Miasto było zapedofilone. Ale tak dosłownie. Zaseksoturystowione. Białych, piegowatych facetów w okolicach pięćdziesiątki nie widziałem nigdy w takich ilościach. Tworzyli wręcz stada. Byli dominującą grupą społeczną. Dzwony biły, wielcy lokalnego świata się wybielali w imię Pańskie, księża szeptali politykom do uszu, jak moralnie prowadzić kraj, a hordy niedoruchanych białych przedemerytów polowały na ulicach Boca Chica na seks z nastoletnimi obywatelami Republiki Dominikany i cała lokalna struktura była zorganizowana tak, by im to umożliwić. Pełno hotelików, pojawiała się opcja na godziny. Zaciszne knajpki, gdzie można i loda pod stołem strzelić. Czemu nie. Pod stołem Bóg słabo widzi, w końcu patrzy z góry.
Aż się dziwiłem, że lokalne chłopaki tych białych regularnie nie piorą. Wiedziałem, oczywiście, że policja, która stoi na straży odwiecznego porządku, w którym pan się bieli, ksiądz się mądrością dzieli, a gringo rucha nastolatki, by pewnie nie była przychylna oficjalnie takiemu procederowi, ale coś mi się wydawało, że nieoficjalnie by nie była jakoś wyrywna do szukania sprawców. Dziwiłem się, bo mi chyba już ta alternatywna, tropikalna polskość mocno weszła.
No i zapytałem przy stoliku. Ale córki Amerykanina z hakiem, wychowane na Dominikanie, w socjecie, nie wiedziały, dlaczego tak się dzieje. Z prostej przyczyny:
— Ale my nie wiemy, co myśli plebs — odpowiedziała jedna z nich, zdziwiona pytaniem. — Bo my się z nim nie zadajemy.