleka, bo mi ojca żal. Ale teraz już nie. Ja nie chcę, aby ludzie umierali z głodu w nędzy. Jeżeli to można zmienić, to mój obowiązek jest zmienić to. Moja rodzina jest w gruncie indywiduum — przypadek. Nie mam powodu dla indywiduum poświęcać ogółu. To nie przez ten baszłyk.
1236Nieczajew pochylił się nagle nad Schultzem i pocałował go w głowę.
1237— Wybacz, bracie — rzekł jakby przez łzy.
1238Okazało się, że początkiem wpływu Nieczajewa na Schultza było to, że pożyczonym od niego baszłykiem był zaduszony Iwanow.
1239Opowiedziałem o wszystkim Brenneisenowi. Było postanowione, żebym natychmiast jechał. Brenneisen mocno sposępniał i był małomówny.
5
1240Jechałem w ciężkim usposobieniu. Niejednokrotnie przeżywałem chwile jak gdyby zacierania się i znikania tego, co stanowiło treść moich myśli i wysiłków przez czas dłuższy. Zdarzało mi się to najczęściej w podróży lub przy zmianie miejsca. W styczności z innymi ludźmi, z którymi nas nic nie łączy, występuje dobitnie cała nasza przypadkowość. Wydaje mi się, że wyrażenie „zgubić się w tłumie” oznacza coś więcej niż zwykłą przenośnię. Nowe, a zwłaszcza chaotycznie zmienne, niezaklasyfikowane przez nas środowisko działa na nas zawsze jak gdyby chemicznie. Wytwarza w naszej duszy nowe grupy i kombinacje zainteresowań, zmusza patrzeć na świat innymi, cudzymi oczami, a przynajmniej liczyć się z faktem, że istnieją obok nas niezliczone i nieskończenie różne sposoby odczuwania i pojmowania życia i świata. Niedostrzegalnie wytwarza się w nas jakaś nowa, powierzchowna, migotliwa, ale na razie silnie przemawiająca świadomość, stanowiąca wynik i sumę tych nowych, zmiennych oddziaływań, świadomość ta zaczyna działać i w ten sposób przekonywamy się, że to, co wydawało się nam jedynym możliwym życiem, jest przypadkiem. Trzeba mieć już mocno skrystalizowany własny świat moralny, aby nie podlegać takiego rodzaju oddziaływaniom.
1241Dziwię się zawsze, dlaczego dotychczas nikt nie próbował powiązać systematycznie teorii poznania i psychologii ze statystyką. Każda forma istniejącego naokoło nas życia, a więc i myślenia, wprowadza do naszego wnętrza swoje pierwiastki. Jestem przekonany, że można by niemal matematycznie wykazać, jak dalece myśli przez nas cała społeczna masa. Długi czas męczyła mnie ta żywiołowa plastyczność mojej natury. Każde otoczenie, najbardziej chociażby chwilowe, zabarwiało moje życie psychiczne. Wydawało mi się to zawsze brakiem mojego charakteru i być może, nie myliłem się zupełnie pod tym względem. Samotność, TłumW każdym zaś razie nigdy nie odczuwałem tak straszliwie i boleśnie samotności i zatracenia samego siebie, jak właśnie w tłumie. Myśli i uczucia, które niedawno jeszcze przejmowały mnie do żywego, zaczynały w takich razach blednąć i tracić rzeczywistość: wydawać się udaniem i pozą. I to też nie było złudzeniem całkowitym. Musi istnieć w człowieku jakiś utajony pierwiastek niezadowolenia z samego siebie, aby mogły się w nim dokonywać tego rodzaju dezagregacje[266] moralne. Dusza nasza przeżywa często całe rewolucje molekularne, kiedy cała myśl, z wszystkimi budowami jej rozkłada się nagle na atomy, na jakąś bezkształtną i nieoporną miazgę.
1242Głowa bolała mnie mocno, gdym wyjeżdżał. Jechałem w trzeciej klasie. Rozmowa pasażerów drażniła mnie. Było gorąco. Z żelaznego pieca, rozpalonego do czerwoności, wydobywał się czad. Wyszedłem na platformę: pociąg pędził wśród szarych pól. Nuda, MelancholiaCoś niezdrowego wychylało się z dna duszy. Nie mogłem myśleć o niczym z tego, co mam właściwie zrobić w Moskwie. Nie mogłem myśleć o niczym. Z przerażeniem spostrzegłem, że nie obchodzi mnie właściwie nic. Nie miałem ochoty do niczego. Wszystko wydawało mi się jednakowo bezbarwne i czcze. Oszukać swoją nudę chcesz i nic więcej. Zblazowane[267] nerwy żądają zatrudnienia, więc wynalazły sobie rewolucję. Przypomniałem sobie twarze widziane przed chwilą w wagonie. Nie mogłem uwierzyć, aby naprawdę wiązało mnie coś z tymi ludźmi. Z tymi lub jakimikolwiek. Czy warto się zajmować człowiekiem. Czy warto się zajmować czymkolwiek? Gdybym był szczery, rzuciłbym się pod koła tego wagonu. Śmierć, Kondycja ludzkaMyślałem, czy się boję śmierci. Z gniewem spostrzegłem, jak bardzo bym żałował siebie, umierając. Usiłowałem zanalizować, skąd płynie ten żal? Do czego jestem właściwie przywiązany? Nauka? Myśl? Praca dla rewolucji? Nie! To wszystko było już konsekwencją przyjętego życia. Ale samo życie? Więc nic prócz miłości do swojego istnienia, przywiązanie do samego trwania. Buduje się całe systematy myślowe, całe gmachy działania, tworzy się całe poematy poświęceń i miłości, a w gruncie rzeczy istnieje naprawdę ten tylko kawał mięsa, setkami odnóg wszczepiony w istnienie. Usiłowałem myśleć o świecie, jaki będzie po mojej śmierci, i nie byłem w stanie przemóc żalu, że mnie już nie będzie. I nie tylko dlatego żałowałem, że świat stanie się ciekawszy, szczęśliwszy, lepszy, a ja już nie będę tego widział. Nie, po prostu krwawił się we mnie ból, że ja nie będę widział, mniejsza już o to, czego. Więc czy nie miał słuszności Nieczajew? Czy my sami siebie nie zmuszamy do spełnienia czegoś, co właściwie nas nie obchodzi, czy nie kłujemy samych siebie ostrogami, byśmy szli, byśmy nie przestawali iść ciągle naprzód? I co mnie naprawdę łączy z tą całą sprawą? Jakiej natury są te węzły?
1243Nie mogłem rozplątać tego splotu. Ze zdumieniem tylko spostrzegłem, że powrotu już wewnętrznie dla mnie nie ma, że jest coś we mnie, co buntuje się przeciw wszelkiej innej formie życia. Można nie żyć, ale jeżeli żyć — to inaczej już nie będziesz mógł, innego życia ja już nie zniosę. Kto jest to ja, które zbudziło się nagle i przemówiło w kurczątku Schultzu?
1244Wróciłem do wagonu. Patrzyłem na ludzi tak, jak chory przypatruje się majakom gorączkowym. Była to codzienna przeciętna publiczność wagonowa trzeciej klasy. Otaczała mnie zewsząd beznadziejnością dnia powszedniego. Oto było naokoło mnie życie doskonale przystosowane do form niewoli. Spokojnie i bez przypuszczenia nawet, że tkwi w tym coś nienormalnego, opowiadano tu sobie rzeczy, z których każda była pomimo powszedniości swej proklamacją rewolucyjną.
1245BuntownikCzłowiek potrzebuje tylko dać sobie pozwolenie wewnętrzne na bunt, a w tejże chwili zrozumie, że w życiu obecnym wszystko jest godne zniszczenia. Zrozumie, że otacza go olbrzymie i potężne mrowisko wzajemnie zagryzających się istot. Społeczeństwo jest czymś w rodzaju potwornych mechanicznych jatek, w które wprowadza się żywe zwierzę, przerabiane już później automatycznie na setki różnych produktów. My zaś jesteśmy jak młynarz, który nie słyszy hałasu sprawianego przez ten młyn piekielny. I my też żyjemy w tym kotle, jak wśród harmonii sfer[268]. Na straży naszych umysłów stoi mocno wszczepione i ugruntowane przez nałóg przeświadczenie, że tu nie ma się czemu dziwić, przeciwko czemu protestować. Przeciętny, oswojony obywatel skłonny jest oskarżać rewolucjonistę o przesadę, nie rozumie, że rewolucjonistą staje się właśnie człowiek dzięki odzyskanej zdolności widzenia.
1246Miałem sam dla siebie całą ławkę i wyciągnąłem się na niej. Pociąg śpiewał, mruczał coś swym monotonnym żelaznym językiem, ja zaś widziałem i czułem, jak daremne było nasze przedsięwzięcie poruszenia wielowiekowej i wielomilionowej obojętności drukowanym papierem.
1247 1248Zdawało mi się, że męką tego człowieka musi być zwątpienie, przeświadczenie o tym, że nic nie dąży w pożądanym przez niego kierunku prócz jego woli i być może coś cięższego jeszcze, jakieś straszliwe na dnie tej woli rozdwojenie.
1249Myślałem, że w człowieku tym nie istnieje chyba zdolność szczęścia, że nie jest on zrośnięty z niczym.
12501251Pieśń ma była już w grobie, już chłodna.[269]
Człowiek przywiązuje się nieustannie i pomimo woli, ale jeżeli jeden za drugim w jego oczach rozsypują się w błoto i próchno przedmioty przywiązania, to co dzieje się z człowiekiem? Z sercem jego? Gdy wyczerpie się cała zdolność kochania i nie utrwali się w niczym.
1252Czy może dziecko kochać rodziców, gdy widzi, jak znęcają się oni nad sobą wzajemnie?
1253Przypomniała mi się matka Wrońskiego.
1254I dziwnym skojarzeniem przypomniał mi się mój ojciec.
1255Ujrzałem go przed sobą, jak siedzi ze swym pańskim, mądrym uśmiechem na ustach.
1256Ciotka Emilia opowiada, jak zawsze, coś nieskończenie nudnego. Stryj Florian brawuruje.
1257Och, jakże on tym wszystkim na dnie duszy musi gardzić.
1258 1259I wiedziałem, że wszystkie jego myśli są przy mnie. I raz jeszcze powróciło pytanie: Czy warte jest to wszystko jego bólu?
1260Serce moje ważyło krótką chwilę i straszliwie, o cały ciężar tęsknoty przeważył ból ojcowski. A jednocześnie nie łudziłem się, że może być inaczej.
1261Prosiłem jego jasnego czoła, jego pięknych oczu, jego mądrych ust o przebaczenie, modliłem się do nich i w głębi duszy płakałem, jak płacze skarcone, zrozpaczone dziecko.
1262Więc po co bez wiary i bez zapału, bez właściwego przekonania, takiego, jakie je sobie wyobrażałem wtedy, krwawić i ranić to najdroższe, ojcowskie serce?
1263Nie wiedziałem jeszcze, że przekonanie to jest właściwie to: nieprzemożony mus, górujący nad wszystkim. Nie zawsze zlewamy się z nim i stapiamy w wielkim, entuzjastycznym podniesieniu istoty. Często ukazuje się on nam jako własna samowola, jako wina, jako nudny nałóg, nawet jako poza i wmówienie. Istotą jednak jego jest to, że nie możemy się spod niego wyłamać. Bo pomimo wszystko ono — to jesteśmy my. Przekonanie, to jest sam człowiek, nie żaden czar. I odczuwamy je nie jako jakieś źródło absolutnej czystości, nie jako jakąś uskrzydlającą moc nadludzką — lecz właśnie jak naturę własną. Wtedy nie wiedziałem o tym i męczyłem się, uważając siebie za chłodnego i nędznego komedianta. Nie żył samoistnym życiem ten, kto nie przeżywał tych mąk.
1264 1265Zasypiałem z mętnymi marzeniami w głowie.
1266Śniło mi się coś ciężkiego, strasznego. Wydawało mi się, że naprzeciwko mnie siedzi jakaś potworna starucha o wyżartej przez straszną chorobę wardze. Ogołocone zęby wyglądają jak potworne kły. Starucha mówi o czymś, co jest jeszcze od niej samej straszliwsze. Nie mogę zrozumieć, o co idzie. Na jedną chwilę wydaje mi się, że to jest matka Wrońskiego, szukająca w kufrze umierającego syna spodni, czarnych, nowych spodni w paski. Szuka i wyjmuje z kuferka żółty, chudy trupek dziecięcy, potem drugi, trzeci…
1267 1268Naprzeciw mnie siedzi staruszka w białym, czystym czepeczku, o pomarszczonej, sympatycznej twarzy. Na kolanach trzyma worek.
1269— Chować teraz muszę, od lekarza to jest, świadectwo dał. Więc wiozę je tu przy sobie w woreczku — inaczej, jaki koszt!
1270Roztwieram szerzej oczy. Jeszcze sen musi być.
1271Ale staruszka uśmiecha się i mówi:
1272— Wyspaliście się, paniczyku, mocno, trzecią godzinę już tak śpicie.
1273 1274-Głód, Dziecko– Mrą one u nas w tym roku. Jak jaki rok. Wiadomo, nieurodzaj, kto miał dwie krowy, jedną sprzedał. Która baba brała dwoje dzieci na odkarmienie, bierze trzy. Trzeba przecież jakoś w gospodarce pomóc. No, i jasna rzecz. Czy może wystarczyć mleka, kiedy i bydlę najczęściej żreć nie bardzo co ma? Jedno tylko, czy na ten przykład, zechcą oni za drugie dzieci nową zapłatę dawać. Jakby, powiedzmy, tak, można by i na siew ziarna kupić. A jak nie, nie wiem, czym my i siać będziemy.
1275— I całkiem to one nie chorują — zaczęła po chwili. — Na rano zdrowe, pod wieczór chwyci coś, krzyczeć zacznie, gorąco od niego bije, przez noc jeszcze popiszczy trochę — i skończone. Babka u nas jedna jest, wytrząsać każe. Ale i to nie pomaga. I tak ja myślę, sam Pan Bóg najlepiej wie: głodny rok idzie, to i usta zabiera…
1276— A wy byście, baby, dzieci nie brały na wykarm, kiedy jeść co nie ma — odezwał się z kąta basem ktoś.
1277— Jakże nie brać, kochani moi wy, jakże nie brać! Sami osądźcie: podatek zapłacić trzeba, popa też, jeść też trzeba, a jak jeszcze i na siew ziarna nie starczy, to skąd wziąć, jakże nie brać? Mizerna zapłata, ale zawsze grosz jakiś, drugi, trzeci, zostanie. A jak ono, niebożątko, ma umrzeć, to już je Pan Bóg miłościwy wszędzie znajdzie.
1278— Na takie dzieci — rzekła chuda jejmość — nie ma wcale u Boga rachunku. Topić by je powinni, a nie karmić na rządowy koszt, innym chleb odbierać. Podatek to kto płaci? My płacimy, aby jedna z drugą mogła sobie z kawalirami przyjemności swojej używać.
1279Nie słyszałem, co odpowiedziała staruszka.
1280Człowiek na próżno obawia się snów, najstraszniejszy sen jest niczym wobec życia. Literatura usiłuje nas przerazić i wstrząsnąć nami. I czymże są twoje bajeczki niewinne wobec życia.
1281Ziarna na siew nie ma, jakże więc nie brać dzieci, które z głodu mrą potem.
1282I sympatyczna taka staruszka, jestem przekonany, że gołębiego w gruncie rzeczy serca.
6
1283W Moskwie, po przyjeździe, odszukałem adres Popowa.
1284Po długich certowaniach[270] się wpuściła mnie stara kucharka do pokoju, po którym biegał nerwowo człowiek o żółtej cerze i mętnych, na wpół przytomnych oczach.
1285Kiedym go poprosił o chwilę rozmowy sam na sam, zbladł i zaczął wymawiać jakieś niezrozumiałe sylaby.
1286Ledwo z trudem mogłem się z nim porozumieć na tyle, aby go przekonać, że przybywam istotnie od Nieczajewa.
1287 1288— Czegóż jeszcze on chce ode mnie? Czego chce od nas? Nasza sprawa jest jasna. Wezmą nas lada chwila. O ucieczce nie ma już co myśleć. Czy pan nie zauważył nikogo przed domem?
1289— Przed domem nie działo się nic nadzwyczajnego.
1290— Znikąd paszportu nie można dostać? Tak chwalił się konspiracjami. O paszportach przynajmniej mógłby pomyśleć. Tu jest słaba nadzieja za dwa dni. Ale czy my przetrwamy te dwa dni?
1291— Czy istotnie znaleziono trupa?
1292 1293— I to panu powiedział? Jak mógł panu powiedzieć o tym?
1294Zaczął mi się bacznie przyglądać.
1295— Pan nie myśli, że Nieczajew jest agent?
1296 1297— Nic nie można wiedzieć. Wszystko jest możliwe w takim kraju. Wszystko. Skąd pan wie, że ja na przykład nie jestem na żołdzie policji? Co tu można wiedzieć?
1298Czy pan wie, że Nieczajew chciał mnie zabić? Tak jest, mówię panu. Tego samego wieczora, kiedyśmy Iwanowa… pan wie. Próbował niby rewolweru i prosto nad moją głową: bac!… Kula utkwiła w ścianie. Ja czasami myślę, że on jest obłąkany. Pan wie, to tak nagle zerwie się coś w człowieku. Jakaś jedna maleńka sprężynka. Nieczajew sam zresztą wie: on sam w sobie to przeciął. On sam sobie pozwolił na wszystko. A teraz próbuje jak dziecko w ciemnościach. Co będzie, kiedy się tak poruszę, a co, kiedy tak. On sobie pomyśli coś, a potem zrobi. Ja mówię panu, że w gruncie rzeczy on jest obłąkany.
1299— Więc nie uważasz już go pan za agenta.
1300— Bo ja wiem, panie, żadną miarą zdecydować się na nic nie mogę.
1301Z Popowem mówić było trudno. Znajdował się on w stanie całkowitego rozstroju. Rozpytałem się go więc o adres Uśpieńskiego, okazało się, że trzeba go szukać w księgarni. Umówiłem się z Popowem, że spotkamy się w traktierni[271].
1302Idąc do Uśpieńskiego, usiłowałem uporządkować wrażenia. Było rzeczą całkowicie jasną, że tutaj „praca” rewolucyjna wyglądała mniej jeszcze poważnie niż u nas. Inaczej taki Popow nie dałby się wprost pomyśleć.
1303Uśpieński zrobił na mnie od razu potężne wrażenie. Był to człowiek skupiony i poważny.
1304Kiedym mu zakomunikował to, co mi polecił powiedzieć Nieczajew, rzekł:
1305— To wszystko my już dobrze wiemy. Trupa nie znaleźli, ale niewątpliwie znajdą. Za dużo się o tym gada. Zresztą wszyscy wiedzą, że między Nieczajewem a Iwanowem coś było. Poza tym na naszym tropie są i tak, są inne symptomaty.
1306— I cóż pan myśli? — zapytałem.
1307— Nic — powiedział spokojnie — czekam.
1308— Na co? — zapytałem zdziwiony.
1309Uśpieński popatrzył na mnie jasnymi oczami.
1310Buntownik— Tak, jak sprawy stoją, nie może być mowy o ukrywaniu się. Trzeba ratować, co się da. Tę sprawę rząd będzie się starał rozdąć i rozdmuchać. Jeżeli jej się nie ocali przez nasze zachowanie wobec sądu, energia rewolucyjna w Rosji znacznie ucierpieć może. Nie mamy prawa zapominać o tym.
1311 1312— Nie, mam żonę, ona też będzie aresztowana. To jedyna rzecz, którą możemy zrobić. Nie trzeba było zaczynać nic. Gdy się jednak coś zaczęło, nie można zrzekać się odpowiedzialności. Dotąd nie zrobiliśmy nic. Właściwie zaszkodziliśmy nawet. Jeżeli wytrwamy i przed sądem potrafimy zachować się jak trzeba, wszystko nabierze innego znaczenia. To jest jasne. Rząd będzie usiłował ogłosić nas za szaleńców, zbrodniarzy i smarkaczy. Trzeba, by świat, gdy mu rząd na naszą ławę oskarżonych ukaże — ujrzał rewolucjonistów. Ława oskarżonych to jedyna w Rosji trybuna. Teraz uciekać to jakby poprosić o głos, a potem przestraszyć się.
1313Słuchając Uśpieńskiego, myślałem, jak mógł Nieczajew nie zrozumieć, nie poznać hartu duszy takiego człowieka.
1314Powiedziałem coś w tym rodzaju.
1315— Mnie — rzekł Uśpieński — Nieczajew w gruncie rzeczy ufał. Ale on ma zbyt głęboką pogardę dla ludzi. On sam nawet nie wie, jak głęboko ludźmi gardzi. U nas w Rosji dziwni wyrastają ludzie. Niech pan przyjrzy się procesowi karakozowców, jaka tu mieszanina dzieciństwa, naiwności i dzikiej, szaleńczej odwagi. Rosję trudno będzie dźwignąć — rzekł.
1316— Czy żona pańska jest tak samo na wszystko przygotowana?
1317Uśpieński uśmiechnął się dziwnie:
1318— Inaczej nie mogłoby być. My teraz marzymy sobie o tym, kiedy nam znów na Syberii pozwolą połączyć się. Wtedy już i nam wolno być szczęśliwymi. My to nazywamy swoją podróżą do Włoch. Wiosna w Syberii bywa bardzo piękna. Roślinność na kilka tygodni całkiem tropikalna. No — dodał — tu panu nie należy się zasiadywać. Lada chwila może się co stać. Jeżeli będę mógł, przyjdę się z panem zobaczyć u Popowa.
1319Zacząłem tułać się po ulicach tego całkiem obcego, nieznanego mi miasta.
1320Uśpieński zapanował całkowicie nad moimi myślami. Jego spokój i niedostrzegająca samej siebie siła miały w sobie coś bardziej zdumiewającego jeszcze niż przepojony myślą hart Brenneisena. Tamto był kryształ z jakiejś huty myślowej o nadmiernym żarze i ucisku atmosfery. Tu — jakby samorodny kamień gdzieś w głębi gór zrodzony i walający się na bruku pośród pospolitych głazów.
1321Teraz dopiero ukazała mi się w pełni oczywistość prawdy, że szacując świat na podstawie własnych podmiotowych stanów — musimy popełniać błędy. Kto odgadnie, ilu Uśpieńskich tai się w spokojnej, nieporuszonej glebie.
1322W ciągu rozmowy powiedział mi Uśpieński:
1323— Ja dzisiaj wiem, że Nieczajew błądził i mylił się, ale gdyby nie on, ja nie wiedziałbym o sobie nic z tego, co wiem dziś. Nie myślałbym o tym, nie byłbym tym, czym jestem.
1324I zdaje się, to określało stosunek.
1325Gdym wszedł do restauracji i spytał się o Popowa, wskazano mi ostatni, w głębi lokalu znajdujący się pokoik. Tu siedział Popow bez surduta[272] na obitej ceratą kanapie, z której wyłaził włosień i sterczały sprężyny. Koło Popowa siedziała dziewczyna o zniszczonej twarzy i ochrypłym głosem śpiewała coś. Popow był silnie podniecony.
1326— Jak stary Rzymianin — wołał — z wieńcem róż na głowie, z czarą falerna[273] wyczekuję losu. „I nie tknie się dumnego czoła bladego strachu chłodny cień” — zanucił fałszywym głosem. — Tak to ono, młody człowieku. Są utajone siły wszędzie, w piersi Popowa żył zawsze republikanizm i pośród snu wołał na mnie głos: Brutusie[274], śpisz? Piękna Lesbio[275] — rzekł do swej towarzyszki — ty zapoznana zwiastunko nie skrępowanego Erosa[276], odejdź teraz, różane palce zorzy[277] z piany morskiej zrodzonej[278] przestają brzękać na cytrze[279], gdy szczęk mieczów słychać, bijących w pancerze. Dobrze mówię. Rzymianko, odejdź, mogłabyś powiedzieć, z tarczą albo na tarczy[280], ale i tak wspominaj zawsze, żeś ty ostatnia z żywych widziała Ewarysta Popowa.
1327— Oni zawsze tak — rzekła dama — mówią byle co, że aż zrozumieć trudno.
1328— Za jedną noc życie moje! Tak, czarująca sylfido[281]. Za jedną noc życie — weź głowę Popowa, który śmiał tu, w śnieżnych Hiperborejów[282] ojczyźnie kochankiem być bogini swobody. Jak pisał Puszkin[283]: w Rzymie byłby Brutusem, w Grecji Peryklesem, a u nas nie oficerem huzarskim[284], lecz koleskim registratorem[285], człowiekiem nikczemnego wyglądu we fraku, jak wyrazić się raczył Mikołaj Pawłowicz[286] o innym rosyjskim Rzymianinie. Idź już teraz, Kornelio[287], matko Gracchów[288], a obnażywszy swoje łono, powiedz: Cezar tu spał i jego losy[289]. Być kochanką Cezara, a potem umrzeć.
1329— Pan też byle co przy obcych — mruknęła dziewczyna. — Ten młody pan jeszcze Bóg wie co pomyśli.
1330Popow wreszcie uspokoił się i dziewczyna wyszła.
1331— Tak to, młody przyjacielu, słuchasz i dziwisz się. Hamlet filozofował na cmentarzu, a rosyjski człowiek najgłębiej myśli za szklaneczką piwa. Ty nie patrz się, że Popow pijaczyna, że niby uczucia ma nie po formie. Człowiek na katorgę pójdzie, a teraz po pijanemu językiem miele. Na formę, bracie, napluj, aby tylko treść była. Wisarion Grigorjewicz Bieliński[290] wielki człowiek był i ognistego gniewu miał serce, a w preferansa grał. Chłopiec z drukarni przychodzi, „siedem pik” słyszy, drugi raz: „bez jednej”, trzeci raz — „do kotła”, a numer wyjdzie i artykuł jest. I jaki artykuł: zadrży cała Rosja. Życie, braciszku, niżej łojowej świeczki stawiać — wielka mądrość jest. No, i weź ty mnie choć i przestrasz teraz, Ewarysta Popowa. Czym przestraszysz? Ja sam życia na złamany grosz nie cenię. Choć dziś zginąć. Powagi nam i koturnów[291] nie trzeba. Zawinąć się można tak samo w szlafrok, jak i w rzymską togę — byle tylko było w piersi republikańskie serce. Wszystko miał Nieczajew, a tej naszej wesołości nie miał. „Stracony człowiek” — mówił. No, i cóż, że stracony? Po cóż zaraz chodzić po mieście z opalonymi skrzydłami, niby Abadonna[292] jaki. Na dzień powszedni — to nawet nudne. I wszystko to on uroczyście tak urządzał właśnie. I was, tu, młody człowieku, z poleceniami osobliwej wagi przysłać musiał. Co polecenia? Jakie tu mogą być polecenia? Uśpieński, jedno słowo, lodowiec jest, jego choć w ogień piekielny — nie roztaje, a w Ewaryście Popowie żyła zawsze rzymska dusza. Pozorów nie było… W serce trzeba patrzyć, nie na pozory.
1332Do drzwi pokoju naszego zastukano.
1333Lokaj wprowadził chłopaka bez czapki.
1334— Aleksander Iwanowicz kazał się kłaniać i powiedzieć jedno słowo: gotowe. „Oni już będą wiedzieć”, mówił.
1335 1336— Masz, mały — rzekł, szukając czegoś po kieszeniach, wreszcie wyciągnął garść miedziaków i chciał podać, ale z drżącej ręki wysypały się na podłogę i na dywan.
1337— Gotowe, młody człowieku — mówił Popow. — Teraz jest czas okazać losowi męstwo.
1338I przyodziawszy wieniec róż, z czarą pieniącego się wina…
1339Wieńca róż zaoszczędzić sobie można, a falerno zastąpić butelką szampana, aby nie powiedziano było, że blady strach zmroził bicie wesołego serca.
1340— Ty skąd jesteś, obywatelu? — zwrócił się do chłopca, który pozbierał tymczasem miedziaki.
1341— My z Nikolskiego — rzekł mały. — Twierskiej guberni.
1342— Twierskiej — powtórzył Popow — chodź tu, citoyen[293]. Na twoim czole składam pocałunek. To, bracie, jest symbolum[294]. Wysoce poetyczna scena. Ja kiedyś pisałem dramat, otóż tak… No… no… już możesz iść, a Aleksandrowi Iwanowiczowi powiedz, że Ewaryst Mikołajewicz Popow był zawsze gotów i że w wieńcu róż i z pucharem w ręku na łonie Lesbii czarnookiej ulega potędze ciemięskiego Zeusa[295].
1343— Uśpieńskiego wzięli — rzekł Popow, gdy chłopiec wyszedł.
1344Wargi jego lekko drżały i słowa plątały się.
1345— Czy nie spróbuje pan ukryć się? — zapytałem.
1346— Ni-ni, braciszku, parol[296] u nas taki dany: na posterunku. Mnie by pani Uśpieńska w oczy plunąć nie chciała. Ona to właśnie jest Kornelia, matka Gracchów, żona to jest. Ale nie w tym sens. Jakby Lucyla[297], żona Demoulina[298], i stary Popow gotów skonać pod spojrzeniem jej gwiaździstych oczu. I ani-ni. Tu, braciszku, wyboru nie ma. Teraz trzeba słowo swoje powiedzieć na całą Rosję. Nie tylko młodzieniaszkowie niedoświadczeni, uwiedzeni podstępną wymową, ale i starcy osrebrzeni siwizną, o senatorskiej, że tak powiem, powadze… A szampana jednak wypić nam potrzeba.
1347Zadzwonił, zjawił się szampan.
1348 1349— Odtąd już szczęk łańcuchów… — zaczął Popow, ale przerwał. — Nie patrzcie się na mnie tak i nie myślcie… stary gada, bo mu po sercu mrówki łażą i koty, jak to mówią, skrobią. Nie będę mówił, że gdzieś tam w tym kadłubie nie ma strachu i żalu, że trzeba iść. Trzymać oni będą w jakiejś norze. Brr… A przy tym łapy, te ich łapy i oczy. I to, że każdy sołdat będzie człowiekiem rozporządzał się jak rzeczą. Jest strach, jakże ma nie być? Rosja, ObywatelU nas, łaskawco mój, uczucia cywilne nie miały nigdy ani czasu, ani sprzyjających warunków. Słyszałem, że Murawjew raz jakiegoś Litwina całkiem już powiesił; już on tam chybotał się w powietrzu, a tu adiutant z rozkazem: ułaskawić. Odcięto, docucono się, kieliszek wódki w gardło. Siedzi mój Litwin, patrzy osowiałymi oczami. Szturchają go: „Co, jak, jakże to? Coś czuł?”. A on mówi: „Ta, nic osobliwego, ale markotno, wiadomo, nie przywykłszy”. Otóż ono tak, braciszku: nie przywykłszy. Był człowiek całe życie wierny poddany, w duszy salutował przed każdym stójkowym[299], przed niebieskim mundurem żegnał się zawsze jak kupczycha przed burzą, a tu nagle — obywatel. Prawa święte obywatelskie, prawo narodów i jak to się nazywa, nigdy nieulegające przedawnieniu, niecofnione prawo rewolucji. To, panie, tam na zachodzie. Tam każdy kamień woła: prawo. I przypomina, że nie ty pierwszy, nie ostatni. A tu co? Jakie wspomnienia? Tu takiego to bojarzyna[300] knutami[301] bili, rozpalonymi żeleźcami nozdrza rwali — i nie w tym bieda, że rwali i bili, a w tym, że on rękę miłościwą, carską rękę ucałować krwawiącymi ustami usiłował. No, i dosyć, jeszcze kieliszek.
1350 1351— Ot, i nie minie nadaremnie życie — rzekł Popow — nie minie nadaremnie. Po kawiarniach i szynkach biegał, w karty grał, dziewczęta lubił, talentu pisarskiego nie miał, idei nowych nie stworzył, ale kośćmi swoimi legł za świętą sprawę…
1352Był teraz dziwnie poważny. Nachylił się nade mną:
1353— I tobie też, przyjacielu, tego serdecznie życzę: niech ci da los kośćmi legnąć za wielką, świętą, niech ci da los…
1354Pocałowaliśmy się, ściskałem długo jego rękę.
1355 1356— Niech nie będzie odwrócona ode mnie ta czara!
1357Rosja, Alkohol, MilczenieNalał nowe kieliszki.
1358— U nas w Rosji — mówił — zwyczaj jest przed samym wyjazdem posiedzieć jeszcze chwileczkę i pomilczeć razem.
1359 1360Popow zadzwonił. Wszedł służący. Popow nie pozwolił mi płacić.
1361 1362— Jutro w kuchni zarżnąć każesz czarnego koguta.
1363— Upiec pan każe? — pytał sługa.
1364— Wszystko jedno, ja płacę… Zabij na ofiarę Eskulapowi[302], zjedz na zdrowie, wspominając Sokratesa[303] i Ewarysta Popowa.
1365— Wyjeżdża pan dobrodziej gdzie? — dziwił się służący.
1366— Nie zapomnij, braciszku, cóżem ci rzekł: czarnego koguta na pamiątkę Sokratesa i Ewarysta Popowa. Sokrates też był łysy i też wypić lubił. I bogów, których Ksantypa[304] wielbiła, nie uznawał. No, tak, bracie kochany — a czarny kogut oznacza wyzdrowienie i ofiarę dziękczynną. A z jakiej choroby wyzdrowiał, o tym, braciszku, w Karamzinie[305] przeczytasz.
1367Zostawił słudze rubla i uściskał go.
1368 1369— No, wam na lewo — rzekł — mnie na prawo. I jeszcze raz życzę wam: niech nie odwróci się czara. Tak lepiej. Łatwiej niż niepotrzebnie włóczyć po świecie stare kości… Tak, bracie…
1370Teraz jeszcze raz uścisnęliśmy się. Patrzyłem długą chwilę za nim, jak szedł przygarbiony w zrudziałym, dziwacznym kapeluszu, niezgrabnie omijając kałuże i kupy błota.
1371Usiłowałem uporządkować myśli. Doznawałem uczucia piekącego wstydu i upokorzenia. Dziś rano wydawał mi się ten człowiek histeryczną babą, która przez pomyłkę znalazła się w przednej straży walczącej armii i miota się bezcelowo i bezradnie przed kulami. Z bólem myślałem, jak mały i nędzny jestem ja sam wobec tych ludzi. Jaką duszę musi mieć żona Uśpieńskiego? Czyż mnie nigdy nie będzie danym wznieść się do tego poziomu? Zazdrościłem Popowowi, że zna tę kobietę, i nagle uprzytomniłem sobie, że i ja przecież żyję wśród ludzi nie mniejszej chyba wartości. Przypomniałem sobie cichą i małomówną Warię Torżecką, sięgającą po poświęcenie i spełniającą każdy obowiązek tak, jakby chodziło o rzeczy najprostsze, z całą naturalnością instynktu. Oni wszyscy zrośnięci są istotnie z prawdą: są ludźmi w pełnym, całkowitym znaczeniu, ja jeden pośród nich tułam się i właściwie pozostaję chłodny. Bolały mnie wczorajsze myśli i zwątpienia. Zrozumiałem też, że Nieczajew sięgnął tylko na chybi trafi naokoło siebie i zagarnął ludzi, którzy już byli naokoło niego gotowi, oczekujący tylko na taką elektryzującą iskrę. Tragedią Nieczajewa było to, że on nie rozumiał, nie czuł tych rozsianych naokoło niego sił. Był tak zamknięty w sobie, że nie mógł wyjść poza płomienne koło swej samotnej nienawiści i rozpaczy.
1372Usiłowałem wyobrazić sobie Popowa, Uśpienskiego przed sądem. Wiedziałem, że nie zabraknie im męstwa. I rozejdzie się po całej Rosji wieść o dumnych rękach, które wzniosły wśród milczenia i kamiennej grozy sztandar buntu. Szukałem w samym sobie tej siły i zdawało mi się, że i ja byłbym ją znalazł. Jednocześnie pamięć przywodziła mi inne obrazy: młodzieńców, którzy szli z Paryża, Metzu, Anglii, Szwajcarii w paszczę potwora, choć lata całe wpatrywali się w jego okrutne, ołowiane oczy i zbadali całą głębię jego chłodnego okrucieństwa. Przesuwała się przede mną ta krwawa girlanda polskich emigrantów. Kto wiedział o nich, gdy znikali tak, jak kamienie ciśnięte w wodę? Kto wie o tym, co czyni w tej chwili Popow? I kto wie, ilu ich jest niewiedzących o sobie? Nie pojmowałem, jak mogłem wczoraj dać się złamać i skruszyć myśli o naszym osamotnieniu. Ktoś ty jest, tragiczna siło, co dajesz moc wytrwania bez świadków? Ktoś ty jest, która żyjesz w bohaterstwie, mężnym czynie, samotnej pracy mędrca? Prawda! Kto daje władze prawdzie, gdzie jest siła jej? Potężne czucie, że człowiek zwalczy przeznaczenie. Chodziłem po ulicach i niespodzianie dla samego siebie znalazłem się o kilkadziesiąt kroków od księgarni, w której odwiedziłem Uśpieńskiego. Był przed nią jakiś ruch, stała jakaś dorożka. Nagle ze sklepu wyszło kilku ludzi w żołnierskich szynelach[306], podbiegłem, mignęła mi przed oczami spokojna twarz Uśpieńskiego, jego czarna broda. Dorożka ruszyła. Policjant rozpędzał zgromadzonych.
1373— Fałszywe pieniądze drukował — mówiła, przechodząc koło mnie, jakaś baba.
1374— Ni-ni — rzekł stróż — całkiem inna sprawa. Co ty tam wiesz, dobry pan był! Gdzie jemu pieniądze fałszować.
1375— Przechodźcie, przechodźcie! — krzyknął, widząc, że słucham. — Tu się zatrzymywać zakazano…
1376— Uszy, to oni nadstawiają uszy — słyszałem, jak mruczał, kiedym się oddalał.
1377Znajomych już więcej nie miałem. Dowiedzieć się nic nie mogłem niczego, chciałem wracać.
1378Coś mnie ciągnęło dowiedzieć się jeszcze o Popowa. Zacząłem iść w tę stronę; kiedym już zbliżał się do ulicy, na której mieszkał, dopędził mnie ktoś.
1379 1380Obejrzałem się — przede mną stał Kasjanow we własnej osobie, głową dziwnie rozczochraną jak zawsze.
1381— Kaniowski, tak i jest — rzekł. — Ja za wami od samego sklepu Czerkiesowa idę. I myślę: on czy nie on? Tam dzisiaj jedna przykra sprawa stała się.
1382— Wiem — powiedziałem, nie myśląc o ostrożności.
1383— Takem właśnie myślał. Widzę, człowiek przygląda się, a teraz idzie w tę właśnie stronę. Myślę: zaczepić ryzykownie, a jak nie on? Nam dzisiaj po ulicach włóczyć się nie bardzo wypada, zaszlibyśmy gdzie, ja mam tu jedno miejsce, swoi ludzie…
1384W mieszkanku, z pokoju i kuchni złożonym, zastaliśmy trzy osoby.
1385Za stołem siedział mężczyzna o wysokim czole i ślicznych, mądrych oczach. Młoda panienka w niebieskim fartuchu krzątała się koło samowara. W kuchni wysoki blondyn o wesołych oczach i rumianej twarzy dziecka przepłukiwał szklanki.
1386— Swój człowiek — rzekł Kasjanow. — Feliks Bołchowski, Tarutina, Martynow — przedstawił obecnych.
1387— Wzięli — rzekł, zwracając się do Bołchowskiego.
1388 1389— Szkoda. Szkoda. Jego szkoda szczególniej. I jej. Zadziwiający byli ludzie. Nieszczęście tu zaszło jedno.
1390— Wiem — powiedziałem — widziałem się z Uśpieńskim.
1391 1392 1393Powtórzyłem rozmowę, powiedziałem także o Popowie.
1394— Zdumiewające, zdumiewające — powtarzał. — RosjaninPopow, mieszanina Falstaffa[307] z Sokratesem. Prawdziwie nasza rosyjska kombinacja.
1395 1396— Myśmy się tu wszyscy Nieczajewowi przyglądali. On naokoło siebie wszystko rwał i miotał. Ambicja w nim straszna i coś dziwnego jeszcze. Tu, u nas, jak na wiosnę — nim śnieg stopnieje. Dziś nikt nie wie, co jest. Ale ziarna rzucono było wiele. I dojrzewa tam ono, dojrzewa gdzieś. Dobrze wsłuchać się w szmer, a usłyszysz, jak rośnie ono, dojrzewa młoda siła. Za dwa albo trzy lata, albo pięć nie poznamy tej naszej cichej, martwej Rosji, ale dziś.
1397Podano herbatę, teraz wszyscy siedzieli koło stołu.
1398— Ostatni raz chyba — rzekł Bołchowski. — Ot, oni — wskazał na młodych — do Zurychu jadą. Cała kolonia tam.
1399— Wy na przyrodę? — spytałem Tarutinej.
1400— Ja nie — odpowiedziała. — Medycyny chciałabym, nie wiem, czy zdążę, choć higieny trochę, akuszerii. Zapóźniłam się aż strach. Teraz pędzić będzie trzeba.
1401— Powinszować im można, pięć dni dopiero po ślubie.
1402 1403— Wy, Kasjanow, jak byliście, tak i umrzecie, mówiłam wam, nie śmiejcie żartować.
1404— No, i o co — rzekł wesoło blondyn. — Samo przez się rozumie się. Paszport był potrzebny, rodzice nie dawali, no i trzeba było ślub wziąć.
1405— A wy także do Zurychu? — spytałem Martynowa.
1406— Ja nie wiem jeszcze — zmarszczył brew — gdzie trzeba będzie. Może tylko powietrza chwycę i wracać będę.
1407— Zostaniesz, zostaniesz — rzekł Bołchowski. — Wracać czas będzie zawsze… Tu nie na jeden rok i nie na dziesięć będzie praca.
