Spis treści
-
Dzień pierwszy
- Dzień drugi
- Dzień trzeci
- Dzień czwarty
- Dzień piąty
- Dzień szósty
- Dzień siódmy
- Dzień ósmy
- Dzień dziewiąty
- Dzień dziesiąty
- Dzień jedenasty
- Dzień dwunasty
- Dzień trzynasty
- Dzień czternasty
- Dzień piętnasty
- Dzień szesnasty
- Dzień siedemnasty
- Dzień osiemnasty
- Dzień dziewiętnasty
- Dzień dwudziesty
- Dzień dwudziesty pierwszy
- Dzień dwudziesty drugi
- Dzień dwudziesty trzeci
- Dzień dwudziesty czwarty
- Dzień dwudziesty piaty
- Dzień dwudziesty szósty
- Dzień dwudziesty siódmy
- Dzień dwudziesty ósmy
- Dzień dwudziesty dziewiąty
- Dzień trzydziesty
- Dzień trzydziesty pierwszy
- Dzień trzydziesty drugi
- Dzień trzydziesty trzeci
- Dzień trzydziesty czwarty
- Dzień trzydziesty piąty
- Dzień trzydziesty szósty
- Dzień trzydziesty siódmy
- Dzień trzydziesty ósmy
- Dzień trzydziesty dziewiąty
- Dzień czterdziesty
- Dzień czterdziesty pierwszy
- Dzień czterdziesty drugi
- Dzień czterdziesty trzeci
- Dzień czterdziesty czwarty
- Dzień czterdziesty piąty
- Dzień czterdziesty szósty
- Dzień czterdziesty siódmy
- Dzień czterdziesty ósmy
- Dzień czterdziesty dziewiąty
- Dzień pięćdziesiąty
- Dzień pięćdziesiąty pierwszy
- Dzień pięćdziesiąty drugi
- Dzień pięćdziesiąty trzeci
- Dzień pięćdziesiąty czwarty
- Dzień pięćdziesiąty piąty
- Dzień pięćdziesiąty szósty
- Dzień pięćdziesiąty siódmy
- Dzień pięćdziesiąty ósmy
- Dzień pięćdziesiąty dziewiąty
- Dzień sześćdziesiąty
- Dzień sześćdziesiąty pierwszy
- Dzień sześćdziesiąty drugi
- Dzień sześćdziesiąty trzeci
- Dzień sześćdziesiąty czwarty
- Dzień sześćdziesiąty piąty
- Dzień sześćdziesiąty szósty
- Zakończenie
- Anioł: 1
- Bogactwo: 1
- Bóg: 1 2 3
- Ciało: 1
- Cnota: 1
- Czary: 1
- Czas: 1
- Dobro: 1
- Dom: 1
- Dorosłość: 1
- Droga: 1
- Duch: 1 2
- Dusza: 1 2 3
- Dziecko: 1
- Filozof: 1
- Flirt: 1
- Gotycyzm: 1
- Góry: 1
- Hańba: 1
- Historia: 1
- Honor: 1 2
- Jedzenie: 1
- Kapłan: 1
- Kara: 1
- Karczma: 1
- Kobieta: 1 2 3 4
- Kochanek: 1
- Kondycja ludzka: 1 2
- Konflikt wewnętrzny: 1
- Korzyść: 1
- Książka: 1 2 3 4
- Małżeństwo: 1
- Mędrzec: 1
- Mężczyzna: 1 2
- Miłość: 1
- Młodość: 1 2
- Naród: 1
- Nauczyciel: 1
- Nauka: 1 2 3 4 5 6
- Niebezpieczeństwo: 1
- Obraz świata: 1 2
- Obyczaje: 1 2 3
- Ogień: 1
- Ojciec: 1
- Oko: 1
- Pamięć: 1
- Pieniądz: 1
- Pozycja społeczna: 1 2
- Prawnik: 1
- Przekleństwo: 1
- Przemijanie: 1
- Przyjaźń: 1
- Religia: 1 2 3 4 5
- Rodzina: 1
- Rozum: 1 2
- Samobójstwo: 1
- Słowo: 1
- Sługa: 1
- Starość: 1 2
- Strach: 1
- Sumienie: 1
- Szaleństwo: 1
- Szczęście: 1
- Szlachcic: 1
- Śmierć: 1 2
- Śpiew: 1
- Tajemnica: 1
- Trup: 1
- Upiór: 1 2
- Uroda: 1
- Wiara: 1
- Wiedza: 1
- Wina: 1
- Wzrok: 1
- Zbrodniarz: 1
- Zło: 1
- Zwierzę: 1
- Zwierzęta: 1
- Żebrak: 1
- Życie jako wędrówka: 1
- Żyd: 1
Tekst porównano z innymi wydaniami tego samego tłumaczenia oraz nowym, współczesnym tłumaczeniem, uwzględniając przy redakcji zawarte w tych opracowaniach uwagi.
Poprawiono liczne błędy źródła, w tym:
Uwspółcześniono pisownię w zakresie:
1. ortografii, np.: czekuladę > czekoladę, ciaśnina > cieśnina, gałęź > gałąź, pargamin > pergamin, pomięszania > pomieszania, tłomaczenie > tłumaczenie, Jakóba > Jakuba, nócił > nucił, rościągniętego > rozciągniętego, wziąść > wziąć, wallońskiej > walońskiej, officer > oficer, szklannych > szklanych, władzca > władca, frendzlami > frędzlami, tentent > tętent, ośmnastego > osiemnastego, siedm > siedem, nagabań > nagabywań, bohatyrami > bohaterami, maurytańskich > mauretańskich, trocha > trochę, sponhao > esponjado, kortehho > corteho; korredżydora> corregidora, a la Hitana Mahha > a la gitana maja; itp.
2. pisowni małą/wielką literą, np.: żyd > Żyd; cygan > Cygan, morzu śródziemnym > Morzu Śródziemnym; Jaśnie Wielmożny pradziad Waszej Miłości > jaśnie wielmożny pradziad waszej miłości itp.
3. pisowni łącznej/rozdzielnej, np: niema > nie ma, niemogła > nie mogła, niechcąc > nie chcąc, jestto > jest to, z za > zza, na około > naokoło, poomacku > po omacku, nadewszystko > nade wszystko, przedewszystkiem > przede wszystkim, jakoteż > jako też, nowonarodzone > nowo narodzone, radbym > rad bym, któreby > które by itp.
4. pisowni joty, np.: Hiszpanji > Hiszpanii, Austryi > Austrii, Francyi > Francji, Persyi > Persji, uncyę > uncję, historya > historia, linije > linie, djabeł > diabeł, baroniją > baronią, eminencyo > eminencjo itp.
5. udźwięcznienia/ubezdźwięcznienia, np.: paznogcie > paznokcie, z pomiędzy > spomiędzy, francuzcy > francuscy, męzkiej > męskiej, roskoszy > rozkoszy, zwycięzki > zwycięski, pomódz > pomóc, uledz > ulec itp.
6. fleksji, np.: książe > książę; krewnę > krewną, zegaru > zegara, kluczów > kluczy, mojem > moim, niemi > nimi, jakiem > jakim, czem > czym, niczem > niczym, tem > tym, wszystkiem > wszystkim, gospodarskiemi > gospodarskimi, największem > największym, przeklętem > przeklętym, tętniały > tętniły, unaszał > unosił, pomyśliłem > pomyślałem, sześcią końmi > sześcioma końmi, przez Ben-Omri > przez Ben-Omriego, przeklęte wisielcy > przeklęci wisielcy, pasterzów > pasterzy, męczarń > męczarni; w Bajonie > w Bayonne, w Lorecie > w Loreto, wielką plikę > wielki plik itp.
7. zapisu skrótów: i t. p. > itp., i t. d. > itd.; zaświadczał się św. Jakubem > zaświadczał się świętym Jakubem (rozwinięcie skrótu w zdaniu)
Poprawiono kalki konstrukcji gramatycznych (gł. następstwa czasów) z francuskiego, np.
W wielu miejscach dokonano korekty szyku zdania w tłumaczeniu źródłowym dla uzyskania czytelności myśli lub naturalnego brzmienia zdania po polsku, np.:
Poprawiono błędy gramatyczne i logiczne w zdaniach, np.
Zastosowano uwspółcześnienia leksykalne tłumaczenia źródłowego w przypadkach, gdy zmiana zakresu znaczeniowego słowa (wyrażenia), zmiana stosowanej formy lub łączliwości wyrazów, jaka dokonała się z czasem, mogłaby powodować błędne rozumienie, np.
Wprowadzono stosowany współcześnie zapis dialogów (zamiast cudzysłowów wydzielenie wypowiedzi graficznie pauzami i umieszczenie w osobnych akapitach).
Interpunkcję zmodernizowano zgodnie z obowiązującymi zasadami.
Rękopis znaleziony w Saragossietłum. Edmund Chojecki
Dzień pierwszy
1GotycyzmHrabia Olavidèz[1] jeszcze nie był sprowadził[2] osadników do gór Sierra Morena[3]. Strome to pasmo, które oddziela Andaluzję od Manczy, zamieszkiwali wówczas kontrabandziści, rozbójnicy i kilku Cyganów, o których mówiono, że pożerali ciała zabitych wędrowców. Stąd nawet poszło hiszpańskie przysłowie: Las gitanas de Sierra Moréna quieren carne de hombres[4]. — Nie dość na tym. Podróżny, który odważał się zapuszczać w tę dziką okolicę, napastowany bywał (jak mówiono) przez tysiączne okropności, na widok których drżała najzimniejsza odwaga. Słyszał płaczliwe głosy mieszające się z hukiem potoków, śród poświstu burzy mamiły go błędne ogniki, a niewidome ręce popychały w bezdenne przepaście.
2Wprawdzie można było czasami znaleźć na tej strasznej drodze jaką wentę, czyli samotną gospodę, ale duchy, bardziej diabelskie niż sami oberżyści, zmusiły tych ostatnich do ustąpienia im miejsca i oddalenia się w kraje, gdzie jedynie głos ich sumienia przerywał im spoczynek, a z dwojga złego jedno wybierając, oberżyści woleli z tym drugim mieć do czynienia. Sam gospodarz z Andujar zaświadczał się świętym Jakubem z Composteli[5], że w opowiadaniach tych żadnego fałszu nie było. Na koniec dodawał, że zbiry[6] Świętej Hermandady[7] zawsze wymawiali się od wycieczek w góry Sierra Morena, podróżni zaś przekładali jechać na Jaen lub Estremadurę.
3Odpowiedziałem mu na to, że ten wybór mógł przypadać do smaku podróżnym zwyczajnego rodzaju, ale że gdy król Don Phêlipe quinto[8] raczył zaszczycić mnie godnością kapitana w gwardii walońskiej, święte prawa honoru nakazywały mi udać się najkrótszą drogą do Madrytu, chociażby takowa była razem[9] najniebezpieczniejsza.
4— MłodośćMłody panie — odparł gospodarz — wasza miłość dozwoli mi zwrócić uwagę, że jeżeli król zaszczycił was stopniem kapitana, zanim najlżejszy mech nie uczynił tego samego zaszczytu brodzie waszej miłości, słusznym byłoby przede wszystkim dać dowody roztropności, tym bardziej że skoro złe duchy raz się do jakiego miejsca przywiążą…
5Byłby mi jeszcze więcej nabredził, ale spiąłem konia ostrogami i wtedy dopiero zatrzymałem się, gdym sądził, że mnie już słowa jego nie dojdą. Natenczas obróciwszy się, dostrzegłem go wywijającego rękami i wskazującego mi drogę na Estremadurę. Służący mój Lopez i przewodnik Moskito[10], poglądali[11] na mnie litościwym wzrokiem, który zdawał się potwierdzać przestrogi oberżysty. Udawałem, jakobym nic tego nie rozumiał, i zapuściłem się między zarośla, gdzie następnie założono osadę nazwaną La Carlota.
6Na miejscu, gdzie dziś stoi dom pocztowy, znajdowało się wówczas schronienie dobrze znane mulnikom i nazwane Los Alcornogues, czyli „Zielone Dęby[12]”, ponieważ dwa piękne drzewa tego rodzaju ocieniały obfite źródło ocembrowane białym marmurem. Była to jedyna woda i jedyny cień, jaki można było napotkać od Andujar aż do gospody Venta Quemada, obszernej i wygodnej, chociaż wystawionej pośród pustyni. Właściwie mówiąc, był to zamek mauretański, który margrabia Penna Quemada kazał wyporządzić i stąd nazwano go Venta Quemada. Margrabia wynajął go następnie pewnemu mieszkańcowi z Murcji, który w nim założył najznaczniejszą w całym trakcie gospodę. Podróżni więc wyjeżdżali rano z Andujar, obiadowali w Los Alcornoques zapasami, jakie ze sobą przywieźli, i udawali się na nocleg do Venta Quemada. Tam często następny dzień przepędzali, ażeby przygotować się do przebycia gór i zaopatrzyć w nowe zapasy.
7Taki był plan i mojej podróży.
8Ale właśnie gdy zbliżaliśmy się do Zielonych Dębów i wspominałem Lopezowi o potrzebie posiłku, spostrzegłem, że Moskito znikł nam wraz z mułem objuczonym wszystkimi zapasami. Lopez odrzekł mi, że przewodnik pozostał kilka staj za nami, aby poprawić coś przy jukach. Czekaliśmy na niego, postąpiliśmy kilka kroków naprzód, potem znowu zatrzymaliśmy się, wołaliśmy, wróciliśmy tą samą drogą, aby go wynaleźć, ale wszystko na próżno. Moskito znikł i uniósł z sobą nasze najdroższe nadzieje, to jest cały obiad. Ja sam tylko byłem na czczo, Lopez bowiem przez cały czas zajadał ser z Tobozo, który wziął ze sobą na drogę, mimo to jednak bynajmniej nie był weselszy ode mnie i mruczał przez zęby, że gospodarz z Andujar miał słuszność i że pewno złe duchy porwały biednego Moskita.
9Przybywszy do Los Alcornoques, ujrzałem przy źródle koszyk nakryty winnym liściem; musiały w nim być owoce zapomniane przez jakiego podróżnego. Ciekawie pogrążyłem weń rękę i z przyjemnością znalazłem cztery piękne figi i pomarańczę. Ofiarowałem dwie figi Lopezowi, ale podziękował mi, mówiąc, że woli zaczekać do wieczora. Zjadłem więc sam wszystko i następnie chciałem napić się wody ze źródła. Lopez wstrzymał mnie, dowodząc, że woda szkodzi po owocach i podał mi trochę pozostałego mu jeszcze alikantu. Przyjąłem jego ofiarę, ale zaledwie uczułem wino w żołądku, gdym doznał nagłego ściśnienia serca i byłbym niezawodnie zemdlał, gdyby Lopez nie był mi pośpieszył na pomoc. Otrzeźwił mnie, mówiąc, że nie powinienem się dziwić i że stan ten pochodził z czczości i znużenia. W istocie, nie tylko odzyskałem siły, ale nawet czułem się w stanie nadzwyczajnego rozdrażnienia. Okolica zdawała się połyskiwać tysiącznymi barwami, przedmioty zaiskrzyły się w mych oczach jak gwiazdy podczas letniej nocy i krew zaczęła mi bić gwałtownie, zwłaszcza na szyi i skroniach.
10Lopez, widząc, żem przyszedł do siebie, jął znowu rozwodzić narzekania.
11Religia, Strach— Niestety — mówił — dlaczegóżem[13] nie radził się Fra Hieronimo della Trinidad, mnicha, kaznodziei, spowiednika i wyroczni naszej rodziny; nie darmo jest on szwagrem pasierba świekry ojczyma mojej macochy, a tak będąc naszym najbliższym krewnym, nie pozwala, aby co stało się w domu bez jego porady. Nie chciałem go słuchać i dobrze mi teraz. Jednakże często mi powiadał, że oficerowie z gwardii walońskiej byli narodem heretyckim, co też łatwo poznać po ich jasnych włosach, błękitnych oczach i czerwonych policzkach, wtedy gdy reszta uczciwych chrześcijan jest koloru Madonny z Atocha malowanej przez świętego Łukasza.
12Wstrzymałem ten potok zuchwalstw, rozkazując Lopezowi podać mi dubeltówkę i pozostać przy koniach, podczas gdy sam chciałem się wdrapać na góry w nadziei, że odkryję zabłąkanego Moskita. Na te słowa Lopez zalał się łzami i rzucając się do mych nóg, zaklinał na imiona wszystkich świętych, aby go nie zostawiać samego w tak niebezpiecznym miejscu. Chciałem więc sam przypilnować koni, a jego posłać na wyszukanie Moskita, ale ten zamiar jeszcze bardziej go przestraszał. Na koniec przytoczyłem mu tyle dobrych przyczyn, że wreszcie pozwolił mi odejść i, dobywszy z kieszeni różańca, począł żarliwie się modlić.
13Wierzchołki gór, na które miałem zamiar wejść, były bardziej oddalone, niżeli na pierwszy rzut oka mniemałem, i zaledwie po godzinie pochodu zdołałem na nie się dostać. Stanąwszy na szczycie, ujrzałem pod sobą dziką i pustą płaszczyznę, żadnego śladu ludzi, zwierząt lub jakiego mieszkania, żadnej drogi prócz tej, którą przyszedłem, i dokoła głuche milczenie. Przerwałem je wołaniem — echo mi tylko odpowiedziało w oddali. Na koniec wróciłem do źródła, znalazłem mego konia przywiązanego do drzewa, ale Lopez znikł bez żadnego śladu. Miałem dwie drogi przed sobą: albo wrócić do Andujar, albo puścić się w dalszą podróż. Uskutecznienie pierwszego zamiaru nie przyszło mi wcale na myśl, dosiadłem więc konia i puściwszy go wyciągniętym kłusem, po dwóch godzinach przybyłem nad brzegi Gwadalkiwiru, który tam wcale nie roztacza się tym spokojnym i wspaniałym korytem, jakim oblewa mury Sewilli. Gwadalkiwir przy wypływie z gór pędzi bystrym potokiem bez dna i brzegów i tłucze fale o skały, które mu co chwila w biegu zawadzają.
14Dolina Los Hermanos[14] zaczyna się w miejscu, skąd Gwadalkiwir rozlewa się po płaszczyźnie. Dolina wzięła nazwę od trzech braci, których wspólna skłonność do rozbojów łączyła daleko więcej niż stosunki pokrewieństwa. Miejsce to długo było widownią niecnych ich postępków. Zbrodniarz, Kara, Wina, Upiór, TrupZ trzech braci dwóch pojmano i przy wejściu do doliny można było widzieć ciała ich bujające na szubienicach, trzeci zaś, nazwiskiem Zoto, uciekł z więzień Kordoby i jak mówiono, schronił się w pasmo Alpuhary.
15Dziwne wieści rozpowiadano o dwóch powieszonych braciach; wprawdzie nie mówiono, żeby byli upiorami, ale utrzymywano, że nieraz w nocy ciała ich, ożywione szatańską potęgą, odwiązywały się z szubienic i niepokoiły żyjących. Tę pogróżkę za tak pewną uważano, że pewien teolog z Salamanki napisał obszerny traktat, w którym dowodził, że wisielcy sprowadzeni byli do stanu widmowego[15], czego już nieraz w świecie widziano przykłady, tak że na koniec najsilniej wątpiący zmuszeni byli uwierzyć. Chodziły także pogłoski, że potępiono niewinnie tych dwóch skazanych i że, mszcząc się za pozwoleniem nieba, dręczyli podróżnych i innych przechodniów. Wiele nasłuchałem się o tym w Kordobie i stąd zdjęła mnie ciekawość zbliżyć się do szubienicy. Widok ten był tym obrzydliwszy, że podczas gdy wiatr bujał ohydnymi trupami, straszne sępy szarpały im wnętrzności i oskubywały z ostatków ciała. Ze zgrozą odwróciłem oczy i zapuściłem się w góry.
16Trzeba przyznać, że dolina Los Hermanos zdawała się nader przyjazną dla zbójeckich przedsięwzięć, zewsząd bowiem zabezpieczała złoczyńcom miejsca schronienia. Co chwila zatrzymywały podróżnego z gór odwalone skały lub odwieczne drzewa wywrócone przez burze. W wielu miejscach droga przecinała łożysko potoku i mijała głębokie jaskinie, których sam widok nieufność obudzał. Przebywszy tę dolinę, wszedłem w drugą i dostrzegłem gospodę, w której miałem szukać przytułku, ale z dala już powierzchowność jej nic dobrego mi nie wróżyła. Rozpoznałem, że nie było okien ani okiennic, dym nie buchał z komina, żadnego ruchu dokoła nie było widać i żaden pies nie oznajmiał mojego przybycia. Stąd wniosłem, że gospoda ta była jedną z tych, jakie, według powieści oberżysty z Andujar, opuszczono raz na zawsze.
17Karczma, NiebezpieczeństwoIm więcej zbliżałem się do gospody, tym milczenie głębszym mi się zdawało. Nareszcie przybyłem i ujrzałem przy wejściu pień przeznaczony do zbierania jałmużn, na którym wyczytałem następujący napis: „Panowie podróżni, módlcie się przez miłosierdzie za duszę Gonzaleza z Murcji, dawnego gospodarza z Venta Quemada. Nade wszystko mijajcie to miejsce i pod żadnym warunkiem nie przepędzajcie tu nocy”.
18Postanowiłem śmiało oczekiwać niebezpieczeństw, jakimi ten napis zagrażał, wcale nie dlatego, abym nie był przekonany o istnieniu duchów, ale, jak dalszy ciąg tej historii pokaże, w całym moim wychowaniu najwięcej zwrócono uwagę na wyrobienie we mnie uczucia własnego honoru[16].
19Słońce jeszcze niezupełnie zaszło i korzystałem z ostatnich jego promieni, aby obejrzeć to mieszkanie, prawdę mówiąc, nie tyle dla zabezpieczenia się przeciw potęgom piekielnym, jak raczej dla wynalezienia jakiej żywności, gdyż ta drobnostka, którą znalazłem był w Los Alcornoques, zaledwie na chwilę mogła wstrzymać, ale nigdy zaspokoić głodu, jaki mnie trawił. Przeszedłem przez kilka izb i obszernych komnat. Większą część zdobiła mozaika do wysokości człowieka, sufity zaś pokrywały wspaniałe rzeźby, jakimi przed laty słusznie szczycili się Maurowie. Zwiedziłem kuchnię, poddasza i piwnice; te ostatnie wykute były w skale, niektóre z nich łączyły się z podziemiami, które zdawały się daleko w głąb gór przedłużać — ale posiłku nigdzie znaleźć nie mogłem. Wreszcie gdy poczęło się zmierzchać, poszedłem po konia, który dotąd przywiązany stał na podwórzu, zaprowadziłem go do stajni, gdziem spostrzegł wiązkę siana, sam zaś udałem się do izby, gdzie leżała garść słomy, jedyne posłanie, jakie zostawiono w całej gospodzie. Pragnąłem zasnąć, ale nadaremnie, a tu jak na przekorę nie tylko jadła, ale i światła nie mogłem wynaleźć.
