Ile razy patrzyłam na dzieła ogromne,
Czy była to z Apollem pędząca kwadryga,
Czyli Komedia Danta, czy dzika pieśń Griega,
Czy też nimfa zaklęta geniuszem Böcklina,
Co na słońcu swe ciało różane wygina
I w paluszkach zagniata perły z fali miękkiej
I jak piasek wciąż sypie je z ręki do ręki —
Zawsze, zawsze i wszędzie marmur, ton, rym, płótno,
Zostawiały mnie z twarzą jednakowo smutną…
I nie mógł to być refleks tych drgnień i tych skurczy,
Przez które wykonawców przechodził duch twórczy,
Bo to samo przymglenie czucia, woli, myśli,
Miałam, gdyśmy na szczytach nad chmurą zawiśli,
Poglądali w dal siną, rozmiarem tak mroczną,
Że zda się oczy nigdy i nigdzie nie spoczną —
Więc w czymże tkwi ten smutek i kędy ma leże
I skąd tak niespodzianie, tak nagle się bierze,
Że w drodze do dusz naszych nic go nie oszuka,
Ni szał zmysłowych uciech, ani boska sztuka?