1408 1409— Ilu jeszcze ludzi zginie, ilu ludzi. My wszyscy i dzieci nasze. Dziesięć wieków ona rosła, monarchia rosyjska, nie zmożesz w jedno pokolenie.
1410— Dajcie pokój — wzruszyła ramionami Tarutina — zaśpiewajcie lepiej co.
1411Popłynęła przeciągła, smutna pieśń.
1412— A po powrocie wy co? — zapytałem dziewczyny.
1413— Na fabrykę jako robotnica wstąpię albo na wsi gdzie osiędę…
1414Wracałem wieczorem odświeżony.
1415— A z wami, Kasjanow, co dzieje się? — spytałem.
1416— Nic dobrego — rzekł — ręce i nogi mam związane. — (Położenie jego było istotnie ciężkie: matka jego zwariowała. Ojciec nieboszczyk po pijanemu wracał do domu, co miał pod ręką, w głowę ciskał). — A i tak. Teraz co. Do szpitala nie oddam. Bić będą. Nie ścierpię, aby ją bili. W domu trzymam, spokojna ona jak dziecko, a ruszyć się ja już teraz ani tchnąć nie mogę. Siedzę na brzegu i patrzę, jak ludzie toną. A jakby mnie wzięli, co by się z nią stało? Na ulicę trzeba by iść żebrać pod kościół, póki by policja do żółtego domu nie oddała. Tak ja tu i siedzę. Głupio idzie życie, a nic głupszego nie ma, jak na boku stać i ludzi najlepszych widzieć, jak idą na zgubę. Kochani, najbliżsi ludzie. Tarutina na mnie dziś krzyknęła, jak słyszeliście. Ona zawsze tak: matką kto inny by się zaopiekował. Ale ona jak dziecko jest, moja staruszka, do ust nie weźmie nic, jak ja jej nie podam.
1417 1418Rano obudziło mnie stukanie do drzwi. To był Bołchowski.
1419— Ledwo dopytałem się o pana — rzekł. — Kasjanowa wczoraj w nocy wzięli. Trzeba matką jego zająć się, potrzeba pieniędzy. Myśleliśmy, że może pan jest bogatszy, u nas sucho.
1420Pieniędzy miałem istotnie trochę.
1421Matkę Kasjanowa zatrzymała policja. Bołchowski usiłował wydobyć ją przez stosunki. Niechaj o matkę choć będzie spokojny.
1422Dzień przeszedł nam na różnych staraniach. O sprawie Kasjanowa nic oczywiście dowiedzieć się nie było można. Matkę jego przynajmniej udało się za pomocą różnych starań wydobyć. Jakaś pani odegrała rolę krewnej i wzięła ją na swoją odpowiedzialność. Starowina zresztą nie mogła stanowić żadnego niebezpieczeństwa. Była nad wszelki wyraz przerażona i patrzyła na nas łzawymi oczami zaszczutej sarny, gdy wieźliśmy ją z cyrkułu[308]. W cyrkule znaleźliśmy ją pod opieką jakiejś pijanej baby. Siedziała ona nad staruszką i zawodziła żałośnie, popłakując. Miała podbite oko i wyglądała na wpół przytomnie. Staruszka jednak, gdyśmy ją brali, czepiała się rękawów swej opiekunki i płakała cicho. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej przejmującego niż te łzy cicho spływające po twarzy starego człowieka, bojącego się skarżyć głośno i opierać.
1423— Jedzie pani do Mitii — rzekła Tarutina.
1424— No, nie do Mitii, ale Mitia tak kazał — poprawił Bołchowski.
1425 1426 1427Od tej chwili nabrała do niego wielkiego zaufania.
1428— Nie należy nigdy chorym ani dzieciom kłamać — powiedział Bołchowski do Tarutinej.
1429 1430— No, no, niech pani tylko nie rozpacza — pogładził ją po ramieniu.
1431— Zinaida Petrowna — rzekł do mnie — dwie noce nie spała. Za buciki pięć rubli zapłaciła. Wciąż rachunek robiła, ile dni żyć może chłopska rodzina za pięć rubli.
1432Widziałem, że Martynow spojrzał na Bołchowskiego wdzięcznymi oczyma. Gdy tylko nie patrzyła ona na niego, nie spuszczał on z oczu swojej „ślubnej” żony. Natomiast, gdy zwracała się ona do niego, mamrotał tak niechętnie, że zrozumieć nie można było, o co idzie.
1433— Ofiarę poniósł — żartował Bołchowski — narzeczonej wyrzekł się i teraz patrzeć na Zinaidę Petrownę nie może. Znamy my wasze tajemnice.
1434Bołchowski miał podobno zaledwie trzydzieści lat, wyglądał jednak znacznie starzej i ludzie nie o wiele młodsi od niego zachowywali się wobec niego z tym nienakazanym naturalnym szacunkiem, który otacza, niby atmosfera, w środowisku uczciwych ludzi jednostki posiadające w sobie uznaną i przeczuwaną przez wszystkich moc moralną. Przekonałem się, że w pewnych otoczeniach dusze stają się jakby przejrzyste, jest to jednak zjawisko bardzo rzadkie. Każde słowo jego, każdy uśmiech miały dziwny urok. Jednocześnie z nikim innym nie czuło się tak swobodnym.
1435Zastałem wieczorem matkę Kasjanowa siedzącą na małym stołeczku przy jego fotelu, robiła na drutach jakąś robotę włóczkową.
1436— Matrena Pawłówna robi oto ciepły kaftan dla syna — powiedział Bołchowski, gdy wszedłem.
1437Staruszka uśmiechnęła się do niego i myślę, że nigdy zakochana kobieta nie może patrzeć na swego kochanka cieplejszym, bardziej promienistym spojrzeniem.
1438— Gdy skończymy kaftan, zaraz się go Mitii odeszle.
1439Opowiedział on matce Kasjanowa niemal całą prawdę. Zastosował się do jej pojęć, mówił jej, że Mitia jej nigdy nie mógł znieść nieszczęścia ludzkiego, że dużo jest na świecie biedy, że Mitia cierpi za to, że bronił biednych ludzi, ale że oni pamiętają o Mitii, dowiedzą się o nim; że człowiek, o którym tylu ludzi pamięta i którego tylu ludzi dobrze wspomina, nigdy nie może być nieszczęśliwy. Mówił, że Mitia jest pewny, że matka jego będzie spokojna i będzie czekała na niego, że on tam potrzebuje różnych rzeczy i jak on troszczył się o nią, tak ona teraz myśleć musi o nim.
1440Słowem, zachował się wobec staruszki tak, jak gdyby była całkiem zdrowa, odgadł w niej skłonność do naiwnych, poetyckich marzeń, przybierających na wpół religijne, na wpół przeciętne życiowe, sentymentalne zabarwienie. Z jakimś niezrównanym, miękkim taktem powyczuwał zdrowe, dźwięczne struny tej duszy, umiał w kilka godzin uspokoić, a przede wszystkim przyzwyczaić do siebie staruszkę.
1441Widziałem jednak, że musiało jeszcze coś zajść.
1442Zinaida Petrówna miała jak gdyby zapłakane oczy. Martynow mówił nienaturalnym basem.
1443Gdym wyszedł po coś do kuchni, usłyszałem głos Tarutinej.
1444— Teraz to jest nawet nieszlachetnie okazywać mi swoją niechęć.
1445Bołchowski śmiał się, kiedy wróciłem.
1446Po herbacie posługaczka przyniosła butelkę taniego szampana.
1447Tarutina spojrzała z wyrzutem na Bołchowskiego, miało to znaczyć: Kasjanow cierpi, a panu szampan w głowie.
1448Ale Bołchowski uśmiechał się tylko:
1449— Dla drogiego gościa — mówił, mrugając na mnie.
1450Nalano szklanki i Bołchowski, uśmiechając się filuternie, wziął za rękę Zinaidę Petrównę i Martynowa.
1451— No — rzekł — a teraz za zdrowie młodej pary. Daj wam Boże wiele, wiele szczęścia.
1452Martynow usiłował wyrwać rękę, Tarutina zdołała nawet wyrwać.
1453— No, i nie zabawni to ludzie? — zawołał Bołchowski. — Postanowili sobie fikcyjny ślub i każde robi ofiarę ze swej miłości. „Ja się nie narzucam”; gdybym nie znał was i nie widział, że wy i na serio gotowiście tak przejść obok siebie i słowa sobie nie powiedzieć, nie mieszałbym ja się w tę sprawę…
1454— To nie moja wina — usiłował tłumaczyć się Martynow — ja Bolchowskiemu ani słowa nie mówiłem i nigdy nie byłbym powiedział. — Chciał mówić jeszcze, ale Bołchowski wskazał mu oczami Zinaidę Petrównę.
1455Stała ona cała w płomieniach i patrzyła w swego fikcyjnego męża dziecinnymi, pełnymi szczęścia oczami.
1456Było dość wesoło tego wieczora. Sprawa Kasjanowa nie powinna była być zbyt groźna, zresztą każdy z obecnych był pewien swojej kolei. Staruszka pracowała i uśmiechając się, od czasu do czasu powtarzała: „Mitieńka”.
7
1457Pierwszą rzeczą, która mi się rzuciła w oczy na dworcu, gdym podjeżdżał — była twarz Żemczużnikowa. Wydał mi się bardzo zmieniony.
1458„Musiało się coś stać” — pomyślałem.
1459— Dobrze, żeś przyjechał — rzekł — na czwarty już pociąg wychodzimy.
1460 1461 1462Nie bywaliśmy prawie nigdy w mieszkaniu Żemczużnikowa. Wiedziałem tylko, że mieszka dość daleko od nas wszystkich, u siostry.
1463 1464Żemczużnikow milczał wciąż, ja czekałem w strasznym napięciu.
1465— Czy Brenneisen jest u ciebie?
1466 1467 1468Spostrzegłem, że dolna warga Żemczużnikowa i broda trzęsą się.
1469 1470— Brenneisen nie żyje — odpowiedział Żemczużnikow głucho.
1471Dzika myśl: „Nieczajew” — przeszyła mi mózg.
1472 1473U Żemczużnikowa był i Jaszka z twarzą żółtosiną.
1474— Jak to się stało? — pytałem. — A cóż Waria? Mówcie prędzej.
1475Żemczużnikow powiedział coś, a raczej poruszył wargami.
1476— Waria Torżecka zginęła razem z Brenneisenem — rzekł Jaszka zdławionym głosem.
1477List, ŚmierćŻemczużnikow położył przede mną skrawek papieru.
1478„Towarzysze — czytałem na nim pismem Warii nakreślone wyrazy — żegnam was i ja. Przebaczcie mi, że i ja odchodzę. On mi pozwolił umrzeć z sobą. Wybaczcie mi, że opuszczam sprawę. Ja bez niego nie potrafiłabym żyć. Przyniosłam z sobą kwiaty i myślałam, że wy je znajdziecie później, ale wiem teraz, że tu do nas nie dopuszczą nikogo. On mi przyrzekł, że nie zginę z ich ręki, nawet wtedy, gdyby samej mi ręka drżała. Wybaczcie mi i nie żałujcie. Jaszka, wybacz, że śmiałam z ciebie żartować, ja, która teraz oto tak uciekam, i wy przebaczcie, Michał czarny i Michał biały. A ludu rosyjskiego nie proszę o przebaczenie, bo on nawet nie dostrzeże mej straty. Jeżeli kiedyś nadejdzie czas i wystawicie jemu posąg, to u kolumny złóżcie wiązankę kwiatów, a na jej wstędze wypiszcie me imię, jeżeli chcecie. Ja tylko z tego jestem dumna, tym się cieszę, że umrę z nim i z nim przeżyję te ostatnie długie godziny i że będę jeszcze patrzeć w jego twarz i jego oczy. Jakże mi żal, że nie wrócę powiedzieć wam, jak on zginął. Ale wy będziecie i tak wiedzieć, że wszystko, co czyni on, jest wielkie i święte. A teraz żegnam was wszystkich i całuję. Wszystkich was kochałam jak siostra i cieszę się, że wy będziecie żyć. Ale to mi wybaczcie, że wybrałam śmierć razem z nim. Ja wiem, że to jest z mojej strony wielka słabość i egoizm, ale ja nie ukrywałam nigdy, że mam mało serca i mało sił. Zresztą może i to podziała jako przykład, że dla kobiety rosyjskiej jest lepiej z takim człowiekiem jak on umierać, niźli żyć. I widzicie, że znowu napisałam głupstwo, bo umrzeć z nim jest zawsze i wszędzie szczęście. Powinno się takim umarłym na piersi ciskać wieńce; niechże zostanie o mnie chociaż taka pamięć, że ja, zwyczajna, biedna dziewczyna, poznawszy go, nie mogłam go przeżyć. Jestem tak szczęśliwa, że chciałabym śpiewać. Byłam pewna, że on wypędzi mnie i nie pozwoli umrzeć. A wtedy ja musiałabym sama i nie widziałabym jego oczu, i byłoby mi może trudno. Ja zawsze dotąd bałam się śmierci. I kiedy myślałam, że będę leżała w białej sukni w trumnie, łzy mi cisnęły się do oczu, a teraz jestem spokojna i liczę godziny. On mówi, że oni nie przyjdą przed nocą. Mamy jeszcze dużo, dużo czasu. Mamy przed sobą Szekspira i on czyta. Ale ja wolę, aby on mówił. Tylko mi żal, że tego już nie powtórzę nikomu. Teraz trzeba już skończyć, więc jeszcze raz proszę, nie myślcie o mnie źle, nie przestańcie mnie kochać, tak jak nie przestanę was kochać ja, a jeszcze o to was proszę: jeżeli wybaczycie mi, że sprawę zdradzam, to imię moje napiszcie u stóp jego posągu. Bo nic sama w sobie nie cenię prócz tego, że wolno mi tak upaść na jego mogile. Z całej duszy, z całej duszy ściskam was, życzę, byście dożyli wielkich, pięknych dni. A jeżeli Nieczajewa spotkacie, powiedzcie mu, że go pozdrawiam jak siostra, zza mogiły, że czuję i wierzę, że imię jego lud rosyjski zachowa w pamięci. A jeszcze mu życzę, aby mu los dał śmierć cichą i z sobą pojednaną. Brenneisen ściska was i każe dziękować, że was znał. Mówi wam, że Was bardzo i bardzo szanuje. Raz jeszcze całuję Was.
Czytałem, nie wierząc swoim oczom. Słyszałem między wyrazami, którem czytał, własne łkanie.
1479Kiedym podniósł oczy, Żemczużnikow siedział blady jak trup i trząsł się. W oczach miał kamienny ból, a zęby zaciśnięte tak, że twarz cała nabrała jakiegoś kurczowego wyrazu…
1480— Pakiet Brenneisena jest — rzekł Jaszka.
1481— Co to jest, co to jest wszystko? — szeptałem.
1482I poznałem teraz dopiero to straszliwe: śmierć przyjaciół. Czułem pustkę dławiącą serce i ostrą, przeszywającą myśl, która szukała zemsty.
1483Podszedłem do Jaszki i wziąłem go za ramię…
1484— Nie darujemy im tej krwi — szeptałem. — Będziemy teraz myśleć dzień i noc. Dzień i noc będziemy zbierać siły.
1485 1486List, Śmierć, Buntownik— Brenneisen zakazał mścić się… Czytaj.
1487Równym i silnym pismem skreślone były następujące wyrazy
1488„Towarzyszom, gdy się już zostaną sami i gdy panować będzie jeszcze nad nimi żal — przypomnienie.
Nas nie zabił wróg. Myśmy się zabili sami w dniu, w którym postanowiliśmy żyć dla szczęścia ludu. Od tej chwili nie mieliśmy już życia. Nie wolno wam przywiązywać się do nas. Proszę was na przyjaźń, jaką macie dla mnie, abyście żadnych planów nie stanowili, póki będzie wami rządzić nasza pamięć”.
Byłem jak w jakimś lunatycznym śnie. Nie wiedziałem teraz już, czy żyję sam. Wydawało mi się, że to, co przeżywamy, jest jakąś legendą, spisaną gdzieś poza naszym czasem.
1489Żemczużnikow podniósł się i patrzył na nas natchnionymi oczami. Nie umiem użyć innego wyrazu dla określenia jego spojrzenia, jego bladej twarzy. Tak musieli patrzeć chrześcijanie w oczekiwaniu zwierząt w cyrku.
1490— Nie będę już myśleć o szczęściu, nie będę miał podwójnych myśli. Teraz wam powiem, że kochałem ją, marzyłem, że zostanie moją żoną, że zostanie nam przecież choć jakiś zakątek spokoju i własnego życia. Jakiś rok, pół roku, dwa miesiące, jakaś godzina w dniu. Marzyłem, że będę stał koło niej zawsze, że nie skończą się nigdy te nasze wieczory wśród ciszy. Pamięć moja chroni tysiąc uśmiechów jej, z jakimi podawała mi litery, gdym składał. Teraz nie będę już myślał o niczym innym, nie będę myślał o sobie. Mnie całego zabrała ona ze sobą, zabrała wszystkie marzenia moje i myśli, które nie należały do sprawy. Nie mam już domu, ale mam jej grób. I na to szczęście, które teraz czuję, zaklinam was, towarzysze, nie rozstawajmy się. Bądźmy zawsze złączeni, duchem skuci. Wybaczcie mi, że ja do was tak mówię, ja wiem, że wy nie wątpicie, ale ja czuję się taki szczęśliwy, tak nadmiernie szczęśliwy.
1491— On zaraz zemdleje — krzyknął Jaszka.
1492 1493Przeszło kilka godzin, zanim uspokoił się on i zasnął; wtedy Jaszka opowiedział mi, co się stało.
8
1494Tej samej jeszcze nocy po moim wyjeździe aresztowano Schultza. Nieczajew dał znać o tym Brenneisenowi, zawiadamiając go jednocześnie, że na jakiś czas wyjeżdża za granicę. Brenneisen zamknął się w mieszkaniu na całe popołudnie i jak się okazało, zniszczył wszystkie papiery. Na drugi dzień był u Żemczużnikowa, Jaszki i Warii; wszędzie domagał się, aby w jego obecności mieszkanie oczyszczono. Następnie zaczął ściągać pieniądze, jakie mogły mu się należeć; gdy zebrał przeszło sto rubli, doręczył tę sumę krawcom, swoim gospodarzom z żądaniem, aby opróżnili mieszkanie, i to koniecznie nazajutrz. Pomagał im nawet w wyszukaniu nowego lokalu i spakowaniu nędznych gratów; wieczorem wreszcie tego dnia oświadczył towarzyszom, co postanowił.
1495Schultz został wciągnięty do sprawy przez oszustwo. To, że następnie przekonał się o jej słuszności, jest właściwie okolicznością obciążającą. Obowiązkiem naszym jest nie pozwolić, aby cierpiał on i zginął za czyny, w których udział jego nie był własnowolny. Dlatego też Brenneisen postanowił zawiadomić prokuratorię, że on to właściwie był sprawcą czynów stanowiących przedmiot śledztwa.
1496— Czy sądzisz, że to pomoże Schultzowi? — rzekł Jaszka. — Rząd nabierze przekonania, że natrafił istotnie na rozgałęziony spisek i będzie was trzymał tym dłużej.
1497— Mnie nie będzie trzymał — rzekł Brenneisen. — Mnie nie obchodzi rząd, ale sumienie własne.
1498List, Buntownik, PogardaList Brenneisena do prokuratora był ułożony mniej więcej w ten sposób:
1499 1500„W tych dniach został aresztowany student Karol Schultz, za rozpowszechnianie proklamacji, które ja drukowałem. Znaleziono u niego ich całą paczkę, którą zostawiłem u niego ja sam, będąc wprowadzony w błąd przez kogoś, nazwiska czyjego nie wymieniam, co do przekonań i usposobienia Schultza. Schultz nie wie nawet, co było tą okolicznością, która spowodowała tę tragiczną dla niego pomyłkę. Jeżeli sędzia, który go będzie badał, będzie miał trochę sumienia i iskrę rozumu, przekona się, że ma do czynienia w Schultzu z zupełnie uczciwym, lecz niezdolnym do jakiejkolwiek inicjatywy człowiekiem. Mam tak smutne przekonania o władzy, narzędziem której jest sąd rosyjski, że boję się, aby Schultzowi list ten nie zaszkodził, zamiast pomóc. Wiem, że pan, panie prokuratorze, wyczuje w nim prawdę, ale nie będzie pan śmiał w myśl swego przekonania postąpić. Pańskie sumienie przywykło już tak być poniewierane, że nie zaważy na nim i ta nowa nikczemność, całej rozciągłości której pan nawet nie pojmujesz. Gdybyś pan wiedział, jak głębokie obrzydzenie czuję dla ludzi stanowiących rząd rosyjski i dla ich nędzy moralnej, wiedziałbyś, że nazbyt wami gardzę, abym mógł wobec was kłamać. Podaję panu adres mojej potajemnej drukarni i mojego mieszkania. Zawiadamiam pana tylko z całą lojalnością, że najście policji spotkam z bronią w ręku i że żywym ona mnie nie dostanie. Jeżeli pozostało w panu coś z człowieka, proszę przyjąć wyrazy politowania, że dobrowolnie sam siebie skazuje pan na pełnienie tak nikczemnej i pogardy godnej funkcji.
List miał być wysłany na drugi dzień rano.
1501
…Spieraliśmy się z Brenneisenem całą noc. Waria tylko była dziwnie milcząca i odeszła już z wieczora.
1502Chcieliśmy zostać z nim, lecz nie pozwolił — oświadczył, że pójdzie w takim razie sam do prokuratora.
1503Nie umiem ci opisać, jakeśmy się z nim pożegnali.
1504Na drugi dzień około drugiej przybiegliśmy, lecz zastaliśmy drzwi zamknięte. Stukaliśmy, nikt nie odpowiadał. Wreszcie jakaś sąsiadka powiedziała nam, że młody pan dostał telegram i wyjechał rano do Moskwy.
1505Myśleliśmy, żeś ty telegrafował, że się coś stało, i cała sprawa pójdzie w odwłokę.
1506Tułaliśmy się po mieście, byliśmy u Warii, lecz nie zastaliśmy jej w domu.
1507Wieczorem chodziliśmy jeszcze raz do Brenneisena: w oknach było ciemno. Nie wiedzieliśmy, czy Brenneisen wyjechał przed, czy po wysłaniu tego listu, obawialiśmy się więc kręcić po ulicy.
1508Przesiedzieliśmy w piwiarni do późnej nocy.
1509Wracaliśmy koło drugiej do domu.
1510Przechodziliśmy w pobliżu ulicy Brenneisena, gdy usłyszeliśmy strzały. Padały pojedynczo, to znowu całymi salwami.
1511 1512Podbiegliśmy, lecz już o parę ulic zatrzymał nas kordon policyjny. Nie puszczano nikogo tymi ulicami.
1513 1514Staliśmy wtuleni w mur jakiegoś domu, nadsłuchując.
1515Raz, raz, raz — rozlegały się salwy.
1516Później cisza, dziwna cisza w mieście po strzałach, jak gdyby czająca się, wyczekująca, trwożliwa.
1517Potem padały znowu pojedyncze strzały.
1518Odpowiadały salwy, jedna, druga, trzecia — znowu cisza.
1519 1520Wreszcie — musiało być już koło piątej: byliśmy całkiem skostniali.
1521 1522Nagle wpadły w nią trzy krótkie wystrzały, odpowiedziała salwa.
1523 1524W kilkanaście minut rozległo się miarowe stąpanie. Kilku oficerów przejechało w dorożkach.
1525Spojrzeliśmy po sobie — było skończone, w te uliczki wojsko nie puszczało wciąż.
1526Był już dzień, kiedy usunięto kordon.
1527Przechodziliśmy niedaleko już od domu, gdy usłyszeliśmy, jak jakaś kucharka mówiła:
1528„Młodziutka ona taka, leży cała w kwiatach, mówią”.
1529Mnie te słowa, jakby obuchem w głowę zwaliły. Żemczużnikow strasznie zbladł.
1530Siedliśmy w pierwszą dorożkę i pojechaliśmy do matki Warii. Gdy skręcaliśmy już w jej ulicę, zatrzymała nas jej pokojówka, zapłakana.
1531„Niech panowie nie jadą, u nas policja. Ja wczoraj do pana z listem jeździłam. Nieszczęście jakie, pani mdleje, mnie komisarz po doktora posłał”.
1532W domu Żemczużnikowa zastaliśmy list.
1533
Zacząłem z zimną krwią rozpatrywać się w tych faktach:
1534— Aresztują nas jeszcze tej nocy lub lada chwila — rzekłem.
1535— Matka Warii zna tylko moje i Żemczużnikowa nazwisko — powiedział Jaszka.
1536 1537Trzeba było odbyć naradę wojenną.
1538— Nieczajew zostawił mi dwa paszporty na wypadek, gdyby jeszcze był czas posłać je do Moskwy — przypomniał sobie Jaszka i sięgnął do pugilaresu Żemczużnikowa.
1539Paszporty były dobre, zawizowane i całkiem w porządku.
1540— Musicie znikać stąd — zadecydowałem — zajechać do jakiego hotelu, przeczekać parę dni, nim dostanę pieniędzy, i przedostać się za granicę.
1541 1542— Do mnie policja ma dalszą drogę, postaram się jakoś przelawirować i pojadę za wami.
1543Nie tak łatwo było nam przekonać Żemczużnikowa, że trzeba się ukryć. Parę godzin czasu zabrało strzyżenie się, przebranie, manewrowanie po mieście dorożką z walizkami. Wreszcie, umieściwszy przyjaciół w hotelu, zostałem sam.
1544Pieniądze nadeszły na drugi dzień telegraficznym przekazem.
1545Z bólem myślałem o tym, jak tłumaczy sobie ojciec to moje nieustanne szturmowanie o pieniądze.
1546W nocy tegoż samego dnia Jaszka i Żemczużnikow jechali już w stronę Wierzbołowa.
1547Wróciłem do domu zmęczony. Po raz drugi odczytałem przesłany mi przez Brenneisena zeszyt, coś w rodzaju jego pamiętnika.
1548Nagle zadzwoniono u wejścia; dzwoniono od razu z frontu i do kuchennych drzwi mojej gospodyni.
1549Zapaliłem świecę i w tej samej chwili drzwi od mojego pokoiku zostały wyrwane raczej z zawias niż otwarte.
1550Dwóch żandarmów schwyciło mnie za ręce.
1551Niewidzialny oficer komenderował z korytarza.
1552Wreszcie wszedł wysoki mężczyzna o czerwonej twarzy i wielkich bakenbardach[309].
1553— Trzymajcie go! — wołał, nie zdejmując czapki.
1554— Nie chcę ani uciekać, ani się bronić, nie ma powodu mnie więc trzymać.
1555— Malczat![310] — krzyknął dygnitarz. — Nie razsużdat![311] Ja dostałem całkowite pełnomocnictwo, ja mogę użyć siły zbrojnej.
1556— Oni przecież nie stawiają oporu — odezwał się jakiś cywilny jegomość, wskazując na mnie.
1557— Ja bym jemu pokazał opór. Całe szczęście tego łotra na Galernej ulicy, że umarł, już ja bym mu…
1558Tymczasem pan w cywilnym schwycił już w swoje szpony kajet[312] Brenneisena i twarz jego nabrała wyrazu jakiejś lubieżnej radości. Spojrzał na mnie prawdziwie przyjaznym uśmiechem.
1559— Niechże pan każe przecież puścić ręce łaskawego pana, panie komisarzu. Ręce mają ciężkie… — Jak gdyby tłumaczył się przede mną. — My jesteśmy wszyscy tymi zajściami trochę podenerwowani… Trzecia noc… A tam trzeba było szturm przypuszczać. Dzielny człowiek był pański przyjaciel. Wojskową karierę mógłby zrobić, a literaturą, widzę, trudnił się.
1560 1561 1562Pomiędzy innymi rupieciami znaleziono bilet mego krewnego Ignacego Kaniowskiego — tajnego radcy. Bilet zaczynał się od słów: „Drogi kuzynie”.
1563— To jest jego ekscelencja starszy kontroler Kaniowski? — spytał komisarz.
1564 1565 1566Po chwili poczęstował mnie papierosem.
1567 1568— W zdenerwowaniu nie smakuje — rzekł. — Nieprzyjemność taka. Z serdecznym bólem szedłem tu do pana, wiem przecież — młodość.
1569— Trzeba protokół pisać — rzekł cywilista[313] — znaleziono rękopis, oczywiście pióra nieżyjącego przestępcy Brenneisena.
1570 1571 1572— Nie podchodzić do okna! — wrzasnął na mnie.
1573— Krzesełko podać wielmożnemu panu — rozkazał pan cywilny.
1574 1575— Do cyrkułu tymczasem — mówił cywilny pan — ja tymczasem skoczę z raportem.
1576Wsadzono mnie do dorożki. Razem ze mną wsiadł komisarz i jeden żandarm. Drugi żandarm siedział na koźle.
1577— I to jest pański stryj, ekscelencja? — pytał komisarz.
1578 1579— Chyba że tak — pocieszył się.
1580UcieczkaW cyrkule wprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, który musiał służyć za archiwum, tak cuchnęło w nim kurzem i zbutwiałym papierem. Zamknięto drzwi na klucz i pozostawiono mnie samego.
1581Położyłem się na kanapce i usiłowałem drzemać. Musiało być koło trzeciej w nocy.
1582 1583Ktoś otworzył drzwi, nie te, którymi mnie wprowadzono, lecz jakieś inne.
1584Cichutko, skradając się na palcach, wszedł jakiś człowiek, sądząc z wyglądu, drobny urzędnik. Wszedł, trzymając w ręku świecę, którą osłaniał od wiatru drugą ręką.
1585Wszedłszy, postawił ją na stole i zaczął coś majstrować koło szafy. Po chwili otworzył ją i wydobył jakiś plik aktów[314].
1586W tej chwili spostrzegł mnie — udałem, że śpię. Urzędnik podszedł do mnie bliżej, poświecił mi świecą w same oczy, usiłowałem się nie uśmiechnąć, poruszyłem się tylko niespokojnie, jak czynią to ludzie śpiący.
1587Przybysz uspokoił się, siadł koło stołu i delikatnie scyzorykiem zaczął w aktach wyskrobywać jakieś cyfry.
1588Czegoś brakowało mu jednak, gdyż kręcił głową.
1589Po chwili podszedł do drzwi, przez które wprowadzono mnie — były zamknięte.
1590 1591Wziął świecę i przystawiwszy do zamku drzwi, patrzył, czy tkwi w nim klucz.
1592Klucza nie było widocznie, gdyż po chwili wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Wiedziałem, że wróci, i bałem się poruszyć. W głowie rodziły się niejasne myśli.
1593Po długiej, długiej chwili urzędnik wrócił, w ręku trzymał pęk kluczów.
1594Znowu podszedł do mnie, nadsłuchując. Przekonał się, że śpię, podszedł do drzwi i po paru próbach otworzył je. Po chwili wrócił po świecę. Słyszałem, jak szedł na palcach przez jeden, drugi, trzeci pokój. Gdzieś bardzo daleko słyszałem ciche, skrzypiące kroki. Potem szmer jakby odsuwanego krzesła — i wszystko ucichło.
1595Zerwałem się i nacisnąłem drzwi, przez które wszedł nocny gość.
1596Ustąpiły bez szmeru, znalazłem się w jakimś mieszkalnym pokoju, jadalni, o ile można było sądzić w słabym świetle, które płynęło prawdopodobnie z lampki nocnej, palącej się w sąsiednim pokoju.
1597Na wprost mnie były otwarte drzwi, prowadzące, jak się zdawało, do jakiegoś przedpokoju czy sieni.
1598Bałem poruszyć się, ale nie było wyboru.
1599Zrobiłem krok, podłoga strasznie skrzypnęła.
1600— Filip Aleksiejewicz — odezwano się z sąsiedniego pokoju, gdzie była lampka — cóż po ciemku łazisz jak kot? Klucz od komórki jest w sieni, przy drzwiach.
1601 1602Namacałem drzwi i klucz w zamku, na wieszadle[315] wisiało palto i czapka z gwiazdką. Bez namysłu ubrałem się w nie i otworzyłem drzwi, z niewypowiedzianą radością zobaczyłem schody. Zbiegiem z nich i z bijącym sercem pociągnąłem dzwonek na stróża.
1603Wyszedł policjant, zobaczył urzędową gwiazdkę i przyłożywszy palec do czapki, otworzył bramę.
1604Gdy usłyszałem poza sobą jej trzask, musiałem powstrzymywać się, aby nie zacząć biec pędem, skręciłem w pierwszą boczną uliczkę, potem w jakąś inną szeroką. Na jednym z rogów ominęła mnie dorożka, w której siedział ów cywilny jegomość z jakimś oficerem.
1605Na ich widok mało nie parsknąłem śmiechem.
1606— Będzie scena godna Gogola[316] — pomyślałem — kiedy ci tam dojadą.
1607Wasyli Andrejewicz miał rację: rosyjska konstytucja ma swoje dobre strony.
1608Położenie pomimo to nie należało do najweselszych. Przy rewizji odebrano mi wszystkie pieniądze, w kieszeni palta też nie znalazłem ani grosza. Była noc dżdżysta i chłodna. Przechodziłem z jednej ulicy na drugą, starając się jak najdalej trzymać od tej części miasta, w której mieszkałem. W myśli dokonywałem przeglądu znajomych, do których można by się było zwrócić. Wyobrażałem sobie minę, jaką zrobiłby mój stryj ekscelencja, gdybym zjawił się u niego jako zbieg z aresztu. Nie było jednak łatwą rzeczą w ogóle coś wymyślić. Znajomych mieliśmy mało i nie wszyscy wzbudzali zaufanie. Policja zresztą robiła co noc mnóstwo rewizji i można było wpaść z deszczu pod rynnę. Tej nocy całe miasto było jak las otoczony przez naganiaczy. Byłem zmęczony i zziębnięty. Przychodziło mi do głowy po prostu wrócić.
1609Noc zdawała się nie mieć końca.
1610Przeszedłem już nieskończoną liczbę ulic i uliczek, a wciąż było tak samo ciemno i żaden ruch nie zwiastował budzącego się dnia.
1611Chłodny wiatr od Newy bił szronem w twarz. Wydawało mi się, że błądzę już nieskończenie długo po tym zmarzłym kamiennym mieście. Latarnie majaczyły wśród chłodnej mgły.
1612 1613A jednocześnie, czy jest takie miejsce i taka pozycja, w których by nie istniało to pytanie: po co?
1614Myślałem o tych samotnych, którzy marli w śnieżnej Syberii lub na wygnaniu paryskiego bruku, myślałem o tych wszystkich duszach, które męczyły się w tym kamiennym petersburskim piekle.
1615Myślałem o Krasińskim i Mickiewiczu.
1616Zbudziła się we mnie straszliwa tęsknota za Polską. Niechby ktokolwiek bądź i niechby cokolwiek bądź mówił, byle w naszej rozsłonecznionej, uśmiechniętej mowie.
1617 1618Ale myśl nieubłagana i chłodna nie ustępowała i na pytanie odpowiadała pytaniem: więc gdzie?
1619I znowu pytała chłodnym, geometrycznym wzrokiem.
1620Jedną za drugą rozbijała odpowiedzi, aż pozostawał samotny człowiek, sam jeden z własną odpowiedzialnością, w mrocznym, mroźnym świecie granitu i nocy.
1621Wiatr bił mi w twarz, wydawało mi się, że zespala się on z chłodem myśli.
1622Sam jesteś na wieki, zawsze sam. Przyjdzie godzina, kiedy odpadną od ciebie twoje czyny, twoje słowa i twoja wiedza i pozostaniesz sam z wieczną nocą — nagi, dygocący szkielet.
1623 1624Trzęsąc się z zimna, byłem już sam na własnej mogile. Myśl tylko unosiła się tu z wiatrem ponad kamiennym pustkowiem.
1625Z sobą nie weźmiesz nic — wszystko zostawisz: czego chcesz?
1626Rzecz dziwna — teraz nie bałem się śmierci: była mi tak bliska i powszednia jak wiatr, kamienie i czarna woda kanałów. Jak latarnie w wodzie, przeglądała się w niej myśl moja chwiejna i migotliwa jak te świetlane majaki.
1627Nie zabierzesz z sobą nic? Chcesz wrócić do pól słonecznych?
1628Stary ojciec przytuli cię do poczciwych piersi, nie będzie cię już budził żal, kłujący w serce.
1629Nie istniało dla mnie to wszystko.
1630I on, i ty śpicie w zmarzłej ziemi, nie ma was: czy nie wszystko jedno?
1631 1632 1633Bohater czy tchórz, tak samo leżeć będziesz: kość martwa, na wszystko obojętna.
1634 1635Nie ma nic, dla ciebie nie ma nic, nie ma nic dla nagiego człowieka.
1636Wiatr głuchy, czarny wiatr dmie nad czarną ziemią.
1637Nikt nic nie widzi, nic nie słyszy.
1638Ja jestem — odpowiedział głos.
1639 1640 1641Jak świecę na wietrze płonącą zgasi cię śmierci ciąg. I cóż ty jesteś?
1642Ja jestem i zostanę: czarna bezoka moc, co wszystko schłonie.
1643I ja — odpowiedziała myśl — do niczego nie przyłożę rąk, co nie ostoi się wobec mnie. Jestem sędzia.
1644Czarne domy patrzyły na mnie jak skały ciśnięte tu przez los.
1645Serce moje, zziębłe i martwe, leżało jak kamień. Ktoś mocny i zimny szeptał szalone słowa… Sam chcę żyć, chcę rządzić, to tylko zostanie, co ja stworzę…
1646 1647W kazamaty[317] zajrzyj, gdzie pod oknami szumi czarna Newa[318]; tam rządzi ślepe przeznaczenie.
1648 1649Chłodny wiatr dmie i porywa duszę. Przeminiesz.
1650Miedziany jeździec[319] patrzył na mnie z wyżyny złomu[320].
1651Gmach zbudowałem, co przestoi wieki[321]. Na kościach zbudowany, w których tłukły się kiedyś ludzkie serca.
1652Czaszkami, siedliskiem myśli — brukowałem drogi.
1653I któż ty jesteś, przechodniu?
1654 1655 1656Nie mam Boga, stoję na wichrze, sam wśród nocy.
1657 1658Nie jestem związany z żadną cząstką ziemi, nawet z tą, która weźmie moje ciało.
1659 1660 1661I mówiłem sam do siebie w tę czarną noc.
1662Nie dasz życiu, aby skradło tobie ciebie, aby z twojego serca, twojego mózgu budowało, co zechce.
1663To tylko będziesz czynił, co sam zechcesz.
1664 1665I spokojnie urągałem nocy, urągałem chłodnemu rankowi, który wstawał.
1666Leżeć będę pośród was, kamienie, nic nie wezmę z sobą, ale też nic nie oddam.
1667Jestem sam, nie proszę cię, nocy, byś mi gwiazdami świeciła.
1668Nie proszę cię, wietrze, byś mi nie oślepiał oczu.
1669Nie proszę was, kamienie, by w was biło serce.
1670Sam jestem i młot trzymam w ręku.
1671Godzę w samą twą pierś, czarna, twarda nocy.
9
1672Znałem w Petersburgu pewnego staruszka.
1673Znał on jeszcze mojego ojca za jego młodych czasów. Mieszkał on tu, z emeryturki jakiejś żyjąc i z przepisywania nut.
1674Byłem u niego wkrótce po przyjeździe. Potem parę razy. Stary był małomówny i w sobie zamknięty. Miało się wrażenie, że mieszka on sam w sobie, doskonale przed światem zaparty[322]. Pokój jego był nagi jak cela, od celi mniszej różnił się tylko brakiem krzyża.
1675Postanowiłem teraz pójść do pana Fiediuszki.
1676Wiedziałem, że wstawał rano i że niedobrze jest mi włóczyć się za dnia po ulicach.
1677Kiedy zastukałem do drzwi, otworzył mi sam, ubrany już w swoją siwą bekieszę[323] i futrzane buty. Był taki sam, jak zawsze, wysoki i poważny, siwizną niby soplami lodu obmarzły.
1678W jego oczach nie było zdziwienia, gdym wszedł.
1679 1680GospodarzSpostrzegł, że drżę z zimna, i wyjąwszy jakąś butelkę, nalał mi duży kieliszek mocnej, starej wódki. Potem przyniósł kawałek chleba i sól.
1681Powiedziałem mu, co mnie tu sprowadza.
1682 1683Zapytałem się go, czy moja obecność nie jest może mu na rękę, wspomniałem o niebezpieczeństwach.
1684 1685— Głupiś — rzekł krótko. — Siedź sobie i ostań. Tu cię pewno szukać nie przyjdą. Sebastopolski[324] żołnierz jestem — mówił — i brałem pałki. Medale ich dwa czy trzy mam i krzyż zasługi. W lazarecie[325] całował mnie brat cesarski w twarz.
1686— Nie wiedziałem o tym, że służył pan.
1687— Z kantonistów[326] ja — mówił stary — cara Mikołaja. Po trzydziestym pierwszym roku z bratem my wzięci byliśmy dziećmi. Brat zmarzł i rzucono go w śnieg pod Pskowem. Jam przeżył. Pałkami mnie bito — nie byle jak. Życie jakoś pozostało i żyje sobie człowiek, żyje.
1688Pytałem, czy nie tęskni do Polski.
1689 1690— Byłem — rzekł — w sześćdziesiątym trzecim roku byłem. W partii[327] byłem pod Sierakowskim[328], potem sam chodziłem z partią. Potem wróciłem tu; myślałem: zwiedzą się — kulą w łeb, a nie zwiedzą się…
1691Nic się nie zwiedzieli. Po emeryturę ja przyszedłem, patrzy się piszczyk[329] w ślepia i pyta:
1692„A cóż to pięć miesięcy wcale nie zachodził?”
1693„Jak to nie zachodził? — mówię. — Zachodziłem i pieniądze brałem”.
1694I patrzę mu w oczy, i nie mrugnę.
1695„To kwity się musiały gdzieś zapodziać — powiada — ale kiedy braliście, to i nowe kwity wydać możecie”.