20Tymczasem im noc stawała się ciemniejsza, tym moje myśli przybierały coraz czarniejszą barwę. To dumałem o nagłym zniknięciu moich dwóch służących lub znowu o sposobach, jakimi mógłbym gdzie się posilić. Myślałem, że złodzieje, nagle wyszedłszy z krzaków lub jakiej kryjówki, schwytali Lopeza i Moskita, że zaś mnie bali się zaczepić, widząc moją postać wojskową, która im bynajmniej nie obiecywała tak łatwego zwycięstwa.
21Głód tłumił całą moją uwagę; widziałem wprawdzie kozy na górach, bez wątpienia i pasterz musiał się przy nich znajdować, i niepodobieństwem było, żeby nie miał przy sobie mleka i chleba. Nadto liczyłem także na moją strzelbę. Ale za nic w świecie nie byłbym wrócił do Andujar, tak dalece obawiałem się wystawić na szyderskie[17] zapytania oberżysty. Postanowiłem bez wahania puścić się w dalszą drogę.
22Wszystkie te uwagi były już wyczerpane, nie mogłem wstrzymać się od powtórzenia w pamięci znanej historii fałszerzów monet i wielu innych w podobnym rodzaju, którymi kołysano moje dziecinne lata. Również przychodził mi na myśl napis umieszczony na pniu do jałmużn. Nie przypuszczałem, ażeby diabeł skręcił był[18] kark przeszłemu oberżyście, ale nie mogłem sobie wytłumaczyć jego smutnego zgonu.
23Takim sposobem mijały godziny[19], gdy nagle zadrżałem na niespodziewany głos dzwonu. Usłyszałem dwanaście uderzeń, a jak wiadomo, złe duchy mają tylko władzę od północy do pierwszego piania koguta. W istocie mogłem być zdziwiony, gdyż zegar nie bił poprzednich godzin, nareszcie[20] dźwięk ten tętnił mi w uszach grobowo. Po chwili otworzyły się drzwi izby i ujrzałem wchodzącą czarną postać, ale bynajmniej nie straszną, była to bowiem piękna, półnaga Murzynka z pochodnią w każdej ręce.
24Murzynka zbliżyła się, złożyła mi głęboki ukłon i tymi słowy odezwała się w czystym hiszpańskim języku:
25— Señor kawalerze, dwie cudzoziemki, które przepędzają noc w tej gospodzie, proszą, abyś raczył podzielić z nimi wieczerzę. Racz udać się za mną.
26Pośpieszyłem za Murzynką i przeszedłszy kilka korytarzy, znalazłem się w rzęsisto oświeconej komnacie, pośród której stał stół z trzema nakryciami, uginający się pod japońską porcelaną i pucharami z górskiego kryształu. W głębi komnaty wznosiło się wspaniałe łoże. Kilka innych Murzynek krzątało się pilnie wedle służby, ale nagle rozstąpiły się we dwa szeregi i ujrzałem wchodzące dwie kobiety; płeć ich, z róż i lilii utkana, dziwnie odbijała się od czarnej barwy ich powiernic. Obie młode kobiety trzymały się za ręce. Szczególnie były ubrane, przynajmniej tak mi się wydało, aczkolwiek później, w dalszych moich podróżach przekonałem się, że był to zwykły strój, jakiego używano na brzegach barbaryjskich. Ubiór ten składał się ze zwierzchniej szaty i gorsetu. Suknia, czyli raczej tunika z ciemnego płótna, nie dochodziła całkiem do kolan, dalej zaś aż do kostek, składała się z gazy z Mequinez, tkaniny prawie zupełnie przeźroczystej, gdyby szerokie wstęgi jedwabne, jedne obok drugich spływające, nie zasłaniały wdzięków, które tyle pod tym lekkim pokryciem zyskiwały. Gorset, bogato perłami haftowany i zdobny w diamentowe zapinki, szczelnie więził śnieżyste łono, rękawy zaś od koszuli, także gazowe, związane były na plecach. Kosztowne bransolety pokrywały ich ramiona. Ciało, Dobro, Zło, UrodaNóżki tych nieznajomych — nóżki, powtarzam, które winny były być pokrzywione i zakończone szponami, gdyby były[21] do złych duchów należały, przeciwnie, skrywały drobne paluszki w małych wschodnich papuciach. Obrączki diamentowe otaczały je przy kostkach.
27Nieznajome zbliżyły się ku mnie z uprzedzającym uśmiechem. Każda z nich była w odmiennym rodzaju doskonałą pięknością. Jedna wysoka, giętka, wspaniała, druga zaś mniejsza, ale za to łagodna i bojaźliwa. Kibić i rysy starszej na pierwszy rzut oka zadziwiały regularnością. Młodsza była bardziej ujmująca i zachwycała drobnymi usteczkami i niezwykłym blaskiem oczu, cienionych długimi, jedwabnymi rzęsami. Starsza tymi słowy odezwała się do mnie w czystym kastylskim narzeczu:
28— Señor kawalerze, dziękujemy ci za uprzejmość, z jaką raczyłeś przyjąć tę skromną wieczerzę. Mniemam, że czujesz jej potrzebę.
29Ostatnie te słowa wyrzekła z tak złośliwym uśmiechem, że w tej chwili posądziłem ją o nakazanie uprowadzenia mego muła z zapasami. W każdym jednak razie nie można było się gniewać; strata moja sowicie była wynagrodzona.
30Siedliśmy do stołu i ta sama kobieta rzekła, przysuwając naczynie z japońskiej porcelany:
31— Señor kawalerze, znajdziesz tu olla podrida[22] złożoną z mięs wszelkiego rodzaju oprócz jednego, gdyż my jesteśmy wierne, czyli wyraźniej mówiąc, muzułmanki.
32— Piękna cudzoziemko — odpowiedziałem — bez wątpienia prawdę wyrzekłaś, komuż słuszniej przystoi mówić o wierności? Jest to religia serc prawdziwie kochających. Wszelako zanim zaspokoicie mój głód, raczcie uczynić to naprzód z moją ciekawością i powiedzcie mi: kto jesteście?
33— Jedz tymczasem, señor — odparła piękna Mauretanka — dla ciebie nie mamy żadnych tajemnic. Nazywam się Emina, a moja siostra Zibelda, mieszkamy w Tunisie, ale nasza rodzina pochodzi z Grenady i niektórzy z naszych krewnych zostali w Hiszpanii, gdzie po kryjomu wyznają wiarę ojców. Osiem dni temu opuściłyśmy Tunis i wylądowałyśmy na pustym brzegu blisko Malagi. Następnie przybyłyśmy między Sokka[23] i Antequera, wreszcie dostałyśmy się tutaj, aby zmienić ubiór i zabezpieczyć się przeciw poszukiwaniom. Widzisz zatem, señor, że nasza podróż jest ważną tajemnicą, którą powierzamy twojej uczciwości.
34Jedzenie, Obyczaje, Mężczyzna, KobietaZapewniłem piękne podróżniczki, że z mojej strony nie mają się czego obawiać i zacząłem się posilać, wprawdzie nieco żarłocznie, zawsze jednak z pewnym wdziękiem, o jakim nigdy nie zapomina młody człowiek, gdy sam jeden znajduje się w towarzystwie kobiet.
35Gdy spostrzeżono, żem pierwszy głód zaspokoił i że zabierałem się do tego, co nazywają w Hiszpanii las dolces[24], piękna Emina rozkazała Murzynkom, aby mi pokazały, jak w ich ojczyźnie tańcują. Zdawało się, że żaden rozkaz nie mógł być dla nich przyjemniejszy. Wypełniły go z żywością, która nawet cokolwiek przechodziła w swawolę. Zapewne nie byłbym nigdy w stanie położyć koniec tym pląsom, gdybym nie był zapytał piękne nieznajome, czyli[25] one także czasami oddawały się tej rozrywce. Za całą odpowiedź powstały i kazały sobie podać kastaniety. Taniec ich trzymał środek między bolero z Murcji i foffą, którą tańcują w Algarve. Ci, którzy zwiedzali te kraje, chociaż łatwo mogą sobie przypomnieć te poruszenia, jednakże nigdy nie zdołają pojąć uroku, jaki dodawały im wdzięki dwóch Afrykanek, osłonione przezroczystymi fałdami spływającymi po nadobnych kibiciach.
36Długo, spokojnie poglądałem na zachwycające tancerki, na koniec poruszenia ich coraz gwałtowniejsze, odurzający dźwięk mauretańskiej muzyki, rozognione zmysły obfitym posiłkiem, wszystko to razem mimowolnie w nieznany dotąd obłęd porywało mnie. W istocie nie wiedziałem, czy to były kobiety lub też podstępne jakie widziadła[26]. Nie śmiałem spojrzeć, zakryłem dłonią oczy i w tej chwili uczułem, że tracę przytomność.
37Obie siostry zbliżyły się do mnie i każda z nich ujęła mnie za rękę. Emina troskliwie dowiadywała się o moje zdrowie; zaspokoiłem ją. Zibelda tymczasem pytała, co by to był za medalion, który spoczywał na moich piersiach — zapewne wizerunek kochanki?
38— Jest to klejnot — odpowiedziałem — który mam od matki i którego obiecałem nigdy nie zdejmować, zawiera on cząstkę prawdziwego krzyża.
39Na te słowa Zibelda cofnęła się i zbladła.
40— Trwożysz się — mówiłem dalej — przecież złe duchy tylko lękają się krzyża.
41Emina odpowiedziała za siostrę:
42— Señor kawalerze, wiesz, że jesteśmy muzułmankami, i nie powinieneś dziwić się przykrości, jaką ci mimowolnie moja siostra sprawiła. Wyznaję, że tego samego jestem zdania i przykro nam, że najbliższy nasz krewny wyznaje wiarę Chrystusa. Ta mowa cię zadziwia, ale wszakże twoja matka rodzi się z Gomelezów? My także należymy do tej rodziny, która wiedzie ród swój od Abenceragów[27]. Ale siądźmy na tej sofie, a więcej ci opowiem.
43Murzynki oddaliły się. Emina posadziła mnie w kącie sofy i podwinąwszy nogi pod siebie, usiadła przy mnie. Zibelda położyła się z drugiej strony, wsparła na mojej poduszce i tak blisko byliśmy jedno od drugiego, że nasze oddechy razem się mieszały. Emina zdawała się dumać przez chwilę, następnie rzucając na mnie wejrzenie pełne uczucia, wzięła mnie za rękę i w te słowa zaczęła:
44— Wcale nie pragnę ukrywać przed tobą, kochany Alfonsie, że nie prosty przypadek nas tu sprowadza. Czekałyśmy tu na ciebie, a gdybyś powodowany bojaźnią obrał inną drogę, byłbyś na zawsze postradał nasz szacunek.
45— Pochlebiasz mi, piękna Emino — odrzekłem — i nie pojmuję, dlaczego cię tak zajmuje moja odwaga.
46— Twoja osoba nader nas zajmuje — mówiła dalej Mauretanka — ale może mniej ci to będzie pochlebiać, gdy się dowiesz, że jesteś pierwszym mężczyzną, jakiego w życiu spotykamy. Dziwią cię moje słowa i zdajesz się powątpiewać o ich prawdzie. Obiecałam ci opowiedzieć historię naszych przodków, ale zapewne lepiej będzie, gdy zacznę od własnej.
Historia Eminy i jej siostry Zibeldy
47Ojcem naszym jest Jazir Gomelez, wuj panującego dziś deja[28] w Tunisie. Nie miałyśmy brata, nie znałyśmy nigdy ojca, a ponieważ od najmłodszych lat byłyśmy zamknięte w murach seraju, zbywało nam na najmniejszym o waszej płci pojęciu. Natura jednak obdarzyła nas niewypowiedzianą skłonnością do miłości i w braku innych osób pokochałyśmy się wzajemnie. Przywiązanie to zaczęło się od pierwszych lat dziecinnych. Płakałyśmy, gdy chciano nas chociaż na chwilę rozdzielić. W dzień bawiłyśmy się przy jednym stoliku, a w nocy podzielałyśmy jedno posłanie.
48To uczucie tak żywe zdawało się razem z nami wzrastać i nowych sił nabrało przez okoliczność, którą ci opowiem. Miałam wtedy 16 lat, a moja siostra 14. Od dawna uważałyśmy, że nasza matka pilnie przed nami niektóre książki chowała. Z początku zwracałyśmy na to mało uwagi, i tak dość już znudzone książkami, na których nas czytać uczono, ale z wiekiem przyszła nam ciekawość. Wypatrzyłyśmy chwilę, gdy zakazana szafka była otwarta i szybko porwałyśmy mały tomik, który opisywał: Miłostki Medżenuna i Lejli tłumaczone z perskiego przez Ben-Omriego. To zachwycające dzieło, ognistymi barwami malujące rozkosze miłości, zapaliło nasze młode głowy. Nie mogłyśmy ich zrozumieć, nie widząc nigdy osób waszej płci, ale powtarzałyśmy sobie nowe dla nas wyrażenia. Przemawiałyśmy mową kochanków i na koniec zapragnęłyśmy kochać się ich sposobem. Ja wzięłam na siebie rolę Medżenuna, siostra zaś moja Lejli. Naprzód oświadczyłam jej moją namiętność, układając kwiaty w bukiecie (jest to rodzaj wzajemnego porozumienia się w całej Azji używany); następnie rzucałam jej pełne ognia spojrzenia, padałam przed nią na kolana, całowałam ślady jej stóp, zaklinałam wietrzyk, aby jej moje żale zanosił, i chciałam go rozpłomienić gorącymi westchnieniami.
49Zibelda, wierna naukom swego mistrza, naznaczyła mi schadzkę. Upadłam jej do nóg, ściskałam ją za ręce, oblewałam łzami jej nogi. Kochanka moja z początku lekki opór stawiała, po chwili jednak dozwalała mi ukraść kilka pocałunków i wreszcie podzielała zupełnie wrzące moje uczucia. Dusze nasze zdawały się razem zlewać i doskonalszego szczęścia nie pojmowałyśmy.
50Nie pamiętam, jak długo bawiły nas te dziecinne igraszki, ale niebawem gwałtowność naszych uczuć znacznie się uspokoiła. Powzięłyśmy chęć do niektórych nauk, szczególnie zaś do znajomości roślin, o przymiotach których, jak wiesz, sławny Awerroes[29] napisał ogromne dzieło.
51Matka moja w przekonaniu, że nie można dość się uzbroić przeciw nudom seraju, z przyjemnością poglądała na nasze zatrudnienia i chcąc nam ułatwić naukę, kazała sprowadzić z Mekki świętą niewiastę zwaną Hazareta, czyli święta świętych. Hazereta uczyła nas praw Proroka i wykładała nam nauki tym czystym i melodyjnym językiem, jakiego używa dziś jedno tylko pokolenie Koreisz[30]. Nie mogłyśmy dość się jej nasłuchać i niebawem umiałyśmy cały Koran na pamięć. Następnie nasza matka opowiadała nam historię naszej rodziny i udzieliła nam mnóstwo pamiętników, z których jedne były pisane po arabsku, inne zaś po hiszpańsku.
52Drogi Alfonsie, nie uwierzysz, jak nam zbrzydła wasza religia, jak znienawidziłyśmy jej kapłanów. Z drugiej za to strony koleje i nieszczęścia rodziny, której krew w żyłach naszych płynęła, niesłychanie nas zajmowały.
53Raz unosiłyśmy się nad Saidem Gomelezem, który cierpiał męczeństwa w więzieniach inkwizycji, to znowu nad jego synowcem Leisem, który długi czas prowadził w górach życie dzikie i mało różne od życia zwierząt drapieżnych. Takowe opisy obudziły w nas ciekawość mężczyzn, chciałyśmy ich widzieć i często wstępowałyśmy na taras ogrodowy, aby choć z daleka spostrzec majtków okrętowych lub wiernych śpieszących do kąpieli Hamman Nefu[31]. Chociaż nie zapomniałyśmy nauk zakochanego Medżenuna, jednak odtąd nigdy już więcej ich nie powtarzałyśmy. Mniemałam nawet, że w uczuciu moim dla siostry wygasła zupełnie namiętność, gdy wtem nowy wypadek przekonał mnie, że się myliłam.
54Pewnego dnia matka nasza przyprowadziła nam jakąś księżnę z Tafilaltu, kobietę w podeszłym już wieku. Przyjęłyśmy ją jak można najlepiej. Po skończonych odwiedzinach matka oznajmiła mi, że księżna żądała mnie w zamęście[32] dla swego syna, moja siostra zaś przeznaczona była za żonę jednemu z Gomelezów. Wiadomość ta gromem nas raziła. Naprzód nie mogłyśmy słowa jednego wymówić, później nieszczęście tego rozdzielenia tak żywo przedstawiło się przed naszymi oczyma, żeśmy się oddały najgwałtowniejszej rozpaczy. Wyrywałyśmy sobie włosy i cały seraj rozlegał się naszymi krzykami. Nareszcie, gdy te oznaki naszej boleści zaczęły przechodzić w szaleństwo, matka nasza, przelękła, obiecała nas nie przymuszać i zaręczyła nam wolność zostania dziewczętami lub zaślubienia tego samego mężczyzny. Te zapewnienia na jakiś czas nas uspokoiły.
55Wkrótce potem matka przyszła nam powiedzieć, że mówiła z naczelnikiem naszej rodziny i że ten zezwolił, abyśmy były poślubione jednemu mężowi z warunkiem, aby ten małżonek pochodził z rodziny Gomelezów.
56Nic na to nie odrzekłyśmy, ale ta myśl posiadania jednego męża z każdym dniem bardziej nam się uśmiechała. Dotąd nie widziałyśmy ani starego, ani młodego mężczyzny, chyba bardzo z daleka; ale ponieważ młode kobiety zdawały nam się przyjemniejsze niż stare, pragnęłyśmy przeto, aby nasz małżonek był także młody. Spodziewałyśmy się, że nam potrafi wytłumaczyć niektóre ustępy z książki Ben-Omriego, których same nie byłyśmy w stanie zrozumieć.
57
Tu Zibelda przerwała siostrze i ściskając mnie w objęciach, rzekła:
58— Kochany Alfonsie, czemuż nie jesteś muzułmaninem! Jakże byłabym szczęśliwa, gdybym widząc cię na łonie Eminy, mogła także nazywać się twoją małżonką. W naszym domu, równie jak w rodzinie proroka, córki mają prawo do dziedzictwa[33]. Od ciebie więc może zależy zostać naczelnikiem naszej rodziny, która już chyli się ku upadkowi. Dość byłoby do tego otworzyć serce świętym promieniom naszego wyznania.
59Słowa te tak mi się wydały podobne do pokus diabelskich, że upatrywałem tylko, czy nie dojrzę śladów rożków na pięknym czole Zibeldy. Przebąknąłem kilka słów o świętości mojej religii. Obie siostry cofnęły się ode mnie. Twarz Eminy przybrała wyraz powagi, po czym piękna Mauretanka tak dalej mówiła:
60— Señor kawalerze, zbyt wiele rozwodziłam się nad sobą i Zibeldą. Nie było to moim zamiarem; usiadłam obok ciebie, aby ci powiedzieć szczegóły dotyczące rodziny Gomelezów, z których pochodzisz przez kobiety. Oto jest właśnie to, o czym chciałam, abyś się dowiedział:
Historia zamku Kassar-Gomelez
61Pierwszą głową naszej rodziny był Masud-Ben-Taher, brat Jussufa-Ben-Tahera, który wkroczył do Hiszpanii na czele Arabów i nadał swoje nazwisko górze Gebal-Taher, czyli jak wy wymawiacie, Gibraltar[34]. Masud wiele przyczyniwszy się do powodzenia arabskiej broni, otrzymał od kalifa Bagdadu zwierzchnictwo nad Grenadą, które sprawował aż do śmierci swego brata. Byłby na tym urzędzie dłużej pozostał, gdyż nader był szanowany tak od[35] muzułmanów, jak od mozarabów czyli chrześcijan pod panowaniem Maurów pozostałych; ale Masud miał potężnych nieprzyjaciół w Bagdadzie, którzy go oczernili przed kalifem. Dowiedział się, że zguba jego była nieuchronna i sam postanowił się oddalić. Zebrał więc garstkę wiernych i zapuścił się do Alpuhary, która, jak wiesz, jest dalszym pasmem Sierra-Morena, oddzielającym królestwo Grenady od Walencji.
62Wizygoci, na których zdobyliśmy Hiszpanię, nie przedarli się nigdy do Alpuhary; większa część dolin była zupełnie opuszczona. Tylko trzy z nich zamieszkiwali potomkowie dawnego ludu iberyjskiego, nazwani Turdulami. Nie znali oni ani Mahometa, ani twojego proroka nazarejskiego; zasady ich religii i praw zawarte były w pieśniach, które ojcowie dzieciom przekazywali. Mieli kiedyś księgi, ale te z czasem zupełnie wyginęły.
63Masud owładnął Turdulami bardziej przekonaniem niż siłą, nauczył ich swego języka i zasad islamizmu. Oba ludy zmieszały się przez wzajemne małżeństwa i temu to zlaniu szczepów, jako też powietrzu gór, winnyśmy z moją siostrą tę ożywioną płeć[36], jaka odznacza córki Gomeleza. Można wprawdzie i u Maurów napotkać wiele białych kobiet, ale te zwykle są blade.
64Masud przyjął tytuł szejka i rozkazał wznieść warowny zamek, który nazwał Kassar-Gomelez. Bardziej sędzia niż władca swego pokolenia, Masud dla każdego był przystępny, drzwi jego zarówno dla wszystkich się otwierały, tylko w ostatni piątek każdego księżyca żegnał się z rodziną, schodził do zamkowego podziemia i tam zamknięty cały tydzień przepędzał. Te znikania dały powód do rozmaitych wniosków. Jedni utrzymywali, że szejk prowadził rozmowy z Dwunastym Imanem, który ma zjawić się ma końcu świata; drudzy zaś, że Antychryst siedział uwięziony w podziemiu, ostatni wreszcie dowodzili, że spoczywało tam siedmiu braci śpiących wraz z ich wiernym psem, Kalebem. Szejk wcale na te domysły nie zważał, ale ciągle rządził swoim ludem, póki mu siły wystarczało. Na koniec wybrał najroztropniejszego z całego pokolenia, mianował go następcą, oddał mu klucz od podziemia i sam schronił się do pustelni, gdzie jeszcze długie żył lata.
65Nowy szejk rządził w duchu swego poprzednika i również znikał ostatniego piątku każdego miesiąca. Ten stan rzeczy trwał dopóty, póki Kordoba nie otrzymała swoich kalifów, zupełnie niezawisłych od władców Bagdadu. Natenczas górale Alpuhary, którzy mieli czynny udział w tych zmianach, zaczęli osiedlać się na płaszczyznach, gdzie wkrótce zasłynęli pod nazwą Abenceragów. Inni zaś, którzy pozostali wierni szejkowi z Kassar-Gomelez, zatrzymali miano Gomelezów.
