Dzieciaki korzystające z Wolnych Lektur potrzebują Twojej pomocy!
Na stałe wspiera nas jedynie 418 osób.
Aby działać, potrzebujemy 1000 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?
↓ Rozwiń fragment ↓Tak było aż do wczorajszego dnia wieczorem. Skończył był właśnie modły z ludem i stał...
↑ Zwiń fragment ↑Tak było aż do wczorajszego dnia wieczorem. Skończył był właśnie modły z ludem i stał jeszcze na szerokim tarasie przed świątynią, tyłem do zachodzącego słońca i morza odwrócony — i ręce do ostatniego wieczornego podnosząc błogosławieństwa, odwieczne wymawiał pozdrowienie: „On przyjdzie!” — kiedy wśród ludu zgromadzonego ruch się wszczął jakiś i niepokój. Bliżej stojący odpowiedzieli mu jeszcze zwykłymi słowy: „Przyjdzie zaprawdę…”, ale ci, którzy dalej stali, odwracali się już poza siebie, wskazując dłońmi dziwną grupę, która się szybko ku świątyni zbliżała.
Malahuda spojrzał i zdumiał się. Pośród małej garstki zebranych snadź przypadkowo przechodniów szli, a raczej biegli dwaj Bracia Wyczekujący. Poznał ich z dala po odkrytych ogolonych głowach i długich szarych szatach, jakie mieli na sobie. Nieopodal stał wózek psami zaprzężony, którym snadź tu przybyli. Już samo zjawienie się mnichów, nieopuszczających w ciągu życia nigdy swych siedzib, było czymś niesłychanym, ale miary zdumienia starego kapłana dopełnił sposób ich zachowania się, wprost niepojęty. Patrzył i sądził, że ma ludzi szalonych przed sobą, nie śmiał bowiem przypuszczać, aby się popili mnichowie, nieznający wedle ślubów trunku żadnego. Biegli krokiem tanecznym, w pląsach, wymachując rękoma i z rozpromienioną twarzą rzucali naokół jakieś okrzyki, których treści nie mógł pojąć z dala. A lud w dole słyszał je i rozumiał snadź, bo ciżbą całą począł się naraz tłoczyć ku przybyłym — ruchliwy, oszalały a krzyczący, tak iż niewiela, a Malahuda sam został na stopniach świątyni ponad opustoszałym placem. W tejże jednak chwili uderzyła na niego powrotna fala tłumu. Nim mógł zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, spostrzegł około siebie twarze oszalałe obłędną jakąś radością, podniesione ręce i setki gąb rozwartych a krzyczących: lud cały pchał się teraz na stopnie świątyni, a na przedzie szli obaj Bracia na rękach niemal niesieni i wołający z płaczem naraz i śmiechem:
— On przyszedł! On przyszedł!
Nie rozumiał i długo jeszcze pojąć nie mógł, choć Bracia opowiadali mu, że spełniona jest wielka obietnica i dokonany czas przez proroków naznaczon, bo oto poprzedniego dnia o godzinie, kiedy w Kraju Biegunowym słońce staje nad zaćmioną Ziemią, powrócił po wiekach do ludu swego On, Stary Człowiek — odmłodzony i promienny, Zwycięzca i wybawiciel!…
„Bracia Wyczekujący” przestali już istnieć — są oni teraz „Braćmi Radosnymi” — po dwóch rozesłani idą z dobrą nowiną do wszystkich plemion księżycowych, nad brzegiem Wielkiego Morza i w głębi lądu nad strumieniami zamieszkałych, wieścić przyjście Zwycięzcy, koniec złu wszelakiemu i wybawienie z ręki szernów i morców!
A oto za nimi, razem z Elemem i kilku dla towarzystwa pozostałymi Braćmi, idzie On sam, Zwycięzca — i kiedy świt nowy wzejdzie, zjawi się ludowi tutaj, nad brzegiem Morza Wielkiego…
Tak mówili Bracia — wyczekujący niegdyś, a dzisiaj już radośni, a lud cały przed arcykapłanem śmiał się i płakał, i w pląsach a okrzykach sławił Najwyższego, który dopełnił danych prorokom obietnic.