1696„I nowe kwity wydać mogę” — mówię.
1697I tak się skończyło. ChłopA do Polski to ja już nie wrócę. Bagnet ja w partii pod nogi rzuciłem, kiedy mi chłopa wieszać kazali — w Łomżyńskiem było.
1698 1699Mnie samego dość pałkami bili: pańskość całkiem ze mnie wytłukli.
1700„Nie powieszę — mówię — i dostępu nie dam”.
1701„Zdrajca on! — krzykną na mnie. — Ojczyznę, naród zdradza”.
1702„A jego to ojczyzna i naród ten mało razy zdradzali? Jaka to jemu ojczyzna? Co miał on? Pański kańczug i pańską łaskę, gdy córkę miał ładną. Jemu wy, wasza ojczyzna i car — wszystko jedno. Jak wyście z nim mówili, wam co był on? Wyście jego w d… bili? No, to on teraz i ma was w d…”
1703Oficer mnie wtedy szablą po głowie ciął, żem na placu bez życia został.
1704Chłopi później podnieśli mnie i ocucili, tamtego zaś powiesili taki[330]. I w tejże wsi ja później partię zebrałem. No, i strzelaliśmy Moskali po tych łomżyńskich bagnach a myszynieckich puszczach. Nazywali mnie w partii: Widły. I pod sąd mnie pod tym nazwiskiem rząd narodowy oddał i za zbója uznał.
1705 1706Kobieta, Pan, Chłop, Ksiądz, Seks, Przemoc, KaraBył tam niedaleko od Myszyńca folwark; i pan tam mieszkał młody. Prawdziwy szlachcic. Partiom on podobno różne oddawał usługi. Tylko raz nocujemy my we wsi, aż tu wali mi się do nóg baba. Córkę, powiada, jej na pokojówkę zgodził. U siebie trzyma. Dziewczyna jak łania piękna, spodobała się panu.
1707 1708„Jeżeli po dobrej woli ona tam, przeszkadzać nie będę”.
1709 1710Pan przyjmuje: stoły zastawia. Nie boi się nic.
1711„Tak, to tak — mówię — a gdzie jest Zuzia?”
1712 1713 1714 1715 1716„Odkądże to z dziewczyną żartować nie można?”
1717„Z hrabiankami sobie żartujcie!” — krzyknę. A sam mówię do chłopców: — „Wiązać go, a dom przeszukać”.
1718A domu przeszukiwać wcale nie było potrzeba.
1719Wybiegła dziewczyna i w płacz.
1720„Spoił mnie i wziął, ja jemu do nóg na rano padałam, by mnie puścił, ale zamknął mnie; wieczór nadszedł, znowu się mną cieszył. A na drugi dzień przyjechał przyjaciel jego, ksiądz wikary z Olszanki, to on mnie księdzu… do pokoju niby ze szklanką wody posłał”.
1721 1722„Oto będę tobie swat, a to drużbowie, a ślub da choćby sam olszański ksiądz”.
1723A on mi tylko jedno krótkie słowo powiedział.
1724Wtedy ja nad nim ustanowił sąd.
1725Siedli za stołem nasze chłopy. On — nie będę przeczył — odważny był:
1726„Chamy wy — mówił — od wieków wy jałówki pańskie w posagu bierzecie”.
1727 1728 1729Na próżno się Zuzia czepiała naszych rąk.
1730„No, a teraz — mówię — chłopcy, do Olszanki”.
1731Pojechaliśmy pod plebanię. Zuzię wzięliśmy na wóz.
1732Ksiądz wikary jeszcze spał, organista budzić nie chciał.
1733„My tu jego przyjechaliśmy na mszę wołać” — i stukamy do okna.
1734 1735„Poznajesz tę dziewczynę?” — mówię.
1736 1737„Precz, chamy, ja ojciec duchowny”.
1738Z nim my już tam długo nie gadali. Lipa stała przed domem: tak on i został na tej lipie.
1739Takie to były moje czyny zbójeckie — mówił stary.
1740— Pan, Ksiądz, Chłop, OjczyznaNie, nie pojadę ja już do Polski. Kościoły tam i księża, panowie i księża. Nic. Siedli chłopu na szyję i krzyczą: ojczyzna.
1741Gdybym ja młodszy był — mówił — poszedłbym znów może, a nauczył ludzi na sztorc stawiać widły i kosy, a puścić czerwonego kogutka[331]. A tak — nie.
1742Pan, Chłop, Matka Boska, PrzemocZjecie wy tę Polskę jak wszy, jasne pany — rzekł, zwracając się do mnie. — Świętych obrazków wszędzie na wieszali: Matka Boska Częstochowska i Ostrobramska, Królowa Polska. Ona patrzy z góry, jak chłopa biją, a on modli się i z rozkrwawionym pyskiem klęczy, a w piersi się bije. Mnie tam co! Nie doczekam ja już niczego. Tu przynajmniej siedzę sobie jak na pustyni.
1743A ciebie — zapytał od niechcenia — za co oni dziś, za jaśnie państwo polskie wzięli?
1744 1745 1746 1747 1748Szlachcic, Chłop, Żyd, Matka Boska, Pan— Słuchaj ty, co ci powiem, albo nie słuchaj. Ty sam sobie w sumienie dobrze patrz i pytaj, czy ty za śmierdzącego chłopa ginąć chcesz, czy za tę, co w częstochowskiej koronie?…
1749Nie śmiałem mu odpowiedzieć krótkim i jasnym słowem, ale on zrozumiał mnie widać.
1750— Jakby się oni tej chłopskiej Polski nie bali, jakby oni stanęli sami do roli, jakby im nie hetmaństwa, kasztelaństwa pachniały, to jakem stary, mówię ci, i w nic niewierzący, już by na naszej ziemi nikt nami nie rządził.
1751 1752U nas chłop rozumu łyknie, już szlachcic, Żyd pejsy obetnie, już zaraz o Panience Przenajświętszej gada.
1753 1754Odwagę widziałem ja i krwi serdecznej oddanie — a myśli ludzkiej nie widziałem. Hej, hej, gdyby Polacy nie byli pany, gdybyście z siebie tę szlachetność zzuli.
1755 1756— Za granicę — powiedziałem — jadę.
1757 1758— Tęsknić, cierpieć, bólem za ojczyznę się spalać.
1759 1760 1761Szlachcic, Chłop, Nadzieja— Przyjrzę się, co tam jest, jak tam się ludzie z podziemia rwą, i wrócę.
1762 1763Popatrzyłem mu w oczy. Stary pokręcił głową.
1764— Kto was tam wie, kto was tam wie! Fantazja w was pańska. Ale jeżeli ty o śmierdzącym, czarnym człowieku zapomnisz, o tym, co jak bydlę mrze, to niech ci będzie wstyd, żeś ty mnie starego na próżno ucieszył. Nie wierzyłem ja wam nigdy — polska szlachta. Duszę wyście mi całkiem wyjedli i zżarli. W sześćdziesiątym trzecim właśnie roku.
1765Ja do nóg padałem różnym panom.
1766Krzyknąć na całą ziemię: chłopi, imać[332] się ziemi, ziemię brać, a potem nie dać sobie wyrwać.
1767Oni się byliby i Murawjewa nie zlękli.
1768Stary pobladł. Wzrok jego stał się ostry i kłuł jak widły.
1769— Mnie sam jenerał wtedy, pan Mierosławski Ludwik, do Rosji posłać chciał:
1770„Tam — powiada — niech oni noże ostrzą. Niechaj się rząd ze swoimi mużykami[333] zatrudni”.
1771I powiedziałem ja wtedy temu panu prosto w twarz:
1772„Mnie razem z mużykiem tym kijem bili, my razem z nim głód, nędzę cierpieli. Ja jemu nie zdrajca, lecz brat”.
1773On szedł do mnie później i rękę chciał ścisnąć:
1774 1775 1776„Panie jenerale — mówię — ja cham, a pańska ręka biała, pan sobie o moją mużycką rękę dłoń zbrudzi…”
1777Pan, Chłop, Powstanie, CarGdybyście nie byli wy pany, gdyby się tam poruszyła masa siermiężna[334], to może by i tu chłopi byli ziemi i cepów się jęli[335], może by on już w ziemi gnił, oswobodziciel chłopów, car Aleksander.
1778Patrzył mi w twarz tym kłującym wzrokiem.
1779— No, i po cóż ty przyszedł tu, jasny pan? Czy także tylko noże ostrzyć, jak pan Mierosławski kazał? Co tobie rosyjski chłop, paniczu? Po co ty tu?
1780Namyśl się i wróć. Pan, Chłop, BuntownikTy teraz myślisz, że ty o ludzki ból i nędzę walczysz, a może to w tobie tylko dusza się ckni, że gdzieś tam gronostaje butwieją, że stare miecze przeżera rdza, że bez użytku leżą martwe buławy i korony?
1781Milczysz, paniczyku? Samemu na dnie duszy głos mówi, że tak. Wróć się, jasny panie, wróć. Nie mieszaj ty się w chamskie sprawy.
1782— Zostanę — powiedziałem — nie czekam na nic.
1783Stary położył mi na ramionach ręce i długo milczał.
1784— Zawsze żałowałem, że nie mam syna. Pamiętaj, że byłoby ci wstyd.
1785I tak przemieszkałem u staruszka przeszło tydzień.
1786Długo myślałem, jak znaleźć drogę, skomunikować się ze światem. Nasza sprawa narobiła rozgłosu.
1787W dziennikach pojawiły się opisy oporu zbrojnego, stawianego przez Brenneisena, a któregoś dnia przyniósł mi Fiediuszko gazetę policyjną z moim rysopisem. Policja wzywała wszystkich obywateli, aby okazali pomoc przy ściganiu i pojmaniu niebezpiecznego przestępcy.
1788Balem się pokazywać na mieście.
1789Fiediuszko nie miał znajomości prawie żadnych.
1790Trzeba się było na coś zdecydować. Postanowiłem jechać do Moskwy. Tam Bołchowski prędzej być może będzie w stanie coś zaradzić. Fiediuszko jednak nie chciał o tym słyszeć — widział on wszędzie niebezpieczeństwa i zasadzki.
1791Wreszcie zaczął on gdzieś wieczorami znikać; po kilku dniach powiedział:
1792— Znalazłem człowieka, który przeprowadzi ciebie przez granicę.
1793Wydawało mi się to ryzykowniejsze niż jazda do Moskwy, ale Fiediuszko rzekł:
1794— Starzy kamraci my z nim, starowiercy[336] oni, dla nich nie nowina to — oni te sprawy znakomicie umieją. Jak on mi przysiągł i rękę dał, to oni ciebie nie wydadzą, a nieszczęście się zdarzy, spod ziemi wykopią.
1795Sprowadzono mi ubranie, mieszczański kaftan, kożuch, długie buty. Miałem paszport wewnętrzny na imię Daniłowa. Gdym wyjeżdżał, Fiediuszko wsunął mi do ręki ciężki rulon.
1796Nie chciałem brać wszystkiego, ale położył palec na ustach.
1797— Takiemu, jakim jesteś, daję. Ciężej ci się będzie zmienić — uśmiechnął się.
1798Ja miałem łzy w oczach, kiedym się z nim żegnał. ListW dwa dni później unosił mnie pruski wagon, a w kilka dni później pisałem już listy do ojca i do Fiediuszki, w których zawiadamiałem ich pod przybranym nazwiskiem Jedlicza o swoim szczęśliwym przybyciu do Zurychu. W odpowiedzi dostałem długi list ojcowski i jedno słowo od Fiediuszki: „Pamiętaj”.
1799Ojciec pisał mi, dając do poznania, że wie o wszystkim, zaklinał mnie, bym nie wracał, wstąpił za granicą na uniwersytet, dobrze, dobrze się namyślił, co mi sumienie robić każe. Nie chcąc na mnie wywierać presji, odkładał nawet swój przyjazd na czas jakiś, przysyłał mi znaczniejszą sumę pieniędzy i swój uścisk ojcowski.
1800Odesłałem Fiediuszce wziętą od niego sumę, lecz otrzymałem ją z powrotem z listem zawierającym jedno tylko słowo: „Głupiś”.
1801Ale w kilka dni przyszedł od niego list, w którym żegnał się ze mną, pisząc, że umiera, i raz jeszcze przypominał, że słowo moje i wiarę bierze z sobą.
1802Umarł istotnie w kilka dni potem, jak dowiedziałem się następnie.
IV. Testament Brenneisena
1
1803Zeszyt Brenneisena zginął wtedy w Petersburgu, ale zdołałem przeczytać go przedtem dwa razy, a w tym momencie skupienia i rozbudzenia ducha, jakie wytworzyła we mnie śmierć jego i Warii, zapisywało się to, com czytał, jak w krysztale. Potem przeszły długie, straszne lata, ale dzisiaj wydaje mi się, że pozostała mi w duszy niezmienna treść tego przekazanego testamentu. Był to na wpół pamiętnik, na wpół wyznanie wiary. Oczywiście nie może być nawet mowy o przechowaniu słów. Postaram się spisać jednak to, co wydobywa się dziś spod popiołów pamięci. Piszę więc tak, jakby to mówił sam Brenneisen. Jeżeli rękopis jego zginął, to jedyną formą, w jakiej świadomość jego żyje, jest moja pamięć. Niech więc mówi.
1804„Ojciec mój pochodził podobno ze starej szlacheckiej rodziny niemieckiej, osiadłej w guberniach nadbałtyckich. Służył w gwardii i przeszedłszy później na służbę cywilną, był gubernatorem w Nowogrodzie, Wiatce i Grodnie. Ożenił się z moją matką, córką bogatego kupca, dla posagu. Matka moja umarła, gdym był dzieckiem. MężczyznaOjciec mój nigdy mi nie opowiadał o niej, zresztą mało się mną zajmował w ogóle. Był to człowiek surowy, zimny i w sobie zakochany. Mnie i inne dzieci mojego ojca wychowywały różne jego ciotki, stare, nieszczęśliwe i drżące przed nim, gdyż nieustannie przypominał im, iż są u niego na łaskawym chlebie. Utkwił mi w pamięci obraz ciotki Klary, której kanarki ojciec kazał wynieść z domu, gdyż drażniły go swoim świerkaniem, którego nie zachodząc prawie do tej części domu, nie słyszał i nie mógł nigdy słyszeć. Ale był on zdania, że podstawą wszystkiego jest władza, i nie pozwalał zapominać nieszczęsnym starym pannom, że ta władza znajduje się w jego ręku. Kobieta "upadła"Nie mniej nieszczęśliwe od ciotek były chyba kochanki mego ojca. Trzymał je on w domu i sadzał razem z rodziną do stołu, ale obchodził się gorzej niż ze sługami. Pamiętam trzy z tych nieszczęśliwych kobiet, szczególniej ostatnią z nich, jakąś francuską guwernantkę, Blanche. Była ona bardzo piękna i jak się zdaje, kochała nawet mego ojca. Cierpiała na jakieś ataki nerwowe i piła eter[337]. Było to jej surowo zakazane i jak twierdziła służba, ojciec mój bił ją za nieposłuszeństwo. Wyobrażam to sobie z łatwością, gdyż takie traktowanie kobiet, z którymi utrzymywał stosunek miłosny, jak gdyby były one żołnierzami w poprawczym batalionie, leżało całkiem w jego charakterze. Musiał on w gruncie uważać za zbrodnię już to, że kobieta oddawała mu się bez ślubu, i już to samo zasługiwało w jego oczach na ciężką karę.
Ja zawdzięczam surowości mojego ojca znajomość języków i mocne zdrowie, zahartowane w tych ćwiczeniach gimnastycznych, których surowo przestrzegał. Zawdzięczam mu też może wytrwałość i zdolność panowania nad sobą. Nie mogłem się do nikogo przywiązać w domu, tak nieustannie zmieniało się wszystko naokoło mnie i drżało przed moim ojcem. Pierwszym człowiekiem, któregom pokochał, był seminarzysta Zwienigorski; wykładał on mi rosyjską literaturę i historię, matematykę i starożytne języki. PijaństwoBył on śmiertelnie chory, gdy go poznałem, i nieustannie pijany. Powinienem był powiedzieć raczej: nieustannie pił, pijany bowiem nigdy właściwie nie był. Oprócz obowiązkowych przedmiotów wykładał mi on naukę przez mego ojca nieprzewidzianą, naukę niezbłaganego krytycznego myślenia. Od niego nauczyłem się uznawać tylko to, co myśl moja zbada i za rozumne uzna, nauczyłem się nie cenić ani urządzeń, ani zwyczajów, ani przekazanych mniemań: on mi przynosił artykuły Dobrolubowa[338] i Czernyszewskiego oraz Wesen des Christenthums[339] Feuerbacha. Miałem 15 lat, gdy on umarł, a mojego ojca przenieśli do Grodna; było to przed polskim powstaniem. W ciągu całego roku widziałem więźniów, których prowadzili do kancelarii. Raz przywieziony więzień rzucił mi list, podniosłem go, lecz dostrzegł to ktoś i dał znać ojcu. Zawołano mnie do gabinetu, wziąłem po drodze pistolet.
— Listu nie oddam, a jeżeli będziecie chcieli mi odebrać siłą, zastrzelę się.
Ojciec popatrzył mi w oczy i kazał iść precz. Pilnowano mnie tak, że nie mogłem wykonać polecenia. Ojciec kazał mi odebrać książki. Tak przeszedł rok powstania. W rok później opuściłem dom ojca. W mej obecności podniósł on rękę na Francuzkę Blanche, ja chwyciłem go za ramię i posadziłem siłą na krześle. Ojciec uderzył mnie w twarz. Powiedziałem mu, że nim pogardzam, i od tej chwili nie widzieliśmy się. Ojciec mój umarł w rok później. Ja byłem już w Petersburgu. Pogarda, PrzemocPostąpiłem niesłusznie, mówiąc wtedy, że nim gardzę. On był taki, jaki być musiał, naprawdę wierzył, że potrzeba bić kobiety i dzieci. Na pogardę zasługuje tylko ten, kto wie lepiej, a robi gorzej. Ja postanowiłem nie robić nic, czego bym nie chciał. Wiedziałem, że w ten sposób trudno będzie żyć długo, ale postanowiłem żyć, aby myśleć i rozumieć, dopóki mi pozwoli sumienie. Wiem, że można by żyć, myśląc i nie mieszając się wcale w bieg zdarzeń. Mógłbym żyć, nie biorąc nic od ludzi prócz tego, co do życia jest konieczne, i dając im tylko to, z czego nie zdołaliby ukuć na nikogo łańcuchów ani narzędzi męki dla samych siebie. Żyłem, nie znając kobiety, i mógłbym nie znać jej… Mężczyzna, Miłość, Kobieta, Żona, DzieckoCzłowiek nie może się wiązać, bo uczucie minie, ale kobiety nie może uczciwy mężczyzna dziś narażać na to, aby mogła zostać matką, a nie była żoną. Bardzo, bardzo kochałbym miłość, gdyby była ona dla mnie możliwa. Ale i tak nie mógłbym żyć nad ludźmi jak gwiazda, gdyż gwiazda nie wie, a ja wiem, i ból przeszywa mi serce, a w głowie rodzi się gniew. Każdy człowiek, który na dnie ginie, mówi do mnie krwawymi oczyma: dlaczego pozwoliłeś? I ja nie mógłbym odpowiedzieć, że mam ważniejsze sprawy, skoro stałem tu i widziałem. Nie mogę być cichą i świecącą gwiazdą ponad krwawym morzem, więc gdy nadarzy się sposobność, zejdę, będę walczył, póki starczy sił. Nikt nie powinien zostawać niewolnikiem, więc nigdy nie będzie mnie więził car, gdyż nie dam się wziąć żywym i będę się bronił”.
Tu urywała się pierwsza część rękopisu. Pisał ją Brenneisen na lat trzy czy cztery przed naszym poznaniem i wtedy już przewidział z taką jasnością swój los i powziął niezłomne postanowienie.
1805Dalej szedł fragment, noszący nadpis: „W rok później”.
1806I zaczynał się, pamiętam, od słów:
1807„Stało się jednak tak, że miałem żonę…
Kobieta "upadła", Głód, Choroba, MiłośćOna była dziewczyną uliczną i mieszkała obok mnie.
Spotykałem ją czasem na schodach i kłaniałem się, wtedy ona przechodziła obok mnie pospiesznie i rumieniła się, i dopiero gdy byłem już za jej plecami, mówiła jakby do siebie:
Wiedziałem, że się nazywa Anna, bo tak ją nazywała stróżka.
Po pewnym czasie napisała do mnie list, że jest chora i że pewno umrze.
Choroba jej nie była niebezpieczna, lecz umierała ona z głodu. Pieniądze, jakie miała, wyczerpały się prędko. Leżała w gorączce bez lekarstw i bez opieki. Zająłem się nią i stało się to, co się było stać nie powinno. Została moją żoną. Nie powinno się było to stać, bo łączyła mnie z nią raczej litość. Co czuła ona, trudno mi określić. Myślę, że byłaby nieszczęśliwa, gdybym nią pogardził. Piszę tak, bo ona byłaby to tak zrozumiała. Ona była zanadto nieszczęśliwa i upokorzona. Ludzie nie powinni spotykać się tak, by tylko litowali się wzajemnie nad sobą. Miłość, DumaMiłość jest dumna i bez dumy nie może się rozwinąć. Miłość bez dumy jest chora i upokarzająca. Spotkanie dwóch istot, które czuć się muszą wzajemnie dla siebie jedyne, nie może stać się prawdą w ich własnych oczach, gdy on i ona czują swą niemoc i przypadkowość. Miłość domaga się całego człowieka. Ale czy ja byłem cały człowiek? Ja, Brenneisen, byłem sobą jako myśl. Moje ciało to było coś, w czym myśl ta pozostać ma, jak w swym fermencie. Ono należało do tego, czym gardziłem. Filozofowie piszą o spirytualizmie[340] i materializmie[341]. Nie zauważyli jednak, że aby wierzyć w ciało, trzeba je mieć, trzeba czuć się swobodnym. Czy ja mogę czuć się swobodny w swoim ciele? Ono tu w Rosji może być rzucone w loch, bite, poniewierane Kobieta "upadła", Miłość, ŁzyA ona? Jej blade ciało to była sprzedawana, bita rzecz. Bili ją kupcy, oficerowie, urzędnicy, żołnierze. Oni ją mieli. To nie jest hańba dla niej. Ja, Brenneisen, myśl bezcielesna, mogę zrozumieć to, że to nie jest jej hańba. Ja chciałbym był tę jej biedną duszę wziąć, przytulić, ogrzać. Ale ona to właśnie było to nieszczęsne ciało, blade, drżące, wyciągające ramiona ku mnie jak dziecko. I to się stało. Płakaliśmy w pierwszą naszą noc miłości. Płakaliśmy z litości nad sobą. Powinniśmy byli się zabić, ale ona bała się śmierci. Niewola, Dziecko, Żona, Śmierć, WolnośćPrzeszło kilka miesięcy, ona miała być matką. Zbierałem pieniądze i chciałem wyjechać. Nie miałem prawa kazać tu żyć mojemu dziecku. Ale to też byłoby źle i byłoby odebrało mi spokój. Uciekałem stąd i pozostawiałem poza sobą płacz, głód i nędzę. Jak mogą mieć niewolnicy dzieci? Jak można mieć dzieci dziś i siedząc nad kołyską myśleć: to może być prostytutka, szpieg albo obojętny zjadacz cudzej pracy? Bo jesteśmy bezsilni już nad losem, gdy zjawi się w świecie taka jasna, do nas należąca główka. Mieć dzieci — to znaczy ufać życiu. Ja nie ufałem i gardziłem nim. Nie znałem takiego zakątka, w którym można by być bezpiecznym. My powinniśmy tylko myśleć, pracować i walczyć. Ale dziecko przyszło na świat martwe — i ona umarła też. Błogosławiłem losowi, że mi ich zabrał. To nie było okrucieństwo ani brak serca. Czy może być coś lepszego dziś niż niezawiniona śmierć? Ona uwalnia. Otwiera drzwi i mówi: już nie odpowiadasz za nic. Dopóki żyjesz, odpowiadasz za wszystko, za każdą rzecz, która ci się rzuci w oczy. A to, co otacza nas, jest nieustającą hańbą i zbrodnią. I my bierzemy w niej udział. Myślałem, że z czynów naszych wyrasta coś, czego nie znamy. Coś, czego nie znamy, wyrasta z każdej naszej chwili. Czas kradnie nam nas samych i lepi z naszych ukradzionych chwil swoje straszne, ohydy pełne dzieło. Gdzie jestem ja i gdzie świat? Ciągle, ciągle bierze on mnie i ze mnie wbrew mnie samemu coś wykuwa. Nie powinno się żyć biernie ani chwili. Ani jednej chwili nie powinno się pozostawiać martwej, niewypełnionej przez myśl.
Pisałem i myślałem źle. Marzyła mi się ucieczka. Sprzeniewierzyłem się myślom ginącym w ciemności. Ja i oni jesteśmy w ciemnym potoku. Mnie i tak schłonie mroczny żywioł — ale nade mną jest jeszcze światło myśli. Więc powinienem walczyć i podawać rękę temu, co ginie naokół.
HistoriaMyśli jest ciężko w świecie, bo świat nie był przygotowany na myśl — on ją porodził sam z siebie, nie wiedząc. Ja narodziło się z ciemnego trudu. Nasze nowoczesne, swobodne ja ludzkie jest wynikiem. Jego nie było w historii. Historia to było ślepe zmaganie się w ciemnościach. Człowiek, zmagając się z przyrodą, uczył się panować. Stojąc na gruncie własnym, potem uprawnym, uczył się rozkazywać, mówić: ja, czuć się sobą.
Nie umiem tego powiedzieć. Ale czuję, że tym fellachom[342], którzy dźwigali piramidy, wszystkim, wszystkim, którzy gięli barki pod ciężarem, zawdzięczam to, że już jestem, mówię: ja.
I cóż zrobię ja, moi ciemni, ginący bracia?
To, cośmy czynili, wyrastało w mroku. Ale czy zdoła kto unieść świat w słońce? Przecież my to wszystko dźwignąć musimy, co jest, i już nie bezwiednie, lecz wiedząc.
BuntownikMyśli, zstąp i rządź; myśli, stań się ciałem.
Będę żył, nie uczynię nigdy żadnego ustępstwa. Dopóki zniesie mnie świat, dobrze. Gdy nie, będzie musiał mnie zabić.
Czy nie lepiej byłoby ustąpić w tym, co konieczne dziś, co niecofnione.
Zrobię wszystko, co każe myśl, ale gdy rozum powie: oszczędź się dla przyszłości — nie posłucham.
Gdybym posłuchał, byłbym już złamany.
Miłość, Śmierć, WolnośćPosłuchałem raz kobiecego płaczu i głosu własnej natury i przez rok byłem nie ja, zależałem od tego, co nie mną było.
Nie będę już miał nigdy kochanki, a gdy pokocham, spytam, czy chcesz ze mną umrzeć?
Wtedy będziemy szczęśliwi, bo w ręku będziemy mieli śmierć i swobodę. Ale Anna bała się śmierci i grobu.
Nie, przejrzałem siebie na wskroś i wiem, że każdej chwili umrę.
Żyje we mnie myśl — reszta jej narzędzie.
Gdy zechce, podłoży minę i wybuchnie.
Pytam się nieraz, czy zostanie myśl, i nie wiem.
Ciało to jest to, jak ja sam siebie biorę i znam — gdy ono ginie, co zostanie, czy co zostanie — nie wiem.
Nieznane jest to, co jest dziś.
Jeżeli będę ja, będę wtedy tak, jak jestem dziś.
Wyszedłem za daleko, dlatego jest mi trudno żyć. Człowiek, który już tylko wykonywa, mało zrobi. Myśl powinna być po czynie, nie przed nim. Myśl to jest pamięć. Czyny powinny być nasze, więc — nowe.
Myślałem, aby pójść i zabić cara.
Pójść i napisane mieć wszystko, co myślę.
I kiedy chciałem zrozumieć, co chcę napisać — pojąłem, że to nie byłby już mój czyn.
CarPo co zabijać Aleksandra II?
On żyje w naszej myśli. Nie w mojej. Ja nie znam go. Aleksander II to nie car, lecz człowiek.
Gdybym go spotkał oko w oko, powiedziałbym mu to.
Czy nie wszystko jedno, co on myśli?
On jest to, co myśli o nim Rosja.
Czy on wie i czuje, czym jest?
Nie obchodzi mnie to nic. Nie mógłbym go zabić.
Nie myślę, aby trzeba było zabijać.
Nie wolno mnie tknąć, bo za to śmierć.
Moja i wasza, ale za życia ja jestem nietykalny.
Teraz jestem szczęśliwy, wiem, że nie dotknie mnie nikt.
Na parę dni przed śmiercią nareszcie pisał:
„Rozmawiałem z Nieczajewem i on już wie. Mówił, że ja nie mam prawa. My nie należymy do siebie, należymy do sprawy. Nie. Sprawa — to jestem ja.
— Dobrze. To ich nawet przestraszy.
Mnie to nie obchodzi, robię, jak chcę i co chcę.
Nieczajew jest silny człowiek, ale on sam siebie oddał sprawie. On ma boga. Ten bóg mieszka w nim i jest nienawiść. Nie trzeba mieć nigdy boga. Nawet takiego, co w nas mieszka. Trzeba być zawsze ja.
Teraz już wiem, że wszystko będzie skończone, i przygotowałem wszystko.
Jestem w tej chwili bardzo szczęśliwy i wiem na pewno, że nie zależę od niczego.
Ręka mi nie zadrży i broń mam dobrą, będę strzelał tak, aby rana była koniecznie śmiertelna.
Nieczajew nazywa to wszystko arystokratyzmem, powiedziałem mu:
— Nie wolno gardzić człowiekiem. Gdybym nie uczynił tego, musiałbym sobą gardzić.
Nieczajew w gruncie rzeczy ludźmi gardzi. Nie wolno nigdy postępować niżej, niż się jest. Nie wolno, bo to znaczy służyć czemuś, co nie jest ja i co zostało już przez nasze ja pogrzebane.
— Co mnie obchodzi wasze ja? — mówi Nieczajew. — Co może obchodzić mnie czyjekolwiek, chociażby moje?
Kto w czymkolwiek poniża własne ja, jest nieuczciwy, gdyż robi innym to, czym sam w sobie gardzi. Kto się dla innych upokarza, poniża innych, lekceważy ich, pogardza nimi, dając im z siebie nie to, w czym siebie szanuje.
Zresztą to wszystko już jest obojętne.
Teraz chodzę po moich pokojach i mówię:
— Tu jest święta ziemia swobody. Tu wchodzi się z orężem w ręku i ginie się u wrót.
Czy nie lepiej byłoby się zabić wprost i nie zabijać? Nie. Ja chcę nie umrzeć, lecz żyć wolnym i żyć wolnym tak, jak to jest tu możliwe. Ta godzina, gdy będę tu strzelał i bronił się — to jest moja swoboda. Ja nie popełniam samobójstwa, ja tylko żyję w Rosji jak człowiek swobodny.
Nie trzeba nigdy wybierać siedziby dla siebie niżej, niż jest nasze ja.
V. Katia
1
1808W Szwajcarii prędko odnalazłem znajomych. Żemczużnikow powitał mnie smutnym uśmiechem. Jaszka otrząsnął się spod władzy wrażeń i wzruszeń doznanych; nie mógł tylko żadną miarą dojść do ładu z szwajcarskimi porządkami i obyczajami. Od rana do nocy wygłaszał niemilknące filipiki.
1809— Nigdy — mówił mi w Lozannie — nie widziałem takiej masy tak straszliwie brzydkich kobiet. Czy uważasz, że wszystkie one są wąsate i o czym one mówią? Powiadam wam, że w żadnym naszym Solwyczegodsku nie ma takich nudów.
1810Góra, NudaNudził się istotnie strasznie. Przyroda obchodziła go mało.
1811— Góra — no, góra. No, i cóż teraz da mi ona, ta twoja góra. Nie, ja w sobie koźlich atawizmów[343] rozwijać nie będę. To jest nawet niemoralnie!
1812To trwało jednak niezbyt długo. Jakiegoś poranka Jaszka wpadł tryumfujący:
1813— No tak, to są ludzie, to rozumiem. Wczoraj tutaj jeden „patron”, czekoladowa taka świnia — no, rozumiesz, wielki burżuj w czekoladzie, słowem Suchard[344] czy jak tam chcesz. Cukierki także. No, nie o to idzie. Otóż wczoraj on w swoim gabinecie — coś tam z jakąś robotnicą. Jedni mówią, że spoił i zgwałcił, inni: dziewczyna sama się zgodziła. Tak czy owak. Mniejsza. Jeżeli się sama zgodziła, to jemu i tak należy się za swoje. No, dobrze. Dzisiaj fabryka stoi. Strejk[345].
1814I odtąd straciłem Jaszkę z oczu.
1815Po strejku czekoladowych robotników przyszedł strejk budowlanych, potem zegarmistrzów. Jaszka wszędzie musiał być obecny.
1816W trzy tygodnie nauczył się po francusku pisać proklamacje.
1817Mnie w tym czasie dręczyła apatia i stan duszy lichy i leniwy.
1818Żemczużnikow pragnął samotności: spotykałem go nieraz nad jeziorem. Z wyrazem cichej ekstazy w oczach snuł się jak duch wszystkiemu, co go otaczało, obcy.
1819Schroniłem się sam w jakimś pensjonaciku lozańskim, aby nie spotykać nikogo.
1820W Zurychu byłem u Tarutinej i Martynowa. Naiwny, młody entuzjazm zbierającej się u nich kolonii drażnił mnie.
1821Czuli się oni pewni zwycięstwa, nie myśleli o walce takiej, jaka ich oczekiwała. Ja nie byłem dla nich odpowiednim towarzyszem.
1822Zresztą w pewnych kołach na nas, nieczajewowców, trochę się w tym czasie boczono.
1823 1824Dniami całymi siedziałem zamknięty w pokoju. Wieczorami wychodziłem i błąkałem się po okolicy.
1825Lubiłem wdrapywać się na wznoszące się nad Lozanną wzgórza Signalu i tam siedzieć bez ruchu. Kilka razy spędziłem tam noc.
1826Z tego czasu nie pozostało mi niemal żadnych wspomnień.
1827Ktoś przywiózł wiadomość, że policja szuka mnie wszędzie. Ostrzeżono mnie wreszcie, abym zmienił nazwisko i miejsce pobytu. Przeniosłem się do Clarens. Dostarczono mi jakiegoś paszportu. Zresztą nie mogłem zmusić się do myślenia o rzeczach zewnętrznych.
1828Chwytałem się na gorącym uczynku tworzenia legend wewnętrznych na własny swój temat. Usiłowałem zrozumieć swoje stanowisko i swoją rolę.
1829Błąkając się po górach, myślałem: kto jesteś? I fantazja układała tysiączne dramatyczne odpowiedzi.
1830Na to pytanie odpowiada tylko sama bezpośrednia rzeczywistość — nigdy myśl. Lecz właśnie byłem w tym czasie przechodniem zbłąkanym, który szukał. Nam, nowoczesnym ludziom, grozi nieustannie niebezpieczeństwo podstawienia na miejsce swego rzeczywistego życia jakiegoś wzoru zaczerpniętego z przeszłości. Tymczasem zadanie nasze nie jest podobne do żadnego innego. Nie idzie o to, aby rozpłynąć się w jakiejś idei. Nie. Trzeba właśnie jako pojedynczy człowiek prowadzić walkę nie o urzeczywistnienie jakiejś idei, to jest rządzącej ludźmi formy, lecz właśnie swobodnego panowania rzeczywistych, żywych ludzi nad życiem, wszystkimi formami. Dlatego my sami sobie wydajemy się przestępcami i odstępcami. Wyłamujemy się spod władzy wszystkich związków, ustalonych kształtów.
1831Chodziłem wtedy dniami całymi, myśląc. Wiele razy już myśl moja widziała jasno prawdę i cofała się przed nią jak przed błędem. Tak trudno jest uwierzyć w siebie.
1832Tu wpadły mi w ręce pisma naszych emigracyjnych poetów i zetknięcie się z nimi wywołało rozterkę. Zbudziły się dziecinne uczucia i marzenia. Odbierają rzetelność i jasność myśli te książki, wprowadzają do duszy naszej ferment rozstrajający i niszczący wolę. Skąd powstały one? Świat tułaczów, tęskniących wygnańców zrodził je jako samoobronę przeciwko życiu. Pozostały one jako zakamieniała wola serca, które nie chce widzieć. Rodził się koło tych ludzi nowy świat: cały świat nowoczesnej ludzkości, oni nie widzieli go, nie chcieli go widzieć. Oni pytali się narastającego, rozwijającego się życia: zwrócisz mi Polskę? Dlaczegóż była ona już utracona? A jeżeli utracona już była, to dlaczego nie pojęli oni tej jej nieobecności jako cząstki ogólnego rwania się człowieka w przyszłość? Czy człowiek, nowoczesny człowiek, gdziekolwiek bądź, ma ojczyznę? I dlatego my tak łatwo czadziejemy w zetknięciu z tym światem tęsknoty i rozbitego, krwawiącego uczucia. Czegóż ci brak? Ojczyzny? Tylko Ojczyzny? Tylko tego? Nazbyt łatwo rezygnuje myśl, serce wzwyczaja się do dawnych nałogów. Wszyscy mamy skłonność pocieszać się, że potrzebne nam jest tylko coś znanego, a więc już gotowego. Nie szukać już więc i nie pracować, tylko czekać. Myśl nasza leniwsza jest od mięśni, bardziej wyćwiczona w wybiegach pozwalających pracy uniknąć.
1833 1834 1835I wydawało się, że nie ma we mnie żadnej odpowiedzi.
1836 1837Przy table d'hocie[346] pojawiła się nowa osoba. Piękna, wysoka brunetka o niedbale zwiniętych w węzeł włosach.
1838Od razu wiedziałem, że musiałem już widzieć gdzieś tę twarz i te oczy. Widziałem też, że nieznajoma spojrzała na mnie parę razy, jakby coś przypominając.
1839Nagle poczerwieniała i spuściła oczy, jakiś przykry, bolesny skurcz przebiegł koło jej ust. W tej chwili przypomniałem sobie: była to Katarzyna Moroszkinowa.
1840Zmieniła się bardzo, a raczej jakby tylko wyprostowała się i rozkwitła.
1841Wtedy czyniła wrażenie przerażonej pensjonarki, która nagle obudziła się kobietą w ręku zwierzęcia.
1842Wydała mi się nagle dziwnie bliska.
1843I odczułem strach na myśl, że będzie chciała uniknąć spotkania ze mną i zniknąć stąd. Postanowiłem to uprzedzić.
1844Po obiedzie poszedłem do niej; nie patrząc na nią, powiedziałem:
1845— Jeżeli pani jest przykro spotykać się ze mną, proszę powiedzieć otwarcie, mnie nie robi to żadnej różnicy, gdzie mieszkam. Przeniosę się stąd, byle nie sprawiać pani przykrości.
1846 1847W ten sposób odnowiła się nasza znajomość.
1848Przeszło dwa dni i nie mogłem już o niej nie myśleć.
1849 1850Rozmawialiśmy o starych znajomych, ostrożnie omijając wszystko, co mogłoby stawić przed oczy jej straszliwą scenę.
1851Pomimo to była ona pomiędzy nami nieustannie obecna. I widziałem, jak po twarzy Katii przebiega nagle rumieniec.
1852Była nauczycielką przy jakiejś rodzinie, później lektorką[347] jakiejś staruszki, która umarła, zostawiając jej pewną sumę. Teraz odpoczywała.
1853Książka, WiedzaZnosiłem jej książki, których była spragniona.
1854Jej zagłodzony mózg pochłaniał wiedzę z nieprawdopodobną szybkością.
1855Gdy rozumiała coś po raz pierwszy, szeroko otwierała oczy, które patrzyły na świat z jakimś wdzięcznym zachwytem.
1856W tym czasie ja czyniłem często błędy w szacowaniu nastroju umysłowego ludzi. Skłonny byłem uznawać za powszechnie znane myśli, z którymi sam się oswoiłem.
1857Wiedza, RewolucjaTeraz wiem, jak wielki był ten skok, jakiego musiała dokonać w tym czasie myśl Katii. Miała ona w głowie, gdym ją spotkał, przeciętny chaos, na jaki składały się tak zwane wiadomości nabyte w szkole, trochę nowoczesnych myśli, pochwyconych ukradkiem z rosyjskich postępowych miesięczników, kilkadziesiąt przeczytanych na głos staruszce francuskich powieści.
1858Tylko silny umysł mógł znieść metodę nieopatrznie przeze mnie stosowaną.
1859Wprowadzona w bieg myśli nowoczesnego rewolucyjnego socjalizmu Katia zrozumiała w krótkim czasie wszystko.
1860Kobieta, ErotyzmDoznawałem wrażenia, że dokonany przewrót moralny odbił się nawet na jej wyglądzie. Gdy zobaczyłem tu ją po raz pierwszy, była więcej kobietą, coś niepokojącego, odurzającego było w niej, w jej uczesaniu, w jej ruchach; jakaś wyzywająca miękkość i oddanie.
1861Teraz, nie zastanawiając się chyba nad tym, zaczęła się inaczej czesać i ubierać. W bluzce z wysokim kołnierzem, w małym kapelusiku wyglądała jak młody, cudnie piękny chłopiec.
1862Nie wiem, jaki jest świat erotycznych myśli kobiety, ale wiem, że do naszych męskich miłosnych myśli przyłączają się zazwyczaj głęboko krzywdzące nas samych i kobietę pierwiastki. Owa dzika scena, której byłem świadkiem, odgrywała w moim stosunku do Katii niezaprzeczalną i mocno dręczącą mnie rolę. Mogę określić to w ten sposób, że w pewnym zakątku moich uczuć i myśli Katia nie przestawała być naga. Starałem się nie myśleć nigdy o tym, co dzieje się tam w tej dziedzinie, ale obecny był nieustannie we mnie jakiś pierwiastek zmysłowego rozstroju. Czułem, że jestem nieuczciwy w tym stosunku. Dzisiaj wiem, jak trudną jest rzeczą zachować wewnętrzną uczciwość uczuciową względem upragnionej kobiety. Nie łudziłem się bowiem co do tego, że tak jest, że niezależnie od wszelkich umysłowych sympatii — Katia jest tym właśnie dla mnie: upragnioną.