66Tymczasem Abenceragowie zakupili najbogatsze posiadłości w królestwie Grenady i najwspanialsze pałace miasta. Zbytek ich zwrócił powszechną uwagę. Powzięto podejrzenie, że podziemie szejków zawierało nieprzebrane bogactwa, ale nikt nie był w stanie sprawdzić tego mniemania, gdyż sami Abenceragowie nie znali źródła swych skarbów.
67Wreszcie gdy piękne te królestwa ściągnęły na siebie gniew boży, Allah podał je w ręce niewiernych. Dobyto szturmem Grenady, i w kilka dni potem sławny Gonzalw z Kordoby na czele trzech tysięcy Hiszpanów wkroczył do Alpuhary[37]. Hatem Gomelez był wtedy szejkiem naszego pokolenia. Wyszedł więc naprzeciw Gonzalwa i wręczył mu klucze od zamku. Hiszpan zażądał kluczy od podziemia, szejk i te mu natychmiast przyniósł. Gonzalw osobiście zszedł do podziemia, zamiast skarbów znalazł grobowiec i kilka starych ksiąg; drwił głośno z czczych domysłów swoich rodaków i pośpieszył na powrót do Valladolid, gdzie go wzywały miłość i miłostki.
68Aż do wstąpienia na tron Karola pokój trwał w naszych górach nieprzerwanie. Sefi Gomelez był wtedy był szejkiem. Człowiek ten z niewiadomych przyczyn doniósł cesarzowi, że pragnie odkryć mu ważną tajemnicę, jeżeliby Karol chciał przysłać do Alpuhary jakiego znakomitego Hiszpana, w którym by pokładał całe zaufanie. Zanim piętnaście dni upłynęło, don Ruis z Toledo, jako poseł cesarski, stawił się u Gomelezów, ale znalazł szejka nieżywego. Zamordowano go w wilię[38] przyjazdu posła. Don Ruis zaczął prześladować kilka osób, ale znudzony próżnymi usiłowaniami powrócił do Madrytu.
69Tym sposobem tajemnica szejków przeszła do mordercy Sefiego. Człowiek ten, nazwiskiem Billah Gomelez, zgromadził starszych pokolenia i przedstawił im potrzebę zabezpieczenia tak ważnej tajemnicy. Postanowiono, żeby zawiadomić o tym kilku członków z rodziny Gomelezów, tak jednak, aby każdy z nich wiedział tylko o jednej cząstce tajemnicy. Wybrani powinni byli dać dowody nieustraszonej odwagi, roztropności i wiary.
70
Tutaj Zibelda znowu przerwała siostrze, mówiąc:
71— Kochana Emino, czy nie sądzisz, że Alfons byłby przetrwał te wszystkie próby? Ach! Któż śmie o tym wątpić? Drogi Alfonsie, jaka szkoda, że nie jesteś muzułmaninem, bez wątpienia stałbyś się panem nieprzeliczonych skarbów.
72To zupełnie wyglądało na nową pokusę. Duch ciemności, nie mogąc znęcić mnie rozkoszą, starał się obudzić we mnie żądzę złota. Ale tymczasem piękne Mauretanki przytuliły się do mnie i uczułem wyraźnie dotknięcie ciał żywych, nie zaś cieni. Po chwili milczenia Emina tak dalej mówiła:
73— Kochany Alfonsie, wiesz dobrze o prześladowaniach, jakich doświadczyło nasze pokolenie za panowania Filipa syna Karolowego. Porywano dzieci, wychowywano je w wierze Chrystusa i oddawano im majątki rodziców, którzy nie chcieli porzucić wyznania ojców. Wtedy to jeden z Gomelezów został przyjęty do teketu[39] derwiszów św. Dominika i dostąpił godności wielkiego inkwizytora…
*
74Tu usłyszeliśmy pianie koguta i Emina przestała mówić. Kogut jeszcze raz zapiał… Człowiek przesądny byłby spodziewał się, że dwie piękności nagle dymnikiem ulecą. To jednak wcale nie nastąpiło, ale nieznajome zasępiły się nagle i pogrążyły w dumaniach.
75Emina pierwsza przerwała milczenie.
76— Luby Alfonsie — rzekła — już dnieć zaczyna, zbyt drogie są godziny, które możemy z tobą przepędzić, abyśmy mieli trwonić je na opowiadaniu dawnych dziejów. Nie możemy zostać twymi małżonkami, chyba że uznasz prawo Proroka. Ale wolno ci będzie widzieć nas we śnie. Przystajesz na to?
77 78— Nie dość na tym — rzekła Emina z wyrazem najwyższej godności — nie dość na tym, kochany Alfonsie, trzeba jeszcze, byś przysiągł na najświętsze zasady honoru, że nigdy nie zdradzisz tajemnicy o naszych imionach, naszym istnieniu i tym wszystkim, co wiesz o nas. Czy odważasz się przyjąć na siebie ten obowiązek?
79Przyrzekłem spełnić wszystko, czego ode mnie żądano.
80— To dobrze — rzekła Emina — teraz, siostro, przynieś czarę poświęconą przez Masuda, głowę naszego pokolenia.
81Podczas gdy Zibelda poszła po zaklętą czarę, Emina uklękła i odmawiała arabskie modlitwy. Zibelda wróciła z czarą, która mi się zdawała wyrżniętą z jednego wielkiego szmaragdu. Obie siostry umoczyły w niej usta i rozkazały mi do razu wychylić resztę napoju. Byłem posłuszny. Emina podziękowała mi za uległość i czule mnie uściskała. Następnie Zibelda złożyła na ustach moich tkliwy pocałunek. Wreszcie obie opuściły mnie, mówiąc, że niebawem znowu je ujrzę i że tymczasem radzą mi, abym starał się czym prędzej zasnąć.
82Tyle dziwnych wypadków, cudownych opowiadań i nieprzewidzianych wrażeń dałoby mi przez całą noc nad czym rozmyślać, ale muszę wyznać, że obiecane sny nade wszystko mnie zajmowały. Szybko więc rozebrałem się i gdym się już położył na przygotowane dla mnie łoże, zauważyłem z przyjemnością, że posłanie było szerokie i że jak dla snów zanadto było miejsca; ale zaledwie miałem czas uczynić tę uwagę, gdy nieprzezwyciężony sen osiadł mi powieki i wszystkie złudy nocy pochwyciły wnet moje zmysły. Co chwila błądziłem w coraz innych fantastycznych urokach, a myśl moja, niesiona na skrzydłach żądzy, mimowolnie stawiała mnie śród afrykańskich serajów, odsłaniała wdzięki ukryte w ich zaklętych murach i pogrążała w toni nieopisanych rozkoszy. Czułem, żem śnił, a jednak miałem świadomość, że nie senne widziadła ściskam w moich objęciach. Gubiłem się w nieskończonej przestrzeni najszaleńszych złudzeń, ale dobrze pamiętam, że zawsze znajdowałem się w towarzystwie moich pięknych kuzynek. Zasypiałem na ich łonie i budziłem się w ich objęciach. Nie pomnę, ile razy doznałem tych czarownych przemian…
Dzień drugi
83Nareszcie ocknąłem się naprawdę. Słońce paliło mi powieki; zaledwie zdołałem je podnieść, ujrzałem niebo, znajdowałem się więc na wolnym powietrzu, ale choć blask olśnił mi wzrok i nie spałem już, to jednak nie byłem zupełnie rozbudzony. Okropne obrazy przesuwały się przed moim umysłem. Trwoga mnie zdjęła. Zerwałem się nagle i błędnym wzrokiem potoczyłem dokoła.
84Gdzież znajdę wyrazy, aby opisać zgrozę, jaka mną owładnęła? Leżałem pod szubienicą Los Hermanos. Trupy dwóch braci Zota nie wisiały, ale spoczywały po obu moich stronach. Bez wątpienia całą noc między nimi przepędziłem. Spoczywałem na potarganych postronkach, resztkach kół, odłamkach szkieletów i ohydnych łachmanach niestrawionych jeszcze zepsuciem.
85Mniemałem, że jestem we śnie i że przykry sen mnie tłoczył. Przymknąłem oczy i zacząłem przypominać sobie wrażenia przepędzonej nocy. Wtem poczułem szpony wpijające się w pierś moją. Spostrzegłem sępa, który spadł na mnie i pożerał jednego z moich towarzyszów noclegu. Ból, jaki mi te szpony sprawiły, rozbudził mnie zupełnie. Suknie moje obok mnie leżały, począłem się czym prędzej ubierać. Kiedym już był ubrany, chciałem wyjść z szubienicznej zagrody, ale brama była zamknięta i otworzyć jej żadnym sposobem nie mogłem. Musiałem więc wdrapać się na to smutne ogrodzenie. Raz będąc na wierzchu, oparłem się o słup szubienicy i jąłem dokoła poglądać na okolicę. Znałem już to miejsce. W istocie znajdowałem się przy wejściu do doliny Los Hermanos, niedaleko od brzegów Gwadalkiwiru.
86Gdy tak wodziłem naokoło błędnymi oczyma, spostrzegłem dwóch podróżnych nad rzeką, z których jeden przygotowywał śniadanie, drugi zaś trzymał za cugle konie. Byłem tak uszczęśliwiony z widoku ludzi, że natychmiast zacząłem krzyczeć:
87— Agur! Agur! — co znaczy po hiszpańsku „dzień dobry” lub też „jak się masz”[40].
88Dwaj podróżni, spostrzegłszy te grzeczności, jakie im ktoś z wierzchu szubienicy oświadczał, osłupieli przez chwilę, ale niebawem dosiedli koni i co tchu popędzili drogą do Alcornoques. Wołałem, żeby się zatrzymali, ale na próżno: im głośniej krzyczałem, tym prędzej umykali i głębiej zapuszczali ostrogi. Gdy nareszcie zupełnie straciłem ich z oczu, przede wszystkim pomyślałem o opuszczeniu mego stanowiska. Zeskoczyłem na ziemię i w upadku mocno się stłukłem.
89Cały potłuczony, kulejąc, dostałem się na brzegi Gwadalkiwiru i zastałem tam przygotowane śniadanie, którego dwaj podróżni z takim pośpiechem byli odbiegli. Posiłek ten przyszedł mi w samą porę, byłem bowiem nader wycieńczony. Znalazłem gotującą się jeszcze czekoladę, esponjado[41] moczone w alikancie[42], chleb i jaja.
90Zacząłem od pokrzepienia sił i następnie jąłem przywodzić na pamięć wypadki ubiegłej nocy. Wspomnienia moje powikłały się zupełnie, dobrze jednak pamiętam, żem dał słowo honoru na dotrzymanie tajemnicy, i postanowiłem święcie dochować przysięgi. Usunąwszy raz pod tym względem wszelką wątpliwość, zacząłem zastanawiać się nad dalszym moim losem, czyli nad drogą, którą miałem obrać. Teraz bardziej niż kiedykolwiek sądziłem, że święte prawa honoru nakazują mi udać się przez Sierra Morena.
91Dziwnym może się wydawać, że zajmowałem się tyle moją sławą, a tak mało wypadkami poprzedniej nocy; ale ten sposób myślenia był skutkiem mego wychowania, jak to się pokaże w dalszym ciągu tego opowiadania. Tymczasem wracam do mojej podróży.
92Bardzo byłem ciekawy dowiedzieć się, co diabli poczęli z moim koniem, którego zostawiłem w Venta Quemada, ponieważ zaś droga tamtędy mi wypadała, postanowiłem wstąpić do gospody. Musiałem piechotą przebyć całą dolinę Los Hermanos aż do wenty i tak byłem zmęczony, żem z niecierpliwością oczekiwał chwili, w której odzyskam mego konia. W istocie znalazłem go w tej samej stajni, gdziem go był wczoraj zostawił. Dzielny mój gniadosz nie stracił zwykłej wesołości, a po połysku jego skóry poznałem, że ktoś pilne miał o nim staranie[43]. Nie mogłem pojąć, kto by się tym był zajmował[44], ale tyle już widziałem nadzwyczajnych rzeczy, że nie warto się było nad tą jedną długo zastanawiać. Byłbym natychmiast puścił się w drogę, gdyby mi chętka nie była przyszła raz jeszcze obejrzeć gospodę. Znalazłem izbę, do której naprzód przybyłem, ale pomimo najsilniejszych poszukiwań nie mogłem odszukać komnaty, gdzie poznałem piękne Mauretanki. Znudziły mnie te próżne przepatrywania kątów, dosiadłem więc konia i udałem się w dalszą podróż.
93Kiedym się obudził pod szubienicą Los Hermanos, słońce połowy biegu już dochodziło, od tego czasu dwie godziny zużyłem na przybycie do wenty, tak więc gdym następnie parę mil ujechał, trzeba było pomyśleć o nowym schronieniu, ale nie widząc nigdzie żadnego dachu, postępowałem dalej. Wreszcie dostrzegłem w dali gotycką kaplicę, o którą opierała się mała chatka z pozoru wyglądająca na pustelnię. Wszystko to leżało w dość znacznym oddaleniu od wielkiej drogi, ale gdy głód zaczął mnie przyciskać, nie wahałem się zboczyć w nadziei posiłku.
94Przybywszy, przywiązałem konia do drzewa, zapukałem do drzwi pustelni i ujrzałem wychodzącego pustelnika nader poważnej postaci. Uścisnął mnie z ojcowską troskliwością i rzekł:
95— Wejdź, mój synu, czym prędzej; nie przepędzaj nocy pod gołym niebem, strzeż się pokus, gdyż Pan odsunął od nas swoją prawicę.
96Podziękowałem pustelnikowi za dobroć, jaką mi oświadczył, i napomknąłem mu o głodzie, który mnie trawił.
97— Myśl tymczasem o zbawieniu duszy, mój synu — odparł — idź do kaplicy, klęknij i módl się przed krzyżem. Ja pomyślę o potrzebach twego ciała; ale musisz poprzestać na skromnym posiłku, na jaki stać biedną chatkę pustelnika.
98Przeszedłem do kaplicy i w istocie począłem się modlić, gdyż nie tylko, że sam nigdy nie byłem bezbożnikiem, ale nawet nie pojmowałem, żeby mogli znajdować się ludzie niewierzący. Wszystko to pochodziło jeszcze ze sposobów, jakimi mnie wychowano.
99Po chwili pustelnik przyszedł po mnie i wprowadził do chaty, gdzie znalazłem dość porządne nakrycie. Wieczerza składała się z owoców, mleka i sucharów zamiast chleba; wreszcie znalazła się i butelka wina, którego pustelnik nie pił, ale używał jedynie do ofiary mszy świętej. Dowiedziawszy się o tym, również zostawiłem wino nietknięte.
100Podczas gdy z przyjemnością posilałem się, weszła do chaty tak straszliwa postać, jakiej dotąd jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Był to człowiek, jak się zdawało, młody, ale odstraszającej chudości. Włosy miał najeżone, jedno oko wykłute i świeżo jeszcze rozkrwawione. Z ust wychodził mu język pokryty pianą. Czarna suknia go okrywała, ale nie miał ani koszuli, ani obuwia.
101Okropne zjawisko, nie mówiąc ani słowa, skulone usiadło w kącie i niewzruszone jak posąg jednym okiem wpatrywało się w krucyfiks, który w obu rękach ściskało. Spożywszy wieczerzę, zapytałem pustelnika, co to za człowiek.
102— Synu mój — odparł starzec — jest to opętany, z którego wypędzam duchy czartowskie. Straszliwa jego historia jasnym jest dowodem potęgi, jaką anioł ciemności wywiera na tę nieszczęśliwą okolicę. Opowiadanie to może się przydać ku twemu zbawieniu, rozkażę mu więc, aby zaczął.
103I to mówiąc, obrócił się do opętanego i rzekł:
104— Paszeko[45], Paszeko, w imię twego odkupiciela nakazuję ci opowiedzieć twoją historię.
105Paszeko zaryczał okropnie i tak się odezwał:
Historia opętanego Paszeka
106Urodziłem się w Kordobie, gdzie ojciec mój żył w stanie wyższym nad mierność. Matka moja przed trzema laty umarła. Ojciec z początku zdawał się niepocieszony, ale gdy po kilku miesiącach wypadło mu jechać do Sewilli, tamże zakochał się w młodej wdowie, nazwiskiem Kamilla de Tormes. Kobieta ta nie używała dobrej sławy i przyjaciele mego ojca starali się odwieść go od tej znajomości; ale właśnie jakby im na przekorę mój ojciec ożenił się z nią we dwa lata po śmierci pierwszej żony. Ślub odbył się w Sewilli i w kilka dni potem mój ojciec wrócił do Kordoby z nową małżonką i siostrą jej Inezillą.
107Moja macocha zupełnie odpowiadała wieściom, jakie o niej krążyły, i przybywszy do naszego domu, zaczęła naprzód od rzucania na mnie czułych spojrzeń. Nie powiódł się jej ten zamiar, natomiast ja szalenie zakochałem się w jej siostrze Inezilli. Namiętność moja tak się wzmogła, że upadłem do nóg ojcu i błagałem, aby mi ją dał za żonę.
108Ojciec mój podniósł mnie z dobrocią i rzekł:
109— Zakazuję ci, synu mój, myśleć o tym małżeństwie, a to dla trzech przyczyn. Naprzód nie wypada, abyś stał się szwagrem ojca; po wtóre, święte prawa kościelne nie dozwalają takich małżeństw; po trzecie, nie chcę, abyś żenił się z Inezillą.
110Mój ojciec, wyłuszczywszy mi te trzy powody, odwrócił się ode mnie i odszedł.
111Na te słowa oddałem się najgwałtowniejszej rozpaczy. Macocha moja, dowiedziawszy się o tym, co zaszło, przyszła do mnie i upewniła mnie, że niepotrzebnie martwię się, że gdy nie mogę być małżonkiem Inezilli, to wcale nie przeszkadza, abym stał się jej corteho, czyli kochankiem, i że ona całą tę sprawę bierze na siebie. Zarazem jednak wiele mówiła mi o swoim przywiązaniu ku mnie i spoglądała na mnie wzrokiem, którego znaczenia bynajmniej nie chciałem odgadnąć. Słuchałem tego wszystkiego zdumiony, znając jednak skromność Inezilli, nie spodziewałem się nigdy, aby moje nadzieje kiedykolwiek zostały spełnione.
112Śród tego mój ojciec wybrał się w podróż do Madrytu, gdzie pragnął wyrobić sobie posadę korregidora[46] Kordoby i zabrał z sobą żonę i jej siostrę. Podróż ta miała trwać dwa miesiące, ale dla mnie, który jednego dnia bez widoku Inezilli nie mogłem przepędzić, czas ten wydawał się niesłychanie długi. Przy końcu dwóch miesięcy otrzymałem list od ojca, w którym rozkazywał mi, abym wyjechał na jego spotkanie i oczekiwał go w Venta Quemada przy wejściu do Sierra-Morena. Kilka tygodni wprzódy nie byłbym śmiał zapuścić się w Sierra Morena, ale wtenczas właśnie co powieszono dwóch braci Zota, zgraja poszła w rozsypkę i nie wspominano o żadnych niebezpieczeństwach.
113Wyjechałem więc około dziesiątej z rana z Kordoby i przybyłem na nocleg do Andujar, do najgadatliwszego oberżysty z całej Andaluzji. Kazałem sobie zastawić obfitą wieczerzę i połowę spożywszy, drugą zachowałem na dalszą podróż.
114Nazajutrz posiliłem się resztkami mojej wieczerzy w Los Alcornoques i na wieczór przybyłem do Venta Quemada. Nie zastałem jeszcze ojca, ale gdy ten wyraźnie kazał mi czekać na siebie, zgodziłem się na to tym chętniej, że znalazłem obszerną i wygodną gospodę. Oberżysta, który ją trzymał, niejaki Gonzalez z Murcji, dobry człowiek, ale wielki paliwoda[47], obiecał mi sporządzić wieczerzę godną granda pierwszej klasy. Podczas gdy ją przyrządzał, udałem się na przechadzkę nad brzegi Gwadalkiwiru, a wróciwszy, istotnie znalazłem, że wieczerza nie była bez zalet.
115Posiliwszy się, poleciłem Gonzalezowi[48] przygotować mi nocleg. Zmieszał się i wypowiedział kilka słów całkiem niedorzecznych. Na koniec wyznał, że gospoda jest nawiedzana przez duchy. On sam wraz z rodziną przenosi się na noc do pobliskiej wioski położonej nad brzegiem rzeki; dodał też, że jeśli pragnę przepędzić noc w spokoju, umieści moje łóżko w pobliżu swego. Propozycja oberżysty wydawała mi się nader niestosowna, powiedziałem mu więc, żeby sobie poszedł spać, gdzie chce, i żeby mi przysłał moich służących. Gonzalez nie sprzeciwiał się; odszedł kręcąc głową i wzruszając ramionami.
116Moi służący po chwili nadeszli; słyszeli już o przestrogach oberżysty i chcieli mnie nakłonić, ażebym przepędził noc w pobliskiej wiosce. Przyjąłem ich rady dość szorstko i rozkazałem przygotować sobie posłanie w tym pokoju, w którym spożywałem wieczerzę. Bez sprzeciwu, jakkolwiek niechętnie, spełnili to polecenie i kiedy łóżko było już pościelone, znowu ze łzami w oczach zaczęli mnie zaklinać, abym poniechał myśli nocowania w gospodzie. Zniecierpliwiony ich przestrogami, pozwoliłem sobie na kilka gestów, które skłoniły ich do ucieczki. Z łatwością obszedłem się bez ich pomocy, miałem bowiem zwyczaj sam się rozbierać, wszelako przekonałem się, że bardziej troszczyli się o mnie, aniżeli sobie na to zasługiwałem swym postępowaniem: pozostawili przy moim łóżku zapaloną świecę, drugą zapasową, a także dwa pistolety i kilka książek. Te ostatnie miały mi wypełnić godziny czuwania, w istocie bowiem już straciłem ochotę do snu.
117Kilka godzin jeszcze przepędziłem, to czytając, to przewracając się w łóżku, gdym nagle usłyszał dźwięk dzwonu, czyli raczej zegara, bijącego północ. Zdziwiłem się tym bardziej, żem poprzednich godzin nie słyszał. Niebawem drzwi się otworzyły i ujrzałem moją macochę w lekkim dezabilu, ze świecą w ręku. Zbliżyła się do mnie na palcach, postawiła świecę na stoliku, usiadła obok mnie, wzięła moją rękę między swoje dłonie i w te słowa zaczęła:
118— Drogi Paszeko, nadeszła chwila, w której mogę spełnić uczynioną ci obietnicę. Przed godziną przybyliśmy do tej karczmy. Twój ojciec udał się na noc do wioski, ale ja, dowiedziawszy się, że tu jesteś, otrzymałam pozwolenie zostania z moją siostrą. Inezilla czeka na ciebie, ale pomnij o warunkach twego szczęścia. Ty kochasz Inezillę, ale ciebie kto inny kocha z równą mocą: dwoje nie powinno używać szczęścia kosztem trzeciego[49]. Pójdź za mną.
