Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do specjalnych publikacji współczesnych autorek i autorów wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur.
Theme
Bohaterstwo
in work
Straszny dziadunio
↓ Expand fragment ↓— Panowie, to rozbitek tonie, słyszycie?! — wołał naczelnik, odejmując lunetę od oka.
Zamilkli wszyscy. Dach się...
↑ Hide fragment ↑— Panowie, to rozbitek tonie, słyszycie?! — wołał naczelnik, odejmując lunetę od oka.
Zamilkli wszyscy. Dach się zbliżał, rzucany tu i tam prądem, chwilami fala nakrywała go zupełnie, chwilami wyrzucała na powierzchnię. Wnet nawet naczelnikowa dostrzegła postać ludzką przyczepioną do szczytu i do wszystkich uszu doleciało rozpaczne wołanie ratunku.
Hieronim milczał, stalowe jego oczy nie schodziły z rozbitka, nie śmiał się.
— Delfin! — szepnął Żabba. — Skacz! Szkoda człowieka!
Inżynier dosłyszał i obejrzał się niezadowolony.
— Co pan robisz? — upomniał Litwina. — Oliwę lejesz na ogień! Ten szaleniec gotów na wszystko!
— Wiem, panie naczelniku! Nic mu się nie stanie!
Hieronim się roześmiał.
— Nie darmo żyjemy tyle lat jak bracia. Żabba szynkuje moją skórę jak własną. Bądź spokojny, brateńku, nie trzeba mi zachęty. Czekam tylko, żeby się to zbliżyło dostatecznie. Przyniosę ci w prezencie tę ładną kobietę!
— Okropność! Pan się utopi! — krzyknęła, blednąc, naczelnikowa.
— Ej, broń Boże! No, teraz dobrze, w miarę! Hop!
Nim się zdołano obejrzeć, chłopak już zrzucił surdut i buty — płynął ukośnie pod prąd, na środek. Towarzystwo skupiło się na brzegu, śledząc z natężeniem tę walkę. Naczelnik oddał lunetę żonie i uśmiechał się z zadowolenia. Grocholski bił brawo. Oczy Żabby, zwykle trochę senne, błyszczały niepokojem i dumą. Zszedł nad samą wodę i ściskał w ręku ogromną gałąź, obojętny, że mu rzeka dochodziła do kolan; gotów był rzucić się na pomoc druhowi, choć pływać nie umiał i choć obaj kłócili się całe życie.
Ale Delfin nie potrzebował pomocy.
Sapiąc, parskając, miażdżąc fale siłą pięści, płynął wciąż, nie ustając i nie słabnąc. Czasem przystawał i śledził ścigany przedmiot, czasem jego jasną głowę nakrywał bałwan, ale przestrzeń dzieląca go od dachu zmniejszała się z każdą chwilą, a prąd, druzgocący całe osady, oślizgiwał się bezsilny po smukłych, sprężystych członkach nieustraszonego chłopca.
— Brawo! — krzyknął Grocholski.
Mokra, pełna zielska i szlamu głowa wyjrzała obok dachu, nerwowa dłoń chwyciła rozbitka. Nieszczęsna kobieta — czy koza — rozpaczliwie trzymała się drzewa. Obrońca, wisząc w powietrzu, zdyszany, nie mogąc dobyć głosu z zalanego wodą gardła, szarpnął ją z całych sił. Szczap deski, w który wpiła się rękoma, oddarł się z trzaskiem, krzyknęła okropnie i, nie puszczając drzazgi, zsunęła się w rzekę. Woda trysnęła, zakrywając wszystko, zniknęli oboje. Dach, uwolniony od ciężaru, podniósł się nieco i popłynął szybciej.
Po chwili spośród huczących bałwanów ukazały się dwie głowy. To Delfin wracał — wolniej, mozolniej, z ładunkiem.
Prąd go już targał i zawracał, szamotali się ze sobą w wielkiej ciszy, bo patrzący, tamując oddech, czekali, jak się to skończy, i nie wołali już brawo.
Hieronim dyszał, pracując jedną ręką, coraz częściej ginął pod falą, ale pomimo osłabienia trzymał mocno trofeum swej wyprawy, kobietę omdlałą, siną, może martwą.
— Rucio, Rucio! — krzyknął Żabba.
Głos przyjaciela ocucił zmęczonego. Zebrał resztę sił, rzucił się naprzód. Główny prąd został za nim. Jeszcze sto kroków, jeszcze pięćdziesiąt. Żabba wszedł po ramiona w wodę, rzucił mu gałąź.
— Brawo, Delfin!
Krzyczał Grocholski, inżynier, piszczała dyszkantem inżynierowa, krzyczeli obaj koledzy. A biedny Delfin, zziajany, bez tchu, blady jak ściana, leżał na brzegu, ociekając wodą, dysząc jak zgoniony zwierz i trzymając wciąż za ramię drobną postać rozbitka.
Żabba ukląkł nad nim i podczas gdy inni zajęli się uratowaną, on ocierał twarz i ręce przyjaciela, powtarzając uparcie:
— A co? Ja mówiłem, że mu to nic! Ja mówiłem!
↓ Expand fragment ↓A gdy będziesz dzwon ulewał,Czarodziejski dzwon,Co by szczęścia pieśni śpiewałPrzecudowny ton —To...