1863Byłem w tym czasie dziecinnie nieszczęśliwy. Mimo woli powstawała myśl, że podobnie jak pod pozorami umysłowej przyjaźni, która łączy mnie z Katią, kryje się zgoła co innego, tak też moje inne przekonania, dążenia mogą być wmówieniem. Idealista, Realista, RewolucjaJuż sam fakt, że kobieta mogła w ten sposób zawładnąć moimi myślami, gnębił mnie. W gruncie rzeczy myślałem: jesteś rozpróżniaczonym paniczykiem, szukającym na tej lub innej drodze wrażeń. Starego Popowa łączą z rewolucją i ludzkością o wiele głębsze węzły, a jakże pozwalałeś go sobie lekceważyć. Tak nam, ludziom wychowanym na pojęciach idealizmu romantycznego, trudno zrozumieć, że właśnie jako rzeczywiści ludzie wchodzimy w grę, że nasze realne, rzeczywiste, osobiste życie nie jest czymś odrębnym od sprawy. Przypominając sobie Brenneisena, usiłowałem zmusić się do powzięcia decyzji zgodnej z tym, jak on byłby na moim miejscu postąpił. Obowiązkiem moim, mówiłem, jest wyjechać i nie krzywdzić dłużej tego cudnego stworzenia.
1864Dziać się zaczęły tymczasem rzeczy, które wszystkiemu nadały nieoczekiwany obrót. NiebezpieczeństwoJuż przed paroma dniami otrzymałem tajemnicze ostrzeżenie, mówiące o jakimś zbliżającym się niebezpieczeństwie. Nie zwróciłem na to wielkiej uwagi. Uważałem wszystkie ostrożności tu, na europejskim gruncie, za przesadę i wprost fizycznie nie byłem w stanie uwierzyć w istnienie szpiegów, którzy mogliby być bliżej w nasze życie wmieszani. Rano jednak któregoś dnia obudziło mnie stukanie do drzwi. Była to Tarutina, która przyjechała ostrzec mnie, że rząd rosyjski żąda mojego aresztowania i wydania, oskarżając mnie o współudział w zabójstwie Iwanowa. Z początku ostro odparłem Tarutinej, że to są wszystko plotki, kobiece nerwy, że nie wyjadę, ani myślę wyjeżdżać, nie grozi mi nic. Na samą myśl, że nie będę widział Katii, serce mi zamarło. O tym stanowczo nie mogło być mowy. Ale Tarutina nalegała, żądała przyczyn; wpadłem w gniew, postanowiłem dla pozoru przystać, wyjechać i jak najprędzej wrócić. UcieczkaZacząłem pakować walizkę, gdy we drzwiach ukazała się blada gospodyni, za nią zaś cywilny pan i dwóch agentów.
1865— Monsieur Michel Kaniowski, n' est-ce pas?[348]
1866— Non, monsieur, Emanuel Rauh[349].
1867— Parfaitement, monsieur, c'est la même chose[350] — rzekł pan. — Zechce pan iść za mną.
1868Nie niepokojąc się zbytnio, usłuchałem zaproszenia. Wciąż jeszcze nie wierzyłem, aby to mogło mieć jakiekolwiek konsekwencje.
1869Siedliśmy do fiakra[351], który ruszył cwałem. Jechaliśmy do Lozanny. Tu, na jakimś placu, zauważyłem tłum ludzi, pomiędzy którymi mignęła mi twarz Jaszki.
1870Woźnica skręcił w wąską uliczkę i w tej samej chwili koń jego padł.
1871— Cóż tam? — krzyknął pan w cywilnym garniturze i nagle umilkł, wykonując dziwaczne ruchy.
1872Rzucono mu z tłumu piaskiem w oczy.
1873W tej chwili poczułem, że chwyta mnie ktoś za rękę i ściąga z dorożki. Znalazłem się wśród pięciu czy sześciu mężczyzn, którzy wołali:
1874 1875 1876Wyminęliśmy kilka uliczek i wpadliśmy do jakiegoś domu.
1877— Przebieraj się i w drogę! — krzyknął Jaszka.
1878Nałożyli na mnie bluzę robotniczą i cały odpowiedni kostium, wsunęli mi do kieszeni paszport i pieniądze.
1879— Nazywasz się Jacques Lebon, no i marsz — komenderował Jaszka. — Obywatelka ta cię wyprowadzi. Wydostałeś się tanim kosztem. Andrzej draśnięty tylko.
1880W pięć minut potem siedziałem na jakimś wozie obok koszów z jarzynami i butelek z mlekiem. W ten sposób opuściłem Lozannę… Postanowione było, że mam przesiedzieć jakiś czas w domu gospodyni wozu i butelek. Czekał tam na mnie jakiś Szwajcar, rozkochany w Jaszce.
1881— Byliby was wydali, towarzyszu — mówił — jak dwa razy dwa.
1882Pierwsze dwa dni nie mogłem się po prostu ruszyć z domu, pilnowano mnie jak oka w głowie. Gdym wstawał, pytano mnie, co mają mi przynieść.
1883Jaszka przysyłał groźne biuletyny. Zbulwersowano pół Lozanny i okolicy. Aresztowano trzech czy czterech moich sobowtórów: jeden z nich do dziś dzień jeszcze siedzi:
1884„…Przyjeżdżała nawet do niego twoja narzeczona. Trzymamy język za zębami. Niech popłacze. Babskie języki na nic. Zresztą tęsknota dobrze robi”.
Ten przypisek podziałał na mnie jak mina.
1885Za wszelką cenę postanowiłem widzieć Katię.
1886W nocy doczekałem się chwili, kiedy cały dom się uciszył.
1887Zerwałem się i ubrałem po cichutku. Wyskoczyłem oknem.
1888Była jasna księżycowa noc. Droga wiła się wśród wzgórz nad brzegiem strumienia. Szedłem z niejasnym przeczuciem szczęścia. Jakiś krzak pachnący uderzył mnie po twarzy mokrą gałązką, złamałem ją, zerwałem jeszcze garść kwiatów.
1889Świtało, kiedy stałem pod oknami domu. Jej okno było na pierwszym piętrze na wpół otwarte.
1890Związałem moje kwiaty i cisnąłem.
1891 1892Po chwili otworzyło się okno. Stała w nim ona, mrużąc oczy. Zobaczyła mnie i krzyknęła:
1893 1894Widziałem, że zaskoczył ją ten okrzyk.
1895Nierozumiejącym instynktem wiedziony powiedziałem:
1896 1897 1898 1899 1900 1901 1902 1903— Czy chcesz, aby to była prawda?
1904Tego samego dnia wyjechaliśmy do Francji.
2
1905Zamieszkaliśmy na samym pograniczu Szwajcarii. Tu w tym czasie było ognisko dojrzewającej świadomości robotniczej. Kto nie znał pierwszej generacji Międzynarodówki, i to właśnie nie inteligentnych propagandzistów, lecz robotników, szczególniej z pewnych wykwalifikowanych gałęzi przemysłu, na przykład zegarmistrzów, ten utracił sposobność zapoznania się z jednym z najciekawszych i najpiękniejszych momentów powstawania nowoczesnej świadomości.
1906RewolucjaCzytaliśmy i czytamy wszyscy natchnione, pełne entuzjazmu charakterystyki purytanów[352] angielskich lub kolonistów amerykańskich[353]. Zjawisko, z jakim mieliśmy tu do czynienia, było głębsze i bardziej skomplikowane. Dotychczas u wszystkich znanych typów działaczów dziejowych odpowiedzialność występowała w formie zamaskowanej. Idea poruszająca ich była poza nimi. Gdy nawet czuli się oni absolutnie z nią zjednoczeni, to jeszcze i wtedy była ona w nich obecna jako coś uświęcającego ich, stwarzającego ich prawa i obowiązki. Rozum działania był zawsze poza działaniem. Tu byli żywi ludzie, czujący odpowiedzialność swą jako tacy, odpowiedzialność już nie wobec Boga, idei, lecz wobec równie, jak oni, żywych ludzi. Pierwiastek świadomego stwarzania historii nigdy nie był jeszcze tak bezpośrednio realizowany i odczuwany. Jaka duma i szlachetna godność była w tych ludziach, jakie poczucie prawdy, jakie zrozumienie, że stwarzają oni przyszłe życie pokoleń nieustannie. Tu nie było rozdziału między człowiekiem publicznym a prywatną, pojedynczą jednostką, pomiędzy sumieniem wytwarzającym nakazy moralne a konkretnym, praktycznym życiem.
1907Na mnie otoczenie to działało zbawiennie i uzdrawiająco. Był to czas całkowitego zharmonizowania mojej istoty. Kochałem i byłem szczęśliwy, czułem, że moja miłość, ja, moja żona, cały nasz dom — otoczone są atmosferą szacunku tych zacnych, pięknych ludzi, których znaliśmy. Znikły palące, bolesne rozdwojenia, ja — Michał Kaniowski, jako taki, czułem się w zgodzie z sobą. Już nie szukałem posłannictwa. Tłumaczyłem na rosyjski duże przyrodnicze dzieło, miewałem referaty w kółku robotniczym, Katia pracowała na równi ze mną. Nie zapomnę nigdy tych dni szczęścia wśród świeżej, zielonej przyrody. Byłem po raz pierwszy w życiu przekonany, że jestem obecny przy czymś, co stanie się przyszłością. Tu żyje i rodzi się tylko to, co ma prawo żyć, nic obcego, niszczącego życie.
1908Głębokie wrażenie wywarł na mnie wypadek, jaki zdarzył się w naszej wiosce. Mieszkał tu pomiędzy innymi Aldy, robotnik-introligator, z żoną. Aldy był niepospolitym człowiekiem. Należał on do najdzielniejszych szermierzy ruchu robotniczego podczas drugiego cesarstwa[354]. Miał prześliczną, wielką lwią głowę, otoczoną czarnymi, kędzierzawymi włosami i takim samym zarostem; spod groźnie namarszczonych brwi i potężnego, sklepionego czoła wyzierały oczy aksamitnie miękkie, niewypowiedzianej dobroci. Aldy nie pracował już w swym zawodzie. Pisał on płomienne broszury. Był przy tym chory. Nie było żadnych wątpliwości, że nawet jeżeli będzie żyć, nie będzie zdrowy nigdy. UrodaŻona jego była piękną, wysoką kobietą o kasztanowatych włosach i oczach zielonkawych, przejrzystych i zmiennych jak woda morska. Katia polubiła bardzo Eleonorę i bywała ona u nas często. Była smutna. Przypisywaliśmy to chorobie męża. Aldy przychodził też do nas. Lubił, jak się zdaje, mnie, lubił jeszcze bardziej Katię.
1909 1910— Dzisiaj przyjdźcie do mnie, będę potrzebował przyjaciół.
1911Przybyliśmy o wskazanej porze. Eleonora była zmieszana, na twarzy jej płonęły gorączkowe wypieki.
1912W pokoju był nieznany nam młody człowiek. Był tak piękny, że nie chciało się od niego odrywać oczu.
1913Gdyśmy weszli, Aldy przedstawił go nam:
1914— Henri Romain — rzekł — kochajcie go, proszę, jak ja go kocham, jest to przecież mąż mojej Eleonory.
1915 1916Aldy roześmiał się swoimi dobrymi oczyma.
1917— Chciałem — mówił — byście byli obecni i zobaczyli, co robią ze mną te niedobre dzieci. Kochają się. Czy można jego nie kochać? Niech powie otwarcie pani Katia, czy można nie kochać Romaina. A pani jeszcze o nim nic nie wie: on wyrzeźbił Pracę… On jest poetą. Mój najdroższy syn. Zawsze myślałem: stary Aldy, umrzesz i cóż zostawisz Romainowi? Miałem jeden skarb, ale nie mogłem nim sam rozporządzać. Chodziłem i myślałem, co stanie się z Eleonorą. Gdyby ją kochał Romain, jakież by pisał wiersze. A te głupie dzieci męczą się i nie mówią nic. Niech stary Aldy umrze bez pociechy. A ja przecież chcę być jeszcze dziadkiem. Był czas — Eleonora była moją żoną… Teraz przeszedł ten czas. Ho, ho, Romain, nie noś tak dumnie głowy. Był czas, kiedy byłbym ci ją odbił. No, ale teraz nie bój się: le vieux Aldy ne danse plus[355]. Ale jeszcze raz zatańczę, gdy będę dziadkiem. No, i powiedzcie mi, czego ona płacze. No, i ten także…
1918Eleonora szlochała jak dziecko.
1919— No, czegóż płaczesz, maleńka? — mówił Aldy. — Czy ja ciebie nie kocham? Mylisz się. Kocham i gdybym był jeszcze młody… No, mówię wam, pocałujcie się przecież. — Popchnął ich ku sobie, zmusił, by się uściskali, przycisnął do piersi obie te cudne głowy.
1920Katia schwyciła rękę jego i podniosła do ust.
1921— Décidément — rzekł Aldy — je deviens patriarche[356]. Ależ nie całuj mnie w rękę, moje dziecko — i pocałował zarumienioną Katię w usta.
1922 1923I cały wieczór już potem panował swobodny, wesoły ton.
1924Tak jak i nic nie zmąciło pogody i później, gdy Aldy zamieszkał przy młodych, jak się wyrażał.
1925W naszym otoczeniu nie wymagał ten fakt komentarzy. Cześć dla Aldego wzrosła, a przecież było to wśród Francuzów. L'esprit gaulois[357] miał dobry smak i zamilkł. Jestem przekonany, że ta wytworność, ta szlachetność, która cechuje wszystkich we florenckiej sztuce i literaturze, została wniesiona przez element społecznie i duchowo pokrewny temu, który nas otaczał. Tu, pomiędzy tymi robotnikami, żyło się istotnie w najwyższej arystokracji. Była to prawdziwa elita ludzi, le pur sang[358] nowoczesnego społeczeństwa.
1926Nigdy nie widziałem potem już, za wyjątkiem pewnych kółek rosyjskich i Paryża podczas Komuny[359], takiej bezwzględnej szczerości i szlachetności. Rozumiano się tu bez słów. Każdy był zawsze pewien, że inni postąpią w każdej okoliczności najszlachetniej i liczył na to maksimum wspaniałomyślności.
1927Rozmawialiśmy często z Aldym. Był to umysł nadzwyczaj pogodny. W broszurach i artykułach, jakie pisał, wybuchał wspaniałym oburzeniem, ile razy stykał się ze złą wiarą czy przemocą, gdy jednak zwracał się ku swoim własnym zapatrywaniom, stawał się cichy jak jasny wieczór dnia letniego. Zwycięstwo jego idei nie przedstawiało mu się nigdy jak krwawy wybuch. Gdy tylko jasna myśl jego wkraczała w świat swobodnej, rządzącej sobą pracy, otaczała ją ta atmosfera krystaliczna, gwiaździste szczęście.
1928— Poczucie dobrego sumienia — mówił Aldy — to najlepszy zdrój letejski[360]. Człowiek wtedy zapomina tak szybko. Nowa krew zaczyna krążyć w żyłach, a z nią nowa dusza, która nie ma już w sobie jadu krzywd i nie zna krzywdzicieli. Praca, Robotnik, Zemsta, Ojciec, DzieckoLud pracujący nie jest nigdy mściwy. Mściwy jest i w krew wierzy tylko ten, kto nie zna pracy, kto ma wolę, a nie umie jej użyć. Praca uczy i ukazuje, jak powoli pod dłonią naszą wyrasta niby dziecię nasze to, czego pragniemy. Czy można nienawidzić dziecka swego? Ja mam wrażenie, że w stosunku robotników do świata i życia jest jakby coś ojcowskiego. Nikt nie wie, co dzieje się dziś w umysłach robotników Francji. To nie idzie tak szybko. To przecież nie o formę już chodzi. Człowiek sam musi się zmienić. To tak jak odnowienie krwi.
1929Gdy od takich refleksji odrywał go fakt jakiś świadczący o sile przemocy i ucisku, Aldy bladł i mienił się. Wtedy chwytał za pióro i pisał artykuły, które następnie obiegały wszystkie suteryny i warsztaty.
1930Dziecko, Ksiądz, SeksStała się zaś właśnie w sąsiednim miasteczku, leżącym też na terytorium Francji, rzecz straszna.
1931Istniał tam jakiś przytułek dla dzieci, prowadzony przez jakąś zakonnicę, czy ekszakonnicę. Były tam dzieci drobnych rzemieślników, wszelkiej biedy. Już od pewnego czasu krążyć zaczęły co do tego, co się dzieje w przytułku, głuche i niepokojące wieści. I nagle zawrzało. Siedemnaście dziewczynek w wieku od lat trzech do ośmiu uległo syfilitycznemu zarażeniu. Wszystkie one były gwałcone przez dwóch czy trzech księży, pod opieką których pozostawał zakład. Dzieci opowiadały rzeczy straszliwe, od których ścinała się krew. Mieliśmy znajomych w szpitalu, udaliśmy się tam — ja, Katia i Aldy. Lekarz, stary człowiek, znany z nabożności swej i religijnych uczuć, chodził po pokoju przyjęć blady jak trup, z sinymi plamami na twarzy. Znał on Aldego, z którym spierali się nieraz na zebraniach robotniczych w Genewie. Teraz zobaczywszy go, podszedł i ściskając go za rękę, rzekł:
1932— To straszliwe, straszliwe. Patrzę na te biedactwa i myślę, że to nie może być prawdą, że tam w górze nie ma nikogo, a potem myślę znów, że jeżeli tak, jeżeli to wszystko jest tylko olbrzymim naturalnym procesem bez przyczyny, bez końca, jeżeli we wszystkich tych przetworzeniach nie ma żadnej myśli, żadnego sumienia, to któż wyrówna potworną okropność wobec tych dzieci. One tak przeminą na wieki, bezgranicznie pokrzywdzone.
1933Mała trzyletnia Klarcia o czerwonych, ropiejących oczach, ustach pokrytych białymi krostami, patrzyła na nas z trwogą, gdyśmy weszli. Wsunęła się w kąt swojego łóżeczka i jej ciało, szkielecik pokryty żółtą skórą, drżało.
1934— No… Klarciu, nie bój się — powiedział lekarz — tu nie przyjdzie ani ojciec Lino, ani siostra Elżbieta.
1935Dziecko poważnie popatrzyło na niego i powiedziało:
1936 1937Gdyśmy zbliżali się ku niemu, z gardła dziewczynki wydarł się straszny, chrapliwy krzyk rozpaczy, twarz stała się purpurowa.
1938— Klarciu, Klarciu — uspokajał lekarz — patrz, przecież to jestem ja, twój przyjaciel.
1939— Toś ty wypędził Elżbietę — powiedziało dziecko, przypominając sobie coś z zachwytem. — Ona zrobiła się taka mała, taka szara jak mysz, kiedyś ty krzyknął.
1940— Tak — rzekł lekarz — a jego — tu wskazał na Aldego — boi się ona jeszcze więcej.
1941Aldy stał nieruchomy i płakał.
1942— Czego on płacze? — pytała mała. — Jeżeli się on nie boi ani Elżbiety, ani Lina, dlaczego on płacze, on jest przecież duży.
1943 1944— A mnie — mówiła jedenastoletnia dziewczynka — mówił ojciec Lino, że ja mam ładne włosy i piękne oczy, ale że ja nie powinnam być z tego dumna.
1945— Ojciec Filip był zabawniejszy — mówiła duża, pulchna blondynka — on śpiewał tak: viens poupoule, viens poupoule[361], i uczył tańczyć. Ach, jakie to było zabawne. Kupił wtedy słodkiego wina i sam tak podkasał swój długi, czarny surdut — pokazała na sobie — i tańczył tak — i mała zaczęła tańcować całkiem poprawnie kankana[362].
1946 1947 1948Na uboczu trzymała się czternastoletnia dziewczyna w czarnej sukience, o chudej twarzy. I zobaczywszy doktora, krzyknęła:
1949— Ja nie pozwolę się badać! Wypuśćcie mnie stąd, wypuśćcie mnie stąd! Co wyście zrobili z siostrą Elżbietą, z ojcem Filipem? Wypuśćcie mnie, ja tu nie chcę być. Wy jesteście wszyscy francmasoni[363], niedowiarki. Ojciec Filip mi mówił. Wypuśćcie mnie, nie pozwolę się badać.
1950— Ma silną histerię — rzekł doktor, gdyśmy wyszli — i to samo, co inne. Krzyczy, gdy się ją bada, gdy się ją o co pyta. Woła, że ojciec Filip opowiedział już wszystko słodkiemu sercu Jezusa i że to jest tajemnica.
1951Gdyśmy wyszli na ulicę. Katia miała wypieki na twarzy:
1952— Co zrobimy teraz? To przecież nie może tak przejść. Musimy coś zrobić.
1953— Nie ulega wątpliwości — rzekł Aldy.
1954 1955Na każdym placu tworzyły się nieustannie grupki ludzi, rozpraszane przez policję i żandarmów. Rozległy się krzyki:
1956 1957 1958Bunt, KsiądzNa jednym z placów tłum otaczał kościół i ciskał kamieniami w okna. Szyby pękały z trzaskiem. Dusza tłumu rozpłomieniała się w tej atmosferze ogólnego oburzenia. Kobiety prawie wszędzie przewodziły.
1959 1960 1961— Wynieście waszego Jezusa i niech da naszym dzieciom zdrowie. Jeżeli nie może, to wszystko jest kłamstwo!
1962— Macie go przecież tam w tym złotym kielichu.
1963— Kazaliście nam składki zbierać na kielich.
1964— Niech teraz wróci zdrowie dzieciom.
1965— No, jeżeli on tam jest — niech wyjdzie! — wołał tłum i śmiał się.
1966— Oni teraz schowali się tak jak ślimak w skorupę.
1967— No… no… teraz jest odpowiednia chwila na cud…
1968Na progu kościoła ukazał się siwy człowiek w fioletowej sukni księżej.
1969 1970— Mort à calotins[364]. Śmierć gwałcicielom naszych dzieci…
1971— Moi bracia — rzekł staruszek — boleję wraz z wami.
1972— Nie gadać! Nie gadać! — wył tłum. — Pokaż nam twojego Boga, niech zrobi cud.
1973— Bogu nikt nie rozkazuje. Jest to próba, którą on zsyła na nas.
1974— Niech da zdrowie dzieciom lub zamknijcie waszą budę.
1975 1976— Śmierć, śmierć gwałcicielom!
1977Tłum sunął groźny ku starcowi.
1978Aldy wskoczył na jakieś podniesienie.
1979— Jestem socjalista, Aldy — zawołał — robotnik, jeden z waszych; puśćcie precz tego człowieka. Niechaj idzie obciążony waszą pogardą.
1980— Ja przyjmuję wszystko jako dopust boży.
1981— Dość słów — rzekł Aldy. — Powiadacie, że jesteście sługami bożymi, że wiecie lepiej od innych, czego chce Bóg. Żyjecie po to, aby On mógł na was patrzyć z upodobaniem, wierzycie w Boga. Pójdź i połóż swe ręce na głowy tych dziewczątek i proś, niech im wróci Bóg nieświadomość dusz i zdrowie ciał.
1982— Nie będziesz kusił Pana twojego.
1983— Gdzież są wasi święci, których słucha Bóg, niech wystąpią i zrobią cud…
1984— Świętych, świętych, świętych! — krzyczał lud. — Opłacamy was, abyście byli świętymi.
1985— Święci nie każdego dnia się rodzą — odpowiedział stary ksiądz.
1986— Nie macie wiary i nie macie świętości… Pokłoń się ludowi i powiedz, żeś zbłądził, przyznaj, że nie ma u was wiary.
1987— Oo… teraz niełatwo się wykręcić.
1988— Opowiada się o cudach w Palestynie.
1989 1990Bunt, Ksiądz— Bracia! — rzekł Aldy. — Odwróćcie się od domu umarłych. Tu nikt nie mieszka. Tu mieszka fałsz i obłuda. Tu mieszka pustka i kłamstwo. Przekonaliście się, że ludzie ci nie wierzą sami w to, co mówią.
1991— Wierzę! — krzyknął głos młody i namiętny.
1992Młody ksiądz z energiczną twarzą i o płonących oczach stał obok starca.
1993— Dowiedź mi swej wiary — rzekł Aldy. — Pójdź do szpitala i uzdrów dzieci.
1994— Nie — rzekł ksiądz — Bóg przeklął was i wasze dzieci, niewierne plemię. Klątwa boża nad wami. Gniew boży dotyka nawet pasterzów waszych. Zgnilizna jest w was i pada na dusze. Do kościoła i na kolana błagać Pana!
1995 1996 1997— Zabić go, zabić!… Do rzeki z nim!
1998Tłum schwycił księdza i nim zdołaliśmy się spostrzec, ciągnął go już po ulicy. Ciało wlokło się po ziemi.
1999 2000 2001 2002I z wielkim trudem udało się nam wyrwać księdza z rąk kilku kobiet. Musieliśmy odprowadzić go do mieszkania, gdyż ledwo trzymał się na nogach, za nim biegł tłum, krzycząc, wyjąc i ciskając kamieniami.
2003Jeden z nich ranił dość mocno Aldego w głowę.Kobieta, Dziecko, Krzywda, Ksiądz, Kłamstwo Ksiądz chciał koniecznie, abyśmy weszli do jego mieszkania. Katia nie chciała o tym słyszeć nawet. Stała blada, z płonącymi oczami.
2004— Nie umiem wybaczać — mówiła. — Krzywdy dzieciom i kobietom wyrządzonej nie można wybaczać. Nie powinno się wybaczać takich krzywd.
2005 2006— Pan — odpowiedziała — pan. Pan także szerzy kłamstwo. Pan jest opłacany za to. Pan także powtarza z kazalnicy: „Pozwólcie maluczkim przyjść do mnie”. I one wierzyły panu te maleństwa. Przecież powtarza jedna z nich: „Ojciec Filip opowiedział już to wszystko słodkiemu sercu Jezusa”. Aldy pana obronił, nie trzeba było.
2007— Katia! — powiedziałem zdumiony, nie poznawałem jej.
2008Kobieta, Krzywda, Nienawiść, Mężczyzna— Ty nie wiesz — mówiła mi ona tego wieczora, kiedyśmy wracali do domu — ty nie wiesz, co to jest kobieta skrzywdzona w ten sposób, ty nie wiesz, co to znaczy taka krzywda. Was, mężczyzn, nie śmie nikt skrzywdzić w ten sposób: nie może w was tak do dna, tak całkiem już zatruć życia. Zdaje się, że każda kropla krwi staje się jadem, że każde włókno duszy jest zdeptane i zbrukane. Tego ty nie rozumiesz. I dlatego kobieta tylko może mieć prawdziwą, nieprzebaczającą nienawiść. Wy, mężczyźni, możecie znać gniew oburzenia. Nie nienawiść. Nienawidzi tylko ten, kto czuje, że nigdy już nie uczyni niebyłym, nieistniejącym tego, co się stało.
2009Do końca życia będę już tym, czym jestem: kobietą, którą bił jej mąż, nie, jej pan, jej właściciel, ona czepiała się jego rąk, jego nóg i całowała te ohydne, włosem porosłe ręce, całowała i skowyczała, skamlała tak długo, póki nie rzucił nahajki i nie raczył ją obdarzyć swą miłością. Rozumiesz, oplatałam tymi oto ramionami jego ohydny kark, piłam z jego ust rozkosz. Słyszysz, czułam rozkosz w tym, że byłam jego ścierką, jego rzeczą. Czułam rozkosz, kiedy pokrwawiwszy mi ramiona kańczugiem, brał mnie w swoje objęcia. Wtedy, wtedy, w ten wieczór byłabym obita przez jego lokaja, pokaleczona, zdeptana, drżąca w jego ramionach, byłabym go całowała, byłby mnie miał całą, pokonaną, posłuszną. Czy ty to rozumiesz, czy ja zdołam kiedy wyrwać z siebie to wspomnienie? Zapomnieć można to, co się uczyniło, nigdy to, co uczyniono z nami, co w nas wrosło. Przecież to wspomnienie to nie jest myśl, coś, co ja mogę odrzucić — to jest moja krew, to moje ja. Przecież teraz, kiedy tobie oddaję się, czuję w sobie tę samą nałożnicę tamtego, czuję, że to ona żyje wciąż we mnie, ona dyszy rozkoszą, ona drży w uściskach, mdleje — to wszystko jest we mnie. Ja nie mogę darować, przebaczyć, zapomnieć. To już będzie we mnie do końca dni. Nienawidzę, nienawidzę samej siebie, wszystkiego. Czy ja wiem, może ja pragnę gdzieś na dnie duszy znów tego, aby być bitą, deptaną, abym znowu czuła się rzeczą, niewolnicą, zwierzęciem dającym rozkosz. Wy, mężczyźni, nie możecie wiedzieć, co dzieje się w kobiecej duszy. Wy lekko bierzecie życie. Wy mówicie o prawie, o urządzeniach, formach ekonomicznych i państwowych. To wszystko człowiek stwarza na powierzchni i w słońcu. To wszystko jest posłuszne jego woli, zależne od niego, na zewnątrz istniejące poza człowiekiem. To jest to, co on czyni. Zniszczy jeden świat fałszu i stworzy nowy. Tu łatwo o zapomnienie i zgodę. Ale kto zmieni krew ludzkości? Kto nam da nową krew? My jesteśmy samym nurtem życia, wytryskającym z jego mrocznych głębi. My jesteśmy głosem krwi, który woła o pomstę. My jesteśmy kapłanki tej bogini Hekate[365], której imię ze strachem wymawiali starożytni. Ona przychodzi, mścicielka podeptanego życia, krwi ludzkiej przelanej na próżno. Ona nie zadowala się zewnętrznymi zmianami. Jej nie wystarczają ofiary spełniane w słońcu, ona wymaga zemsty tak strasznej, jak straszną jest ta ohyda, którą noc spełnia nad człowiekiem. Krwi potrzeba. To tylko czujemy my, kobiety: krew sama ludzkości musi być zmieniona. Rozumiesz! Samo życie gwałcicieli i tyranów jest niebezpieczeństwem, oni są zawsze niebezpieczni dla nas, bo oni zatruwają samym swym istnieniem krew ludzkości, krew przyszłych pokoleń. Krew musi popłynąć, mrok musi ją wchłonąć, jeżeli ma być zwycięstwo: wyzywam, wywołuję boginię Hekate, niech przejdzie nad miastami i niech weźmie ofiary, niech weźmie odwet.
2010Na drugi dzień Katia pojechała znów do miasteczka, w którym wzburzenie rosło. Na próżno wraz z Aldym usiłowaliśmy ją uspokoić. BuntKatia obecna niepodobna była do tej, którąśmy znali. Teraz wyprostowała się ona niejako w naszych oczach, wyrosła w wyniosłą, olbrzymią postać kobiety mścicielki.
2011Widziałem ją, jak na czele tłumu kobiet szła na szturm jakiegoś klasztoru: pierwsza szła w szeregu z pochodnią w ręku.
2012— Śmierć, śmierć niszczycielom życia! One nie będą nigdy już czyste i zdrowe. W nich zabito młodość i miłość. Śmierć za to! Zabito w nich szczęście macierzyństwa — śmierć!
2013Klasztor został wzięty, jak gdyby zalała go fala.
2014Posypały się na podwórze książki ascetyczne, obrazki, szkaplerze, krucyfiksy. Katia podpalała stos. Mniszki uciekały przerażone. Stary kapelan ze strachu wił się, gdy wywalano bramę klasztorną. Policja nie śmiała atakować tłumu. Poza kobietami stała mroczna, zwarta masa robotników. Posłano po wojsko — ale Aldy kazał uprzednio już poprzecinać druty telegraficzne.
2015Miasteczko było w ręku ludu, a ludem rządziła Katia.
2016Po klasztorze kobiecym przyszła kolej na seminarium. Księża usiłowali organizować samoobronę z kleryków, ale byli oni po większej części synami miejscowej ludności, matki ich szły w pierwszym szeregu napastników.
2017Starszy wikary został wypoliczkowany przez matkę swą, rybaczkę, w bramie seminarium.
2018— Tu vas défendre ces saletés-là, les saligauds![366] — wrzeszczała stara, a tłum potakiwał.
2019— Rozciągnij go na kolanie, matko Lino, niech popróbuje, a lepiej go, lepiej, niech wie, co to jest matka. Wychowujemy ich przecież z własnych oszczędności, z twardej pracy, z groszy uciułanych, a oni później hańbią naszą starość.
2020— Rzuć mi sutannę, durniu — mówiła matka Lina do syna — rzuć, mówię ci, to paskudztwo. Nie pozwalam ci pozostawać w tym gnoju.
2021 2022— Cały jesteś poświęcony! — krzyczała rybaczka. — Ot, patrz i — klak, klak — masz po poświęcanej twojej twarzy.
2023— Hi… hi… matka Lina tęgo bierzmuje! — wołał zakrystian[367].
2024Wikary usiłował coś powiedzieć. W głowie jego musiały migotać rozpaczliwe myśli o zmarnowanej na zawsze karierze. Nie zrobi się przecież biskupem człowieka tak radykalnie ośmieszonego.
2025— Pan nasz powiedział: „Rzucisz dom twój i matkę twoją…”[368] — zaczął z namaszczeniem.
2026— Sama cię rzucę, mam cię gdzieś! — wołała stara, popierając słowa demonstracją ad oculos[369].
2027Ale nie był to koniec przygód.
2028BuntW drzwiach seminarium stawiał rozpaczliwy opór młody człowiek w świeckim ubraniu, niesłychanej siły i brzydoty. Dodawał on sobie otuchy okrzykami w jakimś narzeczu, którego nikt nie rozumiał.
2029— To jest nawrócony Chińczyk! — wołały kobiety.
2030— To jest tresowany diabeł — śmiały się inne, te, które były dalej, gdyż tresowany czy nietresowany obrońca wiary nie żartował.
2031— Swołocz — wykrzykiwał on — swiataja wiera, bożji ugodniki, poszli, swołocz![370]
2032— Oszalał bałwan! — krzyknęła Katia po rosyjsku. — Koruta, ośle jeden, czego ty bronisz tych łotrów, oni dzieci gwałcili!
2033Koruta — on to był we własnej osobie — usłyszawszy rosyjski język i własne nazwisko, zgłupiał i stał przez chwilę z roztworzonymi ustami i osłupiałym wzrokiem.
2034— No, bijże tych łajdaków — krzyczała Katia. — Słyszysz przecież, dziewczynki gwałcili!
2035Koruta wydał jakś chrapliwy ryk, uderzeniem nogi wywalił drzwi i po chwili widać go było, jak dusił za gardło jakiegoś wysokiego księdza.
2036— I tyś gwałcił dzieci — ryczał — ty szyzmatyku[371], ty siło nieczysta!
2037Koruta, jak się okazało, był guwernerem u jakiejś generałowej, która zdołała się nawrócić na katolicyzm. Ona to posłała go na odsiecz seminarium, oblężonego przez buntowników. Koruta przypomniał sobie, że zawsze wierzył w Boga, i poleciał na obronę. Generałowa stała teraz na platformie schodów i piszczała:
2038— Monsieur Koruta! Monsieur Koruta![372]
2039Na ręku trzymała jakiegoś bezwłosego psa, który ujadał.
2040Gdy Koruta nie zwracał uwagi na krzyki, dama zaczęła targać go za ramię, pies pomagał jej zębami.
2041— Poszła precz, świnia! — krzyknął Koruta w twarz jej ekscelencji. — Ty czego między nich zalazła? Romansów zachciała. A ty też! — krzyknął na psa i chwyciwszy go za tylne nogi pobiegł, wymachując nad głową tłumu wyjącym i wijącym się zwierzęciem niby maczugą.
2042— Moje dzieci — zaczął przemowę opasły dziekan, lecz w tej chwili oniemiał: nad głową tłumu przeleciało coś i ugodziło go, wijąc się i wrzeszcząc, w obwisły brzuch.
2043Wydzierała się też do dziekana stara Lina.
2044— Ty także mnie musisz pocałować!
2045Katia tymczasem niszczyła książki i emblematy religijne.
2046Wieczorem tego dnia znaleźliśmy się w więzieniu. Wsadzono nas z Katią, Aldym i Korutą do jednej celi.
2047W sześć tygodni zaś oswobodził nas tłum. Napoleon III[373] kapitulował pod Sedanem. W Paryżu ogłoszono republikę. Pomknęliśmy wszyscy do Paryża, nie wyłączając Koruty, który wyrażał pewne wątpliwości, ale usłyszawszy od Katii, że jest głupi, uśmiechnął się i szedł za nami.
3
2048Nie będę opowiadał o Komunie. Każdy z nas zna tę historię miasta, które widziało, jak opasuje je zdrada, jak nakrywa je chytrą siecią kłamstwo, jak wykopuje potwarz przepaść pomiędzy nim a resztą Francji.
2049Kto wie, czym jest historia nowoczesna, niech się zapatrzy w ten widok miasta bohaterów i myślicieli — oddanego na łup zniszczenia przez plugawego karła. Skrofuliczny, przeżarty przez cynizm starzec Thiers[374] — morderca ludu — to symboliczna postać nowoczesnego mieszczaństwa. Przyjrzyjcie się temu człowiekowi. Handlował on już wszystkim: sławą wojenną i tchórzostwem giełdziarzy, wolną myślą i Chrystusem. Wypowiedział on tyle kłamstw, że już nie wie, gdy sam z sobą myśli, jakich używać wyrazów. Nie potrzebuje tego jego myśl — to jest nieustanne zadowolenie z siebie, z chytrości własnej i sprytu. Człowiek ten nie miał nigdy przyjaciela, nigdy z niczym nie był zrośnięty, węszył za biletem bankowym[375] i za korzystną różnicą w rachunku giełdowym; z czego ona wynika, wszystko jedno. Patriotyzm i rewolucja, Kościół i niewiara, despotyzm i republika — wszystko dawało mu zysk. Nie był on w stanie uwierzyć, że istnieje coś bezinteresownego. Gdy Bismarck obalił rząd koronowanego sutenera, alfonsa wszystkich idei — Thiers cały podzielony był między dwa uczucia: zazdrości dla szczęśliwego zwycięzcy i przebiegłej myśli, jakby wyszukać jakiś zysk dla siebie. W nim, w jego wytartej duszy kryło się to wszystko, co żyje z pracy cudzej, co żyje z ciemnoty i nędzy ludu. To wszystko drżało o swoją ojczyznę, o drogą Francję, która daje rentę. W poprzek ich drogi wyrosło olbrzymie widziadło miasta — bohatera, miasta, które walczyło do ostatka, miasta, które wrzało jak wulkan i tryskało ideami na świat cały.
2050BohaterstwoParyż, święte miasto ludzkości, nigdy nie był tak wielki, jak za czasów niezapomnianej Komuny. Rozpaczliwa walka oczyściła atmosferę. Ludzie wśród niebezpieczeństw poczuli się braćmi: Paryż narodził się znów pod armatami i bombami jako stolica rozumu i ludzkości. Ludzie tu nauczyli się polegać na samych sobie, nauczyli się poprzestawać na sobie, nauczyli się jednoczyć w wielkim, codziennym dziele, nauczyli się umierać bez trwogi. Dusza Komuny rodziła się z bohaterskich wycieczek. Kiedy bomby Prusaków burzyły domy, kobiety paryskie wołały: „Do broni i na wały!”. Paryż robotniczy nie przestraszyłby się niczego, on zagrzebałby się w ruinach domów — stos trupów, które padły za wolność.
2051O tych ludziach mówiono, że nie kochali ojczyzny. O nich, którzy wołali do całej Francji: „Giń z nami!”.
2052Słyszałem Blanquiego[376], jak wołał:
2053— Broń wszystkim Francuzom do rąk, będziemy bronić każdej piędzi ziemi. Broń narodowi, broń rękom spracowanym!
2054 2055Thiers chciał Paryżowi ukraść nawet jego własne armaty[377].
2056Widziałem, jak paryski lud robotniczy ściskał je, te swoje działa, jak żywe istoty, jak przyjaciół, kobiety rzucały im pod koła kwiaty w dniu, kiedy rodziła się święta Komuna.
2057Wolność, WalkaKatia stała na jednej z armat i wołała:
2058— Kobiety Paryża, ani jednego pocałunku, ani jednego uścisku niewolnikom i tchórzom. Nie mogą być niewolnicy ojcami naszych dzieci, bo my nie chcemy rumienić się za nich. Wolnych ludzi rodzić chcemy, wolnych, nie żyjących ludzką krzywdą. Żony robotników, córki robotników, rodzić chcemy dzieci dla przyszłości, w której praca będzie swobodna!
2059 2060— Niech żyje! — niosły ją na ramionach, a ona wołała:
2061 2062I taką widziałem ją przez cały czas.
2063Gdzie chwiał się jaki oddział sfederowanych[378], ona chwytała chorągiew i wołała:
2064— Wstyd wam będzie, gdy zginę.
2065Za nią biegł olbrzymi, zziajany Koruta, wołając:
2066— Vive la Commune![379] — jedyne chyba zdanie, jakie umiał po francusku.
2067Widziałem ją, jak stawała poza noszami, na których nieśli rannych i zabitych i wołała:
2068— Zemsty, zemsty! Nie zapominajcie, ilu już zginęło. Matki, posyłajcie synów, siostry — braci, żony — mężów. My, kobiety, wywalczymy przyszłość, my rodzimy dzieci, my nie chcemy niewoli na ziemi.
2069— Paryż się nie podda! — wołała, kiedy wersalczycy[380] wchodzili. — Paryż się nie podda. My nie możemy, nie chcemy żyć w niewoli, umrzemy, zginiemy, by istnieć w pamięci, jako wielkie miasto przyszłości, stolica swobody!
2070I z pochodnią w ręku biegła podpalać gmachy, wołała o proch, dynamit i naftę.
