Theme
Muzyka
in work
Pożegnanie jesieni
↓ Expand fragment ↓Fala potwornej miłości razem z już na pożądanie przetransformowaną zazdrością zalała jego umęczone kokainą serce...
↑ Hide fragment ↑Fala potwornej miłości razem z już na pożądanie przetransformowaną zazdrością zalała jego umęczone kokainą serce. „Łzy ciekły po jego zielonkawo-brązowej, arystokratycznej twarzy zakokainowanego Persa, gdy tłumiąc okrutne drgawki swoich książęcych wewnętrznych organów, zabrał się znowu do pisania, połączonego z okrutnym brząkaniem”, tak nieomal pomyślał o sobie. Wszystko to ujął w formę muzyki i bezsensowne preludium, zdobywszy drugi temat w cis-moll, którego mu brakowało, nabierać zaczęło nieuchwytnego polotu młodzieńczych utworów Szymanowskiego, którego Ziezio był jedynym godnym uczniem. Takim alembikiem szło natchnienie Azalina Prepudrech. „Muszę mieć maskę, inaczej zginąłem. Kocham ją jeszcze, psiakrew, kocham” — mruczał, przemieniając to jednocześnie na wcale ładny temacik o zmieszanym rytmie nieregularnych synkop. „Tak to stany uczuciowe stają się tylko dynamicznym napięciem i indywidualnym zabarwieniem kompleksów dźwiękowych, przetwarzając się na wartości czysto formalne, o ile nie chce się uczynić z muzyki, właśnie programowo, ilustracji wewnętrznych życiowych perypetii”, przypomniało mu się zdanie genialnego Ziezia. Zabrał się do ujęcia tego tematu w oprawę harmonii dzikiej a perwersyjnej, bo ta, która sama „wyszła” mu spod palców, nie nasyciła jego ambicji. W szalonym, jak na jego bezmyślny dotąd łebek, intelektualnym trudzie zatopił resztki żalu i zamknął się jak w zbroi w fali wytworzonych przez siebie sztucznie konstrukcji dźwiękowych.
↓ Expand fragment ↓W przerwach wichru słychać było szalone grzmocenie nienasyconego formą Ziezia w nieszczęsny instrument. Zażywając niezmiernie...
↑ Hide fragment ↑W przerwach wichru słychać było szalone grzmocenie nienasyconego formą Ziezia w nieszczęsny instrument. Zażywając niezmiernie rzadki narkotyk [czysta, oryginalna apotransformina Mercka (C38H18O35N85)], zbliżał się on szybko do ostatniej fazy swego obłędu. Apotransforminiści (na palcach można było ich policzyć) uważali kokainistów za ostatnią hołotę. Ale cóż — gram tego „najszlachetniejszego świństwa” kosztował dobry majątek ziemski. A Ziezio nie częstował nikogo z zasady. Istniał tylko w muzyce. Już życie samo w sobie odpłynęło od niego, mimo że uwodził jeszcze automatycznie jakieś dziewczątka. Sławny na świecie całym, bogaty jak niejeden amerykański nabab, nieubłagany dla nędzarzy i chorych, protektor wszystkich sztuk, pierwszy po księciu Brokenbridge elegant świata, konał powoli w zupełnym ześrubowaniu jaźni, w zamknięciu w obcym świecie, który zwężał się ciągle i chwilami był już tylko wąską szparką, przez którą czerniała Absolutna Nicość. Rozkosze świata były właściwie już poza nim. Żył jak człowiek w więzieniu, skazany na śmierć, i teraz już nieustraszonym okiem patrzył w nadciągający ze wszystkich stron obłęd. Nie było sfery, która by nie była wykrzywiona, ale wszystko trzymało się jeszcze jakimś niepojętym cudem: jeszcze nie wypisał się do dna, jak mówił. Ludzie, jak widma przeszłości, przesuwali się w tym jego wymarłym świecie, nie mogąc złapać żadnego kontaktu z tym dziwnym żywym trupem, przez którego płynęła z Nieskończoności wieczna harmonia bytu, wyrażona w konstrukcjach potwornych dysonansów. Na tym polegała niesamowitość wrażenia, które robił na innych. Hela długo słuchała jeszcze jego muzyki, a kiedy skończył i połknął, wstając od fortepianu, jakąś pigułkę, pogładziła go lekko po głowie.