119Moja macocha nie dała mi czasu odpowiedzi, tylko poprowadziła mnie przez wiele korytarzy aż do drzwi ostatnich i jęła spoglądać przez dziurkę od klucza. Kiedy dość się już napatrzyła rzekła:
120— Wszystko idzie dobrze, sam się przekonaj.
121W istocie ujrzałem zachwycającą Inezillę, ale wyraz jej twarzy był daleki od zwykłej jej skromności. Oczy pałały niezwyczajnym ogniem, pierś szybko się wznosiła miotana gwałtownym wzruszeniem. Nie mogłem tego pojąć.
122 123— Zostań tu, kochany Paszeko, skoro czas nadejdzie, przyjdę po ciebie.
124Gdy weszła do komnaty[50], znowu przyłożyłem oko do zamku i ujrzałem tysiąc niepojętych dla mnie rzeczy. Kamilla namiętnymi słowy przemawiała do siostry; na stole stała szklanka niedopitego białego napoju. Inezilla z rozpłomienionym obliczem błędnie wpatrywała się w twarz tej kobiety, której postać unosiła się nad nią jak jastrząb nad przelękłą gołębicą. Krew we mnie zawrzała, szybko otworzyłem drzwi i ukląkłem obok czarującej dziewczyny, okrywając pocałowaniami drobne jej rączki. Szatan widno[51] rozszalał się tej nocy i popychał mnie w przepaść zbrodni. Cały pokój kręcił się ze mną, czułem, że zmysły mnie opuszczają i niebawem głęboki sen mnie ogarnął.
125Nazajutrz obudziłem się pod szubienicą braci Zota, których trupy leżały po obu moich stronach.
126
Tu pustelnik przerwał opętanemu i rzekł, zwracając się do mnie:
127— Cóż więc, mój synu, co o tym myślisz? Mniemam, że doznałbyś niesłychanej trwogi, gdybyś nagle znalazł się między dwoma wisielcami.
128— Obrażasz mnie, mój ojcze — odparłem — szlachcic nie powinien niczego się lękać, tym bardziej zwłaszcza, gdy ma zaszczyt być kapitanem w gwardii walońskiej.
129— Ależ mój synu — przerwał pustelnik — czy słyszałeś, aby komu wydarzyła się kiedy podobna przygoda?
130Zastanowiłem się przez chwilę, po czym odrzekłem:
131— Jeżeli ta przygoda przytrafiła się panu Paszeko, mogła bardzo równie łatwo wydarzyć się i innym. Osądzę to lepiej, jeżeli raczysz mu rozkazać, aby mówił dalej.
132Pustelnik obrócił się do opętanego i rzekł:
133— Paszeko, Paszeko! W imieniu twojego odkupiciela nakazuję ci mówić dalej.
134Paszeko zaryczał straszliwie i tak dalej rozpowiadał:
135
— Na pół umarły uciekałem spod szubienicy; wlokłem się, sam nie wiedząc gdzie, nareszcie spotkałem podróżnych, którzy ulitowali się nade mną i odprowadzili do Venta Quemada. Zastałem oberżystę i moich służących wielce o mnie zakłopotanych. Zapytałem ich, czyli w istocie ojciec mój przepędził noc w pobliskiej wiosce, odpowiedzieli, że dotychczas nikt jeszcze z mojej rodziny nie przybył.
136Nie mogłem już dłużej wytrzymać w Venta Quemada i powróciłem do Andujar. Przyjechałem już po zachodzie słońca; pełno było ludzi w gospodzie, posłano mi więc w kuchni. Położyłem się, ale nadaremnie usiłowałem zasnąć, okropności przeszłej nocy ciągle stawały mi przed umysłem. Na ognisku kuchennym postawiłem zapaloną świecę, gdy wtem ta nagle zagasła i uczułem, jak dreszcz śmiertelny krew mi ścinał w żyłach. Zaczęło mnie coś ciągnąć za kołdrę i niebawem usłyszałem cichy głos przemawiający w te słowa:
137— To ja, Kamilla, twoja macocha, drżę cała od zimna, drogi Paszeko, zlituj się nade mną.
138Po chwili drugi głos przerwał:
139— To ja, Inezilla, Paszeko, nie poznajeszże[52] twojej kochanki? I mnie także zimno.
140I wnet poczułem, jak zimna ręka głaskała mnie pod brodę. Zebrałem wszystkie siły i krzyknąłem:
141 142Na co oba głosy znowu cicho odpowiedziały:
143— Jak to? Wypędzasz nas? Czyliż nas już nie kochasz? Zimno nam, rozpalimy trochę ognia na kominku.
144W istocie wkrótce potem lekki płomyk zabłysnął na ognisku kuchennym; gdy nieco się rozjaśniło, otworzyłem oczy i ujrzałem już nie Kamillę i Inezillę, ale dwóch braci Zota wiszących w kominie.
145Na ten straszny widok, odszedłem prawie od zmysłów; wyskoczyłem z łoża, rzuciłem się przez okno i zacząłem uciekać w pole. Przez chwilę mniemałem, żem uciekł szczęśliwie od tych wszystkich okropności, ale obróciwszy się, spostrzegłem, że wisielcy gonili za mną: puściłem się coraz prędzej i wkrótce zostawiłem upiory daleko za sobą — ale radość moja niedługo trwała. Obrzydłe stworzenia zaczęły obracać się kołem na rękach i nogach i w jednej chwili mnie doścignęły. Jeszcze próbowałem uciec, na koniec sił mi zabrakło.
146Wtedy uczułem, że jeden z wisielców chwytał mnie za kostkę lewej nogi; chciałem mu ją wydrzeć, ale wtem drugi stanął mi w poprzek drogi. Zatrzymał się, wytrzeszczył na mnie okropne oczy i wywalił język czerwony jak żelazo z ognia dobyte. Błagałem o miłosierdzie, ale na próżno. Jedną ręką porwał mnie za gardło, drugą zaś wydarł to właśnie oko, które dotąd nie może się zagoić. W miejsce oka, wsunął swój język rozpalony, zaczął mi lizać mózg tak, że ryczałem z boleści.
147Natenczas drugi wisielec, który schwycił mnie za lewą nogę, wziął się także do szponów; naprzód zaczął mnie łechtać pod podeszwę nogi, za którą mnie trzymał, następnie piekielny potwór zdarł mi skórę, powyciągał wszystkie nerwy, oczyścił ze krwi i jął przebierać po nich palcami jak gdyby po narzędziu muzycznym; widząc jednak, że wcale nie wydawałem przyjemnych dlań dźwięków zapuścił szpony pod moje kolano, pozaciągał żyły na pazury i zaczął je nastrajać, zupełnie jak gdyby miał do czynienia z harfą. Na koniec jął grać na mojej nodze, z której utworzył pewien rodzaj psalterionu[53]. Słyszałem jego diabelski śmiech, piekielne wycia towarzyszyły moim krzykom, tętniły mi w uszach zgrzytania potępieńców, wreszcie straciłem przytomność.
148Nazajutrz pasterze znaleźli mnie na polu i przynieśli do tej pustelni. Wyspowiadałem się z grzechów i u stóp ołtarza znalazłem ulgę w moich cierpieniach.
149
Po tych słowach opętaniec zaryczał straszliwie i umilkł. Natenczas pustelnik zabrał głos i rzekł:
150— Przekonywasz się teraz, młodzieńcze, o potędze szatana, módl się więc i płacz. Ale już jest późno, wypada się nam rozłączyć; nie ofiaruję ci na noc mojej celi, gdyż krzyki Paszeka nie dałyby ci zasnąć. Idź, połóż się w kaplicy, tam pod osłoną krzyża znajdziesz opiekę przeciw złym duchom.
151Odpowiedziałem pustelnikowi, że będę spał tam, gdzie mu się podoba; zanieśliśmy małe łóżko na pasach do kaplicy i pustelnik odszedł, życząc mi dobrej nocy.
152Znalazłszy się sam jeden, zacząłem przywodzić na pamięć opowiadanie Paszeka. W istocie przypominało to moje własne przygody i właśnie zastanawiałem się nad tym, gdy północ uderzyła. Nie wiedziałem, czy to pustelnik dzwonił, czyli też zabrzmiało diabelskie hasło. Wtedy usłyszałem, że ktoś skrobał do drzwi; poszedłem i zapytałem:
153 154 155— Zimno nam — otwórz — to my — twoje drogie kochanki.
156— Zapewne, przeklęci wisielcy — zawołałem — poszli precz do waszych szubienic! Nie przeszkadzajcie mi spać!
157Na to cichy głos znowu się odezwał:
158— Drwisz sobie z nas, bo siedzisz w kaplicy — ale pójdź no tu do nas, paniczu.
159— Służę wam w tej chwili! — szybko odpowiedziałem.
160Porwałem za szpadę i chciałem wyjść, ale cóż kiedy zastałem drzwi zamknięte. Powiedziałem to upiorom, które ani słowa nie rzekły. Położyłem się więc i spałem aż do białego dnia.
Dzień trzeci
161Obudziłem się na głos pustelnika, który zdawał się niesłychanie cieszyć, widząc mnie zdrowego i wesołego. Uściskał mnie ze łzami w oczach i rzekł:
162— Synu mój, dziwne rzeczy działy się tej nocy. Powiedz prawdę, czy przepędziłeś noc w Venta Quemada i czy miałeś tam do czynienia z potępieńcami? Jeszcze można złemu zaradzić. Klęknij u stóp ołtarza, wyznaj twoje winy i czyń pokutę.
163Tak upominając, zamilkł i czekał na moją odpowiedź.
164— Ojcze mój — rzekłem — właśnie spowiadałem się, wyjeżdżając z Kadyksu, a od tego czasu nie sądzę, abym popełnił jaki grzech śmiertelny, chybaby we śnie. Wprawdzie nocowałem w Venta Quemada, ale jeżelim tam co widział, mam moje powody, dla których nie chcę o tym wspominać.
165Pustelnik na pozór zdziwił się mocno tą odpowiedzią, wyrzucał, że dałem się uwieść szatanowi pychy i koniecznie chciał mnie przekonać o nieodbitej potrzebie spowiedzi. Wkrótce jednak, widząc, że niezłomnie trwałem w moim postanowieniu, udobruchał się, porzucił ton apostolski, jakim do mnie przemawiał, i rzekł:
166— Dziwi mnie twoja odwaga. Powiedz mi, kto jesteś? Kto cię wychował i czy wierzysz lub nie wierzysz w duchy? Bądź tak dobry i zaspokój moją ciekawość.
167— Ojcze — rzekłem — zaszczycasz umie tą chęcią bliższego poznania mojej osoby i bądź przekonany, że umiem ją cenić. Pozwól, abym wstał, a wtedy przyjdę do pustelni i opowiem ci wszelkie szczegóły mnie dotyczące, jakich sam tylko zażądasz.
168Pustelnik znowu mnie uściskał i odszedł.
169Ubrawszy się, wszedłem do pustelni; zastałem starca warzącego kozie mleko, które mi podał wraz z cukrem i chlebem; sam zaś poprzestał na kilku gotowanych korzonkach.
170Skończywszy śniadanie, pustelnik obrócił się do opętanego i rzekł:
171— Paszeko, Paszeko! W imieniu twojego odkupiciela, rozkazuję ci zaprowadzić kozy na górę.
172Paszeko zaryczał straszliwie i odszedł.
173Natenczas w te słowa zacząłem opowiadać własne przygody:
Historia Alfonsa van Worden
174Pochodzę z starożytnej rodziny, która jednak więcej obfitowała w znakomitych mężów niż w dostatki. Cały nasz majątek składało rycerskie dominium nazwane Worden, zależące od Burgundii i położone śród gór ardeńskich.
175Ojciec mój, mając starszego brata, musiał poprzestać na małej cząstce dziedzictwa, która mu jednak wystarczała do przyzwoitego utrzymania się w wojsku. Służył podczas całej wojny o sukcesję i po zawarciu pokoju, król Filip V zaszczycił go stopniem podpułkownika w gwardii walońskiej.
176W wojsku hiszpańskim podówczas kodeks honorowy stosowany z najwyższą drobiazgowością, który mój ojciec jeszcze za niedostateczny uważał i w istocie nie można mu tego brać za złe, gdyż prawdę mówiąc, honor powinien być duszą życia wojskowego. W Madrycie nie odbywał się żaden pojedynek, żeby mój ojciec nie układał warunków, a skoro raz wyrzekł, że zadosyć uczynienie było dostateczne, nikt przeciw temu wyrokowi nie śmiał stawić oporu. Jeżeli zaś szczególniejszym trafem ktoś nie był zupełnie zadowolony, natychmiast miał do czynienia z moim ojcem, który ostrzem szpady popierał każde swoje zdanie. Nadto ojciec mój utrzymywał wielką księgę, w której zapisywał historię każdego pojedynku ze wszelkimi szczegółami, i zwykle w nadzwyczajnych razach do niej odwoływał się po radę.
177Tak ciągle tylko zajęty swoim krwawym trybunałem, mój ojciec długo zostawał nieczuły na ponęty miłości, nareszcie wzruszyły mu serce wdzięki młodej jeszcze dziewczyny, Uraki Gomelez, córki oidora[54] Grenady, pochodzącej z krwi dawnych królów tego kraju. Wspólni przyjaciele wkrótce zbliżyli obie strony i skojarzyli małżeństwo.
178Mój ojciec postanowił zaprosić na wesele wszystkich tych, z którymi kiedykolwiek się pojedynkował, ma się rozumieć, których nie pozabijał. Sto dwudziestu dwóch zasiadło do stołu, trzynastu nie było w Madrycie, o miejscu zaś pobytu trzydziestu trzech, z którymi bił się w wojsku, nie mógł powziąć żadnej wiadomości. Matka moja opowiadała mi, że nigdy nie widziała tak wesołej uczty i na której by szczerość tak powszechnie panowała; łatwo temu uwierzyłem, gdyż ojciec mój miał wyborne serce i był lubiany przez wszystkich.
179Z swojej strony, ojciec mój, silnie przywiązany do Hiszpanii, nie byłby nigdy opuścił służby, gdyby we dwa miesiące po małżeństwie nie był otrzymał listu podpisanego przez burmistrza miasta Bouillon. Donoszono mu, że jego brat, zszedłszy bezpotomnie ze świata, zostawił mu cały majątek. Wieść ta niesłychanie zmieszała mego ojca i matka mówiła mi, że wpadł w takie roztargnienie, że nie można było jednego słowa z niego wydobyć. Nareszcie rozłożył księgę pojedynków, wyszukał dwunastu ludzi, którzy ich mieli najwięcej w całym Madrycie, zaprosił do siebie i przemówił do nich w te słowa:
180— Drodzy towarzysze broni, wiecie, ile razy uspokoiłem wasze sumienia, gdy honor wasz zdawał się być zagrożony. Dziś sam jestem zmuszony odwołać się do waszego światła, lękam się albowiem, aby mój własny sąd nie był dość jasny, czyli raczej, aby uczucie stronności[55] nie stanęło mi na zawadzie. Oto jest list od burmistrza Bouillon, którego świadectwo zasługuje na szacunek, jakkolwiek urzędnik ten bynajmniej nie pochodzi z krwi szlacheckiej. Wyrzeknijcie[56] więc, czy honor nakazuje mi zamieszkiwać zamek moich przodków lub też czy dalej mam służyć królowi don Filipowi, który obsypał mnie dobrodziejstwami i w ostatnich nawet czasach wzniósł do godności generała brygady. Zostawiam list na stole i sam odchodzę; za pół godziny powrócę i dowiem się o waszym postanowieniu.
181To mówiąc, mój ojciec wyszedł z pokoju. Gdy wrócił w pół godziny, zaczęło się głosowanie. Pięć głosów było za zostaniem w służbie, siedem zaś za przeniesieniem się w góry ardeńskie. Mój ojciec bez szemrania skłonił się za większością.
182Matka moja chętnie byłaby pozostała w Hiszpanii, ale tak dalece kochała swego męża, że bez najmniejszego żalu zgodziła się na opuszczenie ojczyzny. Odtąd zajęto się jedynie przygotowaniami do podróży i przyjęciem kilku osób, które by mogły śród gór ardeńskich przypominać Hiszpanię. Chociaż mnie nie było jeszcze wtedy na świecie, jednakże mój ojciec, bynajmniej nie wątpiąc o moim przybyciu, pomyślał, że czas był wyszukać dla mnie nauczyciela fechtunku; w tym celu zainteresował się Garciasem Hierro[57], najbieglejszym fechtmistrzem w całym Madrycie. Młodzieniec ten, znudzony niespokojnym życiem miasta, chętnie przystał na podane mu warunki. Z drugiej strony, matka moja, nie chcąc puszczać się w podróż bez spowiednika, wybrała Iňiga Veleza, teologa patentowanego w Cuenca, który miał mnie nauczać zasad religii katolickiej i języka hiszpańskiego. Wszystkie te rozporządzenia względem mego wychowania poczyniono na rok przed moim przyjściem na świat.
183Skoro wszystko już było gotowe do odjazdu, ojciec mój poszedł pożegnać się z królem i według zwyczaju przyjętego na dworze hiszpańskim, ukląkł na jedno kolano, aby mu ucałować rękę, ale nagle żal tak mu ścisnął serce, że zemdlał i odniesiono go bez przytomności do domu. Nazajutrz poszedł pożegnać się z don Ferdynandem de Lara, który był naówczas pierwszym ministrem. Don Fernando przyjął go nader łaskawie i zawiadomił, że król wyznaczał mu dwanaście tysięcy realów dożywotniej pensji wraz ze stopniem sargente general, który odpowiada dzisiejszemu generałowi dywizji. Mój ojciec byłby połową własnej krwi okupił szczęście rzucenia się raz jeszcze do stóp monarchy, ale ponieważ już się był pożegnał, musiał przeto tym razem poprzestać na listowym wyrażeniu gorących uczuć wdzięczności, jaka go wskroś przejmowała. Nareszcie, nie bez rzewnych łez, opuścił Madryt.
184Mój ojciec wybrał drogę przez Katalonię, aby raz jeszcze zwiedzić pola, na których dał tyle dowodów męstwa i pożegnać się z kilku dawnymi towarzyszami, którzy dowodzili oddziałami wojsk rozstawionymi na granicy. Stamtąd przez Perpignan dostał się do Francji.
185Całą podróż aż do Lyonu odbył jak najspokojniej, ale wyjechawszy z Lyonu końmi pocztowymi, wyprzedzony został przez powóz, który daleko lżej wyładowany, pierwszy przybył do stacji. Niebawem mój ojciec zajechał także przed dom pocztowy, wziął szpadę i zbliżywszy się do podróżnego prosił o udzielenie mu chwilkę osobnej rozmowy. Podróżny, jakiś pułkownik francuski, widząc mego ojca w generalskim mundurze, aby mu nie uchybić, także przypasał szpadę. Weszli obaj do gospody położonej naprzeciw domu pocztowego i zażądali osobnego pokoju. Gdy znaleźli się sami, mój ojciec tymi słowy odezwał się do podróżnego:
186— Mości panie[58], powóz pański wyprzedził moją karetę, usiłując koniecznie pierwej zajechać przed pocztę. Postępek ten, jakkolwiek sam przez się nie jest zniewagą, ma przecież dla mnie coś niemiłego, z czego raczysz się pan wytłumaczyć.
187Pułkownik mocno zdziwiony zwalił całą winę na pocztylionów i zaręczał, że bynajmniej się do tego nie mieszał.
188— Mości panie — przerwał mój ojciec — nie uważam tego bynajmniej za sprawę zbyt wielkiej wagi i dlatego poprzestanę na pierwszej krwi.
189 190— Wstrzymaj się pan na chwilę — rzekł Francuz. — Mniemam, że to wcale nie moi pocztylioni wyprzedzili pańskich, ale przeciwnie, pańscy wlokąc się, niedbale pozostali w tyle.
191Mój ojciec nieco zamyślił się i rzekł do pułkownika:
192— Sądzę, że masz pan słuszność i gdybyś był wcześniej uczynił mi tę uwagę, to jest, zanim dobyłem szpady, bez wątpienia byłoby się obyło[59] bez pojedynku; ale teraz, pojmujesz pan, że doprowadziliśmy rzeczy do tego stopnia, że bez rozlewu trochy krwi nie możemy się rozejść.
193Pułkownik znalazł zapewne tę przyczynę zupełnie dostateczną i także dobył szpady. Walka krótko trwała. Mój ojciec, czując się rannym, natychmiast zniżył ostrze swej szpady i jął[60] przepraszać pułkownika, że śmiał go trudzić, na co ten odpowiedział, ofiarując swoje usługi, wymienił swoje nazwisko i gdzie można było go znaleźć w Paryżu; po czym wsiadł do powozu i odjechał.
194Mój ojciec z początku nie zważał na ranę, ale ciało jego tak było innymi pokryte, że nowy ten cios uderzył w dawną bliznę.
195Pchnięcie szpady pułkownika odkryło postrzał karabinowy, po którym kula mu jeszcze pozostała. Ołów tym razem wydostał się na wierzch i po dwumiesięcznym okładaniu i przewijaniu, rodzice moi puścili się w dalszą drogę.
196Ojciec mój, przybywszy do Paryża, natychmiast pośpieszył odwiedzić margrabiego d'Urfé (tak się nazywał pułkownik, z którym miał spotkanie). Był to jeden z ludzi najwięcej poważanych na dworze; przyjął mego ojca z niewypowiedzianą uprzejmością i obiecał przedstawić go ministrowi jako też pierwszym panom francuskim. Mój ojciec podziękował mu i prosił tylko o przedstawienie go księciu de Tavannes, który naówczas był dziekanem marszałków, chciał bowiem zasięgnąć bliższych wiadomości względem trybunału honorowego, o którym dotąd miał wysokie wyobrażenie, często rozpowiadał w Hiszpanii jako o nader mądrej instytucji i wszelkimi siłami starał się zaprowadzić ją w tym kraju. Marszałek również rad był memu ojcu i polecił go kawalerowi de Bélièvre, pierwszemu sekretarzowi panów marszałków i obrońcy[61] przy rzeczonym trybunale.
197Kawaler, często odwiedzając mego ojca, spostrzegł raz u niego kronikę pojedynków. Dzieło to tak dalece wydało mu się jedyne w swoim rodzaju, że prosił o pozwolenie pokazania go panom marszałkom, którzy podzielili zdanie ich sekretarza i posłali do mego ojca z prośbą, aby raczył dozwolić uczynić odpis, który miał być na wieczne czasy złożony w aktach trybunalskich. Żądanie to sprawiło memu ojcu niesłychaną przyjemność i z radością na nie zezwolił.