2071— Zginąć, zginąć pod gruzami, a nie żyć w niewoli! Wołajcie o śmierć, śmierci wołajcie, córki Paryża!
2072Ulica za ulicą wpadały w ręce wersalczyków. Rozpacz wdzierała się w najmężniejsze dusze.
2073Katia przechodziła od barykady do barykady.
2074— Nie poddamy się, nie poddamy się, umrzemy wolni.
2075 2076
— Czego się obawiacie: śmierci? Przyjdzie i tak bezzębna starucha o lasce, przyjdzie, zasiądzie u poduszki waszej, konać będziecie dni i noce wśród mroku. Czy nie lepiej umrzeć z bronią w ręku? Czy nie lepiej umrzeć tak, jak jesteśmy teraz, półbogami, wolnymi na zawsze, takimi zostać?
2077Paryżanie, będę się broniła do końca, choćby sama. Kto ze mną?
2078I wznosiły się ku niej czarne od prochu ręce i wołały spieczone usta:
2079 2080Śmierć bohaterska, Wolność— Kobiety! — wołała Katia — W ulice, w ulice, umierać przy braciach i mężach! Karabiny padają na bruk, dlaczego nie podnosicie karabinów? Kobiety będą walczyć, gdy zabraknie mężczyzn. Podła ta, co pragnie przeżyć Paryż! Paryż, wiecie co jest Paryż?
2081Miasto, które woła stuleciami: Nic nad człowieka, wszystko dla człowieka. Paryż, słowo tak święte, jak najświętsze ze wszystkich słów — człowiek.
2082My nie wołamy: Bóg i Ojczyzna. Tak wołają ci, którzy żyją grabieżą i mordem. Bóg to jest niewola dusz. Dusze muszą drżeć, aby ciała pracowały. Dusza Paryża nie drży.
2083My nie zaznamy już niewoli, nie będą się gięły nasze karki: wyprostowani i dumni pójdziemy w śmierć.
2084Spotkała mnie w przedostatni dzień na rogu jakiejś uliczki.
2085— Michale! — zawołała, kiedym ją mijał, nie widząc. — Myślałam, żeś już padł — mówiła — i pragnęłam pomścić twą śmierć. Jeszcze żyjesz?
2086Prochem czuć było jej ręce, twarz, włosy. Zapach prochu, powietrze walki owiało mnie od jej pocałunku.
2087— Teraz żyję — mówiła z rozdętymi nozdrzami, wsparta na karabinie. — Teraz żyję — już ja, nie niewolnica Moroszkina. Pocałunek, ŚmierćOdkąd wiem, że umrę z bronią w ręku, zwycięska i nieulękniona, znów mogę myśleć o sobie bez wstrętu. Całuję ciebie swobodnymi ustami. Ustami, które śmierć zawrze na wieki. Dziękuję ci za życie walki. Dziękuję ci za dni w Paryżu, który płonie.
2088Kule świstały nam nad głową, kiedy ona mówiła jeszcze:
2089— Kochałam ciebie bardzo, bardzo cię kochałam, Miszuk.
2090I poszliśmy na swe posterunki.
2091Każdy poszedł, gdzie był najpotrzebniejszy.
2092Śmierć bohaterskaPrzedniej barykady bronił Koruta: le prince Calmuc[382], jak go nazywali Paryżanie. Gdy brakło naboi, wyrywał on głazy z bruku i ciskał.
2093Pomiędzy jedną salwą a drugą wołał:
2094 2095i gdy odpierał atak, krzyczał:
2096 2097Barykada jego dwa razy była wzięta; dwa razy spędzał on z niej wersalczyków i gnał ich aż na ich pozycję.
2098Za trzecim razem ugodziła go kula w serce, padł, z ustami rozwartymi w krzyku:
2099 2100Śmierć bohaterskaWidziałem Aldego, jak strzelał, siedząc, nogę miał zmiażdżoną, u jego stóp leżał Romain z małą, czarną raną w skroni.
2101Widziałem, jak kula przeszyła serce Aldego, gdy wołał:
2102— Umierać, umierać z bronią, robotnicy!
2103Śmierć bohaterskaI widziałem wreszcie ją na bruku z piersią przeszytą bagnetem: leżała z zastygłymi oczami. Armata najeżdżała na jej ciało: koło mnie stało ze dwudziestu robotników, krzyknąłem i rzuciłem się naprzód.
2104Armata była nasza: w kołach jej utkwiło ciało Katii zdruzgotane w przeraźliwy sposób.
2105 2106Padłem ranny. Ocaliła mnie cudem prawie rodzina jakiegoś robotnika.
2107Śmierć bohaterskaDwoje starych ludzi strzegło mnie przez dwa miesiące w jakimś lochu.
2108Gdym wstał z łóżka i odjeżdżał, płakali: mieli pięciu synów przed Komuną, zostały im tylko ich bohaterskie imiona.
2109Ostatni, dwunastoletni, był tym, który zatrzymany przez wersalczyków, prosił o pozwolenie oddania matce zegarka i oddawszy, wrócił, aby paść pod jakimś murem przeszyty przez kule.
4
2110W Zurychu zastałem całe mnóstwo znajomych. Wracającego z pobojowiska Komuny, opalonego w tym wielkim płomieniu dziejowym, przyjmowano z otwartymi rękami wszędzie. Poznałem teraz wielkiego rosyjskiego filozofa, Ławrowa[383]. Kiedyś, kiedy ludzkość oceni już i zrozumie ten olbrzymi i cudowny proces tworzenia i powstawania nowoczesnej świadomości, światopoglądu wolnej, rządzącej sobą pracy, Ławrow zajmie należne sobie miejsce obok największych i najbardziej zasłużonych: należy mu się ono z prawa jako temu, który przypominał nieustannie, że treść historycznego zadania, jeżeli ma być dokonane, musi się stać treścią życia ludzi, którzy pragną być świadomymi pracownikami historii. W czasie gdy zmechanizowanie powszechne zagraża nawet tym formom życia duchowego, w których samoistność jest najkonieczniejsza, w czasie gdy człowiek uczy się myśleć nawet o samym procesie historycznym, którego ma być świadomym współtwórcą, jako o czymś bezwiednie dokonywającym się poza jego plecami, Ławrow bronił zasad samodzielności człowieka. To, co człowiek czyni, musi on uważać za swoją odpowiedzialność, musi przyjmować odpowiedzialność za wszystko, w czym bierze udział, do czego przyczynia się całym życiem swoim — gdyż inaczej demoralizuje sam siebie. Zrzucanie z ludzi odpowiedzialności za ich czyny, przyzwyczajanie ich do tej myśli jest budowaniem i rozwijaniem w nich psychiki niewolniczej. Nasza swoboda sięga tak daleko, ten sam ma okres, co i nasze poczucie odpowiedzialności.
2111W sporach z miejscowymi europejskimi socjalistami, nowej, zmodernizowanej, parlamentaryzującej odmiany, Ławrow doskonale obnażał właściwą treść kryjącą się poza zasłoną naukowej wiary.
2112— Warunki ekonomiczne działają nieustannie, tak jak jakieś potworne młoty nie przestają kuć i pracować w wielkiej mennicy ludzkości — mówił on, uśmiechając się ironicznie. — Tak, tak, moi współobywatele, poprzestańmy na warunkach ekonomicznych, one już same przez się, bez waszej woli i wiedzy wykują z was: wyborców, wyborców, wyborców. Warunki ekonomiczne — mówił on — są jak mennica wytwarzająca w geometrycznej progresji[384] biuletyny; biuletyny rosną, rosną, aż Bismarckowi głowa łysieje, nieprawdaż, moi przyjaciele?
2113W tym czasie parlamentaryzm stawiał dopiero pierwsze kroki w socjalizmie europejskim. Ławrow miał słuszność jednak już i wtedy, mówiąc:
2114— Byle tylko te warunki ekonomiczne nie zapomniały wykuć inteligencji w panach posłach.
2115Miejscowy leader grupki socjalistycznej, adwokat Ehrlich, pan o pięknej brodzie i wielkiej inteligencji, która pozwoliła mu ożenić się z córką milionowego piwowara, oczarowanej przez głębokość jego filozoficznego światopoglądu, piękny głos i nie mniej piękne łydki, którymi popisywał się on, chodząc w turystycznym kostiumie, nie posiadał się z gniewu wobec tego zacofania rosyjskiego. Postępowość zaś Ehrlicha miałem sposobność ocenić przy sposobności więcej niż poważnej.
2116W Zurychu spotkałem znowu Nieczajewa. Był on rozstrojony i rozbity moralnie. Europejskie stosunki przytłaczały go. Miał on poza sobą jakieś ciężkie przejście z Bakuninem, o którym wyrażał się z wielką goryczą. Spotkanie z nim dla mnie było w tym czasie przykre. Nieczajew, pozbawiony wszelkiego zatrudnienia, miał jakąś chorobliwą namiętność do grzebania się w życiu wewnętrznym innych, najbrutalniej w świecie omawiał wspomnienia najbardziej obolałe.
2117Z Komuny Paryskiej wyszedłem w stanie całkowitego oszołomienia. Dopóki byłem chory i leżałem w schronieniu, które zawdzięczałem moim zacnym, nieszczęśliwym przyjaciołom, myśl podtrzymywała samą siebie w stanie jakiejś nieustannej ekstazy, usiłowała wypracować i utrzymać ten nastrój, jaki panował w ostatnich, broniących się jeszcze barykadach. Nadziei nie ma już żadnej, nie walczy się dla żadnego zwycięstwa, ale przecież się ma to, czym się jest. Swoboda jest nie gdzieś tam w odległej przyszłości: tu przecież żyje ona na stosach tych, oblanych najszlachetniejszą, dymiącą się jeszcze krwią, kamieni. Swoboda już jest zrealizowana i jeszcze rządzi na tej swojej groźnej, najeżonej lufami karabinów, sypiącej kulami piędzi[385] ziemi. Tym powietrzem swobody, na straży której stała rozpacz, oddychałem jeszcze, póki leżałem sam w swojej suterenie, póki jedynym towarzyszem moim byli pięciokroć osieroceni staruszkowie. I oni, i ja potrzebowaliśmy wiary, że śmierć jest lepsza niż życie, że nie ma w niej nic groźnego, że jest ona jak jakiś czysty, śnieżny szczyt nad skrwawioną ziemią. Nie myślałem o tym, że jednakże niekonsekwencją jest z tego punktu widzenia ta gorliwość, z jaką usiłują wydrzeć mnie moi gospodarze tej wybawicielce. Dla nich ja byłem jakby zastępcą synów, jakby ich szóstym bratem: mówiła mi przecież staruszka, że jestem bratem jej pięciu lwiąt, gdyż usynowiła mnie la Commune de Paris. Wtedy jeszcze nie myśleliśmy o innym życiu, jak tylko o nieustannym umieraniu z bronią w ręku, a to wydawało się tak łatwe. Z miasta do miasta, z kraju do kraju iść z piosenką na ustach: Elle ne sed rend pas la Commune de Paris! Nie czuć się nigdy skrępowanym, zależnym, zrośniętym z żadną rzeczywistością, żyć nieustannie tym powietrzem przyszłości, które rodzi się tam, gdzie ludzie giną za duszę własną i za wolność.
2118Obraz świata, Kondycja ludzkaAle wyjechałem z Paryża i zobaczyłem życie. Zobaczyłem, że ono jest tak samo codzienne, beztroskliwe, obojętne, jakby nie wchłonęło tych olbrzymich potoków krwi ludzkiej. Na glebie użyźnionej przez trupy robotników paryskich rozrastała się bujna, zdrowa powszedniość, pozbawiona wszelkiego demonizmu.
2119I ludzie nie wiedzieli znowu nic.
2120Nie wiedzieli, że wszyscy razem biorą udział w zmowie, i nie wiedzieli, że zyski z ich akcji, kapitałów to nieopłacona krew ludzka; nie wiedzieli, że zyski z ich domów to skutki prawa, które skazuje miliony dzieci na choroby i śmierć z powodu braku powietrza i słońca. Oni znowu nie wiedzieli nic. Żyli jak lunatycy, pocieszając się tym, że ich życie jest bez znaczenia, że nie spełniają żadnych wielkich zbrodni, żadnych nadmiernych okrucieństw. Skłonni byli nawet uznać, że Thiers może przebrał miarę: zwłaszcza gdy wyziewy z trupów zaczęły rodzić epidemię. Oni wszyscy czuli się przeciętnymi, powszednimi ludźmi. W przeciętny sposób wyzyskiwali, licytowali, handlowali kobietami, gilotynowali złoczyńców, w przeciętny sposób ustanawiali prawa zabezpieczające trwanie niezamącone tej przeciętności, w przeciętny sposób rodzili się, kochali i umierali.
2121Zobaczyłem znowu naszą kochaną Europę towarzyską: środowisko, w którym wszystkie myśli, wszystkie pojęcia straciły swoje znaczenie, Europę, która galwanizowała wszystkie pomarłe wiary i systematy myślowe, aby tylko nie zrozumieć siebie i swojego zadania, swojej jedynej drogi.
2122Teraz poczułem całą gorycz osamotnienia. Katia, która jakby spłonęła w pożarze, zginęła jak złota smuga w łunie paryskiej, wsiąkła w ziemię jakby jedna kropla krwi wytoczonej z piersi ludu, jedno z ziarn rzuconych w rolę dziejów, stała się na nowo moją Katią, moją i na zawsze przeze mnie utraconą. Przypominałem sobie jak krótki sen, nasze szczęście, naszą idyllę więzienną.
2123Nieczajew widział, że się męczę czymś własnym, jemu nieznanym.
2124Któregoś dnia powiedział mi ze złym uśmiechem:
2125— Czy wam więcej Komuny żal, czy tej spódniczki?
2126Uniosłem się i przestaliśmy się z nim widywać.
2127W tydzień jakiś po tej scenie siedziałem w kawiarni, gdy wszedł do niej blady Martynow, wołając:
2128— Aresztowano Nieczajewa, chcą go wydać Rosji!
2129Zerwałem się. Nieczajew był już w więzieniu.
2130Zaraz rozpoczął się proces. Sąd federalny[386] miał zadecydować, czy jest on przestępcą politycznym, czy też kryminalnym.
2131Staraliśmy się wszelkimi siłami nazbierać jak najwięcej świadectw, dokumentów mających stwierdzić charakter polityczny działalności Nieczajewa.
2132 2133Na parę dni przed wyrokiem wiedzieliśmy już, że trybunał wyda wyrok nieprzychylny dla Nieczajewa. Trudno było uwierzyć. Ci sami liberalni dziennikarze, adwokaci, którzy zawsze byli gotowi z dumą mówić o swobodach wywalczonych przez ich ojców, ci sami adwokaci, mówcy, którzy deklamowali o barbarzyństwie rosyjskiego caratu, o niebezpieczeństwie, jakim jest dla swobody ludów europejskich potworny despotyzm moskiewski, wydawali w ręce tego potwora człowieka z całym spokojem, zimną krwią, jakby nie wiedzieli, że pełnią policyjną, gorzej, katowską, oprawczą rolę na służbie cara.
2134— Co w tym nowego? — mówił mi Bołchowski. — Widzieliście, jak się zabija całe miasto, a dziwi was, że tu zabijają jednego człowieka? Otóż, drogi przyjacielu, zapamiętajcie sobie, że kto występuje w imieniu praw pracy, zagraża istnieniu wszystkich tych, co z tej pracy żyją, podkopuje same warunki ich istnienia. Jest wrogiem, którego trzeba zniszczyć, zabić, tak jak się zabija niebezpieczne zwierzę. My wszyscy jesteśmy tylko tolerowani w Europie. W momencie, w którym nadarzy się możność otwartego wystąpienia, nie będą oni nas oszczędzać. Teraz już nadszedł okres gołej zoologicznej walki. Ludzie już nie walczą o ideę, walczą po prostu o istnienie swoje. Duchowieństwo, rządy, cała maszyna przez nie wytworzona, potworna maszyna, składająca się z wielu tysięcy ludzi, funkcjonujących automatycznie jak tryby i kółka, wszyscy zahipnotyzowani przez ideę własności, wszystko to jest zawsze gotowe rozszarpać socjalistę, i to jeszcze socjalistę rewolucyjnego, stawiającego czynny opór lub wypowiadającego walkę zaczepną.
2135W porozumieniu z kilkunastu szwajcarskimi robotnikami postanowiliśmy odbić Nieczajewa.
2136Robotnicy mówili, że muszą zmyć hańbę ze swojego kraju. Kraj należy do pracujących, nie pozwolimy w nim gospodarować tchórzom.
2137 2138W oznaczony dzień stałem przed gmachem sądu, aby wynajętym fiakrem ruszyć za karetą[387], w której wieziono Nieczajewa. Na rogu jednej z ulic miano ją zatrzymać siłą i wyrwać go z rąk oprawców.
2139Kareta ruszyła, jechałem za nią.
2140Z przerażeniem spostrzegłem, że mija ona umówiony róg.
2141Nie było nikogo z naszych znajomych Szwajcarów, stał tylko Bołchowski z dwoma czy trzema Rosjanami.
2142 2143— Co się dzieje? — krzyknąłem.
2144— Nie przyszli — rzekł Bołchowski.
2145Nieprzytomny z gniewu i bólu, schwyciłem kamień i cisnąłem w okno karety. Kamień wybił je. Jakaś znana mi twarz mignęła za szybą:
2146— Plus vite, plus vite![388] — krzyknął czyjś głos.
2147U wejścia ulicy pojawił się pluton policji.
2148Trzeba było odejść z bolesnym przekonaniem, że spośród nas, z wolnej Europy krwawa zemsta carska zdołała wyrwać człowieka.
2149 2150Na jakimś placu spotkaliśmy naszych robotników, wyczekujących na coś z groźnymi minami.
2151— Co się dzieje? — wołali oni do nas. — Dlaczegóżeście nie przyszli?
2152— Jak to? — zdziwił się Bołchowski.
2153— Ehrlich przecież mówił, że zmieniono marszrutę.
2154Spojrzeliśmy na siebie. Robotnik nie kłamał.
2155 2156Nie chciano nas wpuścić, ale mój towarzysz z szwajcarską pogardą dla dobrego tonu usunął panią domu z drogi jak lalkę i wszedł do gabinetu.
2157— Co to znaczy? — rzekł do Ehrlicha.
2158Ten dobył od razu najbardziej uroczystego tonu:
2159— Oszczędzam drogą krew proletariatu.
2160— Proletariat nie prosił pana, aby pan go cenił miarą własnego tchórzostwa.
2161 2162— Daj pan spokój gestom. Tacy jak pan płakali w Wersalu nad błędami ludu, a Thiers ocierał im oczy z łez fałszywymi biuletynami o przestępstwach Komuny.
2163— Frazesy — wzruszył ramionami Ehrlich.
2164— Ja już wiem, co mam robić — rzekł mój przyjaciel Champion. — Pójdziesz z nami, gagatku.
2165 2166— Na posterunek policyjny, odbijemy więźnia.
2167— Oszaleliście chyba! — oburzył się przywódca ludu. — Taktyka nasza nie znosi takich prowokatorskich sztuczek. Ci panowie z Rosji…
2168— Ci panowie z Rosji będą mieli prawo pluć nam w twarz, jak ja panu pluję, jeżeli my nie zmyjemy tej hańby.
2169— Ja poślę po policję! — krzyczał Ehrlich. — My mamy swobodę. Poszanowanie praw obywatelskich.
2170Tego samego wieczora tłum, z pięćdziesięciu robotników, kilkunastu studentów, Rosjan i Polaków, próbował wedrzeć się do więzienia.
2171Ehrlich telefonował już uprzednio do republikańskiego rządu. Straż była podwojona. Skonsygnowany[389] był oddział saperów. Champion został ciężko ranny, Bołchowskiemu kula przeszyła nogę, mnie oberwała kawałek ucha. Dwie robotnice zostały kontuzjowane szablami. W pięć tygodni potem Champion wypoliczkował Ehrlicha, a w rok potem Ehrlich reprezentował już proletariat w innym kantonie. Mnie z Bołchowskim trzymano miesiąc w areszcie, później odstawiono nas poza granicę kantonu. Wyjechałem do Włoch.
VI. Ulica Świętego Marcina
1
2172Był to chyba najcięższy w moim życiu okres, dzisiaj jeszcze wspominam o nim z odrazą i strachem. Pozostał w mej pamięci jak bolesny, ropiejący wrzód. Przyjechałem do Genui w stanie jakiegoś odrętwienia. Przez głowę przewijały się chorobliwe, cuchnące obrazy. W nocy budziłem się z krzykiem, w głowie huczały strzały. Pod czaszką utkwił obraz palących się domów, ciał ludzkich miażdżonych przez tratujące konie. Zanikło wewnętrzne znaczenie tego wszystkiego: czułem się rozdarty na strzępy i wyrzucony poza nawias życia przez potworne, ociekające krwią tryby maszyny. Tak do cna spopieliły się uniesienia tych miesięcy, wiatr rozwiał popiół i byłem sam z jakimś czadem kłębiącym się w duszy. WspomnieniaW tym czasie nie budziła się nawet tęsknota po Katii. Zaginęła pamięć jej uśmiechów i spojrzeń, jej włosów i jej pocałunków, jej rwącej jak potok młodej myśli. Stała mi przed oczami taka, jakąm[390] ją widział po raz ostatni w tej ulicy: trup z przerażeniem w oczach i rozdartą piersią rzucony pod kopyta końskie. Widziałem krwawe koła tej armaty, słyszałem straszliwy trzask. Czułem ból w ręce, która schwyciła za szprychy.
2173Pieniądze wyczerpały się. Na listy nie nadchodziła odpowiedź. Policja położyła już wtedy swą łapę na mej korespondencji. Z przyzwyczajenia jeszcze chodziłem na pocztę i przyglądałem się nadjeżdżającym furgonom. Podchodziłem do okienka i otrzymywałem zawsze jedną i tą samą odpowiedź.
2174— Niente[391].
2175Z hotelu musiałem się wyprowadzić. Policja zaczęła mi się przypatrywać. Topiły się i nikły w kieszeni ostatnie liry[392]. Zacząłem nocowywać w porcie na kamiennych ławkach jakiegoś placu. Było mi zresztą wszystko jedno. Było lato i w nocy jeszcze dawał się we znaki upał.
2176Nie troszczyłem się zresztą o to. Cała myśl była pochłonięta przez ból mętny i obrzydliwy jak dogasanie smrodliwej głowni. Rozpacz stała się stanem cielesnym. Włóczyłem ją ze sobą po tym przeklętym mieście. Zgrzytałem wewnętrznie, widząc ludzi i zazierając im do głębi dusz.
2177To nie była filozoficzna mizantropia[393], byronowska[394] wzgarda i nienawiść. Raczej pewien rodzaj fizycznego wstrętu. Postrzeganie wewnętrzne wyczuliło się tak, jak wyczula się czasem powonienie. Ziała ku mnie zewsząd ohyda życia, a jednocześnie byłem zrośnięty z nim, z tym obolałym, cierpiącym kawałem mięsa.
2178Nie przychodziła mi do głowy chyba myśl o samobójstwie.
2179Z jakim upragnieniem czekałem teraz nocy i jej ciszy.
2180Złorzeczyłem wieczorem każdemu dźwiękowi, każdemu hałasowi miejskiemu, który świadczył o trwaniu życia. Przechodzień, który mijał mnie, był moim wrogiem.
2181Przechodziły koło mnie wrzaskliwe, pijane bandy majtków, ocierały się postacie tułaczów portowych. Tych towarzystwo było mi najlżejsze do zniesienia. Kryli się w cieniu tak jak ja.
2182Miałem w tym świecie pewne znajomości.
2183 2184Wkrótce jednak przekonano się, że to niemożliwe. Podzieliłem się nawet resztkami miedzi[395] z którymś z obdartusów. Po paru dniach przestano na mnie zwracać uwagę. Przekonano się, że nie występuję w roli współzawodnika na żadnym żerowisku.
2185W tym świecie nie żądano nic od człowieka.
2186Nie wymagano od niego żadnych cnót.
2187Wyrzucone na śmietnik łachmany nie kłócą się o swoje barwy.
2188Naokoło mnie żył ten świat odpadków ludzkich, widziałem, jak narasta on i powstaje całkiem automatycznie.
2189Widziałem ludzi, którym życie upłynęło na wyładowywaniu towarów. Przenosili oni na swoich barkach produkty wszystkich stref, ale myśl ich znała tylko ten zakątek miasta, w którym żyli, kąt jakiejś izby do spania, szynkownię[396], do której chodzili co dzień, i niejasne wspomnienia może wsi, z której wyszli. Człowiek myśli nie tylko głową, ale i całym ciałem. Plecy chore, nie wyprostowujące się przez całe życie, nogi, które powykrzywiały się pod brzemieniem ciężarów, ręce pełne odcisków stwarzają także własny światopogląd.
2190W dniu, w którym jakaś paka miażdży jedną ze stóp tragarzowi lub gdy barki zgarbią się i staną się bezsilne — cóż zostanie mu prócz wielkiego zmęczenia i olbrzymiej monotonnej próżni, która była jego życiem?
2191Otaczali mnie przecież ludzie tak całkowicie zjedzeni, starci przez życie. Tu, na bruku miasta o wielowiekowej przeszłości, mieli naiwność nomadów[397], niezdolnych pojąć tego świata, który ich dusił, przytłaczał, dławił swoim życiem.
2192Czułem się tak samo zniszczony, jak oni.
2193To, czym żyła kiedyś moja myśl, wydawało mi się obce, niepotrzebne. Nie wydawało mi się nawet. Byłem istotnie obcy i sam. Sam, ze swoim niepotrzebnym życiem wobec olbrzymiej, zastygłej bryły.
2194W nocy patrzyłem w niebo i myślałem, myślałem z jakąś cielesną wściekłością, że tak zejdę ze świata, nic nie wiedząc.
2195Wszystko się przetrawi, przepali, pozostanie fermentująca masa, która była moją duszą, myślą.
2196 2197Nadejdzie przecież dzień, w którym rozwali się, zastygnie ta ziemia.
2198To znowu przychodziły inne chwile.
2199Było to najczęściej w noce, kiedy szumiało morze.
2200Wtedy otulało mnie tchnienie wiatru w miękkie skrzydła. Zapominałem.
2201Zapominałem, kim byłem i czym byłem. Myśl wysnuwała dziwnie szybkie wnioski.
2202W tobie tylko jest ten cały martwy świat, patrz i słuchaj: nie wyjdziesz poza granice twego zmęczonego mózgu.
2203A naokoło niego jest to, co jest, i uderza weń tysiącami fal i drżeń.
2204I wtedy współczułem tej wielkiej, potężnej istocie
2205W takiej chwili i rodził się we mnie żal po Katii.
2206Zrozumiałem, że tam zginęła na bruku nie tylko szlachetna, mężna, śmiała dusza, lecz i ta rzecz cudowna, niepojęta — szczęście moje.
2207O jakże pragnąłem teraz szczęścia! Jakże pragnąłem życia bez rwania się poza chwilę obecną, bez żalu i rozdarcia wewnętrznego!
2208Przypomniałem sobie wszystko, o czym nie myślałem nigdy.
2209Przysięga, Miłość, Szczęście, TęsknotaŚwiat wesołości, świat kwiatów i śpiewu śnił mi się w krótkich, rozpaczliwych błyskawicach gryzącego żalu.
2210Wtedy podnosiłem się i przysięgałem.
2211Przysięgałem swemu jedynemu życiu, które zginie, że nie będę myśleć o niczym prócz szczęścia.
2212Przysięgałem sercu spragnionemu kobiecej łagodności, że zabiję pamięć i dam mu wesele.
2213Przysięgałem ustom, że będą całowały, że będą piły życie z ust nietkniętych.
2214Przysięgałem im, że błądzić będą wśród pachnących włosów.
2215Marzyłem, że odejdę stąd precz i pójdę w jakikolwiek nieznany kraj.
2216Tam będę wszystkiemu obcy, nie będę o niczym myślał prócz o tym jednym: być szczęśliwym.
2217Miałem przecież w sobie beztroskliwość niemającego nic do stracenia nędzarza.
2218Niechaj przyjdzie śmierć, ale w miękkich kobiecych ramionach.
2219Niechaj zagasną oczy, ale upiwszy się pięknem.
2220Cała istota moja wołała o miłość.
2221Skarżyłem się szumiącemu morzu, skarżyłem się milczącemu niebu — im wiecznym, ja — przemijający.
2222I sam nad sobą płakałem w głuchą noc, leżąc na zimnym marmurze.
2223Dobiegał mnie gardłowy, ochrypły śmiech, to gromadka włóczęgów szukała szczęścia z dwiema ulicznymi harfiarkami.
2224Ale w tej chwili nie drażniło mnie to.
2225Nie obchodziło mnie nic, nie czułem nic prócz wielkiego żalu nad sobą.
2226Myślałem, że mogłem ożenić się z jakąś piękną, młodą, czystą jak kwiat panną.
2227Byłem bogaty i nazwisko moje było znane w kraju.
2228Opowiadałem to sam sobie, jak się opowiada dziecku bajki.
2229A wewnętrznie skowyczało coś we mnie i wiło się.
2230Cały następny dzień błąkałem się bez przytomności po mieście.
2231Wydałem ostatni grosz i nie mogłem żadną miarą skupić myśli na tej sprawie.
2232Zmrok zapadał, kiedy zstępowałem ku portowi przez jedną z wąskich genueńskich ulic…
2233Kobieta "upadła"Otarłem się o jakąś postać i stanąłem: prosto w oczy patrzyła mi się parą czarnych oczu młoda kobieta. Czarne włosy wybiegały jej spod kapelusza bezładnym splotem, na plecy miała zarzucony jasny szal. Oczy patrzyły się z bezczelną, palącą śmiałością. Objęła spojrzeniem mą postać, pogardliwie wydęła wargi, spostrzegłszy mój kostium. Było coś wyzywającego w jej spojrzeniu.
2234Nie pamiętam, o com ją zapytał, zdaje się, że o drogę do portu.
2235Parsknęła śmiechem i zaczęła mówić, mówić z niesłychaną werwą, bez końca. Nozdrza jej rozdymały się, gdy mówiła.
2236Po krótkiej chwili pytała mnie:
2237 2238 2239 2240Wtedy sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła trochę drobnych monet:
2241 2242I chwyciwszy się mego ramienia, powiedziała jakby coś zrozumiałego samo przez się:
2243 2244Wyróżniało ją coś nieuchwytnego spośród dziewcząt z ulicy.
2245Zresztą natychmiast prawie zaczęła opowiadać. Była neapolitanką. Gdy miała 17 lat, matka ją sprzedała staremu niemieckiemu panu. Stary był bardzo bogaty i bardzo brzydki.
2246— Po dwóch tygodniach uciekłam od niego. Nazywam się Lia — wtrąciła.
2247Potem wstąpiła na scenę, ale nie miała talentu. Przy tym dyrektor uważał trupę[398] swą za harem. A był łysy i cuchnęło mu z ust. Uciekła znowu. Potem jeździła z jednym Anglikiem na Sycylię. Ale Anglik umarł. Teraz jest tu. Gdy nie ma z czego żyć, wybiera sobie mężczyznę. Czasem wybiera sobie kogoś po prostu dlatego, że się jej podoba.
2248 2249 2250— Ale to nie zobowiązuje. Jesteś wolny ty i jestem wolna ja.
2251Zapytałem ją, dokąd mnie prowadzi.
2252— Na ulicę Świętego Marcina — odparła. — Tam jest zawsze miejsce, stary wariat ma dosyć pokojów.
2253W ten sposób dostałem się do schroniska Asta.
2254Ast był przedmiotem nienawiści całego miasta. Oczywiście jego majętnej, uprzywilejowanej, cnotliwej części. Nędzarze bowiem i pariasi[399] czcili go.
2255Skazywani na śmierć mordercy jego opiece powierzali swoje dzieci i matki.
2256Był czas, kiedy Ast był sławny.
2257Był znakomitym i cenionym zoologiem. Gdy mu wytoczono proces, który mógł się źle skończyć, w pismach pojawił się protest, pod którym znajdowały się podpisy Darwina, Huxleya[400], Milne-Edwardsa[401] itp.
2258Naukowe prace Asta miały charakter ściśle fachowy.
2259Rozgłos pozyskał on w świecie niefachowej publiczności po raz pierwszy, gdy będąc jeszcze wtedy profesorem jakiegoś niemieckiego uniwersytetu, na jakimś uroczystym akcie, gdzie prócz luminarzów[402] nauki, literatury, świata obecni byli dygnitarze kościoła i trzy czy cztery ukoronowane głowy, wygłosił referat o antropofagii[403]. Chciano popisać się Astem i proszono, aby wybrał coś popularnego. Trudno opisać jednak wrażenie, jakie powstało, gdy wygłosił on odczyt, którego myśl przewodnia polegała na tym, że ludożerstwo nie zanikło dotąd i nie zanikało ani na chwilę w życiu ludzkości, zmieniało tylko formy.
2260— Najłagodniejszą i najoszczędniejszą — mówił Ast — była może forma pośrednia. Myślę, że każdy z nas tu obecnych w ten lub inny sposób zniszczył naokoło siebie więcej życia ludzkiego niż najżarłoczniejszy z kanibalów.
2261I spokojnym głosem zaczął wyliczać fakty. Mówił o przemyśle, o wojnie, o prawie, o Kościele. Powstała burza. Astowi nie pozwolono mówić.
2262Ofiarowano mu pensję dożywotnią i obiecywano protekcję, byle zechciał udać się do szpitala obłąkanych i wyzdrowieć po jakimś czasie. Ast podziękował publicznie za rangę honorowego wariata jego królewskiej mości i prosił, aby przyznano niemieckim filozofom tę swobodę, jaką mieli w wiekach średnich błaźni nadworni. Koledzy jego odsunęli się od niego. Słuchacze wybili mu okna. Ogłoszono go za francuskiego szpiega[404]. Ast z całym spokojem dolewał oliwy do ognia. Każdy numer dziennika przynosił wiadomości o jakiejś nowej potworności przez niego wygłoszonej.
2263Raz mówił, że tylko dzięki wiarołomstwu istniejąca forma małżeństwa, takiego, jakim jest ten instytut[405] w klasach posiadających, nie doprowadziła ludzkości do zwyrodnienia. Innym razem twierdził, że nikt z ludzi niepracujących fizycznie nie wie, czy nie kradnie. To znowu, że najmniej potępienia godna jest kradzież karana przez prawo. Wyroki wydawane przez sąd nazywał morderstwem, gdyż społeczeństwo hoduje to, co nazywa zbrodnią, i wielkiej uczciwości biedaków przypisać potrzeba to, że przestępstw jest tak mało. Słowem, Ast mówił same banalne rzeczy i sam zresztą to stwierdzał. Tym właśnie doprowadzał tak zwaną opinię do ostatecznego szału. Wreszcie oświadczył, że człowiek nie jest właściwym przedmiotem jego studiów zoologicznych, i wyjechał.
2264W przeciągu trzech czy czterech lat wytoczono mu kilka procesów o podburzanie do królobójstwa, podkopywanie religii i temu podobne. Usiłowano ogłosić go za niepoczytalnego, ale spotkano się z oświadczeniem tak groźnym i stanowczym kilku wybitnych psychiatrów, że trzeba było się zrzec tego zamiaru.
2265Ast ogłosił list otwarty do uczonych, którzy wystąpili w jego obronie. Protest ich nazywał ryzykownym, gdyż nie umiał — jak pisał — wytłumaczyć sobie istnienia i utrzymywania się obecnego ustroju inaczej, jak przez zbiorowy obłęd ludzkości.
2266„Byłoby rzeczą nienormalną, gdyby mógł istnieć przy dzisiejszym stanie rzeczy człowiek psychicznie zdrowy, gdyż już i fizyczne zdrowie jest nieprawdopodobieństwem i istnieje jako abstrakcja. Co najwyżej trzeba przyznać, że różne zawody i formy obecnego życia wymagają dla wytrwania w nich różnego stopnia rozstroju władz umysłowych. Przypuszczam na przykład, że stanowisko monarchy, księcia Kościoła lub papieża może być zajmowane jedynie przez jednostkę o wysoko rozwiniętym rozkładzie wszelkich wyższych koordynacji psychicznych, wyrobionych przez ludzkość w ostatnim okresie jej życia”.
Każdą sposobność, jaką nastręczały mu władze reprezentujące istniejący porządek rzeczy, wyzyskiwał Ast natychmiast; i najbezpieczniejszą rzeczą było zostawić go w spokoju i pozwolić, aby o nim zapomniano. Osiadł on wreszcie w Genui, gdzie osłaniała go podobno protekcja Garibaldiego i jak on twierdził, szczęśliwa kuracja przeprowadzona przez niego na ulubionym wierzchowcu króla Wiktora Emanuela[406]. Koniowi temu, jako protektorowi i obrońcy swobody myśli ludzkiej w Europie, zadedykował Ast jeden ze swych utworów. Zresztą czasy ostatnie przeszły dość spokojnie dla Asta. Opracowywał on swe duże dzieło o morfologii[407] mięczaków i od czasu do czasu tylko odrywał się od badań tych dla jakiegoś publicystycznego występu.
2267Bezpośrednio jednak po ukazaniu się dzieła o mięczakach, zaledwie pisma zdołały roznieść pocieszającą wiadomość, że Samuel Ast powrócił na drogę naukowych i sumiennych badań, przy czym podnoszona była okoliczność, że dzieło jego ma cztery tomy in quarto[408], Prawo, Religiaukazała się mała książeczka in octavo[409] — nosząca tytuł: S. Ast, Religia i prawo z punktu widzenia zoologii. Myśli książeczki nie można było nazwać nowymi. Ast wypowiadał na swój sposób prawdy ustalone i znane wszystkim, co nie wyrzekli się uczciwości w myśleniu. Prawo określał on jako narzucenie przez pasożyta takich norm i warunków życia istocie, na której pędzi on swój parazytyczny[410] żywot, aby jej własne funkcje życiowe szkodziły jak najmniej samemu pasożytowi i koniecznościom jego rozwoju. Religia była — zdaniem Asta — rezultatem zwyrodnienia instynktu. Ofiara parazytyzmu w religii przetwarzała własne swoje życie w ten sposób, aby iść na strawę pasożyta, żywić go sobą wydawało się jej największą rozkoszą.
2268„Wątpię, czy gdziekolwiek bądź w królestwie zwierzęcym — mówił Ast — możemy napotkać zjawisko stanowiące istotę kulturalnego życia ludzkości, a polegające na tym, że pasożytnicze formy zdołały wychować w swoich ofiarach wszystkie niezbędne dla rozwoju i powodzenia ich parazytyzmu instynkty”.
Książeczka obfitowała w mniej lub więcej dowcipne zestawienia i aforyzmy.
2269Niedługo później Ast wydał jednocześnie duże dzieło: O instynkcie wędrowniczym u ptaków oraz broszurkę: Pchły i katolicyzm. Mówił w niej o wpływie brudu na rozwój uczuć religijnych.
2270„Nie wątpię — pisał — że kilka pokoleń ludzkich wychowywanych w czystości i higienie doprowadziłoby do całkowitej zmiany w myśli i nałogach moralnych ludzkości. Higiena mieszkań i kąpiele są bezwzględnie szkodliwe z punktu widzenia życia religijnego. Pchła, wesz i inne robactwo są opatrznościowymi owadami i niewątpliwie żaden misjonarz ani żaden zakon nie przyczyniły się w takim stopniu do utrzymania religii chrześcijańskiej, jak te pożyteczne owady — religions-befördernde Insekte[411]”.
Samuel Ast był synem bogatego bankiera i rozpoczynając życie, miał znaczny majątek. Podróże naukowe, narzędzia, urządzenia laboratoriów, książki i cały szereg dziwactw nadszarpnęły znacznie tej fortuny.
2271Nie był jednak i w tym czasie, kiedy go poznałem, pozbawiony środków. Przede wszystkim zaś posiadał na przedmieściu genueńskim, w małej i wijącej się na szczyt wysokiego dość wzgórza uliczce, ogromny, zrujnowany pałac z ogrodem. Ogród i pierwsze piętro zajmował sam Ast wraz ze swoimi książkami i zwierzętami, pozostałe piętra zajmowane były przez lokatorów.
2272Lokatorem Asta zostawał każdy, kto chciał. Dość było wprowadzić się i zamieszkać. Mieszkała tu jednak taka nędza, że żaden człowiek o mieszczańskich zasadach nie decydował się nawet w ostateczności korzystać z tego przytułku. Księża opowiadali straszliwe rzeczy o tym, co dzieje się w tym piekielnym schronisku starego złoczyńcy. Szczególniej powstawali przeciw Astowi, gdy schronił się tu i znalazł w nim przyjaciela młody Guido Rienzi, eksksiądz, który tu zamieszkał z „cyrkówką” — jak pisały klerykalne dzienniki — a właściwie z młodą i utalentowaną artystką neapolitańskiej sceny. Żaden teatr nie ośmielił się jej zaangażować i młoda para umarłaby z głodu, gdyby nie opieka i przyjaźń starego zoologa.
2273Do tej „piekielnej jaskini” zaprowadziła mnie Lia.
2274Było już całkiem ciemno, gdyśmy tu zaszli.
2275W obszernej sieni minęliśmy starego człowieka o wielkiej, siwej brodzie. Przeszliśmy obok niego, nie zatrzymując się. Weszliśmy po pięknych marmurowych schodach. Z nisz wyzierały poobtłukiwane kolumny. Przeszliśmy cały szereg pokojów i sal. Koczowali tu na posadzce i na różnych fantastycznych sprzętach rozmaitego stylu i pochodzenia różni ludzie, dzieci kręciły się po wielkich pokojach. Gdzieniegdzie paliło się światło, koło niego kobieta jakaś naprawiała odzież.
2276— Na drugim piętrze jest swobodniej — powiedział ktoś.
2277— Bezrobotnych jest dużo — rzekła Lia. — Oni zajmują tę część domu. Teraz są same kobiety tylko i dzieci, ale na noc zapełni się to wszystko.
