Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do specjalnych publikacji współczesnych autorek i autorów wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur.
Theme
Wyrzuty sumienia
in work
Straszny dziadunio
↓ Expand fragment ↓Słyszał już nie głos dziewczyny, nie słowa namiętne — z dna duszy wybiły się na wierzch...
↑ Hide fragment ↑Słyszał już nie głos dziewczyny, nie słowa namiętne — z dna duszy wybiły się na wierzch, zgłuszyły resztę, dotknęły go jak grom dwa wyrazy: „Bądź prawym! Bądź prawym!”
Słyszał je, jakby brzmiały jeszcze echem, jakby dopiero wyszły z ust konającej; słyszał je i wzdrygał się jak winowajca na wspomnienie krzyku ofiary.
„Bądź prawym, bądź prawym…”
I on zapomniał. Matka zostawiła mu legat pośmiertny — nie dotrzymał; dała sierocie jedyny skarb, a on go zgubił — sponiewierał spuściznę.
Zbladł jak ściana, o którą się opierał, i bardzo, bardzo nisko zwiesił głowę; ale był młody, podniecony, więc się buntowało coś wewnątrz i szeptało: „Wszakże ja kocham, czy mi kochać nie wolno?” Ale wspomnienie powtarzało uparcie:
„Bądź prawym! Jutro już nie spojrzysz śmiało, będziesz złodziejem! Nie kocha ten, kto poniewiera!”
Poniewierka! Chłopiec wzdrygnął się cały.
Tak, poniewierką był taki stosunek, poniewierką uczuć, duszy, własnego sumienia. A potem…
Matczyna dusza zapłacze nad synem i we śnie już nawet do niego nie przyjdzie; sponiewierał jej pamięć, zapomniał ostatniej prośby.
Chłopiec zatoczył się jak pijany, jęk mu się z piersi wydzierał; rękoma wziął się za bijące skronie i załkał.
A głos w duszy już nie groził, nie wyrzucał, ale prosił coraz łagodniej i słodziej:
„Bądź prawym, dziecko, bądź prawym!”
↓ Expand fragment ↓Siadł ciężko na łóżku, nie spuszczał oczu z wyniszczonej twarzy chorego. Zimna krew i stanowcza...
↑ Hide fragment ↑Siadł ciężko na łóżku, nie spuszczał oczu z wyniszczonej twarzy chorego. Zimna krew i stanowcza decyzja opuściły go zupełnie. Nie był to już dumny satrapa, nieprzystępny żadnej ludzkiej słabości i uczuciu; był to zwykły śmiertelnik dotknięty w samo serce, znękany, nieszczęśliwy.
Wyglądał jak ten, który zbierając skarb całe życie, zostanie z niego odarty; jak ten, co straciwszy wiek nad wielkim dziełem, traci je nagle — w dzień triumfu staje się wyzuty ze wszystkiego, nędzarz.
Przerachował się. Hartował stal i oto rozpryskiwała mu się w dłoni na atomy; chciał mieć klingę najprzedniejszą, zostanie mu może garść prochu.
Dziwny psychologiczny proces rozgrywał się w tej skrytej, nad wyraz pysznej duszy. Może raz pierwszy w życiu sumienie wstało nieubłagane jak oskarżyciel kryminalny i wołało wobec wielkiego tłumu myśli jak w sądzie, wołało wielkim głosem: Zabiłeś! Jesteś zbrodniarzem! Patrz na swą ofiarę!
I pan Polikarp patrzył pełną zgrozy źrenicą. Twarz wnuka — chuda, ostra, ciemna purpurą gorączki — była tuż przed nim, obraz fizycznego i moralnego wysiłku, nadmiernej pracy, długiej biedy. Darmo wzrok starca szukał w niej win osobistych, upadku, grzechu, jakiejś obrony dla siebie. Nic — twarz ta była wykrzywiona bólem, stwardniała od walki, ale szlachetna i surowa, a wokoło ust rysował się nieubłagany rys żelaznej woli i uporu — rys rodzinny.
I nagle z ofiary człowiek ten zamienił się w sędziego. I zdało się starcowi, że usta te wydadzą wyrok na niego, że one jedne zdołają zagłuszyć wołanie strasznego oskarżyciela, coraz straszniejsze: Zabiłeś!
Pan Polikarp obejrzał się wokoło. W pokoju było w tej chwili pusto. Musiało minąć wiele godzin, zbierało się na brzask.
Nikt nie widział, jak starzec na klęczki się osunął i bijąc się w piersi, prosił pokornie:
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Nie bierz mi tego dziecka! Niech mu oddam za to, co wycierpiał!
A potem pochylił się i pocałował po raz pierwszy skroń biedaka.
— Czy ty mi zapomnisz kiedy? — szepnął.