198Podobne oświadczenia szacunku bezustannie uprzyjemniały memu ojcu pobyt w Paryżu, ale wcale inaczej działo się z moją matką. Postanowiła ona niezwłocznie nie tylko nie uczyć się po francusku, ale nawet nie słuchać, gdy przemawiano tym językiem. Spowiednik jej, Iňigo Velez, ciągle gorzko wyśmiewał się z wolnych obrządków kościoła gallikańskiego, Garcias Hierro zaś kończył każdą rozmowę utrzymując, że Francuzi byli tchórzami i niezgrabiaszami.
199Nareszcie rodzice moi opuścili Paryż i po czterech dniach podróży przybyli do Bouillon. Ojciec mój dopełnił aktu rozpoznania przed urzędnikami i objął swój majątek w posiadanie. Dach naszych przodków, od dawna pozbawiony obecności swych panów, w równym stanie znajdował się co do dachówek; deszcz tak dobrze lał w pokoju, jak na podwórzu, z tą różnicą, że bruk podwórza wkrótce wysychał, podczas gdy kałuże w pokojach ciągle się powiększały. Ten zalew domowego ogniska bardzo podobał się memu ojcu, przypominał mu bowiem oblężenie Leridy, podczas którego trzy tygodnie przepędził, stojąc po pas w wodzie.
200Pomimo tych miłych wspomnień postarał się jednak o umieszczenie w suchym miejscu łóżka swojej małżonki. W obszernym bawialnym pokoju był komin flamandzki, przy którym piętnaście osób mogło grzać się wygodnie; wystające sklepienie tego komina tworzyło niejako dach, podparty z każdej strony dwoma słupami. Zabito więc dymnik i pod tym dachem postawiono łóżko mojej matki, stolik i jedno krzesło, ponieważ zaś ognisko było wyniesione na jedną stopę, matka moja przeto mogła zamieszkiwać tę wyspę dość nieprzystępną dla powodzi.
201Ojciec mój osiedlił się w przeciwnym końcu pokoju na dwóch stołach spojonych deskami, oba zaś łóżka połączono mostem umocowanym w środku podwalnią z pak i kufrów. Dzieło to zostało ukończone pierwszego dnia naszego przybycia do zamku i w dziewięć miesięcy potem przyszedłem na świat.
202Podczas gdy z wielką gorliwością zajmowano się wyporządzeniem naszego mieszkania, mój ojciec odebrał list, który przepełnił go radością. W liście tym marszałek książę de Tavannes prosił go o sąd w pewnej sprawie honorowej, która całemu trybunałowi wydała się nader trudna do rozstrzygnięcia. Mój ojciec z takim szczęściem przyjął ten dowód szczególniejszej łaski, że postanowił wyprawić wielki bal dla sąsiadów. Ale ponieważ nie mieliśmy żadnych sąsiadów, bal przeto skończył się na fandango wykonanym przez mego fechtmistrza i signorę Fraskę, pierwszą garderobianą mojej matki.
203W odpowiedzi na list marszałka ojciec mój upraszał, aby raczono mu w następstwie przesyłać wyciągi z wyroków trybunału. Ta łaska została mu udzielona i odtąd każdego pierwszego miesiąca otrzymywał wielki zwój papierów, który przez cztery tygodnie wystarczał na domowe rozmowy i sprzeczki podczas długich wieczorów zimowych przy kominie, w lecie zaś na dwóch ławkach przypartych do zamkowej bramy.
204Gdy zapowiadałem już moje narodzenie, ojciec mój ciągle rozmawiał z moją matką o synu, którego się spodziewał i o wyborze ojca chrzestnego. Matka moja obstawała za księciem de Tavannes lub też za margrabią d'Urfé, ojciec zaś utrzymywał, że to byłby dla nas wielki zaszczyt, ale przy tym obawiał się, aby ci panowie nie sądzili, że mu czynią zbyt wielki zaszczyt. I tak, zrozumiawszy należycie własną godność, prosił kawalera de Bélièvre, który ze swojej strony z szacunkiem i wdzięcznością przyjął zaproszenie.
205Na koniec przyszedłem na świat. W trzecim roku życia wywijałem już małą szpadą, w szóstym zaś strzelałem z pistoletu, nie zmrużywszy oka. Miałem już blisko siedem lat, gdy mój ojciec chrzestny przyjechał do nas w odwiedziny. Kawaler od tego czasu ożenił się był[62] w Tounai i piastował tam urząd namiestnika i zarazem obrońcy przy trybunale honorowym. Początek tych godności odnosi się aż do czasów sądów bożych[63], później przyłączono je do trybunału marszałków Francji.
206Pani de Béliévre była nader wątłego zdrowia i mąż wiózł ją do wód w Spa. Oboje wkrótce niesłychanie mnie polubili, a ponieważ nie mieli własnych dzieci, uprosili przeto mego ojca, aby im powierzył moje wychowanie, które nie mogło być pielęgnowane w samotnej okolicy, jaką zamieszkiwaliśmy. Ojciec mój chętnie przystał na ich żądania, zachęcony zwłaszcza urzędem obrońcy przy trybunale honorowym, który mu obiecywał, że w domu Béliévre'ów zawczasu przejmę się zasadami mającymi ustalić dalsze moje postępowanie.
207Z początku chciano, aby towarzyszył mi Garcias de Hierro, gdyż mój ojciec zawsze był tego zdania, że najszlachetniejszy pojedynek był ze szpadą w prawej, puginałem zaś w lewej ręce. We Francji zupełnie nie używano tego rodzaju szermierstwa. Ponieważ jednak mój ojciec przyzwyczaił się każdego poranku szermować z Garciasem i ta rozrywka stała się potrzebna dla jego zdrowia, postanowił zatem zatrzymać fechtmistrza przy sobie.
208Myślano również, aby wysłać ze mną teologa Iňiga Veleza, ale ponieważ matka moja umiała tylko po hiszpańsku, niepodobieństwem więc było pozbawiać ją spowiednika znającego ten język. Tak więc rozłączony zostałem z dwoma ludźmi, których jeszcze przed moim urodzeniem przeznaczono na moich nauczycieli. Jednakże dano mi służącego Hiszpana, ażebym w jego towarzystwie nie zapomniał mowy macierzyńskiej.
209Wyjechałem z moim ojcem chrzestnym do Spa, gdzie przepędziliśmy dwa miesiące, stamtąd udaliśmy się do Holandii i nareszcie w końcu jesieni wróciliśmy do Tournai. Kawaler de Béliévre wybornie odpowiedział zaufaniu mego ojca i przez sześć lat nie szczędził wszelkich starań, aby mnie z czasem wykształcić na znakomitego wojskowego. W końcu szóstego roku mego pobytu pani de Béliévre nagle umarła, mąż jej opuścił Flandrię i przeniósł się do Paryża, mnie zaś odwołano do rodzicielskiego domu.
210Po podróży nieznośnej z powodu spóźnionej pory, w dwie godziny po zachodzie słońca przybyłem do zamku, gdzie zastałem wszystkich mieszkańców zebranych koło wielkiego komina. Mój ojciec, jakkolwiek uszczęśliwiony z mego przyjazdu, przecież bynajmniej nie objawił oznak radości, lękając się na szwank wystawić to, co wy, Hiszpanie, nazywacie la gravedad; natomiast matka moja przyjęła mnie ze łzami. Teolog Iňigo Velez przywitał mnie błogosławieństwem, szermierz zaś Garcias Hierro natychmiast podał mi floret. Wnet uderzyłem na niego i zadałem mu kilka pchnięć, które dały obecnym niepospolite wyobrażenie o mojej zręczności. Mój ojciec zbyt był biegłym znawcą, aby w tej chwili nie miał zastąpić dawnej oziębłości najżywszym rozczuleniem.
211Zastawiono wieczerzę i wszyscy wesoło zasiedli do stołu. Po wieczerzy znowu przysunięto się do komina i mój ojciec rzekł do teologa:
212— Przewielebny don Iňigo, uczyń mi tę przyjemność, przynieś wielką księgę z cudownymi historiami i przeczytaj nam którą.
213Teolog poszedł do swego pokoju i wkrótce wrócił z ogromnym foliałem oprawionym w biały pergamin, który pożółkniał już od starości. Otworzył księgę na chybił trafił i zaczął czytać w te słowa:
Historia Triwulcja z Rawenny
214Był raz przed laty we włoskim mieście nazwanym Rawenna młodzieniec nazwiskiem Triwulcjo. Przystojny, bogaty, ale przy tym nadzwyczaj zarozumiały. Dziewczęta raweńskie wyglądały oknami, aby go ujrzeć przechodzącego, ale żadna nie mogła sprawić na nim wrażenia. Jeżeli zaś przypadkiem która przypadła mu do smaku, milczał z obawy, aby się nie poniżył okazaniem kobiecie tak wysokiego zaszczytu. Nareszcie wdzięki młodej Niny dei Gieraci skruszyły jego obojętność i Triwulcjo oświadczył jej swoją miłość. Nina na to odpowiedziała, że kawaler Triwulcjo wielce ją tym zamiarem zaszczycał, ale że od dzieciństwa kochała swego kuzyna Teobalda dei Gieraci i że zapewne do śmierci kochać go nie przestanie. Na tę niespodziewaną odpowiedź Triwulcjo wyszedł, dając oznaki najzapalczywszej wściekłości.
215W osiem dni potem, a było to właśnie w niedzielę, gdy wszyscy mieszkańcy Rawenny dążyli do katedry świętego Piotra, Triwulcjo rozpoznał śród tłumu Ninę wspartą na ramieniu jej krewnego. Zawinął się w płaszcz i pośpieszył za nimi.
216Gdy wszyscy weszli do kościoła, gdzie nie wolno było twarzy płaszczem zakrywać, kochankowie mogli byli łatwo spostrzec, że Triwulcjo ich ścigał, ale tak dalece zajęci byli miłością, że nawet nie uważali na mszę, co prawdę mówiąc, wielkim jest grzechem.
217Tymczasem Triwulcjo usiadł za nimi w ławce, słuchał ich rozmowy i podniecał w sobie zawziętość. Natenczas ksiądz wstąpił na ambonę i rzekł:
218— Mili chrześcijanie, ogłaszam wam zapowiedzi Teobalda i Niny dei Gieraci, czy kto z was ma co przeciw temu małżeństwu?
219— Ja się temu sprzeciwiam — krzyknął Triwulcjo i w tej chwili zadał obu kochankom kilkanaście ciosów sztyletem.
220Chciano go przytrzymać, ale znowu wziął się do sztyletu, wymknął się z kościoła, następnie z miasta i uciekł do Wenecji.
221Triwulcjo był pyszny i zepsuty przez los, ale duszę miał tkliwą; zgryzoty sumienia zemściły się za nieszczęśliwe ofiary. Triwulcjo tułał się od miasta do miasta i w rozpaczy pędził życie.
222Po kilku latach krewni jego załagodzili całą sprawę i powrócił do Rawenny; ale nie był to już ten sam młodzieniec błyszczący szczęściem i dumny z swojej urody. Zmienił się tak dalece, że własna mamka nie mogła go poznać.
223Zaraz pierwszego dnia po przybyciu Triwulcjo wywiedział się, gdzie był grób Niny; powiedziano mu, że razem ze zwłokami kochanka została pochowana w kościele świętego Piotra, tuż obok miejsca, gdzie ich zamordowano. Triwulcjo drżący poszedł do kościoła, upadł na grób i oblał go rzewnymi łzami. Pomimo całej boleści, jakiej nieszczęśliwy zabójca doznał w tej chwili, łzy przecież ulżyły mu na sercu; dał więc swoją kiesę zakrystianowi i otrzymał pozwolenie wchodzenia do kościoła, kiedy mu się tylko spodoba. Odtąd przychodził każdego wieczora i zakrystian tak się do niego przyzwyczaił, że nie zwracał nań najmniejszej uwagi.
224Pewnego wieczoru Triwulcjo, przepędziwszy poprzednią noc bezsennie, zasnął na grobie, a gdy się obudził, znalazł kościół już zamknięty; postanowił więc śmiało przepędzić noc w miejscu, które tak zgadzało się z jego głębokim smutkiem. Słuchał, jak godziny biły jedna za drugą i żałował tylko, że każdy ostatni dźwięk nie był ostatnią chwilą jego życia.
225Nareszcie północ uderzyła. Otwarły się drzwi od zakrystii i Triwulcjo ujrzał zakrystiana wchodzącego z latarnią w jednej, z miotłą zaś w drugiej ręce. Nie był to jednak zwyczajny zakrystian, ale kościotrup; miał wprawdzie nieco skóry na twarzy i coś na kształt zapadłych oczu, ale okrywająca go opończa wyraźnie pokazywała, że na kościach zupełnie nie było ciała.
226Okropny zakrystian postawił latarnię na wielkim ołtarzu i pozapalał świece jak do nieszporów; następnie zaczął zamiatać kościół i okurzać ławki, przeszedł nawet kilka razy obok Triwulcja, ale nie zdawał się go spostrzegać. Nareszcie zbliżył się do drzwi zakrystii i jął dzwonić w sygnaturkę; na ten dźwięk podniosły się grobowce, wyszli umarli owinięci w całuny i na posępną nutę zawiedli hymny i żałobne litanie.
227Gdy tak przez jakiś czas już wyśpiewywali, jeden martwiec odziany w albę i stułę wstąpił na ambonę i rzekł:
228— Mili bracia, ogłaszam wam zapowiedzi Teobalda i Niny dei Gieraci. Przeklęty Triwulcjo, czy masz co przeciw temu?
229
Tu ojciec mój przerwał teologowi i zwracając się do mnie, rzekł:
230— Synu mój Alfonsie, czy zląkłbyś się, gdybyś był na miejscu Triwulcja?
231— Drogi ojcze — odpowiedziałem — sądzę, że zląkłbym się niesłychanie.
232Na te słowa ojciec mój porwał się uniesiony szalonym gniewem, poskoczył do szpady i chciał mnie nią przybić do ściany.
233Obecni rzucili się między nas i przecie zdołali go uspokoić. Gdy usiadł na swoim miejscu, spojrzał na mnie straszliwie i rzekł:
234— Synu niegodny twojego ojca, nikczemność twoja hańbą okrywa pod pewnym względem pułk gwardii walońskiej, w którym cię chciałem umieścić.
235Po tych gorzkich wymówkach, przy których myślałem, że umrę ze wstydu, nastąpiło głębokie milczenie. Garcias pierwszy je przerwał i zwracając się do mego ojca, rzekł:
236— Czy nie lepiej byłoby, jaśnie wielmożny panie, aby zamiast tego wszystkiego, można było przekonać syna waszej miłości, że nie ma na świecie ani widm, ani upiorów, ani umarłych, którzy śpiewają litanie? Tym sposobem bez wątpienia panicz nie drżałby na ich wspomnienie.
237— Mości Hierro — odpowiedział cierpko mój ojciec — zapominasz waćpan, że wczoraj miałem zaszczyt pokazywać mu historię o duchach, napisaną własną ręką mego pradziada.
238— Ja bynajmniej — odparł Garcias — nie zadaję fałszu pradziadowi jaśnie wielmożnego pana.
239— Jak to rozumiesz — rzekł ojciec — „bynajmniej nie zadaję fałszu”? Czy wiesz, że to wyrażenie przypuszcza możność zadania fałszu memu pradziadowi, przez waćpana?
240— Jaśnie wielmożny panie — mówił dalej Garcias — wiem, że jestem zbyt mało znaczącą osobą, aby jaśnie wielmożny pradziad waszej miłości, miał wymagać po mnie jakiegokolwiek zadosyć uczynienia.
241Wtedy mój ojciec, przybrawszy jeszcze straszliwszą postawę, zawołał:
242— Hierro! Niech cię Bóg broni od usprawiedliwień, gdyż to dopuszcza możność obrazy.
243— W takim razie — rzekł Garcias — nie pozostaje mi nic, jak tylko z pokorą poddać się karze, jaką jaśnie wielmożny pan w imieniu swego pradziada raczy na mnie wymierzyć, śmiem tylko błagać, aby dla ochrony godności mego powołania, kara ta została mi wyznaczoną przez naszego spowiednika; tym sposobem będę mógł ją uważać za pokutę kościelną.
244— To nie jest zła myśl — rzekł mój ojciec znacznie uspokojony. — Pamiętam, żem kiedyś napisał mały traktat o zadosyćuczynieniach w razie gdyby pojedynek nie mógł mieć miejsca; muszę się nad tym głębiej zastanowić.
245Mój ojciec zdawał się z początku głęboko rozmyślać nad tym przedmiotem, ale przechodząc z jednych uwag do drugich, zasnął nareszcie w swoim krześle. Matka moja i teolog od dawna już spali i Garcias niebawem poszedł za ich przykładem. Natenczas ja odszedłem do mego pokoju i tak minął pierwszy dzień powrotu do rodzicielskiego domu.
246Nazajutrz z rana fechtowałem się z Garciasem, następnie poszedłem na polowanie, po wieczerzy zaś, gdy wszyscy zasiedli koło komina, mój ojciec znowu posłał teologa po wielką księgę. Przewielebny przyniósł ją, otworzył na pamięć i zaczął czytać, co następuje:
Historia Landulfa z Ferrary
247W pewnym mieście włoskim nazwanym Ferrara, żył raz pewien młodzieniec nazwiskiem Landulf. Był to rozpustnik bez czci i wiary, który zgrozą przejmował wszystkich pobożnych mieszkańców. Ten niegodziwiec szukał tylko podobnych sobie kobiet, żadna jednak nie podobała mu się tyle, ile Bianka de Rossi, ponieważ wszystkie inne przewyższała w lekkomyślności.
248Bianka nie tylko była rozpustna, chciwa złota i zepsuta w głębi serca, ale nadto wymagała zawsze, aby jej kochankowie zniżali się do niej hańbiącymi postępkami; nalegała więc na Landulfa, aby każdego wieczora prowadził ją na wieczerzę do jego matki i siostry. Landull natychmiast poszedł do matki i oświadczył jej ten zamiar, jak gdyby nic w tym nie widział nieprzyzwoitego. Biedna matka zalała się łzami i zaklinała syna, aby miał wzgląd na dobrą sławę siostry. Landulf pozostał głuchy na te prośby i przyrzekł tylko dochować ile możności tajemnicy, po czym przyprowadził Biankę do domu. Matka i siostra Landulfa przyjęły niegodziwą daleko lepiej niż na to zasługiwała; ale Bianka, widząc ich dobroć, podwoiła jeszcze zuchwałość, zaczęła rozprawiać o nieprzystojnych rzeczach i dawać siostrze swego kochanka nauki, bez jakich ta byłaby się zupełnie obeszła. Nareszcie wyprawiła obie z pokoju, mówiąc, że dość już ją znudziły.
249Nazajutrz bezwstydna rozniosła tę historię po całym mieście, tak że przez kilka dni o niczym innym nie mówiono; niebawem wieść o tym wypadku doszła Odoarda Zampi, brata matki Landulfa. Odoardo wcale nie był człowiekiem bezkarnie puszczającym urazę, ujął się za swą siostrą i tego samego dnia kazał zamordować niegodziwą Biankę. Gdy Landulf udał się do swej kochanki, znalazł ją broczącą we krwi i nieżywą. Wkrótce dowiedział się, że to była sprawa jego wuja, pobiegł więc, chcąc go ukarać, ale dzielni towarzysze otaczający Odoarda naigrawali się jeszcze z jego bezsilnej złości.
250Landulf, nie wiedząc, na kim wywrzeć swoją wściekłość, pobiegł do matki, aby na niej pomścić swoją krzywdę. Biedna kobieta właśnie siadała z córką do wieczerzy i widząc syna wchodzącego, zapytała, czy dziś Bianka przyjdzie do stołu.
251— Oby mogła przyjść — krzyknął Landulf — i zaprowadzić cię do piekła razem z twoim bratem i całą rodziną Zampich.
252Nieszczęśliwa matka padła na kolana, wołając:
253— Wielki Boże, przebacz mu jego bluźnierstwa!
254W tej chwili drzwi otwarły się z łoskotem i ujrzano wchodzące straszliwe widmo, pokryte ranami sztyletu, w którym jednak nie można było nie rozpoznać trupa Bianki.
255Matka i siostra Landulfa zaczęły żarliwie się modlić i Bóg udzielił im łaskę zniesienia tego okropnego widoku.
256Wiedźma zbliżyła się wolnymi kroki i zasiadła do stołu, jak gdyby chciała społem wieczerzać. Landulf z odwagą, jaką samo tylko piekło mogło go natchnąć, podał jej półmisek. Widmo otworzyło tak wielką paszczę, że głowa zdawała mu się łupać na dwoje i zionęło czerwonawym płomieniem; następnie wyciągnęło osmoloną rękę, wzięło kawałek, połknęło go i wnet usłyszano jak spadał pod stół. Tym sposobem pożarło cały półmisek, ale wszystkie kawałki upadały pod stół. Wtedy zwracając straszliwe oczy na gospodarza, rzekło:
257— Teraz muszę ci podziękować za wieczerzę, drogi Landulfie.
258Przy tych słowach zarzuciło mu na szyję skrwawione ręce, zaczęło uśmiechać się i kłapać zębami…
259
Tu mój ojciec, przerywając spowiednikowi, obrócił się do mnie i rzekł:
260— Synu mój Alfonsie, czy zląkłbyś się, gdybyś był na miejscu Landulfa?…
261— Kochany ojcze — odpowiedziałem — zaręczam, że wcale bym się nie zląkł.
262Odpowiedź ta ucieszyła mego ojca; przez cały wieczór był wesół i z radością na mnie poglądał.
263Tak przepędzaliśmy dni jeden za drugim, z tą różnicą, że w zimie zasiadaliśmy koło komina, w lecie zaś na ławce przypartej do zamkowej bramy. Sześć lat upłynęło w tym słodkim pokoju i gdy teraz sobie przypominam, zdaje mi się, że każdy rok nie trwał dłużej jak tydzień.
264Gdy skończyłem siedemnasty rok życia, ojciec pomyślał o umieszczeniu mnie w pułku gwardii walońskiej, i w tym celu napisał do kilku dawnych towarzyszów, na których najwięcej jeszcze liczył. Ci zacni i szanowni wojskowi połączyli wspólne starania i otrzymali dla mnie patent na kapitana. Mój ojciec, otrzymawszy tę wiadomość, tak dalece był nią wzruszony, że lękano się o jego życie; wszelako niebawem przyszedł do siebie i odtąd zajmował się tylko przygotowaniami do mego wyjazdu. Chciał, abym udał się przez morze i wylądowawszy w Kadyksie, naprzód przedstawił się Don Henrykowi de Sa, wielkorządcy prowincji, który najwięcej przyczynił się do otrzymania dla mnie stopnia.
265Gdy powóz pocztowy zajechał już na podwórze zamkowe, ojciec mój zaprowadził mnie do swego pokoju i zaryglowawszy drzwi za sobą, rzekł:
266— Kochany Alfonsie, pragnę powierzyć ci tajemnicę, którą otrzymałem od mego ojca, a którą ty przekażesz kiedyś twemu synowi, gdy go jej godnym osądzisz.