2278 2279Tu mieszkali bardziej stali lokatorzy Asta.
2280Jakaś młoda kobieta o wylęknionym spojrzeniu przywitała Lię.
2281— Znowu tu? — powiedziała. — Czerwony pokój jest wolny, tam nawet jest łóżko.
2282Minęliśmy cztery czy pięć pokojów. W jednym z nich leżał na tapczanie mężczyzna o czarnej brodzie i prześlicznych, smutnych oczach.
2283— Znowu tu signorina[412] — odezwał się. — I znowu la donna e mobile[413] — uśmiechnął się.
2284— On bił się za Komunę — powiedziała Lia, pokazując mnie, jak gdyby była w tym jakaś racja.
2285— Francuz? — zapytał mężczyzna.
2286 2287— Gdzieście się bili? — pytał jeszcze, wymieniając kilka ulic.
2288 2289— Nie byłem tam — rzekł. — Byłem przy ulicy Walentyna, barykada tam była: biliśmy się trzy dni. Dowodził nami jakiś młody Rosjanin, parę słów tylko umiał po francusku.
2290— Le prince Calmuc — powiedziałem.
2291— C'est ca! Le prince Calmuc!.…[414] Potem mnie ranili. Opatrzyła mnie także rosyjska dama. Ona chodziła po wszystkich barykadach. Byli ranni — opatrzyła; nie było — brała karabin. Piękna była.
2292 2293— Tak, tak — rzekł mężczyzna. — Tak właśnie. Znaliście ją, towarzyszu, co z nią?
2294— Zginęła — powiedziałem — w przedostatni dzień.
2295— Nasza Katia nie żyje… — rzekł mężczyzna do kobiety, która krzątała się przy kominku.
2296 2297Wreszcie znaleźliśmy czerwony pokój. Czerwony był on kiedyś. Teraz z tapet zostały ślady. Szyby w oknach były powybijane. Przez okno zaglądały gałęzie jakiegoś drzewa, z którego sypały się kwiaty. Rozlokowaliśmy się tu.
2298— Jestem zaczarowana królewna — powiedziała Lia — a to jest mój zamek.
2
2299Teraz zaczęły się dla mnie dnie i noce, o których dziś myślę jak o jakimś potwornym śnie. RobotnikRano budził mnie odgłos ciężkich stąpań: to wychodzili na codzienne poszukiwanie pracy bezrobotni. Szli ciężko z pochylonymi karkami, wiedząc z góry już, że idą na próżno, że znów przepędzą dzień na bezużytecznym tułaniu się po mieście, wylegiwaniu się po kamiennych ławkach pod palącym słońcem. Wiedzieli to, nie mogli zostać, żony i dzieci patrzyły na nich i czekały. Ich nieobecność to była nadzieja. W tym czasie kasa Asta była całkiem próżna. Z wielkim trudem zbierał on, żebrząc prawie, drobne kwoty, zaledwie wystarczające na chleb dla najgłodniejszych, na trochę mleka dla dzieci. Nadchodził wieczór i znów słyszałem te same kroki. Wracali z próżnymi rękami. Kobiety nie pytały już, znajdowały słowo „nie” w pochylonej szyi, w ciężkim zwisaniu rąk. I to był dzień i noc: rytm tutejszego życia, tutejszych moich myśli — te stąpania ludzi niemogących znaleźć pracy. Wydawało się to fantastycznym, potwornym zmyśleniem, gdy się widziało z bliska ten beznadziejny deptak, w którym kręcili się ci ludzie o silnych ramionach. Było to jednak dopiero tło, na tym tle występowała treść właściwa. Zguba, zatracenie, tortura codziennego wyczekiwania w setkach serc.
2300W naszej części domu mieszkali ludzie uprzywilejowani. W ten lub inny sposób mieli z czego żyć.
2301Żona Piotra Sabatier — tak nazywał się robotnik o kruczej brodzie — brała bieliznę do prania. Z tego utrzymywała siebie, męża i dwoje dzieci: dziewczynkę dwunastoletnią i ośmioletniego chłopca. Mąż jej został raniony w rękę i w plecy. Ta ostatnia rana zrazu wydawała się tylko draśnięciem. Po paru miesiącach okazało się jednak, że kula musiała uszkodzić mlecz pacierzowy[415]. Sabatier stracił władzę w nogach. Teraz oczekiwał on śmierci, gdyż rozwijała się w nim i inna jeszcze choroba: przestarzałe, nieuleczalne zapalenie nerek. Czasami zarabiał on kilka franków, malując wachlarze. Gdy nie miał roboty, wydobywał stary, zniszczony egzemplarz dzieła Proudhona[416] O sprawiedliwości w Rewolucji i w Kościele i czytał je, co chwila odkładając książkę. Czytał on tę książkę po raz kilkunasty i uważał ją za księgę świętą nowoczesnej ludzkości. Wieczorami słyszałem, jak rozmawiał z dziećmi. Dzieci były jego straszliwą troską. Co stanie się z nimi? Czy zdołają się uchować przed demoralizującym wpływem życia? Praca, Bóg, Śmierć, KrzywdaWidziałem z najwyższym podziwem i czcią, że Sabatierowi nie tyle szło o to, aby dzieci były zdrowe i szczęśliwe, ile raczej, aby nie sprzeniewierzyły się świętej sprawie pracy. Każdy człowiek żyje tylko raz i gdy swojego życia nie uchroni, gdy pozwoli, aby ono było grzybem szkodliwym na ciele ludzkości — takie zostanie już na wieki. Słyszałem, jak tłumaczył on im to nieustannie.
2302— Nic nie znaczy umrzeć — mówił. — Umiera się ciągle, nie dostrzegając tego. Idzie o to, czym się jest.
2303 2304— Żyć zawsze z pracy, brać tylko pracę za pracę, ale tych swoich praw bronić. Pamiętajcie, że wszystko zawdzięczacie ludziom takim samym jak wy, pracującym. Nie wierzcie nigdy w żadnego Boga. Człowiek, który mówi o Bogu, zapomina o człowieku, krzywdzi nieustannie kogoś. Jedyny Bóg to jest ludzka praca, ona jedna chroni człowieka w świecie.
2305Dzieciom tłumaczył on wszystko. Nie miał przed nimi żadnych tajnych myśli. Nie ukrywał i przed nimi historii życia Amelii.
2306Kobieta "upadła"Amelia była to ta młoda kobieta, która spotkała nas u wejścia. Gdy się patrzyło na nią, spuszczała ona oczy, które były najczęściej zapłakane. Historia jej była więcej niż prosta. Była nauczycielką, dawała lekcje — wszystkiego po trochu: muzyki, śpiewu, arytmetyki, rysunków. Biegała z ulicy na ulicę. Utrzymywała z lekcji chorą matkę. Miała dwadzieścia sześć lat, nie była ładna, miała tylko pewną słodycz w twarzy i wdzięk wielkiej dobroci w oczach. Przed rokiem zaczęło jej brakować lekcji. W tym czasie spotkał ją ktoś, kto ją zapewnił, że mogłaby zarabiać paręset franków jako śpiewaczka w jakimś mieście prowincjonalnym. Bieda była coraz dokuczliwsza. Powiedziawszy matce, że wyjeżdża na posadę nauczycielki, zostawiła ją na opiece krewnej, podpisała jakiś kontrakt i wyjechała. Gdy przybyła, od pierwszej chwili zrozumiała, że czeka ją coś złego. Dyrektor chóru czy też filharmonii, jak to się nazywało, był właścicielem restauracji. Wieczorem przyniesiono jej jakiś kostium i kazano jej iść na estradę. Śpiewała, nie wiedząc sama co. Po koncercie towarzyszki jej zbiegły na salę i rozeszły się między gości. Ona stała bezradna — wreszcie cofnęła się do garderoby. Po chwili wpadł za nią dyrektor.
2307 2308Nie chciała iść. Całowała go po rękach…
2309Dyrektor wreszcie zrozumiał, jaka gratka wpadła mu w ręce. Niewinna, nieświadoma nauczycielka.
2310Na jedną chwilę przestał nalegać i gdzieś znikł zaaferowany.
2311Po jakiejś półgodzinie wrócił.
2312— Tu nie ma żartów — powiedział. — Na salę!…
2313Gdy zaczął się szamotać z Amelią, otworzyły się drzwi, jakiś młody pan krzyknął ostro na brutala.
2314Dziewczyna nabrała otuchy. Młody pan był niezmiernie grzeczny, mówił o podejściu, co chwila deklamował: Mademoiselle[417]. Mówił, że jest adwokatem, że napisze skargę. Weszli do jakiegoś pokoju. I tu Amelia poznała po raz pierwszy „miłość” mężczyzny. Tego samego wieczora mieli ją jeszcze w swych objęciach młody porucznik i opasły mer[418]. Odtąd stało się w świecie męskim miasteczka sportem ulubionym „zadziwić” nauczycielkę. Obmyślano całe kombinacje podłości i brudu… Tak przeszły długie miesiące, aż znalazła się Amelka w lazarecie.
2315Tu dowiedziała się o śmierci matki.
2316Kobieta "upadła"Po wyjściu ze szpitala została sama, zalękniona, znękana. Zachowała w twarzy wyraz dawnej dziecinnej dobroci. Gdy nie miała z czego żyć i szła „zarabiać”, myślała tylko o jednym, by nie znęcano się nad nią i nie bito jej. Ale właśnie ta jej dziwna prostota, dobroć i trwożliwość podniecały do bestialstw i ciało Amelki zawsze prawie było w sińcach, oczy zawsze zapłakane.
2317Włóczył się teraz za nią jakiś mieszkający z nami Ormianin czy Gruzin, człowiek, który wszędzie był, o wszystko się obtarł i czynił teraz wrażenie zatłuszczonego, zużytego banknotu.
2318— Ona nie wie — mówił, patrząc na Amelię i cmokając — ona nie wie, co w niej jest. Ona już prostytutka cały rok, a zawsze jeszcze jak panienka. Maniery i tak wszystko aller causer[419]. Ona mogłaby majątek mieć.
2319Wschodni człowiek, dowiedziawszy się, że jestem z Rosji, nabrał do mnie zaufania. Widząc mój stosunek z Lią, miał mnie za sutenera.
2320Wywnętrzał się więc przede mną dotąd, dopókim go za projekt o utworzeniu spółki z Lią i Amelią jako kapitałem zakładowym mocno nie poturbował.
2321Ormianin nie bronił się wcale, gdym skończył, rzekł:
2322— Nie, to nie, a dlaczego bić? A to taki kontrast, taki kontrast. Każdy poczuje.
2323Opowiedziałem całą historię Sabatierowi i młodemu robotnikowi bez zajęcia, Paolowi. Ormianin znikł z naszej części mieszkania.
2324W jednym nie pomylił się on jednak.
2325Stosunek mój do Lii mógł być nazwany tak, jak on go określał.
2326Wiedziałem, że znika ona gdzieś i że ma pieniądze, jednak nie rozstawałem się z nią, nie pytałem o nic.
2327Erotyzm, RozkoszPrzychodziła wieczorem, kładła się koło mnie, oplatała mnie swoimi ramionami, całym gibkim ciałem.
2328Była jak letnia noc pełna zapachów i pieszczot, zawsze nieprzewidziana i zmienna.
2329Byłem jakby w gorączce, oczekując, aż nawiedzi mnie upragniony, dławiący rozkoszą koszmar.
2330 2331Czasami w noc ona zaczynała fantazjować.
2332Mówiła, że chciałaby być panią, wiecznie młodą i mieć obok siebie wszystkich, których kocha.
2333Którejś nocy była czulsza, namiętniejsza niż zawsze. Rano zaś powiedziała:
2334 2335 2336 2337 2338 2339 2340Tegoż dnia przyszedł do mnie Paolo.
2341Siadł i chwilę milczał. Później rzekł:
2342— Przychodzę ci powiedzieć: ja i Lia kochamy się.
2343 2344Gorzej niż sam, bo powietrze pełne było Lii, bo słyszałem za ścianą jej śmiech i pocałunki.
2345Były noce, kiedy myślałem, że wstanę, wbiję w piersi Paola sztylet i wezmę, wezmę za włosy tę piękną, śmiejącą się żmiję.
2346Nigdy, nigdy nie nienawidziłem tak gorąco siebie.
2347 2348Leżałem w gorączce. Leczył mnie i odwiedzał stary Ast.
2349Zaprzyjaźnił się on ze mną i ja go pokochałem.
2350Jemu można było powiedzieć wszystko. Opowiadałem mu o Lii, o zazdrości. On się niczemu nie dziwił. Nie potępiał nigdy nikogo i niczego. Nie widziałem człowieka, który byłby tak jak on mądrze dobry.
2351Którejś nocy wpadła do mnie Lia.
2352 2353 2354 2355Widziałem, jak jego pięść spadła na piękne ramiona, biła po twarzy.
2356Zerwałem się, rzuciłem się na niego, ale jednym ciosem powalił on mnie. Rozciąłem sobie głowę o jakiś kant, straciłem przytomność.
2357Ocknąłem się w ramionach Paola.
2358— Fratello[420] — mówił — przebacz. Uniosłem się przez tę żmiję. Lia uciekła. Wschodni człowiek przehandlował ją jakiemuś rosyjskiemu księciu.
2359W parę dni potem dowiedziałem się, że Paolo został zamknięty na dwa tygodnie w areszcie policyjnym za srogie poturbowanie kuplera[421].
2360 2361Czasami, budząc się, widziałem nad sobą twarz Amelki, czasami znajdowałem koło łóżka kwiaty.
2362Pytałem o nie Asta, lecz on wzruszał ramionami.
2363Wrócił Paolo. Z rozczuleniem mówił, że nosiła mu do aresztu Amelka czystą bieliznę, którą sama prała, wino, owoce, chleb, wędliny i kwiaty.
2364Amelka znikała, gdy mówił o tym, i słyszeliśmy tylko spoza ściany jej szalony, dziecinny płacz, bolesne, nieutulone łkanie.
2365Paolo tłukł pięścią o stół i szukał noża.
2366— Powiedz ty mi — pytał — gdzie ona ma serce.
2367 2368— Questa infame vita[422]. Aby w samo serce ugodzić bestię. Ja muszę zobaczyć sprawiedliwość.
2369— Krew jest bezpłodna. Krew jest zawsze bezpłodna — rzekł Sabatier.
2370 2371Krzywda, Wina, Kara— Ja nie chcę nic wiedzieć, wy mi znowu będziecie mówić o tym, jak będzie kiedyś. Będziecie mi mówić, co jest rozumnie. Co Amelce z tego, co będzie? Kto wróci jej życie? Dlaczego ją wdeptano w błoto? Nawet nie była ładna. Podobała im się, bo jest jak dziecko. Ktoś musi być winien.
2372— Nikt nie winien. Każdy jest tym, czym musi być. Niewinni gubią się wzajemnie. I na to nie ma rady.
2373— Ty jesteś filozof — rzekł Paolo. — Tak czy owak mnie musi ktoś odpowiedzieć. Wszyscy niewinni. Nieprawda. Tyś winien, ja winien, on. Każdy z nas winien, że znosi. Za każdą krzywdę — śmierć. Za każdą zgubioną dziewczynę, za każde cierpienie — śmierć.
2374 2375— Ktoś przecież musi odpowiadać. Nie może być tak. Ksiądz deklamuje o sprawiedliwości. Winien mi jest sprawiedliwość zatem. Rząd karze i sądzi. Kto ma władzę, kto śmie mieć władzę i znosi to życie, ten winien.
2376Zaczęła się teoretyczna dysputa.
2377Ale Paolo nie argumentował, tylko groźnie potrząsał głową.
2378— Śmierć, śmierć za to, że to wszystko trwa.
3
2379Stary Ast chodził rozpromieniony. Od trzech dni miał pieniądze. Sfery rządzące trzęsły się z gniewu. Stary wariat, demagog i księżniczka krwi, księżniczka Jolanta. To było wprost potworne, jak mogli oni się spotkać. Ochmistrzyni[423] otrzymała dymisję. Usiłowano przekonać księżniczkę. Tu jednak sprawa okazała się niełatwa.
2380Tak ma być. Księżniczka była gościem — miała dwadzieścia lat, silną wolę i cudne oczy. Gdy szambelan[424], sędziwy staruszek, liczący na powagę wieku, zrobił jej ojcowską uwagę, księżniczka zażądała listy osób, których nie chciała widzieć, i wpisała na nią jako numer pierwszy nazwisko szambelana. Spowiednika zapytała się, odkąd jest grzechem karmić głodnych, i radziła mu, aby się ćwiczył w pokorze chrześcijańskiej. Sterroryzowała całe otoczenie i widywała co dzień Asta.
2381Ast porobił też pewne ustępstwa: przywdział czarny tużurek[425], nosił w butonierce gwoździk i rozczesywał swą wspaniałą brodę. Przy tym stał się dziwnie rozmowny i miał zawsze ochotę do pogawędki. W tym czasie dzięki niemu poznałem po raz pierwszy wielką pracę Marksa[426]. Ast czytał ją już i na jego egzemplarzu widziałem mnóstwo notat, wykrzykników i całe polemiczne rapsodie[427], pospisywane na marginesie. Na mnie książka zrobiła oszałamiające wrażenie. Nie umiałem zapanować nad jej treścią i czułem zupełnie wyraźnie, że mam do czynienia z całością myślową przerastającą mój świat myślowy. Widziałem znikające mi w oczach rozczłonkowania myśli. Ast był dla Marksa pełen szacunku.
2382— Nadzwyczajnie zorganizowana głowa: jest wprost niepodobieństwem[428], aby to było rozumiane, ostatecznie granice naszego rozumienia są zakreślone przez strukturę i funkcjonowanie naszego mózgu. Kto może koordynować co najwyżej dwa, trzy szeregi pojęciowe — nie będzie w stanie zrozumieć myśli tego, kto koordynuje ich sześć lub siedem. Będzie miał zawsze tylko do wyboru pomiędzy różnymi jednostronnościami.
2383Po paru dniach jakoś przyniósł mi artykuł francuski o Marksie:
2384— Oni z niego już religię robią. Nowy rodzaj opatrzności. Maszyny się rozwijają, doskonalą, w końcu cały świat jest doskonale działającym za pociśnięciem guzika mechanizmem, cała praca jest zredukowana do pociśnięcia owego guziczka, a ludzkość zamienia się w lazaronów[429], przychodzących codziennie po swoją pensję, produkowaną i płaconą mechanicznie i od razu w naturze. Oni z niego zrobią nową teologię, zobaczysz!
2385 2386— W ogóle nie należy mieć wygórowanych wymagań — trzeba pamiętać, że człowiek nie ma żadnych, ale to żadnych gwarancji, że do czegoś dojdzie — ot, gra on sobie w orła i reszkę o samego siebie z czymś, co się wcale ani o niego, ani o wygraną lub przegraną nie troszczy.
2387Pisał on w tym czasie zoologiczną, jak się wyrażał, krytykę Hegla.
2388— Hegel — mówił on — powiada: „Wszystko jest rozumne”. To mogło było być bardzo głębokie i daleko prowadzić, gdyby Hegel nie zamykał oczu, myśląc. Wszystko jest rozumne. Mój rozum powstał z wszystkiego. Teraz przyjrzyj się pająkowi albo głowonogowi, przyjrzyj się dokładnie całej ich budowie i wszystkim obyczajom i zrozum: ot, właśnie z takiej oślizgłej galarety, z takiego drapieżnego włochatego cielska, jakim jest na przykład pająk, wydobył się i wyrósł ten osławiony rozum, którym się szczycę. Myśl powstawała z wszystkiego. Wszystko drapieżne i obmierzłe, kłębiące się w nawozie i ulatające pod niebiosa, wszystko robiło nowe doświadczenia, czuło — w ten sposób z tych doświadczeń, tych czuć narastała myśl. Nie z żadnych podniebnych sfer ani międzygwiezdnych eterów spadła ona, ale właśnie z tego ruchomego gnoju wyrosła. Oto i masz, i jest prawdziwy sens: wszystko jest rozumne. A Hegel myślał, myślał tak długo, póki mu się tasiemce nawet albo wesz nie zmieniły w emanację Trójcy Świętej, a później wołał: „Wszystko jest rozumne”. Tak to nietrudno było. Nietrudno powiedzieć pająkowi: „Kocham cię, bo jesteś Bóg, co siebie nie zna”, albo do węża dusiciela: „Jesteś utajony rozum”. Słuszniej byłoby powiedzieć: „Nie zrozumiemy siebie, ale jeżeliś ty powstał z tego samego świata, co i ja, to i na dnie mojej duszy musi być coś pajęczego”. I można by odnaleźć ich dużo, tych zwierzęcych zoologicznych kategorii w duszy człowieka, w myśli i rozumie jego. Nic innego prawie w nich jeszcze nie ma. I ja nie radzę wierzyć w myśl. Myśl powstała tylko z uogólnień tych warunków życiowych, tych potrzeb, pod uciskiem których wyrastał człowiek. Wytwarzano ją nie tylko w gabinetach. Nie, gabinet uczonego, pisarza — to już, że tak powiem, dystylarnia która z rozmaitych cuchnących paskudztw produkuje płyn czysty i bezbarwny. Nie. Ona rodziła się wszędzie. W tych głowach, z których Czyngis-chany[430] różne budowały piramidy, i w głowie samego Czyngis-chana. W głowach i ciałach niewolników sprzedawanych na rynkach, kobiet sprzedawanych do haremów — wszędzie tworzyła się myśl. Teraz zaś człowiek przychodzi do niej i mówi: zbaw mnie. Na niej są wszystkie nasze brudy, blizny i wysypki wszystkich naszych chorób. Cokolwiek bądź przeżył człowiek — to żyje dziś w jego myśli. A człowiek przeżył nieskończenie wiele. Nieskończenie wiele rzeczy, o których oświecona myśl przypomnieć sobie nawet nie śmie, tak są straszne. A one są w niej i ona ma, na dnie to wszystko.
2389Theatrum mundiNajczęściej jednak mówił o Jolancie.
2390Mówił o tym, że ona jest podobna do postaci z Shakespeare'a, że nigdy nie wyobrażał sobie, aby gatunek ludzki mógł tworzyć podobne istoty bezpośrednio w przyrodzie, w rzeczywistym świecie, a nie w mózgu genialnego poety.
2391— To nie jest rzeczywisty świat — mówił Paolo. — To jest wielka scena życia. Scena, którą kosztem krwi i niezliczonych wysiłków utrzymują narody, a potem kiedy tam wszystko błyszczy, pachnie, mieni się i skrzy od barw i przepychu, biedny Kaliban[431] podziwia, że jego nędzne oczy mają szczęście oglądać takie cudy.
2392— Piękno jest wszędzie zawsze podziwu godne — mówił Ast. — I zawsze pozostaje w ludzkości. Gdziekolwiek bądź żyje piękny, podziwu godny człowiek, w książęcym pałacu czy w mansardzie[432], pomnaża bogactwo wewnętrzne i wartość ludzkości.
2393— Ile życia ludzkiego, ile ludzkich istnień idzie na jedną taką księżniczkę Jolantę?
2394— Życia byłyby również zmarnowane, gdyby ona była zwykłą salonową gęsią o płytkiej duszy i wielkich nogach.
2395 2396Uroda, Bogactwo, Bieda, Religia, Bogini, Dama, Gwiazda, Kwiaty— Jakie imiona wymyślają oni sobie: „Jolanta” — mówił. — Tak może się nazywać kwiat albo gwiazda. Czy może się nazywać tak człowiek? Widziałem ją na ulicy. Jest naprawdę jak gwiazda i jak kwiat, jest piękna jak księżniczka z bajki, można by się na nią zapatrzyć, można się do niej modlić, gdy przechodzi. Usta mimo woli mówią: błogosławiona ziemia, która cię wydała, błogosławiona chwila, w której oczy moje widzą ciebie, błogosławiony wiatr, który muska twoje włosy. Gdy spojrzała na mnie, czułem się winny wobec niej. Gotów byłem mówić: dobrze mi jest, nazbyt dobrze. Nie zasługuję nawet na taki los. Ja, który jestem pełen brudu, gniewu i zawiści, ja nie powinienem istnieć na ziemi, po której ty chodzisz, nie powinienem oddychać powietrzem, którym ty oddychasz, nie godzien jestem żyć, tak jestem mały.
2397— Mówisz o niej goręcej niż sam stary Ast — zaśmiał się Sabatier.
2398— Dlatego właśnie nie powinny żyć takie istoty, nie powinni żyć ludzie, którzy muszą się stać bogami, religią nędzarzy. Nikt nie jest tak bezinteresowny, tak skłonny do marzeń, jak nędzarz. W tym dniu, gdy gdzieś dla mnie moja biedna Anielka starała się zarobić kilka soldów[433] za cenę całkowitego zaprzepaszczenia swej istoty, ja gotów byłem błogosławić ziemię i słońce i przysięgać, że wszystko jest cudownie piękne i dobre, byle była tylko szczęśliwa księżniczka Jolanta.
2399— Wszystko jest piękne i dobre, niech tylko księżniczka Jolanta będzie szczęśliwa — powtórzyła Amelka, wysuwając zza drzwi swą twarzyczkę, która w tej chwili była pokryta szczęśliwym rumieńcem. Jej oczy śmiały się wesoło i niemal zalotnie.
2400Miała w ręku bukiecik białych kwiatów i podnosząc do góry, wołała:
2401— Dzisiaj rzucę ten bukiet do powozu księżniczki Jolanty i zawołam, że to kwiaty od mojego Paola.
2402Powiedziała „mojego Paola” i stanęła okryta pąsem.
2403 2404— Tobie wolno mówić „niech będzie szczęśliwa księżniczka Jolanta”, ale tylko, kiedy się śmiejesz; kiedy płaczesz, nie wolno ci mówić tego nigdy.
2405— Kiedy jestem wesoła, to mogę nie myśleć o Jolancie — odpowiedziała Amelka i wyszła, nucąc coś.
2406Wieczorem tego dnia nie wróciła.
2407Nie niepokoiliśmy się tym, tylko Paolo był nieswój i chmurny.
2408— Ona gotowa sprzedawać samą siebie, aby dla niej kupować kwiaty; takie to są te dziewczyny.
2409Kobieta "upadła"— Gdyby Amelka nie była taka, jaka jest, nie mogłaby pozostać tak całkiem uczciwym człowiekiem — rzekł Sabatier. — Mało znam tak uczciwych ludzi, jak ona.
2410Nauka mistrza Proudhona nie pozwalała powiedzieć mu „uczciwa kobieta” o dziewczynie, która sprzedawała swą miłość. Miękkie serce nie pozwalało mu potępić Amelki, którą kochał i szczerze szanował. Stworzył więc sobie swoją pojednawczą formułę.
2411— Dopuszczacie się pewnych sofisterii, ojcze Sabatier — żartowałem.
2412Uśmiechnął się on do mnie. Był to chyba ostatni jego wesoły uśmiech.
2413Tej nocy pogorszyło mu się nagle i wezwany Ast, namyśliwszy się, rzekł:
2414 2415Sabatier prosił go, aby uprzedził go, gdy śmierć będzie blisko.
2416Stary robotnik popatrzył na niego niewysłowionym wzrokiem, tak silna była w nim rozpacz.
2417 2418Bał się on o dzieci. Bał się on, że zabierze ich jemu po śmierci życie, że wpędzi ich na swój krwawy, brudny deptak. Jak uchronić ich?
2419Siłą jedyną, jedyną, jaką znał on, byli sami ludzie.
2420Same one i matka muszą się stać dla siebie jedyną opatrznością.
2421Śmierć, Żona, Mąż, DzieckoŚmierć Sabatiera była jedną z tych scen, o jakich mówią nam pisarze klasyczni, malując cnotę ostatnich republikanów rzymskich i mędrców greckich.
2422Tracił on przytomność, zbudzone dzieci stały koło jego łóżka. Żona klęczała obok niego.
2423— Bądź spokojny, Piotrze — mówiła, poważna i surowa. — Bądź spokojny. Uchronię nasze dzieci. Będę im ojcem i matką, a choćbym umarła, one nie zapomną już nic. Nie bój się: one nieszczęśliwe być mogą, ale nie sprzeniewierzą się prawdzie, nie sprzeniewierzą się sprawie pracy i sprawie swobody.
2424Nad ranem Sabatier stracił mowę.
2425Kobieta "upadła", MorderstwoWtedy właśnie przyszła policja. Amelkę znaleziono w jednej ze spelunek portowych zabitą, z śladami ohydnego, zwierzęcego znęcania się nad jej trupem.
2426Policja przyszła dowiedzieć się, czy kto może ustalić tożsamość jej osoby.
2427Brygadier, pytając się o nią, nazwał ją płaczliwą prostytutką. Tylko użył innego, ludowego wyrazu.
2428— Jak mówisz? — ryknął na niego Paolo.
2429Brygadier odpowiedział jakimś przekleństwem, a później, opisując, w jaki sposób znaleziono trupa Amelki i w jakim stanie pozostawił morderca jej biedne zwłoki, skończył, wyzywająco patrząc na Paola:
2430 2431Paolo nie odpowiedział nic, uśmiechnął się tylko dziwnie.
2432Rano znikł z domu, uścisnąwszy rękę umierającego Sabatiera.
2433Przeszło kilka godzin i nagle rozeszła się wieść: Księżniczkę Jolantę, gdy przejeżdżała powozem, ugodził ktoś z tłumu sztyletem.
2434 2435 2436W kilka minut potem dom był pełen agentów policyjnych.
2437Trup Sabatiera patrzył osłupiałymi oczyma, kiedy konfiskowano mu egzemplarz dzieła Proudhona.
2438Byliby aresztowali i Asta, gdyby nie to, że wezwano go do pałacu do konającej księżniczki.
2439ListPaolo na pół godziny przed zamachem rzucił do skrzynki pocztowej list pod adresem Jolanty.
2440 2441„Chciałbym sztylet wbić w serce całego miasta. Ty jesteś najpiękniejsza.
I gdyby miasto to miało duszę, płakałoby i wyło z bólu, gdy ty umrzesz. Nie żałuję ciebie, bo śmierć nie jest nieszczęściem. Umrzesz piękna, czysta jeszcze, nie zaznawszy żadnej goryczy, bo nie dotknęło cię jeszcze żadne zło prawdziwe. Nie chciałbym, abyś cierpiała, cierpienie jest niepotrzebne. Nie ciebie zabijam w tobie, ale wielką krzywdę świata. Dziewczyna, którą zabito dziś w porcie i zgwałcono jeszcze po śmierci — nie mniej piękną od ciebie miała duszę. Wczoraj chciała ci ona rzucić kwiaty od swojego Paola. Dzisiaj ja ci niosę śmierć od swojej Amelki. I może to jest lepszy podarunek”.
Ast wrócił zgarbiony, twarz jego przybrała jakąś popielatoziemistą barwę.
2442Jolantę chowano w dwa dni potem. Za trumną szedł tłum, wygrażając i krzycząc:
2443— Śmierć zabójcom, śmierć staremu kretowi, śmierć niedowiarkom, śmierć pomocnikom szatana!
2444Ast postanowił nad trumną mówić. Nadaremnie zapewniałem go, że nie pozwolą mu powiedzieć ani słowa lub stanie się jeszcze coś gorszego, on uśmiechał się tylko i mówił, że umie się obchodzić ze zwierzętami.
2445Gdy po dwóch przemówieniach jakichś dygnitarzy kościelnych Ast wdrapał się na jakieś podniesienie i głosem przerywanym przez łzy mówić zaczął:
2446— Kochałem to piękne i szlachetne dziecko, które zginęło wskutek wyziewów jadowitych, jakie panują w naszym społeczeństwie, tak jak giną górnicy w kopalniach… — tłum grozić mu zaczął.
2447 2448Ktoś o poważnej twarzy i sukni duchownej nakazał spokój tłumowi, mówiąc:
2449 2450— Judaszowa przyjaźń! — wołał tłum. — On wychował żmiję, która ją zabiła.
2451— Ją zabił nie Paolo — rzekł Ast. — Zabiła ją krzywda, która zatruła serce Paola; ona i Paolo, i ta inna biedna dziewczyna, której ciało znaleziono w porcie, to wszystko ofiary jednej i tej samej zbrodni. A tą zbrodnią oddychamy my wszyscy, my wszyscy popełniamy ją nieustannie. My zabiliśmy Paola, Amelię i Jolantę.
2452— To już zanadto! — wołał jakiś oficer. — On ją hańbi po śmierci. Zestawia ją z prostytutkami…
2453— Zabić go, zabić go! Śmierć mu!
2454Ktoś uderzył Asta laską z tyłu, tak że upadł on. To go zgubiło. Tłum pokrył jego ciało i porwał. Rzuciłem się na pomoc i zostałem obalony, straciłem przytomność. Ocucono mnie w jakieś pół godziny w kapliczce pogrzebowej.
2455— Nazwisko pańskie? — pytał mnie jakiś urzędnik policyjny.
2456— Michał Kaniowski — odpowiedziałem.
2457Ktoś o pięknej, poważnej twarzy zbliżył się do mnie.
2458— Syn Oktawiana? — rzekł po polsku.
2459 2460— Jestem Alojzy Kaniowski, stryj twój. Ja zajmę się tym panem — rzekł do komisarza.
2461 2462Stryj Alojzy wskazał mi pokoik, gdzie leżały przykryte rogożą jego zwłoki.
Tom drugi
I. Dolori et amori sacrum[434]
2463JesieńJesień już, beznadziejna, szara jesień. Jakże nie lubię wieczorów jesiennych. Deszcz bije o szyby, a nim zmierzch zapadnie, drzewa stoją w parku takie smutne. W tym roku wcześnie potraciły liście i teraz stoją czarne trupy na tle bladego nieba. Pan Kazimierz umarł i ja jestem sama. Siedzę sobie z jego książkami i myślę, a teraz nie chce mi się nawet ich czytać. Wczoraj przywieziono mi je; mama zobaczyła Renana[435] i westchnęła. Nie mówiła mi nic. Tylko dzisiaj, jakby przypadkowo, znów mi pokazywała ten list ojca. ŚmierćPanu Kazimierzowi ciężej było umierać, choć umierał u siebie w domu i nie z ręki wrogów; może dlatego właśnie ciężej. Trzęsę się cała na myśl, że jemu sprowadzono księdza. Jak mogła, jak mogła jego matka o takim miłym dotknięciu rąk, które przedmioty pieszczą raczej, niż biorą, jak mogła ona, która tak gra, to zrobić? Jak on musiał patrzeć na nią tymi swymi zapadłymi oczami, które gasły. Mówić nie mógł ani ruszać się, ale wiem, że myślał. Widziałam, jak myślały, jak żegnały się ze mną jego oczy, kiedy wyjeżdżałam w ten wieczór. Nie pozwolili mi zostać w tę właśnie noc i kiedym wróciła, on już leżał z obrazeczkiem w ręku. Podeszłam i wyjęłam obrazek. Nie śmiano mi przeszkodzić. Mama tylko popatrzyła na mnie smutnie. I córki mi jego też nie dali. Oddali książki, a nie oddali dziecka, a on o to tak prosił, tak błagał. I ja — także nie mam sił do walki. A zresztą choćby mi ją oddali, to czyżbym uchroniła ją od tych samych wpływów? On chciał, aby córka mu wyrosła na pracującego, wolnego człowieka, a czyż ja pracuję, czy i u nas nie byłaby ona w sztucznym świecie, czy nie otoczyłyby jej wspomnienia, marzenia, pamiątki?
2464Ojciec mój, umierając, wierzył, że zostanie z nami, że będzie czuwał nad nami.
2465„Bóg mi da rządy waszych serc — pisał — więc nie żegnajcie się ze mną i nie płaczcie, bo się nie rozstajemy. Po drgnieniach duszy swojej poznasz, Milo, że jestem z tobą”.
Czy matka moja nie wątpi? O czym myśli, kiedy godzinami całymi nie wstaje z klęcznika?
2466Ale pan Kazimierz wiedział, że zostawi dziecko samo, że odbiorą mu tę młodą, najdroższą duszę.
2467Ostatnich dni powtarzał już nieustannie: „Wszystko, co masz, co będziesz miała, robili ludzie, nieszczęśliwi, biedni ludzie”. Ona otwierała szeroko swoje mądre oczy, widziałam, jak nabrzmiewają żyłki na wysokim czole. Ale czy mogło jej zostać z tego coś prócz wspomnienia?
2468A może, może kiedyś zwieje wiatr wszystko to, czym w jej pamięci ludzie wspomnienie to przysypią, i ocknie się ono…
2469Piszę i piszę, a nie uda mi się oszukać własnych myśli.
2470 2471Olu, Olu — przyrzekłaś przecież siłę, przyrzekłaś przecież wytrwałość i spokój.
2472Deszcz, Wiatr, NocNiechaj nie bije tak ten deszcz i wiatr nie szeleści: przecież to życie moje ginie. Chwila za chwilą płynie i na zawsze znika. Porywa je noc jak te liście.
2473Co robi czas ze straconymi chwilami.
2474Wyobrażam sobie, jakby śmiał się on, mój nauczyciel, że znowu wpadam w styl Hofmanowej Tańskiej[436], ale myśli mam rozstrojone, ciężko jest żyć w tym pustym, smutnym domu. Ciężko słuchać ciągle tych samych żartów, anegdot, jakimi stryj Florian sobie i innym czas zabija.
2475A stryj Oktawian jest smutny i milczący.
2476Tak bym chciała pójść do niego, objąć go, przytulić go do siebie, tak bym chciała pomówić z nim o nim.
2477Ja wiem, że on o nim tylko myśli, ale nie mówi nic, tylko chodzi, chodzi… I teraz słyszę, jak skrzypią jego kroki.
2478Nie powiedzieli mu nic w tym więzieniu.
2479A jak on wtedy krzyknął na tego oficera:
2480— Kłamstwo! Mój syn nie uczyni nigdy nic niezgodnego z honorem.
2481Źle mi, bardzo źle i żadnego nie ma wyjścia.
2482Tak tu przeżyję nikomu na nic niepotrzebna.
2483 2484Mama mówi, że nie mogłaby beze mnie żyć, i ja wiem, że mama mnie kocha…
2485Ale czasem myślę, że chciałabym być sierotą, niemającą nikogo, niepotrzebującą oszczędzać niczyjej miłości.
2486Dopóki pan Kazimierz żył, wiedziałam, że jemu sprawiam przyjemność swoim towarzystwem, że on zresztą myśli o mnie jak o opiekunce swojego dziecka po jego śmierci.
2487List, Miłość, PamięćWczoraj znalazłam w jednej z książek list pana Kazimierza do mnie pisany. Cały dzień byłam rozstrojona i myśli zebrać nie mogłam.
2488„Nie będzie mnie już na świecie, gdy czytać to będziesz, dziewczyno moja ukochana. Bo teraz powiem ci to, czego nie chciałem powiedzieć ci żywy. Wszystkimi siłami ginącego życia kochałem cię. Kochałem twój głos i twoje oczy, i twoje włosy koloru jęczmienia, i twoje usta dumne, których nie pocałuję nigdy. Nie chcę, abyś nie wiedziała o tej mojej miłości. Chcę, abyś pamiętała o mnie, kiedy zbliży się do ciebie ktoś, kogo będziesz mogła kochać. Wiem, że ceniłaś mnie wysoko, więc nauczysz się może cenić samą siebie. Wy, młode dziewczęta, nie wiecie, czym jest życie, i nie wiecie, czym jest miłość. Nie rozumiecie, jak bezpowrotnie oddajecie duszę razem z ciałem. Coś zostanie w tobie z duszy tego mężczyzny, któremu oddasz miłość swą i całą siebie, chociażbyś później odtrącić go miała. Nie odedrzesz już od duszy wspomnienia. O, nie myśl, że pośmiertna zazdrość mówi we mnie. Ja, umierając, drżę o ciebie, tak jak i o dziecko moje. I pragnę, abyś była szczęśliwa. Pragnę, abyś na świat patrzyła zawsze dumnym wzrokiem. Ja ci życzę ze wszystkich sił duszy mojej wielkiej, szczęśliwej miłości. Kochaj i nie bój się namiętności. Tylko sercu sercem nigdy nie kłam. Tylko myśl, myśl, że będzie ojcem twego dziecka ten, kogo kochasz. Tak bym chciał zobaczyć tego człowieka, który całować będzie twoje usta. Tak bym chciał zajrzeć mu prosto w oczy do dna serca!… I nie pozwól, aby cię zabiło życie, nie pozwól, aby ci upłynęły dni młodości na wspomnieniach. Nie pozwól zabrać sobie szczęścia, nie pozwól zabrać sobie swobody. Olu, Olu moja. Nocami wołałem cię, leżąc w gorączce, i spowiadałem ci się ze wszystkich myśli moich, i jakże tęskniłem do ciebie w wieczory, gdyś odjeżdżała, i w ranki, kiedy czekałem na ciebie. Czy pamiętasz, że dałaś mi swoje włosy, z nimi umrę i myśleć będę o tobie. Na twoją jasną duszę zaklinam się, że nie mam do ciebie żalu, że nie żałuję, że spotkałem ciebie, która jesteś na wieki dla mnie utracona. Na głos twój i na twoje spojrzenia przysięgam, że nie żal mi tych chwil bólu, kiedy łamałem ręce nad sobą i rwałem włosy, że nigdy, nigdy nie opleciesz ramion koło mojej szyi. Oczy moje pieściły się tobą, myśli moje uśmiechały się, kiedyś mówiła, na dno serca zapadło mi dotknięcie twojej dłoni. Kiedy umierać będę, modlić się będę do ciebie, duszą przywrę do twej jasnej postaci i tak zejdę w mrok. Gdy zagasi śmierć moje myśli, pozostanie samo bezmierne szczęście, żem widział ciebie. Będzie czas, ludzie będą kochali piękno w sobie, będzie czas, gdy nie będzie ono już niebezpieczeństwem. Chcę ci dać jakąś ostatnią radę i nie znajduję nic. Siebie nie zatrać, nie zatrać siebie, moje kochanie. Ciebie samej tobie powierzam. Bądź szczęśliwa, Olu, bądź szczęśliwa. Za to, żeś dała mi szczęście kochana ciebie — bądź szczęśliwa za to, że umierać będę z myślą o tobie — bądź szczęśliwa, Olu. Całuję włosy twoje, chylę się do twoich stóp, ręce twoje kładę sobie na czole. Wierzę, że kiedy umrę, pocałujesz mnie w to czoło, które leżeć będzie zimne pod ustami twymi, których nigdy nie dotknęły się moje tęskniące i pragnące usta”.
