Znów jeden po drugim przesuwały się weksle w promieniu lampy, aż bystre oczy pana Polikarpa znalazły ów nieszczęsny.
I on go potrzymał minutę w dłoni, pokiwał głową, podał przez stół naczelnikowi.
— Niech pan porówna podpisy — rzekł.
Wezwany nałożył binokle, wpatrzył się uważnie, porównał i nagle porwał się za głowę.
— Kto to sfałszował? — krzyknął. — Mów, panie Hieronimie! To nie pan pisałeś, to podrobione!
— Czemuś pan tego nie dojrzał, zanim go potępiłeś? — odparł gorzko pan Polikarp.
— Czemuż on milczał i tak się zmieszał okropnie? Któż to sfałszował? Wiecie?
— Wszakżem panu mówił, że mam dwóch wnuków. A może panu i nieobcy Albert Białopiotrowicz, mąż córki radcy B. O nim szeroko mówi stolica.
— Słyszałem. To brat Hieronima?
— To jego kuzyn i fałszerz. Przed miesiącem odwiedził go tu i chciał pieniędzy. Hieronim oddał mu wszystko, co zarobił z takim mozołem — kilkaset rubli. Była to kropla w morzu; żądał więcej, zrobił propozycję pożyczki na pański kredyt. Hieronim za drzwi go wyrzucił. Oto i wszystko. Żyd dostawca, ukarany za jakąś nieakuratność, dał pieniądze, Albert podpisał brata i uciekł.