267Byłem przekonany, że ta tajemnica tyczyła się jakiego ukrytego skarbu, odpowiedziałem więc, że zawsze uważałem złoto jedynie jako środek przyjścia w pomoc nieszczęśliwym.
268— Mylisz się, kochany Alfonsie — odparł mój ojciec — nie chodzi tu bynajmniej o złoto lub srebro. Pragnę nauczyć cię nieznanego dotąd pchnięcia, za pomocą którego zasłaniając prawy bok i szybkim zwrotem podbijając końcem szpady rękojeść przeciwnika, z pewnością zawsze wytrącisz mu broń z ręki.
269To mówiąc, wziął florety, nauczył mnie nieznanego pchnięcia; dał błogosławieństwo na drogę i zaprowadził do powozu. Uściskałem moją matkę i po chwili opuściłem zamek rodzicielski.
270Udałem się lądem aż do Flesingi, tam wsiadłem na okręt i wylądowałem w Kadyksie. Don Henryk de Sa zajął się mną, jak gdybym był własnym jego synem, dopomógł mi do przyzwoitego oporządzenia się i polecił dwóch służących, z których jeden zwał się Lopez, drugi zaś Moskito. Z Kadyksu przybyłem do Sewilli, z Sewilli do Kordoby, następnie do Andujar, skąd postanowiłem wybrać drogę przez Sierra Morena. Na nieszczęście przy źródle w Alcornoques obaj służący mnie opuścili. Pomimo to tego samego dnia dostałem się do Venta Quemada, wczoraj zaś wieczorem do twojej pustelni.
271
— Kochany synu — rzekł pustelnik — twoja historia mocno mnie zajęła i dziękuję ci, żeś mi ją raczył opowiedzieć. Widzę teraz po sposobie twego wychowania, że bojaźń jest dla ciebie zupełnie nieznanym uczuciem; ale ponieważ przepędziłeś noc w Venta Quemada, lękam się, abyś tam nie był doświadczył nagabywań dwóch wisielców i żebyś kiedyś nie uległ smutnemu losowi opętanego Paszeko.
272— Wielebny ojcze — odpowiedziałem — długom się zastanawiał tej nocy nad przygodami pana Paszeko. Jakkolwiek ma on diabła w ciele, przecież jest szlachcicem, nie sądzę więc, aby wszystko, co mówił, nie było najistotniejszą prawdą. Z drugiej jednak strony, Iňigo Velez, nasz spowiednik zamkowy zaręczył mi, że jakkolwiek dawniej znajdowali się opętani, zwłaszcza w pierwszych czasach chrześcijaństwa, atoli dziś nie ma już ich zupełnie i jego świadectwo tym ważniejsze mi się wydaje, że ojciec mój rozkazał mi we względzie naszej religii, ślepo wierzyć czcigodnemu Velezowi.
273— Jak to? — rzekł pustelnik. — Nie widziałeś więc okropnej postaci opętanego, któremu diabli wyłupili jedno oko?
274— I owszem, mój ojcze, wszelako pan Paszeko, mógł innym sposobem nabawić się tego kalectwa. Wreszcie co się tyczy tych rzeczy, zwracam się zawsze do tych, którzy więcej umieją ode mnie. Dość dla mnie, że nie lękam się żadnych widm ani strachów. Jednakże jeżeli chcesz dla zachowania spokoju duszy mojej dać mi jaką świętą relikwię, przyrzekam nosić ją z wszelką wiarą i poszanowaniem.
275Pustelnik zdawał się uśmiechać z mojej prostoty, po czym rzekł:
276Wiara, Honor, Hańba— Widzę, mój synu, że masz jeszcze wiarę, ale obawiam się, abyś nadal zdołał w niej wytrwać. Ci Gomelezowie, od których wiedziesz twój ród po kądzieli, są od niedawna dopiero chrześcijanami, niektórzy z nich nawet, jak mówią, w głębi serca wyznają islamizm. W razie gdyby ci ofiarowali niezmierne bogactwa z warunkiem przejścia na ich wiarę, co byś wtenczas uczynił?
277— Nie przyjąłbym — odpowiedziałem — gdyż mniemam, że wyparcie się wiary lub opuszczenie sztandaru, zawsze może tylko okryć hańbą.
278Tu pustelnik znowu zdawał się uśmiechać i rzekł:
279— Ze smutkiem spostrzegam, że cnoty twoje zasadzają się na zbyt wygórowanym uczuciu honoru i uprzedzam cię, że dziś nie ma już tyle pojedynków w Madrycie, ile ich bywało za czasów twego ojca. Oprócz tego cnoty dziś opierają się na innych, daleko trwalszych zasadach. Ale nie chcę cię dłużej zatrzymywać, gdyż masz jeszcze długą drogę przed sobą, zanim dostaniesz się do Venta del Pegnon, czyli Gospody pod Skałą. Oberżysta mieszka tam pomimo złodziejów, liczy bowiem na opiekę bandy Cyganów, która obozuje w okolicy. Pojutrze przyjedziesz do Venta de Cardegnas i wtedy będziesz już za Sierra Moreną. Przy siodle znajdziesz niektóre zapasy na drogę.
280To mówiąc, pustelnik czule mnie uściskał, ale nie dał mi żadnej relikwii dla zachowania spokoju mej duszy. Nie chciałem mu przypominać i dosiadłszy konia, opuściłem pustelnię.
281Przez drogę rozmyślałem nad szczególniejszymi mniemaniami pustelnika, nie mogłem bowiem pojąć, jakim sposobem cnota może opierać się na silniejszej podstawie jak na uczuciu własnego honoru, który sam obejmował w sobie wszystkie cnoty.
282Właśnie zastanawiałem się nad tymi uwagami, gdy nagle jakiś jeździec ukazał się spoza skały, stanął mi w poprzek drogi i rzekł:
283— Czy pan nazywasz się Alfons van Worden?
284 285— W takim razie aresztuję pana w imieniu króla i przenajświętszej inkwizycji; racz mi pan oddać szpadę.
286W milczeniu spełniłem jego żądanie, gdy wtem jeździec gwizdnął i zewsząd otoczony zostałem uzbrojonymi. Rzucili się na mnie, związali mi ręce w tył, zapuścili manowcami w góry i po godzinie drogi ujrzałem przed sobą warowny zamek. Spuszczono most zwodzony i wjechaliśmy w dziedziniec; natychmiast zaprowadzono mnie do narożnej wieży i wepchnięto do więzienia, nie troszcząc się bynajmniej o rozwiązanie powrozów, które mnie krępowały. Więzienie było zupełnie ciemne, nie mogłem wyciągnąć rąk przed siebie, lękając się przy tym uderzyć głową w mur, usiadłem w miejscu, gdzie mnie postawiono, i jak można łatwo pojąć, zacząłem rozmyślać nad przyczynami tak gwałtownego ze mną postępowania. Zrazu myślałem, że inkwizycja schwytała Eminę i Zibeldę i że Murzynki opowiedziały wszystko, co się stało w Venta Quemada. W takim przypadku bez wątpienia zadadzą mi zapytania względem pięknych Afrykanek. Miałem dwie drogi przed sobą: albo zdradzić moje kuzynki i złamać dane im słowo honoru, lub też wyprzeć się ich znajomości; utrzymując to drugie zdanie, byłbym zabrnął w pasmo bezwstydnych kłamstw, czego bynajmniej nie chciałem. Namyśliwszy się więc przez chwilę, postanowiłem zachować jak najgłębsze milczenie i na wszelkie zapytania nie odpowiadać ani słowa.
287Raz usunąwszy tę wątpliwość, zacząłem marzyć o wypadkach dwóch dni ubiegłych. Byłem mocno przekonany, że miałem do czynienia z istotami z tego świata, jakieś tajemne uczucie silniejsze nad wszelkie wyobrażenia o potędze złych duchów utwierdzało mnie w tym mniemaniu; wszelako oburzała mnie niegodziwa psota przeniesienia mnie pod szubienicę.
288Tak mijały godziny. Głód zaczął mi doskwierać; słysząc, że w więzieniach nie brakowało chleba i dzbanków z wodą, jąłem szukać nogami czy nie znajdę jakiego pożywienia. W istocie wkrótce domacałem się jakiejś półkuli, która rzeczywiście była chlebem; szło tylko o to, jakim sposobem ponieść go do ust. Położyłem się obok chleba i chciałem go schwycić zębami, ale za każdym razem wymykał mi się dla braku oporu; natenczas przyparłem go do muru, i znalazłszy bochenek rozkrojony przez środek, zdołałem go ugryźć. Dziękowałem opatrzności, że pomyślano wprzódy o rozkrojeniu chleba, w przeciwnym bowiem razie usiłowania moje byłyby pozostały bezskuteczne. Następnie domacałem się dzbanka, ale znowu żadnym sposobem nie mogłem do ust go przychylić; w istocie zaledwie odwilżyłem gardło, wnet cała woda wylała się na ziemię. Tak czyniąc dalsze poszukiwania, znalazłem w kącie garść słomy i położyłem się. Związano mi ręce tak sztucznie[64], że nie doznawałem żadnej boleści i wkrótce zasnąłem.
Dzień czwarty
289Zdawało mi się, że spałem już od kilku godzin, gdy wtem nagle mnie obudzono. Ujrzałem wchodzącego mnicha z zakonu świętego Dominika, a za nim kilku ludzi nader nieprzyjemnej powierzchowności. Niektórzy z nich nieśli pochodnie, inni zaś zupełnie nieznane mi narzędzia, służące zapewne do tortur.
290Przypomniałem sobie o moim postanowieniu i zamierzyłem na włos nie odstąpić od niego; przywiodłem na pamięć rady mego ojca. Wprawdzie nigdy nie brano go na tortury, ale wiedziałem, że śród licznych i bolesnych operacji chirurgicznych, jakich doświadczał, nigdy nawet nie krzyknął.
291„Będę go więc naśladował — rzekłem do siebie — nie wyrzeknę ani słowa a nawet nie westchnę”.
292Inkwizytor kazał przynieść sobie krzesło, usiadł obok mnie, przybrał wyraz łagodności i słodyczy, i w te słowa się odezwał:
293— Drogi, kochany synu, podziękuj niebu, że cię przyprowadziło do tego więzienia; ale jakiż dałeś do tego powód? Jaki grzech popełniłeś? Wyspowiadaj się, w łzach i pokorze szukaj ulgi na moim łonie. Nie odpowiadasz… niestety, synu mój, źle, bardzo źle czynisz. My według naszego systemu, zostawiamy winowajcy wolność oskarżania samego siebie. Wyznanie to, jakkolwiek nieco wymuszone, ma przecież swoją dobrą stronę, zwłaszcza gdy winny raczy wymienić współwinowajców. Jeszcze milczysz? Tym gorzej dla ciebie, widzę, że muszę sam cię naprowadzić na dobrą drogę. Czy znasz dwie afrykańskie księżniczki, czyli raczej dwie niegodziwe czarownice, wiedźmy przebrzydłe…. diablice wcielone? Nic nie mówisz? Niech więc wprowadzą te dwie infantki z dworu Lucypera.
294Tu wprowadzono obie moje kuzynki z rękami również jak moje w tył związanymi, po czym inkwizytor tak dalej mówił.
295— Cóż więc, kochany synu, poznajeszże[65] je? Ciągle milczysz? Drogi synu, niech cię to wcale nie przestrasza, co ci powiem. Sprawią ci tu małą boleść; widzisz te dwie deski? Włożą ci nogi między te deski i skrępują je sznurami, później zabiją ci młotem między kolana te oto kliny. Z początku nogi ci nabrzękną, dalej krew wytryśnie ci z wielkich palców, z drugich zaś poopadają paznokcie; podeszwy ci popękają i wycieknie ci tłustość pomieszana z rozgniecionym ciałem. To cię już więcej będzie boleć. Jeszcze nic nie odpowiadasz?… Masz słuszność, to są dopiero katusze przygotowawcze. Pomimo to jednak zemdlejesz, ale niebawem za pomocą tych oto soli i spirytusów wrócisz do przytomności. Natenczas wyjmą ci kliny i zabiją te tutaj większe. Za pierwszym uderzeniem podruzgocą ci kolana i kostki, za drugim, nogi wzdłuż ci popękają; szpik wytryśnie i razem z krwią zbroczy tę słomę. Obstajesz przy twoim milczeniu? Dobrze więc, niech mu ścisną palce.
296Na te słowa oprawcy porwali mnie za nogi i położyli między dwie deski.
297— Nie chcesz mówić?… Wbijcie mu kliny… Milczysz!… Podnieście młoty!
298W tej chwili dały się słyszeć liczne wystrzały broni. Emma krzyknęła:
299— O proroku! Jesteśmy ocaleni! Zoto przybywa nam na pomoc.
300Zoto wszedł z swoją czeredą, wyrzucił za drzwi oprawców i przykuł inkwizytora do obręczy żelaznej wbitej w mur więzienia. Następnie rozwiązał mnie i dwie Mauretanki. Skoro tylko dziewczęta poczuły wolne ramiona, natychmiast zarzuciły mi je na szyję. Rozłączono nas. Zoto rozkazał mi usiąść na konia i ruszyć naprzód, zaręczając, że wkrótce z kobietami za mną pośpieszy.
301Przednia straż, z którą wyruszyłem, składała się z czterech jeźdźców. O świcie przybyliśmy na puste miejsce i przemieniliśmy konie; następnie drapaliśmy się po wierzchołkach i garbach stromych gór.
302Około czwartej po południu, dostaliśmy się między wydrążenia skaliste, gdzie zamierzaliśmy noc przepędzić; z mojej jednak strony cieszyłem się, że słońce jeszcze nie zaszło, gdyż widok był zachwycający, zwłaszcza dla mnie, który dotąd widziałem tylko Ardeny i Zelandię. U stóp moich rozciągała się czarująca vega de Granada, którą mieszkańcy tego kraju z dumą nazywają la nuestra vegilla[66]. Widziałem ją całą, z jej sześcioma miastami i czterdziestoma wioskami. Genil krętym korytem toczył swoje fale, potoki z hukiem spadały ze szczytów Alpuhary; migdałowe gaje, wspaniałe gmachy, ogrody i nieskończona ilość letnich domków wprawiały mnie w podziw. Zachwycony czarownym widokiem tylu przedmiotów razem nagromadzonych, wszystkie zmysły w wzrok zestrzeliłem i zapomniałem zupełnie o moich kuzynkach, które niebawem przybyły w lektykach niesionych przez konie. Gdy zasiadły na poduszkach rozłożonych w jaskini i wypoczęły nieco, rzekłem do nich:
303— Moje panny, bynajmniej nie żalę się na noc, jaką przepędziłem w Venta Quemada, ale wyznam szczerze, że sposób w jaki ją zakończyłem, niewypowiedzianie nie przypadł mi do smaku.
304— Nie oskarżaj nas, Alfonsie — rzekła Emina — jak tylko o przyjemną stronę snów twoich; wreszcie na cóż narzekasz? Czyliż nic zyskałeś natomiast sposobności okazania nadludzkiej odwagi?
305— Jak to? — przerwałem. — Miałżeby[67] kto powątpiewać o mojej odwadze?… Gdybym znalazł takiego, biłbym się z nim przez płaszcz, przez chustkę, na sztylety, na co by tylko sam zechciał.
306— Przez płaszcz, przez chustkę?… Nie rozumiem wcale tych wyrażeń — odpowiedziała Emina. — Wiem tylko, że są rzeczy, o których ci mówić nie mogę. Niektóre nawet są takie, o których sama dotąd nic nie wiem. Ja wykonywam tylko rozkazy naczelnika naszej rodziny, następcy szejka Masuda, który posiada tajemnicę Kassar-Gomelezów. Mogę ci tylko powiedzieć, że jesteś naszym bliskim krewnym. Oidor Grenady, ojciec twojej matki, miał syna, który stał się godnym odkrycia mu tajemnicy, przyjął wiarę proroka i zaślubił cztery córki deja panującego wówczas w Tunisie. Tylko najmłodsza z nich miała dzieci, i ta była właśnie naszą matką. Wkrótce po narodzeniu Zibeldy mój ojciec i trzy jego żony umarli na zarazę, która w tym czasie pustoszyła brzegi Barbarii… Ale dajmy pokój tym rzeczom, o których sam później dokładnie się dowiesz. Mówmy o tobie, o wdzięczności, jaką ci jesteśmy winne, czyli raczej o naszym uwielbieniu dla twojej odwagi. Z jakąż obojętnością zapatrywałeś się na przygotowania do katuszy! Jak religijną stałość zachowałeś dla twego słowa! Tak, Alfonsie, przeszedłeś[68] wszystkich bohaterów naszego pokolenia i odtąd należymy do ciebie.
307Zibelda, która nie przeszkadzała siostrze, ile razy rozmowa toczyła się o rzeczach poważnych, odbierała swoje prawa, gdy następowała chwila uczucia. Okryty byłem przymilaniami, pochlebstwami i zadowolony z siebie i z drugich.
308Wkrótce przybyły Murzynki, zastawiono wieczerzę, do której sam Zoto nam usługiwał z oznakami najgłębszego uszanowania. Po wieczerzy Murzynki posłały w jaskini wygodne łoże dla moich kuzynek, ja wynalazłem sobie drugą i niebawem oddaliśmy się spoczynkowi, którego potrzeba tak silnie dawała się nam uczuwać.
Dzień piąty
309Nazajutrz o świcie karawana gotowa była do pochodu. Zstąpiliśmy z gór i zeszliśmy na głębokie doliny, czyli[69] raczej w przepaście, które zdawały się dosięgać wnętrzności ziemi. Przerywały one pasmo gór w tylu rozmaitych kierunkach, że niepodobieństwem było rozpoznać położenie lub cel, do którego zmierzaliśmy.
310Postępowaliśmy tak przez sześć godzin i przybyliśmy do zwalisk opuszczonego miasta. Tam Zoto kazał nam zsiąść z koni i zaprowadziwszy mnie do studni, rzekł:
311— Panie Alfonsie, racz spojrzeć w tę studnię i powiedz mi, co o niej sądzisz.
312Odpowiedziałem, że widzę wodę i że sądzę, iż jest to studnia.
313— Mylisz się pan — rzekł Zoto — jest to wejście do mego pałacu.
314To mówiąc, pochylił głowę nad otworem i wydał szczególny krzyk.
315Na ten odgłos ujrzałem, jak deski wychodziły z boku cembrowin i wznosiły się na kilka stóp nad wodą, następnie uzbrojony człowiek wyszedł tym samym otworem, za nim drugi i trzeci.
316Gdy wydostali się na brzeg, Zoto rzekł, pokazując mi dwóch pierwszych:
317— Mam zaszczyt przedstawić panu dwóch moich braci: Cziczia i Moma; bez wątpienia widziałeś ich pan powieszonych na pewnej dobrze znajomej ci szubienicy, ale to nie przeszkadza, że obaj są zdrowi i silni i będą zawsze służyć na pańskie rozkazy, są bowiem równie jak i ja w służbie i na żołdzie wielkiego szejka Gomelezów.
318Odpowiedziałem mu, że bardzo mnie cieszy widok braci człowieka, który mi wyświadczył tak ważną przysługę.
319Chcąc nie chcąc musieliśmy spuścić się do studni. Przyniesiono sznurową drabinę, po której dwie siostry zgrabniej zestąpiły, aniżeli byłbym się spodziewał. Udałem się w ich ślady. Stanąwszy na deskach, znaleźliśmy małe boczne drzwi, którymi trzeba było wejść, skurczywszy się we dwoje. Wkrótce jednak spostrzegliśmy szerokie wschody, wykute w skale i oświecone lampami. Zeszliśmy przeszło dwieście wschodów w głąb ziemi, na koniec dostaliśmy się do podziemia rozdzielonego na mnóstwo komnat i mniejszych pokojów. Całe mieszkanie, dla ochrony od wilgoci, pokryte było wewnątrz korkiem. Widziałem później w Cintra, niedaleko Lizbony klasztor wykuty w skale, którego cele taż sama wykładzina pokrywała i który z tego powodu nazywano korkowym klasztorem. Oprócz tego ciągle podsycane ognie utrzymywały łagodne ciepło w podziemiu Zota. Konie służące mu do jazdy stały w przyległych stajniach; w razie potrzeby także dostawały się na ziemię, szerokim otworem wychodzącym na dolinę, urządzono nawet machinę do łatwiejszego ich dobywania, wszelako rzadko kiedy jej używano.
320— Wszystkie te cuda — rzekła Emina — są dziełem Gomelezów. Wykuli oni tę skałę, podczas gdy byli jeszcze panami kraju, czyli raczej dokończyli pracę zaczętą przez pogan zamieszkujących Alpuharę w chwili ich przybycia. Uczeni utrzymują, że w tym samym miejscu znajdowały się niegdyś kopalnie prawdziwego złota betyckiego, dawne zaś przepowiednie głoszą, że cała ta okolica powróci kiedyś w posiadanie Gomelezów. Co na to powiesz, Alfonsie? Byłoby to piękne dziedzictwo.
321Nie podobały mi się te słowa Eminy i wyraźnie jej to oświadczyłem, następnie odwracając rozmowę, zapytałem, jakie są jej zamiary na przyszłość.
322Emina mi odrzekła, że po tym wszystkim, co zaszło, nie mogły dłużej pozostać w Hiszpanii, ale chciały nieco wypocząć, dopóki nie zostanie przygotowany dla nich okręt.
323Zastawiono nam obiad obfity, zwłaszcza w zwierzynę i suche konfitury. Trzej bracia usługiwali nam z bezprzykładną gorliwością. Uczyniłem uwagę moim kuzynkom, że niepodobieństwem było znaleźć bardziej uprzejmych wisielców. Emina przyznała mi słuszność i zwracając się do Zota rzekła:
324— Bez wątpienia ty i twoi bracia musieliście doświadczyć w życiu dziwnych przygód, które z wielką przyjemnością radzi byśmy usłyszeć.
325Po chwili nalegania Zoto zasiadł obok nas i zaczął w te słowa:
Historia Zota
326Urodziłem się w mieście Benewencie, stolicy księstwa tego nazwiska. Ojciec mój, równie jak ja Zoto nazwany, był z powołania nader biegłym zbrojownikiem. Ponieważ jednak było ich trzech w mieście i tamci dwaj mieli więcej szczęścia, przeto rzemiosło jego zaledwie wystarczało na wyżywienie żony i trojga dzieci, to jest mnie i dwóch moich braci.