Po co pisał on to, dlaczego myśleć muszę o nim z takim bólem?
2489Kobieta, MiłośćNie, nie. Nie kochałam go. Nie kochałam go. Nie mogła byłabym go kochać. Mogłam modlić się do niego, ale nie byłabym w stanie objąć go, nie byłabym w stanie szeptać mu do ucha cisnących się na usta wyrazów.
2490I teraz siedzę tu i myślę, dlaczego? Dlaczego nie mogę mu teraz nawet, we wspomnieniu, oddać swej miłości? Dlaczego buntuje się we mnie coś na samą myśl, że tak być mogło, że — z trudem piszę słowa — jego usta dotknąć mogły moich piersi, ramion, że on mógłby widzieć mnie, jaką jestem?
2491I czym jesteśmy my, kobiety? Ja wiem, że jeszcze siebie nie znam.
2492Tak dawno nie pisałam, nie chcę kłamać, kiedy piszę, a kłamie każde moje słowo.
2493Dlaczego nie śmiem, nie mogę napisać, że marzę o nim, o Michale, w czasie kiedy myślę o miłości? Od czasu, kiedy wiem, że będzie człowiek, do którego należeć będę.
2494Miłość, TęsknotaDlaczego nie mam napisać tego słowa? Tak jest, on mógłby przyjść i wziąć mnie, jak się bierze rzecz, jak się strząsa owoc z drzewa, jak się zrywa kwiat.
2495Nie wierzę swoim myślom — one kłamią, nie wierzę niczemu, co mówię do siebie wewnętrznie.
2496Na dnie tego wszystkiego jest tylko to: miłość do niego i tęsknota.
2497Zawołaj mnie, gdziekolwiek bądź jesteś, i pójdę.
2498Rzucę wszystko i pójdę za tobą.
2499Będę słyszała ciężki, długi płacz matki i pójdę z tobą.
2500Kiedy stuknął do okna w ten wieczór, krzyknęłam, myślałam, że to chyba moja myśl zwołała ducha.
2501SpotkanieOn stał pod oknem taki sam, jakiego go widziałam w marzeniach.
2502Miał twarz pooraną i spaloną, jakby z brązu wykutą.
2503Nie wiem, jak przywitałam się z nim. Wiem, że poczułam usta jego na swoich włosach, wiem, że dusiły mnie łzy. Musiałam krzyknąć coś czy powiedzieć, bo on patrzył na mnie ze zdziwieniem.
2504Nie wiem już nic, bo w drzwiach stał stryj Oktawian.
2505Ojciec, Syn, ŁzyNie widziałam nigdy tak bladego człowieka.
2506Szedł, a nogi mu się chwiały, i mówił coś, ale słyszało się tylko jęk.
2507Podszedł i zaczął wodzić po twarzy Michała rękami, jakby był ślepy. Coś szeptał, ale nie słyszałam słów.
2508Michał prowadził go za rękę jak kalekę, jemu z oczu płynęły łzy, a ręką ciągle dłoń Michała gładził.
2509Potem Michał już stąpał, a on koło jego łóżka siedział. Mruczał sam do siebie i płakał.
2510Na drugi dzień miał chyba o połowę więcej siwych włosów; kiedy nalewał sobie i synowi wino, ręce mu się trzęsły i wino płynęło po stole. Tak utkwił mi w pamięci i pamiętam wciąż jego oczy z podziwem i strachem w twarz Michała wpatrzone, jak gdyby lękające się spotkać jego spojrzenie.
2511
CiszaTaka cisza jest teraz wieczorami i nocami koło naszego domu. Siedzę i słucham, słucham, czy nie skrada się kto: budzę się i wydaje mi się, że słyszę dzwonki, stąpanie po zmarzniętej ziemi i głosy… Serce bije, głowa się napełnia hukiem. Przechodzi długa chwila, nim rozpoznam, że słyszę tylko trwogę, że nie idzie nikt. O poranku wyszłam do ogrodu. Na czarnych gałęziach był szron. Niebo było chłodne, blade, zasępione, niebo złych przeczuć, lęku i rozterki.
2512Ja obca jestem tu, w tym domu.
2513I będę się tu tułała jak więzień wśród czterech ścian, kiedy on pójdzie znów na chłodne pola.
2514 2515Nikt nie rozumie, że on nie mówi starych mogilnych słów i ginie.
2516Nikt nie rozumie go, który się tuła po krwawej, twardej ziemi, który jest sam bez gwiazd, bez Opatrzności.
2517Kaplice mija, w których lampy płoną dzień i noc. On tu jest obcy.
2518Nigdzie na ziemi nie ma zgotowanego domu.
2519 2520Na sztandarze jego płoną słowa, które jutrzejszy dzień dopiero odczyta.
2521On nie jest sługą żadnego Boga i żaden Bóg nie rozpościera nad nim swej chroniącej dłoni.
2522Sam jest pod tym chłodnym niebem opuszczenia.
2523O, gdyby spojrzał na mnie i zrozumiał!
2524Myśli moje szły za nim i szukały śladów.
2525Gdy przychodziły pisma i mówiły, że broczy znowu krwią pierś człowieka, że gdzieś rozległ się głos wołający o pomstę za na próżno lejące się łzy, że ręce czyjeś dźwigają sklepienia — ja wiedziałam: tam jest jego serce.
2526
Stałam na ganku, kiedy on przyszedł.
2527 2528Wiatr zerwał się i niósł poprzez uliczkę szeleszczące liście.
2529Nie pamiętam jego pierwszych słów. Coś mówił on i coś ja mówiłam. Serce moje przeczuło, że on mnie słucha, że on słucha mojego głosu, co się łamie.
2530 2531Mówił o kobiecie, która padła na bruku płonącego miasta. Mówił krótkimi, stężałymi słowami.
2532Twarz jego była spokojna, ale ja czułam, że w jego duszy jest to samo, co we mnie.
2533Śmierć, GróbWrony przeleciały nad nami, kracząc.
2534— Widziałem je, jak krążyły w tym dniu — mówił — nad ciałem biednego Adasia. Rękoma musiałem wykopać grób, potem siadłem nad nim i chciałem pilnować. Aż wreszcie zrozumiałem, że nie warto było przysypywać ziemią prawdy. Taka jest: na strawę drapieżnych ptaków nasze ciała. Będziemy walać się po rozstajnych drogach.
2535 2536Opowiadał, jak płynie krew, i widziałam, jak usta jego się ścięły.
2537— Padną nas tysiące, a nowe przyjdą i rozwalą w gruzy ten świat krwi i kłamstwa.
2538 2539Na dnie duszy żyje granitowa pewność: przyjdzie nasza chwila
2540Niechaj on leży tam, na leśnej ścieżce.
2541Niech mu wydziobią kruki jasne oczy: taka jest prawda człowieka.
2542Żywych, konających wrzucano przecież do dołu wraz z trupami.
2543I nagle spojrzał mi w oczy i zapytał:
2544 2545W jakim słowie wyczuł on, że w mej duszy śpi zakopany miecz?
2546Które słowo zdradziło mnie, że myśli moje były z nim?
2547 2548— Nasze życie jest jak przysypanych w podziemiach. Wali się na nas ziemia, ale my leżymy już za życia w grobie. I nie kradniemy innym chleba, światła, powietrza.
2549Ja wiem, że my zginiemy wszyscy.
2550Ja wiem, że czają się już drapieżne oczy, że liczy nas ołowiane spojrzenie.
2551Nie mamy ani dnia, ani godziny, ale pomimo to ja, szczuty, ja, ścigany, pytam się ciebie, jak możesz tu żyć!?
2552Czy ty pójdziesz stąd, aby zostać żoną, niewolnicą, zabawką, rzeczą jednego z tych ludzi, których tu jedynie możesz napotkać?
2553Czy ty pozwolisz, aby całe twoje życie, twoja dusza i twoja myśl poszły na igraszkę dla człowieka, który na dzień przed ślubem z tobą oczyści dla ciebie miejsce w swym domu przez usunięcie jakiejś Marynki lub Małaszki?
2554Jak cieszyłam się, jak cieszyłam się, że on tak do mnie mówi. Milczałam, myśląc, w czym on mnie odgadł.
2555Milczałam, myśląc, czy on odgadnie mnie całą…
2556 2557— Jeżeli cię urażam, wybacz, ale czuję, że ty jesteś człowiek.
2558Wziął mnie za rękę i uścisnął.
2559— KłamstwoStrzeż się kłamstwa, Ola. Sobie nie kłam. Wybierz zgubę, osamotnienie, ból, ale nie kłam.
2560Nie ja, ale moje usta mówiły coś o mamie. Moja myśl szła już z tego domu precz i gryzła palce, słysząc płacz za sobą.
2561O, mój Michale, czyś ty nie wiedział, że pójdę, czyś ty nie wiedział, że wybiegłabym i tak w nieznany świat ścieżek szukać, po których stopy twoje chodzą?
2562Czyś ty nie wiedział, że sięgnęłabym po śmierć, chociażbyś nie widział mnie i ginąc gdzieś, mówiłabym twoim mądrym oczom: za twoją sprawę?
2563 2564— Nie kochałem nikogo tak jak ojca. Kochałem przyjaciela, którego pożegnałem dziś. Kochałem tę, której odważną pierś zmiażdżyło koło armaty i zdeptały konie, i ponad wszystko to chyba droga była mi ta siwa głowa. I nie wiem sam, czy gdy pójdę stąd, tęsknić będę więcej do niej czy do ciebie, do oczu twoich, do twego widoku. W gorączce genueńskiej, kiedy przeklinałem świat i siebie, ciebie widziałem, szum naszych pól, śpiew strumyków i ciebie świeżą jak strumyk.
2565Miłość silniejsza niż śmierćNie skończył, bo pochyliłam się do jego rąk, głowa moja upadła mu na piersi.
2566 2567— Dokądkolwiek bądź pójdziesz, pójdę z tobą.
2568Podniósł mi głowę i patrzył w oczy.
2569— Moje schronisko jest to — rzekł — które znalazł Adaś.
2570Czułam, jak łamie ból moje ciało, jak czyjaś ciężka ręka na kark legła i do ziemi gięła. Poprzez szczękanie zębów i cichy jęk dobiegł mnie mój zamarły głos.
2571— Do końca dni moich będę z tobą.
2572 2573 2574Serce ścięło się w kamień i upadło. Ktoś lodowaty mówił:
2575— Chcę, aby ostatnia myśl moja była z tobą.
2576— A gdy legnę już na jakim rozdrożu?
2577Niezrozumiałym głosem powiedziałam:
2578— Będę żyła. Będę żyła dla twoich zgasłych oczu.
2579 2580Zaszliśmy w głuchą uliczkę: tu gwizdał wiatr i wiał chłodem.
2581Miłość, PocałunekOn patrzył na mnie ciemnymi oczami.
2582— Czy wiesz, co to jest miłość? — rzekł.
2583 2584— Nie jesteś pierwszą kobietą, którą kocham.
2585 2586 2587— Usta, które całować cię będą, całowały, choć milczało serce. Kupowałem kobiety i miałem je jak rzecz.
2588Wtedy podniosłam głowę i powiedziałam:
2589 2590I stałam w tej chwili przed nim jak obca, patrzyłam mu w oczy i trzęsłam się ze strachu. W tej chwili krzyknęłabym, gdyby się do mnie zbliżył.
2591Ale on stał nieporuszony i mówił:
2592— Dlaczego jesteście niewolnice, dlaczego znacie tylko ciało? Dlaczego boicie się namiętności i miłości? Dlaczego to wszystko jest kłamstwem?
2593 2594— Posłuchaj, będzie taka chwila, gdy nie będzie między nami nic, myśli ani słów. Będziesz tylko ty i tylko ja. Czy się boisz?
2595 2596 2597 2598Patrzyłam na niego chmurnymi oczami, nie wiedziałam sama, co jest w moim spojrzeniu.
2599Wtedy on pochylił się nade mną i pocałował mnie w usta.
2600
Miłość, ŚpiewA jeżeli ty się mylisz, Michale, jeżeli ja nie twój świat, twoją myśl kocham, tylko ciebie, jeżeli ja tylko chcę widzieć twoje oczy, jeżeli ja tylko pragnę, byś mnie wziął i był mną szczęśliwy, jeżeli ja tylko miłość twoją kocham?
2601I myślę, dlaczego on mnie kocha i chce mnie wziąć.
2602Abym mu była pokrzepieniem, kiedy nadejdzie zwątpienie?
2603On już przywykł iść pod śpiewem kruków.
2604I jakież pokrzepienie dam ja tobie, ja, która nie wiem, za co ciebie kocham.
2605 2606Czy tylko pocałunki moich ust, czy tylko uścisk mych ramion, czy tylko siebie?
2607Czy nie ma piękniejszych kobiet, które mógłby mieć?
2608Olu! Olu! Co powiesz mu, kiedy przyjdzie noc? Kiedy naokoło będzie skradająca się cisza, a będzie on, tylko ty i on, on i ty. Co powiesz jego czarnym, mądrym, mężnym oczom?
2609Położyłabym jego głowę na piersi i śpiewałabym mu pieśń o nim.
2610Śpiewałabym o człowieku, który wybrał śmierć, który wyszedł o śniadym, chłodnym świcie.
2611 2612Opowiadałabym mu długą baśń o jego czynach.
2613Olu! Olu! Co powiesz mu w noce, kiedy skrada się śmierć, cisza się czai — kiedy krople deszczu dzwonią o szyby jak pomarłych łzy?
2614Czy dasz mu tylko upojenie sobą?
2615A jeżeli ty mnie nie znasz, Michale, jeżeli mnie gryzie, szarpie ból, nie o to, żeś ty tamte kobiety kupował, ale że to nie byłam ja?
2616 2617I teraz drżę sama przed sobą jak nagi, odarty z listków krzak.
2618Ja nie chcę, nie chcę tak czuć.
2619A tak czuje ona, moja krew, tak czuje całe moje nieoporne ciało.
2620Słaba jestem, naga i bezradna.
2621A jeżeliś ty się zawiódł na mnie, Michale?…
2622
Mama wyjeżdża dziś, gdy wróci, nie będzie mnie tu. Chcę serce przymusić do płaczu, a ono zacięło się i milczy. Z daleka jestem temu wszystkiemu obecna, co się dzieje naokoło mnie i we mnie.
2623Michał też ostatnie tu już dni spędza. Potem da mi już tylko znać.
2624I ja wiem, że to się wszystko stanie.
2625Ja wiem, że tu przyjdzie do pustego pokoju matka, że będzie łamać ręce, to wszystko wiem, i patrzę na to oschłą, obcą myślą.
2626SerceWiem, że skończyło się już na zawsze wszystko to, co znam. I teraz stoję sama na wietrze w zimną noc.
2627 2628 2629 2630 2631 2632Nie odzywa się już we mnie nic.
2633Jak nazywa się ten mus, co mnie goni?
2634Dlaczego nie trzyma mnie tu nic?
2635 2636I dlaczego w tej chwili nic mnie tu nie woła?…
2637Najlepiej byłoby mi już gdzieś w chłodnej, czarnej ziemi.
2638Noc wszędzie, pusta, wielka noc.
2639Zmarzły gwiazdy, serce moje zmarzło. Sama stoję w pustym, nagim polu.
2640
A ty, Michale, myślisz pewnie, że mnie teraz płacz i jęk spod ziemi woła, że wołają mnie usta sine i bezkrwiste. Nie, nie myślę o tym wszystkim, nic nie myślę. Jestem jak złamana gałąź rzucona na wiatr.
2641
Teraz już jestem całkiem sama.
2642Mamy nie ma i Michała już nie ma. Stryj Oktawian chodzi przygarbiony przez oświetlone, pokoje. Chodzi, jakby sam z sobą rozmawiał.
2643MelancholiaI czego ty się męczysz, staruszku?
2644Czy nie lepiej byłoby tobie brnąć w śnieg, w zawieję, nie mieć nad głową dachu, nie wiedzieć, gdzie tę swoją mądrą, siwą głowę złożysz?
2645Czy nie lepiej byłoby tobie z synem stąd pójść precz? Stary dwór i stare papiery na cztery spusty zamknąć i podpalić albo niechby stał tak, niechby szumiały wiatry przez umarłe, wielkie pokoje.
2646Nie chcę myśleć o tym, jak wy tu będziecie mieszkać i żyć, samotni, wyziębieni, starzy. Nie chcę myśleć, o czym będą wam mówić wiatry jesienne i zimowe cisze, kiedy tylko drzewa stękają i trzeszczą na mrozie. Nie chcę myśleć o niczym.
2647Śnieg, wczesny śnieg spadł już, leży tak, jak obojętność i niechęć w mym sercu.
2648 2649Dlaczegoście nauczyły mnie stare, wielkie, samotne pokoje nadsłuchiwać, co szepce mi serce, dlaczego nauczyłyście mnie żyć z samą sobą tylko?
2650I teraz patrzę w siebie jak w zmarłe jezioro, w którym się nic nie przegląda.
2651 2652I nic nie umiem, tylko siedzieć tak i samej sobie się przed sobą użalać i skarżyć.
2653Jestem jakby sama jedna na świecie, nikomu i na nic niepotrzebna.
2654Nie każ mi tak długo czekać, Michale, bo przecież ja co dzień i co godzinę żegnam się już ze wszystkim, drzwi zamykam za sobą i pozostawiam tu matczyny płacz, a później tu zostaję i słucham, jak płyną jej samotne łzy i odpowiada im deszcz, który bije w szyby.
2655Leżę i słucham zagaszonym sercem.
2656Tak będzie ona tutaj żyć dzień i noc.
2657Co dnia będzie budzić się i na mnie czekać. Czekać nie wiadomo na co. Tak siedzieć u okna i patrzyć w dróżki, którymi ja już tu nie przyjdę. I przyjdzie wieczór, i ona już będzie wiedziała, że nic, że idzie znowu pusta, głucha noc i wali się na serce.
2658Po co ty mi to każesz widzieć?
2659Potem przyjdzie noc taka długa, zimna, czarna.
2660 2661O, nie szlochaj ty tak po mnie, nie płacz!
2662 2663Wstaję, idę do twojego łóżka — i powtarzam zimnymi ustami.
2664 2665I chodzę, tak tu chodzę po tych pustych pokojach.
2666
Wyszłam w nocy do salonu — nie mogłam spać. Siedziałam tam w tym dużym pokoju, gdzie nikt nie mieszka i gdzie nikt nie będzie po mnie płakać. Drzwi otworzyły się cicho, wszedł stryj Oktawian ze świecą.
2667Chciałam wstać, ale on podszedł do mnie i długą chwilę patrzył mi w oczy.
2668 2669 2670— Czy już dziś chcesz iść do niego, Olu?
2671 2672— On nie mówił. Ja wiedziałem i wiem. Czy już dziś?
2673Siadł koło mnie i białą ręką mnie po ramieniu i po włosach gładził.
2674— Ja cię nie wstrzymam. Matka twoja. — Rozłożył ręce. — Ja tu będę z nią. Ojciec, Tęsknota, List, NocA ty pisz. Ty nie wiesz, co to jest czekać na list. Przechodzą noce, myśli szepcą. Serce się w piersi powoli jak nóż obraca: gdzie on?
2675 2676 2677I znowu powoli, powoli rozwija się zatruta myśl: gdzie on, co dzieje się z nim?
2678 2679 2680Zegar szepce w kącie swe piosenki:
2681
Ojciec, Tęsknota, List, SercePrzejdzie dzień i serce bije, gdy ktoś przez pokój idzie: list niosą, a może on sam.
2682I przychodzi wreszcie ten czekany list. Ty nie wiesz, ty nie wiesz, jak upaja się samotne serce. Ty nie wiesz, jak ono wtedy wszystko zapomina.
2683Nie było nigdy długich, pustych nocy.
2684Nie było nigdy szyderstwa zegara.
2685Cisza nocna zakłada ci na szyję ręce: mój ojcze…
2686Serce płacze, chce biec, cierpi, ale to jest żywy, ciepły ból.
2687 2688Do swojej matki pisz i do mnie.
2689 2690— Ola, proszę cię, teraz mówię do ciebie jak do mężczyzny, jak do silnego, uczciwego człowieka. Gdyby Michał… — Nie skończył. — Gdyby Michał… — przerwał raz jeszcze — jego szukają, gdyby jemu stało się co, gdyby stało się to, gdyby spełniło się to, co mi noc mówi…
2691 2692Jasnym, krótkim słowem mi napisz.
2693 2694 2695 2696 2697 2698 2699 2700Potem mi już mówił o matce, o tym, jak zajmie się nią.
2701 2702 2703Zamknęłam list, który z drogi wyślę, tak jakbym rzuciła na trumnę kamień.
2704Stryj Oktawian już był i jeszcze przyjdzie, jemu oddam te kartki.
2705Położył mi na kolanach głowę i całował ręce — nie mówił nic, nie chciał powiedzieć, że mi za Michała dziękuje…
2706— A jeżeli, Olu, on ciebie zgubi…
2707 2708 2709On jeszcze raz wstał, dwa razy próbował coś mówić.
2710 2711— Ty go proś, ty go proś, niech on się oszczędza.
2712I jeszcze raz pochylił głowę i podniósł oczy, swe mądre oczy: prosiły teraz o coś jak oczy dziecka…
2713— Gdyby, gdyby… Olu… — rzekł, zacinając się — urodziło się wam dziecko… mnie go przyślijcie. Słyszysz, Olu, mnie.
2714Matce twojej nie powiem nic, żem wiedział, rozżaliłaby się na mnie i odeszła, ale ciebie ja nie mogę wstrzymać: człowiek musi robić wszystko sam.
2715 2716— Nie mam Boga, który słucha modlitw, i nie mam komu powierzyć cię, dziecko moje. Żadnemu Bogu. Idziesz sama. Ale teraz, kiedy będę myślał o nim, będę wiedział, jesteś ty, a o tobie — jest Michał.
2717 2718 2719
Bądźcie wy dla niej litościwe, wiatry jesienne.
2720Bądź miłościwym dla niej ty, słońce.
2721Mówcie jej, że wszystko przemija, trawy i liście, nauczcie ją cichego, dobrego smutku. Niechaj ona po mnie nie rozpacza. Mówcie jej, że powróci wiosna. Niechaj śpi, niechaj marzy moje stare biedne dziecko.
2722My się przecież, mamo, zobaczymy.
2723Tu ja nie wrócę i nigdy już nie będziemy jak dotąd razem: ale zobaczymy się.
2724A teraz idę już, konie czekają za bram.
2725O tym nie wie nikt — tylko stary Tychon.
2726Stary Tychon, który marzy: chodzić będzie jeszcze nasz Michałek, w złotej, kowanej koronie.
2727Teraz patrzy na mnie i ociera łzy.
2728Dziś pchał mi gwałtownie w ręce woreczek pieniędzy.
2729Stryj Oktawian dał mi ich aż nazbyt dużo.
2730Chciałabym teraz pomyśleć o czymś wesołym, ale nie mogę.
2731Płynie do mnie z tamtego pokoju cichy płacz.
2732Zamykają się już z łoskotem dębowe, ciężkie drzwi.
II. Nowa wiosna
2733Czekaliśmy na Olę na jednej z prowadzących do Odessy stacji, ja i Wołczok[437]. Tak nazywaliśmy Wierę Kochanowicz. Było ich trzy siostry: wszystkie oddane sprawie, niezastąpione. Kochaliśmy je za niezmierną jasność serca i mężną pogodę. W ich towarzystwie nie czuł chyba nikt nigdy możliwości zwątpienia, nie dostrzegał niebezpieczeństw. Wszystko stawało się nad wyraz proste i naturalne. Pociągi tu krzyżowały się i mieliśmy z godzinę czasu. Z bijącym sercem stałem wpatrzony w szyby mijających się wagonów. Wiera żartowała dotąd ze mnie. Teraz stała poważna i skupiona. Dla niej Ola była już towarzyszem. Czy zdoła zwyciężyć walkę z samą sobą, z przeszkodami? Nareszcie w jednym z wagonów mignęła mi twarz Oli. Stała w drzwiach, nie mogąc ich otworzyć. W jednej chwili byłem przy niej i tak utkwiła mi w pamięci: za szybą nadjeżdżającego wagonu, z jakimś zakłopotaniem czy trwogą w twarzy.
2734Zaznajomiłem ją z Wierą i po chwili siedzieliśmy już w poczekalni, mówiąc wszyscy razem.
2735Coś młodego, coś, co raz tylko rodzi się i na zawsze przemija, było w tej chwili między nami. Byliśmy jakby pijani, nie tylko my, ale i Wiera.
2736I w takim nastroju jechaliśmy do Odessy.
2737Były to dla naszych kółek szczęśliwe, młode dni: o aresztach nie było nic słychać. Dni schodziły na nieustannych przygotowaniach. Co chwila zjawiał się ktoś potrzebujący paszportu, książek, adresów w mieście, do którego jechał. Zdarzyło się tak, że było w naszych kołach kilka par młodych i kochających się. Niebezpieczeństwa wydawały się dalekie. Cieszyły zaś nas najmniejsze już powodzenia. Pamiętam wzruszenie, z jakim wysłuchaliśmy opowiadania Cyprianowa.
2738Chodził on jako tracz od wsi do wsi, szukając pracy, w worku miał kilkanaście egzemplarzy rozpowszechnianych wówczas przez nas broszur, pomiędzy innymi słynnej Chytrej mechaniki, napisanej przez Krawczyńskiego[438], figurującej we wszystkich ówczesnych procesach. Opowiadał on, jak nocował w jakiejś wsi w stodole na sianie z roztropnym, młodym parobkiem, rozmawiając o tym i owym. I kiedy chłopak nabrał do Cyprianowa zaufania, wyciągnął on wreszcie z jakiegoś woreczka, który nosił na piersiach, zmiętą, zatłuszczoną broszurkę: I cóż, bracia!
2739— Nie mogłem powstrzymać swej radości, kiedym ją zobaczył. Zacząłem ściskać i całować parobka. I prosiłem go wreszcie, aby i zamienił się ze mną na broszurki. Dodałem mu Chytrą mechanikę na dokładkę.
2740Z rozczuleniem przyglądaliśmy się małej książeczce, która już spełniła swoje posłannictwo. Wydawała się nam uświęcona przez to zetknięcie z tajemniczą piersią ludową. Słowa jej wydawały się nam głębsze, potężniejsze, odkąd wiedzieliśmy, że spoczywały na nich dziecinne, pełne ufności oczy przyszłości, że zapadły one w duszę i w pamięć jednego z tych, dla których były przeznaczone. Żyły one już poza nami. Żłobią i ryją sobie swoje własne drogi. Cichym potokiem rozchodzą się pod śniegami. Cyprianow sam wyrósł w naszych oczach. Kochaliśmy go tak, jak kocha załoga skołatanego statku tego majtka, który pierwszy krzyknie: „Ziemia!”. Porównanie jest nietrafne. Nie czuliśmy jeszcze burz na sobie. Większość z nas byli to nowobrańcy marzący dopiero o ranach. Ja byłem nieco obcy w tym młodym kole. Ocieniał mnie mrok tych, którzy poginęli już. Przede wszystkim zaś jednak więcej niż wiek — wyodrębniało mnie to, że stałem za czasów Komuny na świętym paryskim bruku. Młodzież mówiła, że obejmę komendę w dniu ulicznej walki. Ale o walce tej rzadko mówiono. Nad myślami ciążyła przede wszystkim wieś. Tam się miało dokonać wielkie przeobrażenie. Promień świadomości rozproszy mgły. Skra buntu rozpłomieni się i rozpali w poczucie godności ludzkiej w piersi milionowej masy i przed oczyma olśnionego świata stanie zrąb nowego społeczeństwa: gmina rosyjska. Pod śnieżną, groźną i martwą powłoką rzeczywistości rosyjskiej czekała na nas gotowa, nowa Jeruzalem[439] pracy i swobody. Mniej lub więcej świadomie, mniej lub więcej systematycznie wierzyliśmy w to wtedy wszyscy. Świat urzędowy, oficjalny, cały otaczający nas świat obecnego ustroju opierał się tylko na nieświadomości, bierności mas. W momencie, gdy zrozumieją one, że są wszystkim, i będą miały odwagę same na sobie się wesprzeć, czyż nie runie ten pozornie tak trwały i pewny świat — w nicość? Cyprianow zmodernizował mit o Polifemie[440]. Polifem zrazu tuczył swych gości, aby następnie ich pożreć. Potem oduczono go antropofagii, ale nałóg tuczenia innych pozostał. Potem rozśmieszał nas opowiadaniem Szczedryna[441] o dwóch generałach, którzy dostawszy się na bezludną wyspę, nie znalazłszy chłopów, skazani byli na śmierć głodową.
2741RewolucjaDziwne i nadzwyczajne były to czasy. Na tysiące można było wtedy liczyć tę młodzież, która opuszczała domy, rodzinę, dostatek i szła w lud pracować z nim, zlać się z nim, by stać się jego myślą, sumieniem i wolą. Przed oczyma przesuwają się drogie postacie tych, co poginęli po etapach[442], powariowali w ciągu lat odosobnienia w więziennej celi, zginęli na szubienicy lub w katordze. W tym czasie oni to właśnie, ta dzielna, bohaterska rzesza stwarzała ową atmosferę wiosenną, w której tajały serca, umysły rosły i olbrzymiały. Dusze były przeźroczyste, nie było różnicy pomiędzy czynem i słowem. W kołach młodzieży wytworzyło się tak potężne napięcie, że przeobrażony wychodził każdy, kto się z tym prądem zetknął.
2742Po strasznym obrazie zwęglonego Paryża, oddanego na pastwę za bohaterstwo swe nazywającemu się prawem zezwierzęceniu, mieniącemu się kulturą zdziczeniu, po widoku miasta, w którym szulerzy, loretki, księża i sołdacy[443] tryumfowali nad pokrwawionymi ciałami tych, co padli w przedniej straży ludzkości, po strasznym koszmarze świętego Marcina — wydawało mi się to, com codziennie widział, jakimś cudownym odrodzeniem i rozkwitem. Tu nie zadziwiała żadna szlachetność. Zresztą co mogło wiązać tych ludzi? Majątek, kariera? — Wyrzekli się samej myśli o nich. Szczęście osobiste? — Kładli je i znajdowali w tym właśnie, w czym przeciętny, zdrowy rozsądek mieszczan widział wyrzeczenie się tylko, zdeptanie wszelkiego egoizmu. Aby zrozumieć ten świat, trzeba być zdolnym w ten sposób wyswobodzić się od tego, co życie wiąże, związując je z państwem rzeczy. Człowiek do dziś dnia nie nauczył się panować nad rzeczami, nie stając się ich niewolnikiem. Rzeczy miały w naszym świecie małą wagę. Te, do których przywiązywaliśmy wielkie znaczenie, nie miały go poza naszym światem. Były to broszury, świstki ulotne, paszporty. Pieniądze stawały się własnością sprawy. Stopa życia była prawdziwie spartańska.
2743Zima była czasem przygotowania, z wiosną miał się rozpocząć wielki ruch. Z pośpiechem i energią przygotowywano się do wyprawy, zbierano wiadomości po wsiach i okolicach, uczono się rzemiosł. Doskonale zorganizowana komunikacja dostarczała nam systematycznie, co tydzień niemal, transportu literatury: broszur, pism, dzienników.
2744Kółka komunikowały się z sobą i na neutralnym gruncie toczyły się niejednokrotnie zacięte spory, dyskusje przeciągające się do białego ranka. Cyprianow i Michelson byli najświetniejszymi mówcami ze strony „buntarej”[444], jak nas nazywano; Kalinowski, Piotrowski i Diedow rej wodzili w obozie ławrystów, zwanych także propagandystami.
2745Dzisiaj zatarły się w mej pamięci te odcienie. Myśl pamięta różnice i umie przeprowadzić linie rozgraniczające, nie wchodzi w nie jednak już ciepła krew wzruszeń.
2746Pamiętam, jak działały te dyskusje na Olę, jak szeroko otwierały i iskrzyły się jej oczy, i mieniła się, i bladła twarz.
2747W ciągu kilku dni wrosła ona w nasz świat i spokrewniła się z nim, w ciągu kilku dni nauczyła się żyć myślą pod skrzepłą korą gotowej, zastygłej historii.
2748Mieszkaliśmy w dwóch czystych pokojach z widokami na morze.
2749Cyprianow zadziwił cały świat nabyciem kilkunastu doniczek kwiatów.
2750O wysokim czole, siwych, smutnych oczach i nieprawidłowej twarzy, wydawał się on prawdziwie piękny przez nieustannie płonący w nim ogień myśli. Nie było takiej chwili, w której by myśl jego przestawała pracować. Ze swojej wyprawy, o której wzmiankowałem już, przyniósł on prócz owej zużytej książeczki, którą nazywaliśmy gałązką oliwną Noego[445], kilka spostrzeżeń i uogólnień geologicznych i pewien rodzaj własnej teorii poznania. Myślał głośno i nie przywiązywał najmniejszej wagi do tego, co dzieje się z jego myślami. Jakiś znajomy jego prywat-docent[446] wyzyskał jego spostrzeżenia i poglądy w swojej rozprawie. Cyprianow, gdyśmy mu powiedzieli o tym, śmiał się tylko. Był on przekonany, że to mnóstwo drukowanego papieru, które przytłacza nas dzisiaj, zniknie w świecie, w którym myśl przestanie być wyzyskiwanym przywilejem. Żywe i nieskrępowane słowo zastąpi w wielu wypadkach druk, który jest dziś nie tyle środkiem rozpowszechniania myśli, ile raczej zabezpieczenia własności duchowej.
2751Mieliśmy kilku ludzi o wybitnych zdolnościach naukowych lub artystycznych w naszych kołach. I właśnie patrząc na nich, widząc, jak bezinteresownie, bezpretensjonalnie oddawali oni światu to, co w nich proces ogólnoludzkiego życia stworzył, poznawało się całą różnicę pomiędzy panującym tu a ogólnie przyjętym światopoglądem. Śmieszność zabiłaby u nas każdego, komu by przez głowę przesunęła się myśl o jakimś arystokratyzmie duchowym. Podzielano zdanie Proudhona, że geniusz jest właściwie stanem ogólnoludzkim, a uważany jest za coś wyjątkowego dlatego tylko, że w rzadkich tylko warunkach nie zostaje przez wychowanie szkolne i wychowanie życia samego zabity. Pamiętam jeszcze polemikę, jaką stoczył Cyprianow na ten temat z młodziutkim, dystyngowanym biologiem, któremu udało się następnie istotnie zrobić, jak to się mówi, wielką karierę w naukowym świecie. Dostawszy się przypadkiem na naszą wieczorynkę, młody ten adept nauki pogardliwie uśmiechnął się, usłyszawszy zdanie, że do dziś dnia w nauce przeważa niezmiennie ta część pojęć, która została zdobyta przez pracującą masę, nad tą, której dopełniły już wysiłki warstw kulturalnych i poszczególnych uczonych, i pamiętam, jak tryumfowała Ola za każdym zwycięskim argumentem Cyprianowa.
2752— Cóż ma na przykład wspólnego z pracą, z fizyczną, ręczną pracą, prawo Newtona? — wołał zgorszony badacz.
2753— Czy pan dobrodziej przypuszcza, że pojęcie przestrzeni, postrzeganie przestrzeni, sama przestrzeń i czas matematyczny same przez się umieściły się w głowie Newtona, jego rodziców, znajomych? Jeżeli pan tak przypuszcza, istotnie, nie zawdzięcza on światu pracy nic, gdyż zapewne w takim razie samo przez się powstało w jego głowie pojęcie ruchu.
2754I Cyprianow kreślił szeroki obraz kulturalny, w którym człowiek przez konieczność twardej walki z przyrodą, pracy, i wspólnej pracy, zdobywał, wytwarzał te pojęcia. Widziało się, jak wyrastały one pod jego ręką.
2755— Jeżeli tak głęboko będziemy sięgać — mruczał zniechęcony uczony.
2756— A pan dobrodziej woli sięgać płycej. No, tak, tak, zapewne czas w takim razie powstaje z zegara. Ale i tu jeszcze nie obejdzie się bez zegarmistrza.
2757— Więc, innymi słowami, pan mówi, że nauka jest niepotrzebna, że wystarczy drwa rąbać — naturalnie, naturalnie, panowie. Tego samego zdania u nas jest Najświętszy Synod.
2758— Tylko, kochany panie — rzekł Cyprianow — niech się pan tu tego rodzaju argumentami nie posługuje. Ja nie mówiłem nic o nauce. Ja mówiłem o pasożytach nauki, o ludziach, którzy żyją z tego, że swoje ciasne zarozumienie stawiają między ludem i prawdą.
2759 2760— Wszędzie. Nie ma innych w waszych uniwersytetach i szkołach. Jedno pokolenie ludzkie wychowane tak, aby istotnie uprzystępniło sobie i zdobyło to, co nauka ustaliła, a świat byłby dziś niepodobny do tego, czym jest.
2761— To samo mówimy my — rzekł uczony.
2762— Nie, wy tego nie mówicie. Wy jesteście wieczna przeszkoda. Wy rzucacie się na naukę jak sroki na świecidełka.
2763Niedobrze czuł się człowiek „spokojny”, który wchodził w nasz świat.
2764— Wiara powinna być zachowana ludowi — rzekł pewien liberalny pan.
2765— I dlaczegóż to, szanowny panie? — zapytała Wiera-Wołczok drżącym z oburzenia głosem.
2766— Przecież to jasne — mówił wytworny pan. — Ona pociesza w niedoli i podtrzymuje moralność.
2767— A ja, panie kochany, przeciwnie myślałam i myślę zawsze, że ona demoralizuje.
2768— Mogą być wypadki — rzekł pan pojednawczo.
2769— Nie idzie o wypadki. Idzie o to, że każdy dzień trwania naszej, tak zwanej wiary jest czynnikiem nieustającej demoralizacji ludowej.
2770— I w jaki to sposób, szanowna pani? Czy nie ona każe nam znosić i wyrzekać się?
2771— Nie jest wcale bezwzględną cnotą ani jedno, ani drugie. Ale mniejsza o to. Czy pan kiedy widział na przykład tak zwanego podradczyka (przedsiębiorcę), który oszukuje swoich robotników, czy pan widział, jak on modli się? Przecież on wierzy naprawdę, że to nie jest sprawa między nim a tymi nędzarzami, lecz między nim a Bogiem.
2772— Gdyby nie to — rzekł pan — byłoby gorzej.
2773— Nie, byłoby lepiej. Niechby tylko było jasne: my czy on?!
2774— Ależ to bunt — rzekł pan. — I panowie z tym chcecie iść w lud? Oszczędźcie duszę naszego ludu.
2775— My — powiedziałem — wymieciemy z życia ludu tego brud i nędzę, a zabobony i gusła on już sam wyrzuci.
2776Pan przestał mi się kłaniać na ulicy.
2777 2778Wieczorami, patrząc na morze, prowadziliśmy dziwne rozmowy.
2779Piękno, Śmierć— Co chwila przecież umieramy — mówiła Ola — i z nas rodzi się ta chwila, którąśmy przeżyli. Znika, uchodzi i — gdzieś poza nami pozostaje. Z chwil tych urosło to, co jest. Dlaczego ludzie nie nauczą się umierać świadomie, tracić chwile te tak, aby z nich wyrastało tylko piękno.
2780Cyprianow był wielkim przyjacielem Oli. Dla niej robił zbytki, znosił jej kwiaty, a prawdziwą już sensację stworzyło kupienie przez niego pudełka cukierków.
2781— Dostałem pieniądze za moją geologię — rzekł.
2782U nas zbierano się najczęściej w swobodne wieczory. Ileż postaci przesunęło się przez te dwa pokoiki. Dla mojej śniadej twarzy i ostrych rysów nazywano mnie szejchem[447]; szejch i biała księżniczka lub Otello i Desdemona[448] — nazywano nasz dom.
2783I na taką to wieczorynkę właśnie trafił któregoś dnia stryj Florian.
2784Ciotka Emilia nieopatrznie zakomunikowała mu adres. On zaś postanowił spełnić misję narodową i rodzinną.
2785Zastawszy towarzystwo, postanowił olśnić je swoją światowością.
2786Nikt na niego jednakże nie zwracał uwagi.
2787Cyprianow po krótkiej przerwie ciągnął dalej swoje wywody na jakiś ze swych ulubionych tematów.
2788Stryj siedział jak na rozpalonych węglach.
2789W końcu zwrócił się do Oli z zapytaniem, kiedy może zobaczyć ją, aby nie przeszkadzać.
2790Cyprianow, Wołczok, Żuk i Liza chcieli się wynosić.
2791— Wyjdźcie do drugiego pokoju — poprosiłem — tu sekretów żadnych być nie może.
2792— Prosiłem o rozmowę z Olą — rzekł stryj.
2793— My nie mamy wobec siebie tajemnic — odpowiedziała Ola.
2794— Raczysz zważyć, że ja mieć je mogę.
2795— W takim razie — powiedziała Ola — wyrzec się muszę ich poznania.
2796— Dobrze, dobrze — rzekł stryj — choćbyś miała się dowiedzieć o tym, że idzie tu o umierającą matkę.
2797Było to kłamstwo. Dwa dni temu mieliśmy list z domu. Zatrząsłem się z gniewu, Ola zbladła.
2798— Kochany stryjaszku — powiedziałem — ma szczęście stryj być bratem mojego ojca, starym człowiekiem, więc nie nazwę po imieniu tego, co stryj zrobił w tej chwili.
2799— Mało mnie to obchodzi — powiedział stary pan z nienawiścią w głosie. — Sądy człowieka, który pod dachem własnego ojca uwodzi biedną krewną.