Malahuda wzniósł ręce. Szał radosny jak fala ogarnął w pierwszej chwili i jego. Stara pierś wzdęła mu się uczuciem niewysłowionej, rzewnej wdzięczności, że teraz właśnie, w porze ucisku srogiego i w dniu gorzkiej niedoli, Zwycięzca przychodzi — oczy zaszły mu łzami, a gardło ścisnął spazm serdeczny, dławiąc w nim okrzyk weselny, który się już z głębi duszy dobywał… Zakrył oczy dłońmi i rozpłakał się wobec ludu na stopniach świątyni.
Lud patrzył z szacunkiem na łzy arcykapłana, a on trwał tak długo z zakrytą twarzą i głową na pierś pochyloną… I przyszło mu na myśl całe życie jego, wszystkie tęsknoty i uniesienia — i wszystko, na co patrzył oczyma swoimi: klęski ludu i nieszczęścia, i pognębienie, które on koił, powtarzając wciąż świętą, a spełnioną już dziś Obietnicę… Tęskność jakaś rozlewna zajęła teraz w sercu jego miejsce poprzedniej radości.
— Bracia moi! bracia… — zaczął, wyciągając drżące od starości i wzruszenia ręce ponad falującym tłumem… I nagle spostrzegł, że nie wie, co ma powiedzieć. Zawrót jakiś, tak niesłychanie do lęku podobny, spadł mu na głowę i pierś. Westchnął głęboko, chwytając oddech kurczowo, i zakrył znów oczy. Pod czaszką zahuczał mu dziwny, opętany wir, z którego tylko jedna uporczywa myśl jasno się wyłaniała, ta myśl: „Odtąd będzie inaczej!”. Uczuł, że odtąd będzie inaczej, że cała wiara, oparta na Obietnicy i oczekiwaniu, przestaje po prostu istnieć z tą chwilą, a na jej miejsce przychodzi coś nowego, coś nieznanego…
Lud tańczył wokoło i wznosił pomieszane, weselne okrzyki, a jemu, arcykapłanowi, w tej wielkiej i radosnej chwili dziwny, bolesny żal wszedł do serca za tym wszystkim, co było: za tymi modłami o zachodzie słońca, którym on przewodniczył, za tą wiarą, za oczekiwaniem, że przyjdzie dzień nareszcie, że dzień zaświta…
I nie wiadomo dlaczego, pomyślał nagle, że Bracia Wyczekujący kłamią. Przeląkł się zrazu tej myśli, gdyż spostrzegł, iż łączy się z nią prawie że nadzieja, prawie życzenie, aby tak było. Przycisnął pierś rękoma i pochylił głowę, kajając się w duchu niedowiarstwa swego, ale myśl pierwsza wracała ciągle, szepcąc mu natarczywie w ucho, że przecież on, arcykapłan, jest stróżem wiary i nie wolno mu tak na słowo przyjmować za prawdę wieści, podstawami jej wstrząsających…
↓ Rozwiń fragment ↓Cień już zalegał przejścia i sale; tu i ówdzie jeno rozpalał się w czerwonym świetle...
↑ Zwiń fragment ↑Cień już zalegał przejścia i sale; tu i ówdzie jeno rozpalał się w czerwonym świetle nafcianej pochodni złocisty znak Przyjścia: dwa złączone półkręgi Ziemi i Słońca… Coraz cięższe przygnębienie ogarniało starego arcykapłana. Patrzył na święte znaki po ścianach, na majaczące w mroku stołby ołtarzy i kazalnice, kędy razem z wybranymi wśród ludu modlił się o zesłanie Zwycięzcy i skąd niewątpliwe Przyjście jego wieścił — i dziwna, gorzka czczość wypełniała mu serce. Wieczorna pustka świątyni wydała mu się czymś strasznym, a odtąd stałym i już niezmiennym: odczuł po raz drugi, że upragnione Przyjście jest przede wszystkim zniszczeniem tego, co było, unicestwieniem religii oczekiwania, zrosłej już z jego duszą…