327We trzy lata po ożenieniu mego ojca, siostra młodsza mojej matki zaślubiła kupca oliwy, nazwiskiem Lunardo, który na podarunek ślubny dał jej parę złotych kolczyków i takiż łańcuszek na szyję. Moja matka, wróciwszy z wesela, zdawała się być pogrążona w głębokim smutku. Mąż chciał dowiedzieć się o przyczynie, ona długo wzbraniała się mu ją wyznać, na koniec odkryła mu, że trawił ją żal, że nie miała podobnych jak siostra kolczyków i łańcuszka. Ojciec mój nic na to nie odrzekł. Miał w swoim składzie cudownie wyrobioną strzelbę do polowania z takimiż pistoletami i kordelasem. Strzelba, nad którą mój ojciec przez cztery lata pracował, dawała cztery strzały od jednego nabicia; mój ojciec cenił ją na trzysta neapolitańskich uncji złota, wyszedł jednak na miasto i całą broń sprzedał za osiemdziesiąt uncji, następnie kupił kolczyki i łańcuszek i przyniósł je żonie. Matka moja tego samego dnia poszła pochwalić się przed żoną Lunarda i niesłychanie ucieszyła się, gdy uznano jej kolczyki za daleko piękniejsze i bogatsze.
328W tydzień potem żona Lunarda przyszła odwiedzić moją matkę. Tym razem miała włosy splecione w jeden zwinięty warkocz, przytwierdzony wielką złotą szpilką zakończoną misternie wyrobioną rubinową różą. Ta złota róża zapuściła w serce mojej matki dotkliwe kolce. Znowu zaczęła się dręczyć i nie pierwej przestała, aż mój ojciec przyrzekł, że kupi jej taką samą szpilkę. Tymczasem szpilka podobna kosztowała czterdzieści pięć uncji i mój ojciec, nie mając ani tyle pieniędzy, ani sposobów nabycia ich, wkrótce wpadł w tenże sam smutek, w jakim przed kilkoma dniami matka moja zostawała.
329Tymczasem pewnego dnia wszedł do mojego ojca najemny wojak tamtejszy nazwiskiem Grillo Monaldi i przyniósł mu pistolety do wyczyszczenia. Monaldi, widząc posępność mego ojca, zapytał go o przyczynę i ten mu wszystko wyjawił. Po chwili namysłu, Monaldi rzekł do niego tymi wyrazy:
330— Panie Zoto, jestem ci więcej winien, aniżeli sam sądzisz, przed kilkoma dniami znaleziono przypadkiem mój sztylet w ciele człowieka zamordowanego na drodze do Neapolu. Sąd posyłał ten sztylet do wszystkich zbrojowników, a ty wspaniałomyślnie oświadczyłeś, że go po raz pierwszy widzisz, jakkolwiek sztylet wychodził z twego warsztatu i mnie samemu go sprzedałeś. Gdybyś był prawdę powiedział, mogłeś mnie wprowadzić w niepotrzebny kłopot. Oto są więc czterdzieści pięć uncji, których tak potrzebujesz, nadto pomnij, że odtąd kiesa moja jest na twoje rozkazy.
331Ojciec mój z wdzięcznością przyjął pieniądze i natychmiast poszedł kupić złotą szpilkę, w której tego samego dnia matka moja wystąpiła przed swoją dumną siostrą.
332Moja matka, wróciwszy do domu, nie wątpiła, że pani Lunardo wkrótce ukaże się ustrojona w jaki nowy klejnot. Ale ta powzięła zamiar wcale innego rodzaju. Chciała pójść do kościoła z najętym lokajem w liberii i zwierzyła się z tym zamiarem swemu mężowi. Lunardo, z natury niesłychanie skąpy, łatwo przystawał na kupno kawałka złota, które zdawało mu się równie bezpieczne na głowie żony, jak w jego własnej szkatule. Ale zupełnie odmiennego był zdania, gdy go proszono o danie uncji złota dla próżniaka, który nie wiedzieć dlaczego przez pół godziny miał stać za ławką jego żony. Jednakże pani Lunardo tak go męczyła i dręczyła bezustannie, że postanowił na koniec dla oszczędności sam ubrać się w liberię i pospieszyć za żoną do kościoła. Pani Lunardo uznała, że mąż równie był zdolny do tego rzemiosła, jak ktokolwiek inny i w nadchodzące święta ukazała się w kościele z lokajem tego nowego rodzaju. Wprawdzie sąsiedzi śmieli się z tej maskarady, ale ciotka moja przypisywała to uczuciu niepohamowanej zazdrości.
333Gdy zbliżała się do kościoła, dziady i baby zaczęli krzyczeć na całe gardło w właściwym im narzeczu:
334— Mira Lunardu che fa lu criadu de sua mugiera[70]!
335Ponieważ jednak biedni do pewnego stopnia tylko posuwają swoją śmiałość, przeto pani Lunardo spokojnie weszła do kościoła, gdzie rozstąpiono się przed nią z wszelkim poszanowaniem. Podano jej wodę święconą, posadzono w ławce, podczas gdy matka moja stała wraz z innymi kobietami w kruchcie.
336Matka moja, powróciwszy do domu, natychmiast zaczęła obszywać niebieski kaftan mego ojca starym galonem odprutym od ładownicy jakiegoś muszkietu. Ojciec mój zdziwiony zapytał o przyczynę, na co opowiedziała mu postępek siostry i jak mąż tejże był tak grzeczny, że ubrawszy się w liberię, poszedł za nią do kościoła. Mój ojciec zapewnił ją, że nigdy nie zdobędzie się na tę grzeczność, wszelako następnej niedzieli najął za uncję złota wygalonowanego lokaja, który poszedł za moją matką do kościoła, i znowu pani Lunardo musiała ustąpić siostrze.
337Tego samego dnia, zaraz po mszy, Monaldi przyszedł do mego ojca i odezwał się tymi słowy:
338— Kochany Zoto, dowiedziałem się o współzawodnictwie w dziwactwach, jakie żona twoja z jej siostrą wyprawiają. Jeżeli śpiesznie temu nie zaradzisz, będziesz nieszczęśliwy przez całe życie; masz więc dwie drogi przed sobą: albo dać żonie porządną naukę, lub też jąć się rzemiosła, które by zaspokoiło jej skłonność do wydatków. Jeżeli chwycisz się pierwszej drogi, ofiaruję ci moją różdżkę, której często używałem z nieboszczką moją małżonką. Nie jest to wprawdzie jedna z tych czarodziejskich różdżek, które ujęte za oba końce obracają się w rękach i służą do odkrywania źródeł, a nawet czasami i skarbów, ale jeżeli weźmiesz ją za jeden koniec, a drugi przyłożysz na plecy twojej żony, zaręczam, że wkrótce łatwo ją wyleczysz ze wszystkich przywidzeń. Z drugiej strony, jeżeli pragniesz zaspokoić wszelkie jej żądania, ofiaruję ci przyjaźń najdzielniejszych ludzi w całych Włoszech, którzy na teraz radzi przebywają w Benewencie jako w mieście granicznym. Sądzę, że mnie rozumiesz, namyśl się i daj mi odpowiedź.
339To mówiąc, Monaldi położył swoją różdżkę na warsztacie mego ojca i odszedł.
340Tymczasem moja matka po mszy poszła na korso i do kilku swoich przyjaciółek, aby pochwalić się swoim lokajem. Nareszcie wróciła uradowana do domu, ale mój ojciec całkiem inaczej ją przyjął, aniżeli się tego spodziewała. Lewą ręką porwał ją za lewe ramię, prawą zaś ująwszy czarodziejską różdżkę, zaczął wykonywać rady swego przyjaciela Monaldego. Mój ojciec z taką gorliwością oddał się udzielaniu tej nauki, że matka moja padła zemdlona, co widząc, przestraszony małżonek wyrzucił różdżkę, jął błagać przebaczenia, otrzymał je i pokój znowu został przywrócony.
341W kilka dni potem ojciec mój udał się do Monaldego i opowiedziawszy mu, jak czarodziejska różdżka mało skutkowała, polecił się przyjaźni dzielnych towarzyszów, o których ten mu wspominał. Monaldi w te słowa mu odrzekł:
342— Dziwi mnie to, że nie mając serca ukarać własnej żony, myślisz, że ci wystarczy odwagi, by czyhać na podróżnych na publicznej drodze. Wreszcie możemy się o tym przekonać; serce ludzkie mieści w sobie wiele przeciwieństw. Chętnie przedstawię cię moim przyjaciołom, ale musisz wprzódy popełnić jakie morderstwo. Każdego wieczora po skończonej pracy, weź długą szpadę, zatknij sztylet za pas i przybrawszy postać nieco zuchwałą, przechodź się pod portalem Madonny. Być może, że kto zażąda twojej pomocy. Tymczasem bądź zdrów; oby niebo raczyło sprzyjać twoim przedsięwzięciom.
343Mój ojciec posłuchał rady Monaldego i wkrótce spostrzegł, że różni wojacy jemu podobni, a nawet zbiry[71], pozdrawiali go ze znaczącym spojrzeniem. Po dwóch tygodniach takiej przechadzki jakiś nieznajomy zbliżył się do niego i rzekł:
344— Oto masz pan sto uncji złota. Za pół godziny ujrzysz przechodzących dwóch młodych ludzi z białymi piórami na kapeluszach. Zbliżysz się do nich, jak gdybyś chciał im powierzyć jaką tajemnicę i rzekniesz półgłosem: „Który z panów jest margrabią Feltri?” Jeden z nich odpowie: „ja nim jestem”. Natenczas pchniesz go sztyletem, ale uważaj dobrze, w samo serce. Drugi młody człowiek jest nikczemnym tchórzem i zaraz ucieknie. Wtedy dobijesz Feltrego. Gdy wszystko już będzie skończone, wracaj spokojnie do domu, i wcale nie staraj się schronić do kościoła. Ja będę tuż przy tobie.
345Mój ojciec wypełnił słowo w słowo dane mu polecenie i gdy powrócił do domu, zastał już nieznajomego, którego nienawiści tak dobrze usłużył.
346— Panie Zoto — rzekł tenże — mocno ci jestem obowiązany za wyświadczoną mi przysługę. Oto jest druga kiesa ze stoma uncjami złota, które chciej przyjąć, i jeszcze jedna tej samej wartości, którą wsuniesz w rękę sprawiedliwości, gdyby chciała cię napastować.
347Po tych słowach nieznajomy zawinął się w płaszcz i odszedł.
348Wkrótce potem naczelnik straży stawił się u mego ojca, odebrawszy jednak sto uncji złota przeznaczonych dla sprawiedliwości, zaprosił go do siebie na przyjacielską wieczerzę. Udali się do mieszkania przyległego do publicznego więzienia i znaleźli już przy stole dozorcę i spowiednika więźniów. Mój ojciec był nieco wzruszony, jak to zwykle bywa po pierwszym morderstwie. Duchowny, spostrzegłszy jego pomieszanie, rzekł:
349— Odłóż na bok te smutki, panie Zoto. Za msze w katedralnym kościele płaci się po dwa skudy od sztuki. Powiadają, że zamordowano margrabiego Feltri. Każ zmówić ze dwadzieścia mszy za odpoczynek jego duszy, a otrzymasz rozgrzeszenie ogólne.
350Po tych słowach już więcej nie wspominano o tym, co zaszło, i wieczerza odbyła się wesoło.
351Nazajutrz Monaldi przyszedł do mego ojca, powinszował mu zręczności i odwagi, jakie okazał. Mój ojciec chciał mu zwrócić czterdzieści pięć uncji, które dawniej był od niego pożyczył, ale Monaldi rzekł:
352— Zoto, obrażasz mnie; jeżeli raz jeszcze wspomnisz mi o tych pieniądzach, będę sądził, że czynisz mi wyrzuty, iż wtedy okazałem się dla ciebie zbyt skąpy. Kiesa moja jest na twoje usługi i możesz być przekonany o mojej przyjaźni. Nie będę ukrywał przed tobą, że jestem naczelnikiem towarzyszów, o których ci wspominałem; są to wszystko ludzie honorowi i nieposzlakowanej uczciwości. Jeżeli chcesz do nich należeć, powiedz, że jedziesz do Brescii dla zakupienia broni i złącz się z nami w Kapui. Zajedź prosto do gospody Pod Złotym Krzyżem i bądź spokojny o resztę.
353We trzy dni potem mój ojciec wyjechał i odbył wyprawę równie zaszczytną jak zyskowną. Jakkolwiek klimat Benewentu jest nader łagodny, jednak mój ojciec, nieprzyzwyczajony do rzemiosła, nie chciał podczas złej pory puszczać się na nowe wyprawy. Przepędził więc leże zimowe na łonie rodziny. Odtąd co niedziela lokaj wygalonowany chodził za moją matką do kościoła, nadto sąsiadki podziwiały jej złote zapinki na czarnym aksamitnym gorsecie i takież kółko do kluczy.
354Z nadejściem wiosny jakiś nieznajomy służący przyszedł do mego ojca, prosząc, aby raczył udać się z nim do bramy miasta. Tam znalazł, znakomitego, jak się zdawało, jeźdźca i czterech konnych. Nieznajomy rzekł mu:
355— Panie Zoto, weź tę kiesę z pięćdziesięciu cekinami, pośpieszysz za mną do pobliskiego zamku, tymczasem zaś pozwolisz, aby ci zawiązano oczy.
356Mój ojciec zgodził się na wszystko i po długim krążeniu przybyli nareszcie do zamku. Zaprowadzono go do obszernej komnaty i odwiązano mu oczy. Wtedy ujrzał zamaskowaną kobietę przywiązaną do krzesła i z zakneblowanymi ustami. Starzec rzekł do niego:
357— Panie Zoto, tu jeszcze masz sto cekinów, teraz bądź tak grzecznym i zamorduj tę kobietę.
358— Mylisz się pan — odparł mój ojciec — widzę, że mnie pan wcale nie znasz. Wprawdzie napadam na ludzi na rogu ulicy lub w lesie, jak przystoi na człowieka honoru, ale nigdy nie wypełniam obowiązków kata.
359To mówiąc, rzucił obie kiesy pod nogi mściwego małżonka, który więcej na niego nie nalegał, kazał mu znowu zawiązać oczy i polecił służącym, aby go odprowadzili do bram miasta. Ten wspaniały i szlachetny postępek uczynił memu ojcu wiele zaszczytu, wkrótce jednak drugi w podobnym rodzaju równe zyskał mu pochwały.
360Było w Benewencie dwóch ludzi bogatych i znacznych, jeden z nich nazywał się hrabia Montalto drugi zaś margrabia Serra. Montalto kazał zawołać mego ojca i przyrzekł mu pięćset cekinów za zamordowanie margrabiego. Mój ojciec zobowiązał się, prosił tylko o zwłokę, wiedział bowiem, że Serra pilnie się strzegł.
361We dwa dni potem margrabia Serra kazał sprowadzić mego ojca do ukrytego miejsca i rzekł mu:
362— Ta kiesa z pięciuset cekinami jest dla ciebie, kochany Zoto, jeżeli dasz mi słowo honoru, że zamordujesz hrabiego Montalto.
363Mój ojciec wziął kiesę i rzekł:
364— Mości margrabio, daję panu słowo honoru, że zamorduję hrabiego Montalto, ale muszę wyznać, że wprzódy już obiecałem mu zabić pana.
365— Spodziewam się, że tego nie uczynisz — rzekł margrabia, śmiejąc się.
366— Przebacz mi pan — przerwał mój ojciec — zobowiązałem się i umowy dotrzymam.
367Margrabia odskoczył na kilka kroków w tył i porwał się do szpady. W tej chwili mój ojciec dobył pistoletów zza pasa i roztrzaskał głowę margrabiemu; następnie udał się do Montalto i oświadczył mu, że jego nieprzyjaciel już nie żyje. Hrabia uściskał go i wyliczył pięćset cekinów. Wtedy mój ojciec nieco zmieszany wyznał mu, że margrabia przed śmiercią dał mu za zamordowanie go pięćset cekinów. Montalto wynurzył swoją radość, że zdołał uprzedzić nieprzyjaciela.
368— To się na nic nie przyda, panie hrabio — przerwał mój ojciec — gdyż przyrzekłem mu śmierć pańską pod słowem honoru.
369To mówiąc, pchnął go sztyletem. Hrabia padając wydał krzyk straszliwy i zwołał swoich służących. Mój ojciec sztyletem usłał sobie drogę i uciekł w góry, gdzie znalazł bandę Monaldego. Wszyscy dzielni towarzysze składający się na nią nie mogli dość wyrazić uwielbienia dla tak religijnego pojęcia honoru. Zaręczam wam, że wypadek ten dotychczas jest w ustach wszystkich mieszkańców i długo jeszcze będą o nim mówić w całym Benewencie…
370
Gdy Zoto kończył opowiadanie tej przygody swego ojca, jeden z jego braci przyszedł mu powiedzieć, że oczekiwano na jego rozkazy względem przygotowania okrętu. Opuścił nas więc, prosząc o pozwolenie odłożenia na jutro dalszego ciągu historii. Wszelako to, com dotąd usłyszał, mocno mnie zastanawiało. Dziwiło mnie, że ciągle wychwalał honor, przywiązanie do słowa i nieposzlakowaną uczciwość ludzi, którzy powinni byli za łaskę uważać, gdyby ich tylko powieszono. Nadużycie tych wyrażeń, którymi szastał z takim zaufaniem, pomieszało wszystkie moje myśli. Emina, spostrzegłszy moje zamyślenie, zapytała o przyczynę. Odpowiedziałem, że historia ojca Zota przypominała mi to, co przed dwoma dniami słyszałem od pewnego pustelnika, który utrzymywał, że cnoty mają daleko pewniejsze zasady od uczucia honoru.
371— Drogi Alfonsie — rzekła Emina — szanuj tego pustelnika i wierz temu wszystkiemu, co ci powiedział. Nie raz jeszcze spotkasz go w twoim życiu.
372Następnie obie siostry powstały i oddaliły się wraz z Murzynkami do swoich pokojów, to jest do strony podziemia dla nich przeznaczonej. Powróciły na wieczerzę, po której wszyscy udali się na spoczynek.
373Gdy się już uciszyło w jaskini, ujrzałem wchodzącą Eminę z lampą alabastrową w ręku, jak druga Psyche, za nią zaś Zibeldę piękną jak amorek. Usiadły obok mnie i Emina rzekła: — Kochany Alfonsie, wielki szejk przebaczy nam, jeżeli więcej się tobą zajmujemy, niż nam dozwolono, ale po tym co zaszło, każda chwila spędzona z tobą jest dla nas nieocenionej wartości.
374— Piękna Emino — odpowiedziałem — jeżeli to ma być jeszcze jedna próba, na jaką mnie wystawiacie, lękam się, aby nie była dla mnie niepodobna do zwalczenia.
375— Nie masz żadnej przyczyny do obawy — odparła piękna Mauretanka, odgarniając mi włosy z czoła alabastrową rączką.
376W istocie, kuzynki moje nosiły ozdoby, jakie w średnich wiekach miłość splatała nieufną dłonią[72]. Zachwycała mnie poważna piękność Eminy i lube szczebiotanie jej siostry. Chwile nasze zapełniała rozmowa, już sam nie pamiętam o czym — o zamiarach, które z szybkością błyskawicy nawzajem się ścigały — ja więcej patrzyłem i słuchałem, niż mówiłem — dziewczęta przymilały się i opowiadały mi swoje marzenia, jakie zwykle sytuują się między świeżą pamiątką a nadzieją bliskiego szczęścia[73].
377Nareszcie sen zaczął tłoczyć powieki pięknych Mauretanek i oddaliły się do siebie. Zostawszy sam, myślałem o nieprzyjemnym wrażeniu, jakiego doświadczę, jeżeli znowu nazajutrz obudzę się pod szubienicą. Roześmiałem się z tej myśli, która jednak ciągle chodziła mi po głowie, dopókim nie zasnął.
Dzień szósty
378Zoto obudził mnie i rzekł, że porządnie zaspałem i że obiad jest już przygotowany. Ubrałem się czym prędzej i poszedłem do moich kuzynek, które czekały na mnie w jadalnej komnacie. Oczy ich błyszczały szczęściem, dziewczęta zdawały się bardziej zajęte wspomnieniami ubiegłej nocy niż ucztą, jaką im zastawiono. Po skończonym obiedzie, Zoto zasiadł obok nas i tak dalej zaczął opowiadać swoje przygody:
Dalszy ciąg historii Zota
379Miałem wówczas siódmy rok, gdy mój ojciec złączył się z bandą Monaldiego i dobrze pamiętam, jak moją matkę, mnie i dwóch moich braci zaprowadzono do więzienia. Wszelako było to tylko dla pozoru, ojciec mój bowiem nie zapomniał zarobkiem swoim podzielić się ze sprawiedliwością, wkrótce jasno dowiedziono, że nie mieliśmy z nim żadnych stosunków.
380Naczelnik straży podczas naszego uwięzienia gorliwie z się nami zajmował i nawet skrócił nam czas niewoli.
381Moja matka, wydostawszy się na wolność, została z wielką czcią powitana przez wszystkie sąsiadki; w południowych bowiem Włoszech, rozbójnicy są tak bohaterami ludu, jak kontrabandziści w Hiszpanii. Część powszechnego szacunku spadła także i na nas, ja szczególnie uważany byłem za księcia lampartów[74] całego miasta.
382Śród tego, Monaldi poległ w jednej wyprawie i mój ojciec, objąwszy dowództwo nad bandą, chciał świetnym jakim czynem usprawiedliwić zaufanie, jakie w nim położono. Uczynił więc zasadzkę na drodze do Salerno na konwój pieniędzy wysłanych przez wicekróla Sycylii. Wyprawa się udała, ale mój ojciec został kulą postrzelony w krzyż i nie mógł już dalej trudnić się rzemiosłem.
383Chwila, w której żegnał się z towarzyszami była niewypowiedzianie rozrzewniająca. Zapewniają, że kilku rozbójników na cały głos się rozpłakało, czemu z trudnością bym wierzył, gdybym raz w życiu sam nie był gorzko płakał, zamordowawszy moją kochankę, jak to wam później opowiem.
384Banda bez naczelnika nie mogła długo się ostać, kilku z naszych towarzyszów powieszono w Toskanii, reszta zaś złączyła się z Testalungą, który wówczas zaczynał w Sycylii nabierać pewnej wziętości. Mój ojciec przebył cieśninę i udał się do Mesyny gdzie zażądał schronienia w klasztorze augustianów del Monte. Złożył zebrany majątek w ręce przewielebnych ojców, odprawił publiczną pokutę i zamieszkał wygodną celę, w której wiódł spokojne życie, przechadzki zaś używał w ogrodach i na dziedzińcach klasztornych. Mnichy dawali mu rosół, po resztę zaś potraw posyłał do sąsiedniej gospody, nadto braciszek zakonny opatrywał mu rany.
385Domyślam się, że mój ojciec musiał nam często przysyłać pieniądze, gdyż obfitość panowała w naszym domu. Moja matka uczestniczyła we wszystkich zabawach karnawału, przed nowym rokiem zaś sprawiła nam szopkę (presepe) z lalkami, pałacami cukrowymi, zabawkami i tym podobnymi zabawkami, w których mieszkańcy Neapolu nawzajem się prześcigają. Ciotka Lunardo miała także szopkę, ale daleko mniej świetną od naszej.