2800 2801— Cicho — powiedziałem — ani jednego słowa więcej, bo nie ręczę za siebie.
2802Stryj wyszedł, zepsuwszy nasz wieczór, a po powrocie musiał narobić kłamstw i oszczerstw, gdyż w parę dni później przyjechała pani Emilia.
2803 2804 2805Po jakiejś godzinie jednak uspokoiła się i można z nią było mówić.
2806Były dwa punkty, o które szczególniej chodziło. Były nimi nasze pożycie bez ślubu i nasza „wiara”.
2807Nie udało nam się jej przekonać, lecz nauczyła się nas rozumieć.
2808— I cóż zamierzasz robić? — zapytała córki.
2809Gdy dowiedziała się, że Ola prawdopodobnie pojedzie z Wierą, by pracować w Tule w fabryce, zagryzła wargi.
2810 2811— By nie kraść — powiedziała Ola krótko.
2812Najłatwiej jednak porozumiewać się umiała z ciotką Wiera. Zapoznawszy się z nią u nas przypadkowo, uspokoiła ją tak, że ciotka zaczęła mówić o naszych planach z pewnym rodzajem szacunku. Odjechała w każdym razie znacznie uspokojona i usposobienie Oli stało się od tego czasu jeszcze pogodniejsze.
2813Wiosna zbliżała się i zaczęliśmy się powoli rozjeżdżać.
2814Pierwsza pojechała Liza, wezwana do Moskwy na swój kolejny dyżur w tak zwanej administracji. Był to rodzaj centralnego biura, ułatwiający korespondencję, rozsyłający ludzi do kolonii, gdzie ich brakowało.
2815Cyprianow rozstał się z nami też któregoś dnia i wybrał się na swoją wyprawę. Żuk kupił przenośny warsztat do ostrzenia kos i sierpów i wybrał się w podróż po wsiach i futorach[449]. Był on milczący w naszym kole i zaczynał dopiero mówić wśród ludu. Tu sypał anegdotkami i dykteryjkami[450], przy tym zawsze w doskonale zachowanym dialekcie. Opowiadał, jak raz udzielał informacji urzędnikowi policyjnemu, który otrzymał polecenie aresztować kręcącego się w jego okręgu między chłopstwem niebezpiecznego podżegacza, hrabiego Łańskiego. (Takie było prawdziwe nazwisko Żuka). Żuk był zatrudniony, gdy nadszedł ten rozkaz, w domu samego przystawa przy wprawianiu szyb i przystaw wdał się z nim w dyskurs na temat podejrzanych ludzi kręcących się po okolicy. Żuk wysilał głowę: przytaczał jednak przypuszczenia i wnioski tak fantastyczne, tak naiwnie niedorzeczne, że przystaw napisał raport, iż na zasadzie zebranych przez niego informacji hrabia Łanskoj znajduje się obecnie już w jednym z miast stołecznych. U niego zaś w okręgu prócz trzech aktorów żadnych podejrzanych ludzi nie ma. Z pobytu u przystawa przyniósł Żuk kilkanaście doskonałych blankietów paszportowych i mnóstwo innych blankietów, na jakich inne władze prowadzą pomiędzy sobą korespondencje. Tego rodzaju zdobycz oddawana była do rozporządzenia administracji, do zakresu obowiązków której należała i fabrykacja „butów”, jak nazywaliśmy paszporty i inne papiery legitymacyjne.
2816Ola miała, jak to już wspominałem, jechać do Tuły. Mnie zaś administracja poleciła dokonać pewnego rodzaju objazdu naszych grup i kolonii. O moich zdolnościach życia z ludem, być może słusznie, powątpiewano, natomiast opowiadano legendy o mojej stanowczości rewolucyjnej. Zresztą ja należałem już poniekąd do kategorii starców, ludzi z przeszłością, którymi partie współzawodniczące lubią imponować sobie wzajemnie. Propagandyści posądzali mnie o jakobinizm[451] i krążyła plotka, że wysłał mnie do Rosji sam Blanqui, którego słyszałem jedynie podczas jego przemówień publicznych przed jego aresztowaniem w Paryżu. W ogóle co do programów i haseł panowała w tym czasie jeszcze wielka niejasność. Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że moje funkcje miały charakter jakiejś rewizji[452]. Byłem raczej pewnego rodzaju wędrowną i żywą skrzynką pocztową. Przy charakterze naszej organizacji, jej ustroju, rola moja inaczej nie dawała się wprost pomyśleć. W ogóle powiedzieć mogę, że świat rozsądnych zjadaczów chleba jest absolutnie niezdolny cokolwiek bądź zrozumieć o stosunkach, jakie panują w kołach prawdziwie szczerych rewolucjonistów.
2817Rozstaliśmy się z Olą możliwie spokojnie. Olę przejmowała żywą radością myśl, że zaczyna się dla niej to prawdziwe, a od każdej bajki fantastyczniejsze nowe życie. W jej usposobieniu w tym czasie było coś z tego zdrowego egoizmu, jaki spotykamy u uczonego oddającego się swojej pracy, artysty, gdy tworzy, światowej dziewczyny jadącej na bal. Ola nie miała wprost czasu ani możności psychicznej odczuć naszą rozłąkę ze strony tego, czym była ona dla mnie. A ja cierpiałem bardzo i wstydziłem się tego. To sprawiało, że byłem w tym czasie trochę szorstki. Ola widziała w tym surowy kult obowiązku i wyrzucała sobie, że jedzie z radością pragnącego zabawy dziecka. Poczciwy Wołczok widział za to wszystko swoimi mądrymi oczami i planował, że sprowadzi mnie do tulskiej grupy, gdy tylko gdzie indziej nie będzie już potrzeba ludzi. Rozstawaliśmy się w każdym razie na krótko: za dwa lub trzy miesiące miałem być w Tule przejazdem.
2818Gdy myślę o tym okresie i tym, który jeszcze bezpośrednio potem trwał przez czas jakiś, nie mogę wciąż oprzeć się wrażeniu, wiosennego budzenia się przyrody, rozpęczania się pąków, srebrzystej, mowy strumyków.
2819Wszędzie się spotykało młode, jasne i szczęśliwe twarze.
2820Tak jest. Nigdzie potem i przedtem nie widziałem tylu i tak głęboko, prawdziwie szczęśliwych ludzi.
2821Nad głowami naszymi zbierały się jednak chmury, krążyło drapieżne ptactwo.
2822Coraz częściej nadchodziły wiadomości o aresztach.
III. Carskie łowy
2823Później, niż przypuszczałem, gdyż dopiero w kilka miesięcy byłem w Tule. Gdym przyjechał pod wskazany adres, otworzyła mi drzwi młoda kobieta w mieszczańskim rosyjskim stroju — krzyknąłem: była to Ola. Zmężniała i rozrosła się: twarz jej opaliła się, oczy patrzyły z jakimś przedziwnym spokojem. Ona zaczerwieniła się z radości, a potem krzyknąwszy: „Michał!”, uderzyła mnie lekko po ustach. Mieszkały tu z Wierą, obok nich mieszkał Chazanow, pracujący w Tule jako ślusarz. Wieczorem byłem zdumiony, słuchając, jak rozmawia Ola z robotnikami, których zbierało się tu kilku. Nie sam już akcent, lecz powaga i pogłębienie, spokój i przystępność wykładu zdumiewały mnie. Ona spostrzegła, zdaje się, moje zdumienie i wykład jej stawał się coraz bardziej potoczysty, coraz bardziej obfitował w świetne przykłady. Zostaliśmy sami. Wiera wyszła gdzieś, a Chazanow majstrował w sąsiednim pokoju. UcieczkaMiałem zawsze ostry słuch; nagle posłyszałem pod oknami ciężkie stąpanie i jak gdyby brzęk ostróg. Namacałem rewolwer w kieszeni i krzyknąłem:
2824 2825W tej samej chwili zgasło światło i Chazanow rzekł:
2826 2827Rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Wychodziły one na ulicę i prowadziły do pokoju Chazanowa. Z naszego pokoju wyjście było do kuchni. Chazanow mruczał coś, zamknąłem nasze drzwi na haczyk, szepnąłem Oli: „Za mną!” i wybiegliśmy do kuchni. Otworzyłem okno i po chwili znalazłem się w ciemnym podwórzu. Zwlekać nie było, czasu, dopadłem jakiegoś płotu, przesadziłem przezeń Olę i po chwili znalazłem się z nią w jakimś ogrodzie. W oknach opuszczonego przez nas mieszkania zamigotało światło. Rozbijaliśmy się wciąż o jakieś drzewa, gałęzie ich kaleczyły nas, było całkiem ciemno. Myślałem tylko o tym, aby oddalać się coraz bardziej od domu i pozostawić między sobą a pościgiem jak najwięcej płotów i ogrodów. Wreszcie znaleźliśmy się obok ulicy, na której stała cerkiew. Tu było najlepiej wmieszać się w tłum spacerujących, pojawienie się jednak nasze na trotuarze[453] spoza płotu mogło wywołać zdumienie. Zdecydowaliśmy się jednak. Przeskoczyłem pierwszy i podałem Oli rękę. W naszych strojach nie zwracaliśmy zbyt wielkiej uwagi i słyszałem tylko kilka żartów na temat tego, czegośmy mogli szukać w ogrodzie. Nie uszliśmy jeszcze kilka kroków, gdy usłyszałem za sobą przerywany oddech pościgu. Byłem zdecydowany bronić się i miałem już rewolwer w pogotowiu. Dopadł nas mężczyzna, który rzekł głosem Cyprianowa:
2828— Miszuk, gonię za tobą z Moskwy: wszędzie biorą.
2829— Wiem o tym — odpowiedziałem.
2830— A Wołczok? — spytał Cyprianow.
2831— Nie wiedzieliśmy, gdzie jej szukać, aby uprzedzić.
2832Trzeba było też samym schronić się gdzieś. Iść do hotelu byłoby szaleństwem.
2833 2834— Trzeba iść do Marty, praczki — powiedziała.
2835 2836Przeszła godzina, nim doszliśmy do suteryn[454], pełnych pary.
2837Zobaczywszy Olę, praczka ucieszyła się i wołała:
2838— Jak żyjesz, Andrejewna? — zapytała.
2839Ola opowiedziała, co się stało.
2840 2841 2842Tu wydawało się dość bezpiecznie.
2843Rozlokowaliśmy się, Ola wyszła do jakiejś komórki. Po kilku minutach wróciła: była zmieniona nie do poznania. Boso, w zapasce, chuście na głowie wyglądała na służącą lub wiejską robotnicę.
2844 2845 2846 2847 2848Marta wzięła kosz z bielizną, Ola drugi.
2849— Zuch Andrejewna — rzekł Cyprianow.
2850Przeszły dwie nieskończenie długie godziny. Dziesięć razy zrywałem się, dziesięć razy zatrzymywał mnie Cyprianow.
2851Wreszcie weszły obie, zmoczone, gdyż zaczął padać deszcz, i smutne.
2852— Wołczka wzięli na ulicy — powiedziała Ola. — Chazanow strzelał. Związali go i zbili.
2853Wyszedł mi z gardła jakiś krzyk.
2854Tego nie mogłem znieść, tych brudnych rąk, podnoszących się na te szlachetne, święte głowy.
2855— Gdzie Wołczok? — pytał Cyprianow.
2856— W cyrkule; Chazanowa powieźli do ratusza.
2857Spojrzeliśmy na siebie z Cyprianowem.
2858 2859Daliśmy Oli paszport i pieniądze. Na jutro Marta miała postarać się o ubranie i odprowadzić ją do najbliższej stacji. Stamtąd do Petersburga, gdzie na razie było bezpiecznie, i pod wskazany adres. Jeżeli powiedzie się, spotkamy się tam, jeżeli nie uda się nic zrobić, wrócimy tu. W razie gdyby nas nie było ani tu, ani tam — tłumaczyć nie potrzeba.
2860UcieczkaPodeszliśmy pod cyrkuł i zaczęliśmy się rozglądać — nagle Cyprianow zaśmiał się cicho — poza domem ciągnął się ogród. Gdyby okna aresztów wychodziły na ten ogród właśnie…
2861Po chwili byliśmy w ogrodzie: z głęboką radością ujrzeliśmy szereg małych, wąskich, zakratowanych okienek.
2862Jak dowiedzieć się, gdzie siedzi Wiera? Cyprianow oparł się odrzewo i zagwizdał z cicha Marsyliankę[455].
2863Z trzeciego okienka na lewo rozległo się stłumione chrząknięcie.
2864Stanąłem pod oknem. Cyprianow stanął mi na plecy, po chwili zeskoczył:
2865 2866Odbyliśmy naradę wojenną: o wyjściu przez okno nie mogło być mowy. Myśleć o innym wyjściu byłoby szaleństwem.
2867Odejść jednak, nic nie przedsięwziąwszy — nie byliśmy w stanie.
2868Nagle Cyprianow wskazał mi oczami piwnicę. Ciągnęła się ona pod aresztami i miała duże, zakratowane bez szkła otwory.
2869Kraty jednak trzymały się mocno. Jużeśmy wypróbowali ich dwie, gdy w trzeciej poczułem, że jedna z cegieł chwieje się. W pół godziny krata była wyjęta.
2870Cyprianow wdrapał się znów po moich plecach do okna, aby zawiadomić Wierę, co się gotuje. Chodziło też o to, aby dała nam znać, chodząc i przystając, w którym miejscu mamy próbować podkopu. Weszliśmy do piwnicy, było całkiem ciemno. Staraliśmy się poruszać w kierunku celi Wołczka. Zrazu nie słyszeliśmy nic, potem ja dosłyszałem dość jasno kroki. Sklepienie musiało jednak być dosyć grube. Nie mieliśmy żadnych narzędzi prócz nożów. Zaczęliśmy nimi obłupywać spój i wapno. Piwniczka była tak głęboka, że trzeba było stawać na palcach. Pracowaliśmy dość długo, nim pierwsza cegła obsunęła się; gdyśmy wyjęli ją, wypadła niespodziewanie druga, kalecząc Cyprianowa w głowę — nie mogliśmy jednak na to zważać. Pracowaliśmy dalej pomimo zasypującego oczy wapna i okruchów cegieł. Wreszcie otwór był dość znaczny. Z cegieł, ziemi i jakichś desek, które namacał Cyprianow, urządziliśmy postument, wdrapaliśmy się nań i z radością poczuliśmy pod ręką spróchniałe drzewo. Nagle usłyszeliśmy chrząknięcie Wiery, zeskoczyliśmy; w celi dał się słyszeć jakiś ruch. Staliśmy kwadrans, aż wreszcie usłyszeliśmy szept Wołczka:
2871 2872To była tak zwana powierka — sprawdzenie, czy wszyscy aresztanci są na miejscu. Deska dźwignęła się wreszcie i po chwili Wołczok wsunął się w moje objęcia.
2873— A Ola? — pytała, zanim stanęła na ziemi, nie zdążywszy się jeszcze zadziwić, że widzi mnie i Cyprianowa.
2874 2875 2876Uznaliśmy, że najbezpieczniej będzie już nie zachodzić do praczki, by nie zwracać uwagi na jej mieszkanie zbytnim ruchem, lecz ujść ogrodami i tylnymi przejściami za miasto, tam laskiem przedostać się do stacji i wskoczyć do pierwszego pociągu.
2877Plan ten udało się wykonać bez przeszkód.
2878Jechaliśmy w stronę Moskwy i mieliśmy wysiąść o parę stacji dalej.
2879Cyprianow cierpiał dość mocno wskutek rany na głowie, którą naprędce Wiera przewiązała mu chustką. Nie mógł zdejmować czapki, aby nie zwrócić uwagi, gdyż chustka musiała być krwią zbroczona.
2880W drodze okazało się, że ktoś z nas musi pojechać do Moskwy, podczas rewizji były prawdopodobnie wzięte dość ważne papiery; nie można było zwlekać. Najodpowiedniejszy byłem ja do tej wyprawy. Cyprianow był ranny, rysopis Wiery mógł być rozesłany. Rozstaliśmy się, jechałem z adresami administracji i paru osób.
2881Do Moskwy przybyłem wieczorem.
2882UcieczkaRozpytałem się, gdzie leży hotel „Ukraina”, i znalazłszy go, spytałem o numer 28. Portier z jakąś dziwną miną wskazał mi schody; gdym zaczął na nie wchodzić, stanął w nich tak, jakby chciał zagrodzić mi odwrót.
2883 2884 2885Zapalając zapałki, zatrzymałem się przed drzwiami pokojów. Gdym stał pod jednym z nich, otworzyły się one i zobaczyłem policjanta, który usiłując schwycić mnie za rękę, udrapał mnie.
2886— Pożałujtie.[456]
2887 2888 2889Trafnym instynktem wiedziony, cofnąłem się w jakąś niszę: wybiegłszy z pokoju, policjant skierował się w kierunku schodów, którymi tu przyszedłem. Przypuszczałem, że hotel musi mieć drugie wyjście.
2890Zacząłem więc biec w kierunku przeciwnym.
2891Istotnie: tuż obok prawie natrafiłem na jakieś brudne schody, zbiegłem z nich i wpadłem do bramy. Tu stał policjant wpatrzony w wejście od ulicy.
2892Jednym ciosem powaliłem go na ziemię i wybiegłem.
2893W drzwiach schwycił mnie za kołnierz jakiś kupiec.
2894Odwróciłem się i zadałem mu straszny cios w głowę między oczy.
2895Wypadłem z bramy i starałem się iść najspokojniej.
2896Wszedłem do pierwszego sklepu, jaki napotkałem, i kazałem sobie podać rękawiczki.
2897Nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się na ulicy, słyszałem jednak brzęk ostróg i szabel.
2898Przebierałem ze znudzoną miną w towarze; po rękawiczkach zażądałem krawatu. W sklepie pojawiła się jakaś dwuznaczna figura; gdy jeden z subiektów[457] zwrócił się do niej z zapytaniem, czego żąda, przybysz nie odpowiedział, ale zaczął dziwnie chytrze i porozumiewawczo mrugać. O mało nie parsknąłem śmiechem, zachowałem jednak spokój i kazałem sobie podać perfum, ale jak najdelikatniejszych, bo to na podarunek. Teraz figura znikła. Było rzeczą aż nazbyt jasną, że jestem jakimś kupcem albo subiektem, wybierającym się w konkury. Wyszedłszy ze sklepu, zawołałem dorożkarza i targowałem się z nim długo i głośno, podczas gdy jakiś stróż porządku kręcił się koło mnie, usiłując zajrzeć mi w oczy.
2899Wreszcie siadłem i podałem pierwszy lepszy adres.
2900Po długim błądzeniu po mieście i z wieloma ostrożnościami dostałem się wreszcie do mieszkania zajmowanego pod jakimś fikcyjnym nazwiskiem przez Ryżego.
2901Ryży nie wiedział nic o Tule ani o administracji. Zakłopotał się bardzo.
2902Drukarnia właśnie idzie. Dziś, jutro powinna być. Zresztą było do przewidzenia. Tam w Kijowie w niemożliwy sposób prowadzili sprawę. Jak gdyby Trzeci Wydział[458] nigdy nie istniał. Mikołka tam jeden był: strasznie podejrzany.
2903Przede wszystkim jednak trzeba było uciekać stąd.
2904W administracji mógł się zdarzyć jakiś ślad.
2905Umówiliśmy się, że ja odbiorę drukarnię. Ryży oddał mi fracht[459], wskazał parę adresów. On miał się jeszcze zająć oczyszczeniem mieszkania.
2906NiebezpieczeństwoSchodziłem ze schodów, gdy nagle schwycił mnie ktoś za rękę.
2907— Ani kroku, w bramie policja.
2908Wszedłem, a raczej wciągnięto mnie do jakiegoś przedpokoju. Drzwi za mną zamknęły się bez szmeru.
2909Stałem oszołomiony, kiedym usłyszał brzęk ostróg.
2910Ta sama ręka wprowadziła mnie do oświetlonego pokoiku.
2911Była to kobieta lat może pięćdziesięciu: całkiem siwa.
2912 2913— Wyjrzałam przez okno, zobaczyłam ich, wiedziałam, dokąd idą, chciałam pójść. Usłyszałam, że pan schodzi, myślałam, że to on, i udało mi się choć pana ocalić.
2914— A skąd pani wiedziała, dokąd oni idą?
2915 2916— Mojego syna za karakozowski wystrzał wzięli, nauczyłam się od tego czasu rozróżniać.
2917 2918 2919Przenocowałem w mieszkaniu staruszki i na drugi dzień nie chciała mnie wypuścić, dopókim sobie nie sprowadził innego ubrania. Nad ranem wywieziono w dorożce Ryżego. Ogoliłem się brzytwą syna mojej staruszki, w nowym kapeluszu, wczorajszych, kupionych w owym sklepie rękawiczkach nie przypominałem chyba wczorajszego pół-rzemieślnika, pół-kupca.
2920Dzień cały tułałem się po mieście. Do Bołchowskiego bałem się zachodzić: nie wiedziałem zresztą, czy go zastanę. Nie bardzo też spieszyło mi się pod wskazane przez Ryżego adresy. Tu grunt wydawał mi się całkowicie podkopany.
2921Nareszcie zdecydowałem się: w mieszkaniu spotkałem Olgę Kochanowicz, siostrę Wiery. Trzecia jej siostra, Luba, była wzięta w Ukrainie wraz z Nadieżdą Lebiedziewą[460], księciem Czawczewadze[461] i Chomiczem. O areszcie Ryżego już wiedziano.
2922Na drugi dzień mieliśmy już nowe mieszkanie, nająwszy dorożkę, wyruszyłem po drukarnię.
2923WięzieńKiedym podał fracht, urzędnik krzyknął:
2924— Wynieść numer sto dwadzieścia cztery — i powtórzył dziwnie głośno — sto dwadzieścia cztery.
2925W tej samej chwili podszedł do mnie żandarm kolejowy i rzekł:.
2926— Proszę za mną, aresztuję pana.
2927 2928— To się pokaże. Proszę do kancelarii.
2929W kancelarii siedział uśmiechnięty i nad wyraz uprzejmy rotmistrz[462] żandarmerii o prześlicznie wyhodowanych wąsach.
2930— Po pakiet zgłosili się — rzekł żandarm, który mnie aresztował.
2931— Ach tak, po ten pakiecik — rzekł oficer. — Niech pan łaskawy chwilę spocznie. Może cygarka, papierosika? Fiedor! — krzyknął.
2932Obok znanego mi już żandarma wyrósł drugi i stanął u drzwi.
2933Tym razem był to mat[463].
2934Grzeczny oficer gdzieś znikł, poszeptał z kimś, słyszałem wyrazy: „natychmiast, powiesz: pakiet”.
2935Po chwili wrócił i zwrócił się do mnie z przykładnym światowym zakłopotaniem:
2936— Ja pana łaskawego przepraszam, ale pan wybaczy, taki zwyczaj — rewizyjka.
2937W tej chwili dwóch żandarmów położyło mi łapy na piersiach.
2938Z kieszeni moich wyciągnięto wszystko.
2939— Rewolwerek! — cieszył się żandarm — o, pularesik, skrwawiona chusteczka, o, korespondencyjka. O, szyfreczkiem pisana. Znany szyfreczek. „Ej, Kuzimicz”, a i to znany: „Stary czorcie, głupi niedołęgo”, o, pieniążki, policzymy.
2940W tej samej chwili dwie kartki pisane szyfrem znalazły się w moim ręku. Żandarmi, pchnięci łokciami w brzuch, potoczyli się.
2941Kartki wsadziłem do ust: przeraźliwie trudno było połknąć.
2942— Wyrwać z ust! — krzyknął oficer, zapomniawszy o światowości. — Wyrwać! Łap go i bij w kark.
2943 2944— Zabiję — syknąłem przez zęby, chwytając krzesło.
2945Siła, z jaką dźwignąłem je, zastanowiła żandarmów.
2946 2947— Wasze błagorodje[464], strzelać? — zapytał jeden.
2948— Ani-ni — żywcem!! — krzyknął oficer. — Za gardło!
2949Krzesło ugodziło w pierś pierwszego żandarma. Padł on na ziemię.
2950W tej chwili połknąłem kartkę.
2951— Panie rotmistrzu — rzekłem — pan wywiązuje się dobrze ze swoich funkcji i ja staram się panu nie ustąpić.
2952Oficer był siny z wściekłości.
2953 2954Powiedziałem spokojnym głosem:
2955— Jeżeli pańskie draby podstąpią do mnie, będę się bronić i będziecie musieli mnie zabić. Teraz ja już swoje zrobiłem.
2956Za godzinę byłem zamknięty na cztery spusty w celi więzienia śledczego.
IV. Myszy i koty
2957Po raz pierwszy znalazłem się w więzieniu. Byłem sam pośród tych gołych ścian i zbierałem myśli. Nie wiedziałem nic, co działo się z Olą. Na próżno usiłowała myśl złamać kamienną zagadkę. Wiedziałem doskonale, że nie uda mi się nic wycisnąć z suchych, znanych mi już myśli: nic prócz gołych faktów, tonących wśród mroku. Teraz też dopiero zrozumiałem całą potęgę zmiany, jaka dokonała się w niej. To nie była ta Ola, którąm znał[465]. Ta cicha, zdecydowana, wchodząca w niebezpieczeństwo jakby w cieniste aleje topolowieckiego ogrodu.
2958WięzieńW drzwiach ukazywała się raz po raz w małym okienku para oczu o przedziwnie tępym wyrazie. Wydawało się, że oczy te nie należą do żadnej ludzkiej istoty, że wyrastają po prostu z tych ścian, jako coś, co patrzy. Budziły mnie one z moich myśli i drażniły. Na ogół byłem spokojny i zobojętniały. Wydarzenia szły jedno po drugim zbyt szybko i byłem przez nie ogłuszony: dopiero w ciągu nocy poczułem ohydę więzienia. Ja nie mogę stąd pójść. Trzyma mnie w swoim ręku bezmyślna, pogardzona siła. Wiedziałem przecież, że prędzej czy później nastąpi to i nastąpić musi. Teraz jednak, gdy się to już stało, buntowało się we mnie wszystko. Filozofia małą tu jest pomocą. Mówić sobie: idzie przecież o to, aby w miarę sił działać i wiedzieć, że prędzej czy później działalność ta napotka swój kres — to wszystko jest dobre w teorii, z jakiegoś astronomicznie abstrakcyjnego stanowiska. Zresztą nie chciałem bynajmniej kapitulować. Myśl od pierwszej chwili zaczęła badać plany ucieczki.
2959Czułem, że w ruchu naszym musi nastąpić zmiana. Napotkał on przeszkodę prędzej, niż spodziewaliśmy się. Prędzej czy później będzie musiał przeszkodę tę złamać. Byłem od początku przekonany, że ruch musi przybrać formę walki na śmierć i życie z rządem. Chodziło tylko o to, aby szara masa możliwie najmniej już była szara w tym momencie. Myślałem: przecież poznano nas w tylu wsiach, wioskach, miasteczkach. Teraz nasza zguba nie będzie dla ludu zgubą jakichś obcych, nieznanych mu, o nieznane rzeczy dopominających się ludzi. Wyrywają nas wprost z tych środowisk, w których nauczono się nas cenić. Chciałbym być na swobodzie, aby wpływać na opinię towarzyszy w kierunku większej koncentracji działania.
2960Jak zwykle w osamotnieniu, myśli wydawały mi się niezwykle przejrzyste, dojrzałe aż do oczywistości, argumenty nie do odarcia. Biegałem wzdłuż i wszerz po celi. I tak mijały dnie, nie wzywano mnie nigdzie, zwykłym trybem upływały codzienne wydarzenia więziennego życia. Przeszło chyba dziesięć dni, siedziałem zamyślony, gdy naraz otworzyła się zasuwka w drzwiach. Słyszałem to i nie odwracałem się, nienawidziłem tego widoku. Ktoś popatrzył się i jak zdawało mi się, odszedł. Zapomniałem o tym. Nagle usłyszałem głośny szept poza plecami:
2961— Michale Oktawianowiczu! Panie Kaniowski!
2962Obejrzałem się: za drzwiami ktoś się zaśmiał.
2963— Stary znajomy pański, a jakże, stary znajomy — serce przeczuło. Do przyjemnego zobaczenia.
2964Na drugi dzień wezwano mnie do kancelarii. Siedział tam przy stoliku prokurator, oficer w niebieskim mundurze.
2965„Tę twarz musiałem kiedyś widzieć” — pomyślałem.
2966— Nie poznaje pan — rzekł oficer. — No, no, no, nic dziwnego. Wtedy po nocyśmy się tak spotkali i nie byłem w mundurze. Zresztą lata płyną, Michale Oktawianowiczu, widzi pan — nachylił głowę — „gdzie włosy moje, mej głowy sławny strój!” Tak, tak. I pan wtedy, tak mogę powiedzieć, po angielsku się z nami rozstał. Myśmy jeszcze teraz z prokuratorem podziwiali satyryczny dowcip pana. Jakże: łapownik, oszust ukarany. I w jego szynelu! Ha, ha, całkiem jak z Gogola.
2967Siedziałem nieruchomy. Widziałem najzupełniejszą bezcelowość ukrywania nazwiska. Doprowadziłoby to tylko do dłuższych popisów krasnomówstwa łysego żandarma.
2968— Tak — powiedziałem — nazwisko moje wymawia pan całkiem poprawnie. Nazywam się Kaniowski istotnie. Michał Oktawianowicz.
2969— Zawsze miło z rozumnym człowiekiem mieć do czynienia. Zawsze byłem ze szczerym szacunkiem dla osoby pana — cedził żandarm. — Że to, na przykład, bez przesądów: polski szlachcic, arystokrata, myśmy do heraldii[466] zaglądali, senatorów nie doliczylibyśmy, panie kochany, z rosyjskimi socjalistami razem albo Komuna, panie. Ja rozumiem rozpacz bombardowanego miasta…
2970Nagle mignęło mi w głowie przypuszczenie.
2971— To pan — krzyknąłem — chował się wtedy w Zurychu w kącie karety! Na pewno pan. Poznałem głos: „Allez plus vite, plus vite[467]”. Na pewno.
2972Żandarm nie przestał się uśmiechać.
2973— A ja nawet wtedy nie przypuszczałem, żeśmy się tak blisko osiebie otarli. I ja nawet teraz dziwię się, co wspólnego między panem a Nieczajewem.
2974— Jednak żądał pan, aby mnie wydano jako jego wspólnika…
2975— Inne okoliczności, łaskawco, inne okoliczności. Teraz my już o Nieczajewie mówić nie potrzebujemy. Co Nieczajew! Ot, taki Bołchowski, na przykład, inna sprawa.
2976 2977— Panie prokuratorze — powiedziałem — niech pan zapisze w protokole: nazywam się Michał Oktawianowicz Kaniowski, lat mam dwadzieścia siedem i żadnych zeznań składać nie będę, na żadne pytania nie chcę odpowiadać.
2978 2979— Źle pan robi, i to bardzo źle, a ja właśnie chciałem nowinę panu powiedzieć całkiem nieoczekiwaną. Pan wie, w Tule…
2980 2981 2982— On tam był! — krzyknął do prokuratora. — Mówiłem, on tam był.
2983 2984Więzienie, BuntownikNa drugi dzień przyniesiono mi arkusz z pytaniami. Przestudiowałem ten dokument. Było rzeczą jasną, że rząd usiłuje nadać niezrozumiałemu dla siebie ruchowi charakter rozgałęzionego spisku. Tymczasem nic podobnego nie było. Rosja cała istotnie pokryta była kółkami i kółeczkami, w części komunikującymi się między sobą, i w części obcymi sobie. Ale czyż rząd był w stanie pojąć, zrozumieć, dopuścić samą myśl nieukartowanego ruchu sumień? Zresztą dlaczego zarzucać niepojętność rządowi tylko; czy tak zwana opinia europejska jest w stanie zrozumieć, że samo życie wytwarza przeciwko sobie bunt? Oświecony Europejczyk jest w stanie zrozumieć wszystko prócz sumienia, prócz chęci wdania się w życie ludzkie, stoczenia z nim walki. Europejczyk oświecony rozumie doskonale więzienie, dom rozpusty, nie pojmie nigdy, jak można po prostu nie godzić się na istniejące życie. Dlaczego? Jaki cel? Iść tak bez żadnych szans osobistego zwycięstwa na zgubę pewną. Usiłowałem wniknąć w psychologię otaczających nas ludzi, dozorców, żandarmów, sędziów śledczych. Oni po prostu nie byli w stanie uwierzyć w tę rzeczywistość, jaką mieli przed oczyma. Musieli sobie nas przeistoczyć, przetłumaczyć na swój język, uczynić dla siebie prawdopodobnymi.
2985Miałem z początku dużo sposobności do obserwowania. Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien młodziutki, wprost z arystokratycznej szkoły „prawowiedów”[468] wypuszczony sędzia śledczy. Siedziałem wtedy już trzeci miesiąc. Nie odbierałem żadnych wiadomości ze świata, nikt nie odpowiadał na moje próby zawiązania rozmowy przez pukanie. Nabrałem przekonania, że sąsiadujące ze mną cele muszą być puste i że Ola musiała zostać aresztowana. Nie dawano mi też książek do czytania. Urzędnik, PrawoZapytałem eleganckiego paniczyka o pięknie wyhodowanych paznokciach, który z paragrafów rosyjskiego zbioru praw skazuje ludzi na powolne doprowadzanie ich do obłędu.
2986— …Bo wprawdzie cesarzowi Mikołajowi Pierwszemu podobało się ogłosić Czaadajewa[469] wariatem, ale to był tylko pewien rodzaj i nominacji, stworzenie nowego urzędu, nowej rangi, nieprzewidzianej przez Piotra Wielkiego[470]. Człowiek, który myśli, miał w ten sposób wyznaczone mu przez samego cesarza miejsce. Czy od tego czasu rosyjskie prawodawstwo poczyniło postępy? Jeżeli tak, to muszę przyznać, że metody stosowane są skuteczne.
2987— Czy mam to zapisać? — zapytał żandarm. — Pan szanowny nigdy jeszcze tak dużo nie mówił.
2988— Proszę, proszę bardzo — powiedziałem.
2989— Ja nie wiem — rzekł sędzia śledczy — czy takie protokółowanie będzie na miejscu, czy będzie zgodne z duchem praw.
2990 2991— To już niech pan zostawi rotmistrzowi: ducha praw on zna od pana znacznie lepiej. Duch praw rosyjskich to jest właśnie to: wszystko jest wskazane, dopuszczalne przeciwko nam.
2992— Pan się myli — rzekł urzędniczek.
2993— Nie, to pan się myli — i jeżeli tak jest, to mi pana szkoda. Pan się łudzi, że pan tu spełnia jakąś funkcję kulturalną. Pan ochrania tylko gwałt, pomaga zabijać pan powoli, nikczemnie ludzi za to, że się w nich obudziło sumienie.
2994— Sumienie nakazuje szanować prawo i władzę ustanowioną przez Boga — rzekł sentencjonalnie rotmistrz.
2995Trudno uwierzyć, jak stają się oni głupi, gdy wejdą na drogę rozumowań.
2996Nie mówiłem z nikim zbyt długo. Uniosłem się. Mówiłem, że każdy dzień istnienia rządu i podtrzymywania przezeń ustroju jest zbrodnią.
2997— Urzędnik, KrzywdaPan pragnie tylko karierę zrobić, tylko rodzinę mieć, dzieci wychowywać, i to wszystko z łez i krwi. Ilu ludzi jeszcze zamęczyć pan pomoże, nim dojdzie pan do tej kariery? — mówiłem do prokuratora.
2998Więzień, Słowo, Pogarda— Zamilczeć! — krzyknął rotmistrz.
2999 3000— Nie podnosić głosu, proszę. To jest jedyne miejsce, gdzie w Rosji wolno mówić. Co mi zrobić możecie, nie możecie znieść widoku człowieka, który wami pogardza.
3001 3002Ocknąłem się w ciemnym karcerze. Przetrzymano mnie tydzień tu.
3003Po tygodniu odprowadzono mnie do innej celi.
3004Gdym tylko znalazł się w niej, usłyszałem pukanie.
3005 3006 3007Wystukałem nazwisko. Ledwiem doszedł do przedostatniej litery, przerwało mi stukanie niezwykle pośpieszne, jakby wesołe.
3008 3009 3010 3011 3012 3013Zaczęliśmy teraz pukać po całych wieczorach i nocach, póki nie pomdlały ręce. Jaszka nie wiedział wiele. Aresztowano go wkrótce po powrocie.
3014— Jak długo siedzisz? — pytałem.
3015— Czternasty miesiąc — odpowiedział.
3016Zadrżałem. I ja śmiałem się skarżyć.
3017— Żemczużnikow siedzi — przerwał Jaszka — Tarutina, Martynow, Bołchowski siedzi. Cały świat siedzi.
3018Przeszło parę dni. Więzień, List, StrachJakiś młody wachmistrz, którego nie widziałem dotąd, rano podał mi bułkę i z dziwnym uśmiechem powiedział:
3019— Trzeba rozłamać uważnie, stojąc plecami ku drzwiom.
3020Z bułki wypadł rulonik papieru, okręcony około czegoś twardego. Poznałem pismo Oli.
3021„Nareszcie jestem na swobodzie i tu. Miej się na baczności i staraj się mieć siły, za wszelką cenę musimy cię wyrwać stąd. Bądź spokojny, czekaj. Dzisiaj jeszcze nie możemy ci wskazać drogi. Nie jesteśmy pewni. Wołczok wzięty. Czworonogi gotują wielki proces[471]. Może uda się popsuć im szyki. Staraj się zachować zdrowie, siły i spokój. List zniszcz, papier i ołówek schowaj. Można, zdaje się, będzie korespondować przez oddawcę”.
Odtąd drżałem za każdym wejściem żandarma; po dwóch dniach wachmistrz przestał się pokazywać, natomiast zrobiono rewizję po wszystkich celach. Wachmistrz, jak się okazało, przeraził się i zadenuncjował sam siebie. Żyłem w samotnej trwodze, jak zawiadomić o tym Olę i przyjaciół na swobodzie, aby nie wpadli w żadną zasadzkę. Pukałem o tym do Jaszki, ale on nie wiedział, że w ogóle można było ustalić jaką komunikację ze światem. Nasłuchiwałem teraz dniami i nocami, czy nie usłyszę znajomego głosu, ale wszystko ginęło w mnóstwie szmerów, które ucho, wysubtelnione przez ciszę, nauczyło się chwytać. Czułem, że nerwy rozprężają się straszliwie.
3022 3023 3024 3025 3026Sprowadzono mnie do kancelarii. Tu czekało dwóch żandarmów.
3027— Pan już uciekał — rzekł urzędniczek. — Nałożymy kajdanki.
3028Protest byłby nie zdał się na nic.
3029 3030— Zobaczy pan — usłyszałem znowu.
3031Nareszcie wsadzono mnie, okutego już, do karetki[472].
3032Dwóch żandarmów siadło ze mną. Trzeci na koźle.
3033Kareta jechała dość długo, nareszcie zatrzymała się. Wyprowadzono mnie. Poznałem dworzec kolei. Wprowadzono mnie do kancelarii żandarmskiej.
3034— Jedzie pan do Petersburga, Trzeci Wydział kazał pana dostarczyć. Zainteresowali się panem. Ma pan jeszcze godzinę czasu, może pan czego zażądać. Radzę, radzę…
3035Podano mi jakiś befsztyk pokrajany — i tak mi było ciężko jeść.
3036 3037Jeden z żandarmów, którzy zostali, rzekł:
3038— Niewygodnie panu — i nachyliwszy się nade mną, poprawił mi talerz i szepnął: — po trzeciej stacji będzie las. Uważać w lesie.
3039Podniosłem oczy, ale on patrzył już przed siebie z twarzą doskonale drewnianą.
3040Wagon podprowadzono pod same drzwi, po chwili byłem już w nim z mą asystą.
3041Przeszło kilkanaście minut wśród zwykłego szczękania i turkotu, na wpół zrozumiałych nawoływań i sygnałów.
3042W głowie mi tkwiły słowa: „Po trzeciej stacji będzie las”.
3043Żandarmi, umieściwszy mnie w kącie, ulokowali się tak, że przegradzali mi całkowicie swymi ciałami dostęp do drzwi. Przymknąłem oczy.
3044Pociąg zatrzymał się już dwa razy.
3045Ruszył; jechaliśmy bardzo długo. Myśli mąciły mi się, bałem się zasnąć. Zdawało mi się, że nie dojedziemy nigdy do tej stacji, to znowu, że wszystko wydało się i pociąg minął bez zatrzymywania się uplanowane miejsce.
3046Wreszcie nadeszła trzecia stacja.
3047 3048Przez zakratowane okno widziałem samotny, zmarzły peron, pokryty śniegiem. Nie znać było żadnego ruchu.
3049 3050Jechaliśmy przez nagie, pokryte śniegiem pola. Nigdzie nie widać było nic podobnego do lasu. Wreszcie, wreszcie ukazywać się zaczęły zrazu pojedyncze drzewa, potem coraz gęściej, gęściej — całymi kępkami, wreszcie już całą, nieprzerwaną ścianą. Żandarmi drzemali. Nagle usłyszałem gwizd i pociąg stanął.
3051 3052WalkaŻandarmi obudzili się. Jeden z nich podszedł do okna:
3053 3054— Pijany jakiś sanie na torze zostawił — usłyszałem głos.
3055Siedziałem bez ruchu, nie działo się nic. Zwykłe szczękanie koło kół, poprawianie czy zsuwanie wagonu: był on czwarty z końca, za nami jechał wagon trzeciej klasy, a później dwa towarowe.
3056Raz i drugi maszyna gwizdnęła.
3057Wydało mi się, że rusza, słychać było łoskot kół: staliśmy w miejscu.
3058— Co za czort! — krzyknął żandarm.
3059 3060— Trzeba krzyknąć — rzekł jeden z żandarmów — rusz no się, Łukicz.
3061Łukicz wyszedł na platformę — nagle usłyszałem ciężki łoskot i zduszony krzyk.
3062Drugi z żandarmów chwycił za rewolwer.
3063Od drzwi rozległ się głos komendy.