Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do specjalnych publikacji współczesnych autorek i autorów wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur.
Theme
Polak
in work
Kolejna alternatywna historia Polski
↓ Expand fragment ↓Miasteczka na Dominikanie były małe, w środku zawsze był skwerek, i w gruncie rzeczy przypominały...
↑ Hide fragment ↑Miasteczka na Dominikanie były małe, w środku zawsze był skwerek, i w gruncie rzeczy przypominały miasteczka w dawnej Kongresówce. Albo w ogóle we wschodniej Europie. Wokół wielkiego skwerku stały zawsze ni to niziutkie kamieniczki, ni to jednorodzinne domy i to wyglądało naprawdę jak tropikalne Mazowsze albo Kielecczyzna. Jakieś Kozienice, takie rzeczy. Tylko światło było inne, i tak naprawdę to robiło klimat. Palmy zamiast wierzb płaczących, ale poza tym — w zasadzie to samo.
Nawet starsi ludzie przypominali tych z byłej Kongresówki. Koszuliny, jakieś stare spodnie, sandały. Koniecpol latem. Albo Włoszczowa. Tylko że byli czarni. Gówniarze w sumie też: mieszanina butności i niepewności, trochę wożenia się, trochę fantazji. Tylko czarni. Na wsiach babcie nosiły na głowach chustki i coś w rodzaju kwiecistych podomek, które nosiło się, i nadal zresztą nosi, w Polsce na wsi. Tylko, że były czarne, co w końcu nie miało żadnego znaczenia. Nawet do tego samego papieża się modliły. I też był wszędzie. Jeden, drugi i trzeci. I kościoły były nawet podobne, te nowe. Te stare w sumie też, jakby tak zmrużyć oczy. I księża się podobnie wozili. A nawet jeszcze bardziej. I elity były do tych księży tak samo czołobitnie nastawione. Albo nawet bardziej. I też się miały za bardzo europejskie. W ogóle Dominikana wyglądała jak tropikalna Polska, tylko taka, w której nie było komunizmu. Jedyne tory kolejowe na wyspie zbudowano za kolonializmu po to, żeby łatwiej wywozić do portów trzcinę cukrową. Gdy kolonializm padł, tory zarosły i nikt ich nie używał, choć można było użyć ich do tak karkołomnego celu, jak na przykład zorganizowanie transportu publicznego. Kurwa, nawet metro w stolicy wyglądało jak warszawskie. No i było brzydko, taką polską brzydotą. Karaiby są ładne, owszem, jak się patrzy z góry na jakąś dżunglę, albo w tych niepodległych państwach-miastach hotelowych. Ale poza tym naprawdę wyglądało to jak Polska — chaos nałożony na tę podstawową strukturę małych miasteczek. I czasem pojawiali się Haitańczycy. Przemykali ciemnoczarnymi grupkami gdzieś pod płotami albo pod murem. Cisi, wystraszeni.
— Barbarzyńcy — syczeli ludzie. — Mur trzeba postawić.
W Santiago de los Caballeros, które wyglądało jak Jędrzejów pośrodku dżungli typu „Indiana Jones i przygody w dżungli”, tylko że bez blokowisk, bo w tym wariancie alternatywnej historii Polski nie tylko Polska leżała na Karaibach, ale i komunizmu w niej nie było, wisiał wyborczy billboard faceta, który zapowiadał ni mniej, ni więcej, tylko budowę tego muru. Był czarny, ale nie aż tak czarny, jak mógłby być, gdyby się inaczej potoczyło, tak uznawał najwyraźniej. Pod kościołem ludzie śpiewali. Trzeba było być cicho.