386Matka moja, o ile mogę ją zapamiętać, była nadzwyczaj dobra i pamiętam, jak często płakała, myśląc o niebezpieczeństwach, na jakie się jej małżonek narażał, wkrótce jednak wystąpienie w jakim ubiorze lub klejnocie, na przekór siostrze lub sąsiadkom, osuszało jej łzy. Radość z pysznej szopki, którą nas obdarzyła, była ostatnią przyjemnością, jakiej doświadczyła. Nie wiem, jakim sposobem dostała zapalenia płuc i w kilka dni umarła.
387Po jej śmierci nie bylibyśmy wiedzieli, co z sobą począć, gdyby nadzorca więzienia nie był nas przyjął do siebie. Przebyliśmy u niego kilka dni, po których oddano nas w opiekę pewnemu mulnikowi. Ten przeprowadził nas przez Kalabrię i czternastego dnia przywiózł do Mesyny.
388Ojciec mój wiedział już o śmierci swej żony, przyjął nas z rozczuleniem, kazał rozesłać maty obok swojej i przedstawił mnichom, którzy przyjęli nas do liczby dzieci służących do mszy.
389Służyliśmy więc do mszy, obcinali knoty świecom, zapalali lampy, resztę zaś dnia łotrowaliśmy na ulicy tak dobrze, jak w Benewencie. Zjadłszy zupę przysyłaną nam przez mnichów, ojciec dawał każdemu z nas po jednym taro na kasztany i obwarzanki, z którymi szliśmy bawić się w porcie i powracaliśmy dopiero późno w nocy. Ostatecznie, na świecie nie było szczęśliwszych od nas uliczników, gdy wtem wypadek, o którym dziś jeszcze nie mogę mówić bez wściekłości, postanowił o całym losie mego życia.
390Pewnej niedzieli, właśnie gdy miano zacząć nieszpory, przybiegłem przed kościół obładowany kasztanami, które zakupiłem dla siebie i moich braci, i dzieliłem między nich ulubione owoce. Wtem zajechał przed kościół przepyszny powóz zaprzężony sześcioma końmi i poprzedzony dwoma luzakami tej samej maści, wedle zwyczaju przyjętego tylko w Sycylii. Otworzono drzwiczki i naprzód wysiadł jakiś pan z panią, za nimi ksiądz, nareszcie mały chłopczyk mego wieku, prześlicznej twarzy, ubrany w bogatą węgierkę, strój, jaki powszechnie wówczas pańskie dzieci nosiły.
391Węgierka z szafirowego aksamitu, haftowana złotem i oszyta sobolami, spadała mu niżej kolan i pokrywała wierzch jego żółtych, safianowych bucików. Na głowie miał kołpaczek, także z szafirowego aksamitu, oszyty sobolami i ozdobiony kitą z pereł, która spadała mu na ramię. U pasa ze złotych sznurków i żołędzi wisiał mu mały pałasz wysadzany drogimi kamieniami. Nareszcie w ręku trzymał książkę do nabożeństwa oprawną w złoto.
392Widok tak pięknej sukni na chłopczyku mego wieku tak dalece mnie zachwycił, że sam nie wiedząc, co czynię, zbliżyłem się do niego i ofiarowałem mu dwa kasztany, które trzymałem w ręku; ale niegodziwy hultaj, zamiast podziękowania za grzeczność, z całej siły uderzył mnie książką do nabożeństwa w nos. Raz ten wysadził mi na wierzch jedno oko, klamra zaś rozdarła mi nozdrza i w jednej chwili krwią się zalałem. Zdaje mi się, że słyszałem jak mały panicz zaraz zaczął przeraźliwie krzyczeć, ale nie pamiętam tego dobrze, gdyż upadłem bez przytomności. Wróciwszy do zmysłów, ujrzałem się obok studni ogrodowej w otoczeniu bliskich, ojca z braćmi, którzy obmywali mi twarz i starali się zatrzymać upływ krwi.
393Gdy tak jeszcze leżałem zakrwawiony, spostrzegliśmy wracającego małego panicza z tym panem, który pierwszy wysiadł z karety, idących z księdzem i dwoma lokajami, z których jeden niósł pęk rózeg. Starszy jegomość oświadczył w krótkich wyrazach, że księżna de Rocca Fiorita kazała, aby do krwi mnie oćwiczono za to, że poważyłem się przestraszyć ją, jak również jej małego Principina. Natychmiast lokaje wzięli się do wykonania wyroku; mój ojciec, lękając się, aby klasztor nie wymówił mu schronienia, z początku nie śmiał się odzywać, ale widząc, że bez litości rozdzierano mi ciało, nie mógł już dłużej wytrzymać i zwracając się do jegomości, rzekł z wyrazem głębokiego oburzenia:
394— Każ pan zakończyć te męczarnie albo pamiętaj, że już z dziesięciu takich zamordowałem, którzy więcej byli warci od ciebie.
395Niemiłosierny pan uznał zapewne, że słowa te nie były bez pewnego prawdopodobieństwa i kazał zaprzestać, ale podczas gdy leżałem jeszcze na ziemi, Principino zbliżył się i uderzył mnie nogą w twarz, mówiąc:
396— Managia la tua facia de banditu[75].
397Ostatnia ta zniewaga dopełniła miary mojej wściekłości. Mogę powiedzieć, że od tej chwili przestałem być dzieckiem, czyli raczej nie kosztowałem żadnej radości tego wieku i długo potem nie mogłem z zimną krwią patrzeć na bogato ubranego człowieka.
398Bez wątpienia zemsta musi być pierworodnym grzechem naszego kraju, chociaż bowiem miałem wtedy dopiero osiem lat, przecież dzień i noc myślałem tylko o ukaraniu Principina. Nieraz zrywałem się ze snu, marząc, że trzymam go za włosy i okładam razami, na jawie zaś przemyśliwałem, jakim by sposobem można by zemścić się z daleka (gdyż przewidywałem, że nie dozwolą mi zbliżyć się do niego) i uczyniwszy zadość mojej namiętności, natychmiast uciec. Nareszcie postanowiłem ugodzić go kamieniem w twarz, byłem bowiem dość zręczny; tymczasem zaś, aby więcej wprawić rękę, przez całe dnie rzucałem do celu.
399Pewnego dnia, ojciec zapytał mnie o przyczynę, dla której z taką namiętnością oddawałem się tej nowej rozrywce. Odpowiedziałem, że zamierzyłem naznaczyć twarz Principina, następnie uciec i zostać rozbójnikiem. Mój ojciec udał, że mi nie wierzy, jednak poznałem po jego uśmiechu, że popierał mój zamiar.
400Wreszcie nadeszła niedziela, którą oznaczyłem na dzień mojej zemsty. Gdy kareta zajechała i ujrzałem wychodzących, zmieszałem się, ale wnet nabrałem odwagi. Mój mały nieprzyjaciel spostrzegł mnie w tłumie i pokazał mi język. Trzymałem kamień w ręce, rzuciłem go i Principino padł na wznak.
401Natychmiast zacząłem uciekać i zatrzymałem się dopiero na drugim końcu miasta. Tam spotkałem znajomego kominiarczyka, który zapytał mnie, dokąd zdążam. Opowiedziałem mu całą przygodę, a on zaprowadził mnie do swego majstra. Właśnie brakowało mu chłopców, nie wiedział, gdzie ich szukać do tak przykrego rzemiosła, chętnie mnie więc przyjął. Zaręczył, że nikt mnie nie pozna skoro sadzami twarz uczernię i że drapanie się po dachach i kominach było nauką często nader użyteczną. Później nieraz byłem winien życie nabytej wówczas zręczności.
402Z początku dym i woń sadzy sprawiały na mnie nieprzyjemne wrażenie, ale na szczęście byłem w wieku, w którym można przyzwyczaić się do wszystkiego. Już od sześciu miesięcy wykonywałem nowe rzemiosło, gdy mi się przydarzyła następująca przygoda.
403Byłem na dachu i przysłuchiwałem się, którym dymnikiem odezwie się mój majster, gdy zdało mi się, żem usłyszał głos w sąsiednim kominie. Spuściłem się czym prędzej, ale pod dachem znalazłem dymnik rozdzielający się na dwie przeciwne strony. Powinienem był jeszcze raz zawołać, ale nie uczyniłem tego i lekkomyślnie zacząłem złazić pierwszym lepszym otworem. Ześliznąłem się, stanąłem w bogatej komnacie i najpierwsze, co spostrzegłem, to mój Principino w koszuli grający w piłkę.
404Chociaż mały głupiec często zapewne widział już w swoim życiu kominiarzy, tym razem jednak wziął mnie za diabła. Ukląkł, złożył ręce i zaczął mnie prosić, abym go z sobą nie porywał, przyrzekając, że będzie grzeczny. Byłbym może dał się zmiękczyć tymi oświadczeniami, ale trzymałem w ręku moją kominiarską miotłę, pokusa użycia jej zbyt była silna, nadto aczkolwiek zemściłem się już za uderzenie książką od nabożeństwa i w pewnej części za rózgi, ale przyszła mi na pamięć chwila, gdy Principino kopnął mnie nogą w twarz mówiąc: „Managia la tua facia de banditu”. Wreszcie gdy idzie o zemstę, każdy Neapolitańczyk daleko bardziej woli wymierzyć nieco większą niż odrobiną za małą, niżby należało.
405Wyrwałem więc garść rózg z miotły, rozdarłem koszulę Principina i wtedy zacząłem porządnie go chłostać, dziwna jednak rzecz, że malec ze strachu ani pisnął.
406Gdy uznałem, że już ma dość, otarłem sobie twarz i rzekłem:
407— Ciucio maledetto, io no zuno lu diavolu, io zuno lu piciolu banditu delli Augustini[76].
408Natenczas Principino odzyskał głos i zaczął wrzeszczeć o pomoc; rozumie się, że nie czekałem, aż kto nadejdzie i drapnąłem tą samą drogą, którą przyszedłem.
409Znalazłem się na dachu, usłyszałem raz jeszcze głos majstra, który mnie wołał, ale nie sądziłem za rzecz potrzebną dać mu odpowiedź. Puściłem się z jednego dachu na drugi, dostałem się na dach jakiejś stajni, przed którą stał wóz z sianem, zeskoczyłem z dachu na wóz, z wozu na ziemię i co tchu pobiegłem do klasztoru augustianów. Tam opowiedziałem wszystko memu ojcu, który słuchał mnie z wielkim zajęciem, po czym rzekł:
410— Zoto, Zoto! Gia vegio che tu sarai banditu[77] — następnie, zwracając się do jakiegoś nieznajomego, który stał obok niego: — Padron Lettereo, prendete lo chiutosto vui[78].
411Lettereo jest to imię chrzestne często używane w Mesynie. Pochodzi ono od pewnego listu, który Najświętsza Panna miała pisać do mieszkańców tego miasta w roku 1452. od narodzenia jej syna. Mesyńczycy taką cześć oddają temu listowi, jaką Neapolitańczycy krwi świętego Januarego. Objaśniam wam ten szczegół, bowiem w półtora roku zanosiłem modlitwę do Madonny della Lettera, która, jak sądziłem, będzie ostatnią w mym życiu.
412Padron Lettereo był kapitanem uzbrojonego żaglowca, przeznaczonego niby na połów korali, w istocie zaś szanowny marynarz zajmował się przemytem, a nawet rozbojem, gdy znalazł do tego sprzyjające okoliczności. Wprawdzie takowe nieczęsto mu się zdarzały, gdyż nie mając armat, musiał poprzestawać na łupieniu statków osiadłych na mieliźnie.
413Dobrze wiedziano o tym w Mesynie: ale Lettereo przemycał dla najbogatszych kupców z miasta, celnicy także na tym zyskiwali, z drugiej strony nietajne było, że padron chętnie bawi się sztyletem i ta ostatnia uwaga odstręczała tych, którzy byliby pragnęli mieszać się w jego sprawy.
414Wreszcie Lettereo miał postać uderzającą, sam wzrok i rozrosłość dostatecznie odznaczały go śród tłumu, cóż dopiero gdy reszta powierzchowności tak dokładnie odpowiadała jego powołaniu, że ludzie nieco lękliwi nie mogli spojrzeć na niego bez uczucia obawy. Twarz jego, mocno ogorzałą, oczernił jeszcze wystrzał prochu armatniego; prócz tego padron już tak nakrapianą skórę ozdobił jeszcze różnymi dziwacznymi rysunkami.
415Marynarze z Morza Śródziemnego mają zwyczaj, wykłuwać sobie na ramionach i piersiach różne cyfry, krzyże, zarysy okrętów i inne tym podobne ozdoby. Lettereo prześcignął wszystkich w tym zwyczaju. Na jednym policzku wykłuł sobie Madonnę, na drugim zaś krucyfiks, wszelako zaledwie można było widzieć wierzch tych obrazków, resztę bowiem zakrywała gęsta broda, nietknięta nigdy brzytwą i którą tylko nożyczki utrzymywały w granicach zwykłej wybujałości. Dodajcie do tego w uszach ogromne złote kolczyki, czerwoną czapkę, pas takiejże barwy, kaftan bez rękawów, ręce i nogi do kolan gołe i pełne kieszenie złota. Taki był padron.
416Utrzymywano, że w młodości kochały się w nim różne wielkie panie, wtedy jednak był tylko ulubieńcem kobiet swego stanu i postrachem ich mężów.
417Wreszcie, aby dokończyć wizerunek Lettera, powiem wam, że przed laty żył w ścisłej przyjaźni z pewnym znakomitym człowiekiem, który później szeroko się wsławił pod nazwiskiem kapitana Pepo. Służyli razem u korsarzy maltańskich, później Pepo wszedł do służby królewskiej. Lettrereo zaś, któremu honor był mniej drogi niż pieniądze, postanowił wzbogacić się wszelkimi środkami i zarazem stał się najzaciętszym nieprzyjacielem dawnego towarzysza.
418Mój ojciec za całe zatrudnienie w swoim klasztorze bawiący się tylko owiązywaniem swoich ran, z których nigdy nie spodziewał się wyleczyć, chętnie wdawał się w rozmowę z rycerzami sobie podobnymi; w tym więc celu zaprzyjaźnił się z padronem i miał nadzieję, że nie może nic lepszego uczynić, jak powierzyć mu własnego syna. Tym razem wcale się nie zawiódł. Lettereo, rozczulony tymi oznakami zaufania, przyrzekł memu ojcu, że nowicjat mój będzie mniej przykry niż innych chłopców okrętowych i zaręczył, że kto zna rzemiosło kominiarskie we dwa dni z łatwością nauczy się drapać na maszty.
419Zmiana ta niesłychanie mnie uszczęśliwiła, gdyż nowy mój stan zdawał mi się daleko szlachetniejszy niż wyskrobywanie kominów. Uściskałem ojca i braci i wesoło udałem się z padronem na jego okręt. Przybywszy na pokład, Lettereo zebrał swoich dwudziestu marynarzy, których postacie wybornie odpowiadały jego powierzchowności, przedstawił mnie tym panom i odezwał się tymi słowy:
420— Anime managie, quistra criadura e lu filiu de Zotu, se uno de vui a outri li mette la mano sopra, io li mangio l'anima[79].
421To zalecenie sprawiło pożądany skutek, chciano nawet, abym jadł razem z wszystkimi; ale ja, widząc, że dwóch chłopców okrętowych posługiwało marynarzom i zjadało resztę, wolałem do nich się przyłączyć. Czyn ten zjednał mi powszechną przychylność. Gdy zaś następnie ujrzano, jak szybko drapałem się po masztach, zewsząd dały się słyszeć okrzyki podziwu[80].
422Rozpuściliśmy żagle i trzeciego dnia przybyliśmy do cieśniny Świętego Bonifacego, która oddziela Sardynię od Korsyki. Znaleźliśmy tam przeszło sześćdziesiąt łodzi zajętych połowem korali. Zaczęliśmy także łowić lub raczej udawać, że łowimy korale. Co się tyczy mnie, wiele przez ten czas skorzystałem, gdyż w przeciągu czterech dni pływałem i nurkowałem jak najbieglejszy z moich towarzyszów.
423Po ośmiu dniach gregalada — nazwę tę na Morzu Śródziemnym dają wiatrowi północno-wschodniemu — rozpędziła naszą małą flotę. My zarzuciliśmy kotwicę w opuszczonej zatoce świętego Piotra na wybrzeżach Sardynii. Zastaliśmy tam bryg wenecki, który zdawał się mocno skołatany burzą. Natychmiast nasz padron zaczął coś przemyśliwać o tym okręcie i tuż obok niego zarzucił kotwicę. Następnie połowę swoich marynarzy umieścił na dnie statku, aby osada[81] wydała się mniej liczna. Ostatnia ta ostrożność była całkiem nieużyteczna, gdyż jachty zwykle mają więcej ludzi niż brygi.
424Lettereo, śledząc ciągle statek wenecki, dostrzegł, że osada była złożona z kapitana, bosmana, sześciu marynarzy i jednego chłopca okrętowego. Nadto ujrzał, że wielki żagiel był całkiem podarty i że spuszczano go do naprawy, statki bowiem kupieckie zwykle nie mają żagli do odmiany[82]. Uczyniwszy te spostrzeżenia, włożył do szalupy osiem strzelb i tyleż szabel, przykrył wszystko wysmołowanym płótnem i postanowił czekać przyjaznej[83] chwili.
425Gdy się wypogodziło, marynarze weszli na górną kładkę wielkiego masztu dla przymocowania żagla, ale tak sobie niezręcznie w tym poczynali, że dozorca, a następnie kapitan weszli za nimi. Natenczas Lettereo kazał spuścić szalupę na morze, wsiadł w nią cichaczem z siedmioma marynarzami i z tyłu zaczepił się o bryg. Widząc to, kapitan stojący na kładce zawołał:
426— A larga, ladron! a larga![84]
427Wszelako Lettereo wziął go na cel, przyrzekając zabić pierwszego, kto okaże chęć zejścia na pokład. Kapitan, jak się zdaje, człowiek odważny, nie zważając na groźbę, rzucił się między sznury. Lettereo zabił go w lot; kapitan wpadł w morze i już go więcej nie ujrzano. Marynarze zdali się na łaskę. Lettereo zostawił czterech ludzi, aby ich trzymali na celu, z trzema zaś zszedł w środek okrętu. W kajucie kapitana znalazł baryłkę taką, jakiej używają do oliwy, ale ponieważ była nieco ciężka i starannie obręczami obita, osądził więc, że może zawiera w sobie jakie ciekawsze przedmioty. Rozbił ją i z miłym zadziwieniem ujrzał zamiast oliwy kilka worków ze złotem. Poprzestał na tym i zatrąbił do odwrotu. Oddział wrócił na pokład, rozwinęliśmy żagle i mijając statek wenecki, krzyknęliśmy mu na wzgardę:
428 429W pięć dni potem przybyliśmy do Livorno. Natychmiast padron z dwoma marynarzami udał się do konsula neapolitańskiego i złożył oświadczenie: jako przyszło do kłótni między jego ludźmi a osadą brygu weneckiego i jak kapitan tego ostatniego, przypadkiem popchnięty przez jednego z marynarzy, wpadł w morze. Pewna część baryłki oliwy, nadała temu oświadczeniu cechę niezaprzeczonej prawdy.
430Lettereo, który miał nieprzezwyciężoną skłonność do rozbojów morskich, byłby bez wątpienia dalej prowadził swoje rzemiosło, gdyby nie przedstawiono mu w Livorno nowych zamiarów, którym dał pierwszeństwo. Pewien Żyd nazwiskiem Natan Lewi, uważając, że papież i król neapolitański ciągnęli niezmierne zyski z bicia miedzianej monety, chciał także należeć do tych korzyści. W tym celu kazał sfałszować znaczną ilość takowych pieniędzy w pewnym mieście angielskim nazwanym Birmingham. Gdy zamówiony towar był już gotowy, Żyd osadził swego faktora w Flariola, wiosce rybackiej położonej na granicy obu państw, Lettereo zaś zobowiązał się do przewożenia towaru.
431Handel ten przynosił nam wielkie korzyści i przez cały rok statek nasz, naładowany monetą rzymską i neapolitańską, ciągle odbywał tę samą drogę. Być może, że bylibyśmy dłużej pielęgnowali tę gałąź przemysłu, ale Lettereo, w którym rozwinęła się zdolność do handlowych przedsięwzięć, namówił Żyda, aby tego samego sposobu użyć do monety złotej i srebrnej. Żyd usłuchał jego rady i w samym mieście Livorno założył małą fabrykę cekinów[85] i skudów[86]. Pewnego dnia, gdy Lettereo był w Livorno i tylko co miał wyruszyć na morze, doniesiono mu, że kapitan Pepo otrzymał od króla neapolitańskiego rozkaz pochwycenia go, że jednak dopiero przy końcu miesiąca będzie mógł puścić się na morze.
432To podstępne doniesienie wymyślił Pepo, który już od czterech dni krążył koło brzegów. Lettereo dał się zwieść, wiatr jeszcze dość sprzyjał, sądził więc, że może przedsięwziąć podróż, i rozwinął żagle. Nazajutrz o świcie ujrzeliśmy się pośród eskadry Pepa złożonej z dwóch galiot i tyluż skampawii[87]. Zewsząd byliśmy otoczeni, bez żadnego sposobu ucieczki. Padronowi śmierć wyglądała z oczu, rozpiął wszystkie żagle i kazał sterować prosto na główną galiotę. Pepo stojąc na moście wydawał rozkazy do bitwy. Lettereo porwał strzelbę, wziął go na cel i strzaskał mu ramię. Wszystko to stało się w kilku sekundach.
433Wkrótce potem cztery statki zwróciły się na nas i usłyszeliśmy zewsząd:
434— Mayna ladro! Mayna can senza fede![88]
435Lettereo pochylił statek, tak że prawy jego brzeg ślizgał się po powierzchni morza; później zwracając się do osady zawołał:
436— Anime managie, io in galera non civado. Pregate per me la santissima Madonna della Lettera[89].
437Na te słowa upadliśmy wszyscy na kolana. Lettereo włożył w kieszenie dwie kule armatnie; myśleliśmy, że chce rzucić się w morze; ale inny był zamiar złośliwego rozbójnika. Na drugiej stronie okrętu stała wielka beczka napełniona miedzią. Lettereo schwycił siekierę i przeciął przytrzymujące ją sznury. Natychmiast beczka potoczyła się na brzeg przeciwny, ponieważ zaś okręt był już bardzo pochylony, nie mógł przeto znieść tego wstrząśnienia i zatonął. Natychmiast my wszyscy, którzy byliśmy na kolanach upadliśmy na żagle, które gdy okręt szedł do dna, przez swoją sprężystość odrzuciły nas na kilkanaście łokci.
438Pepo dobył nas wszystkich z wody, wyjąwszy kapitana, jednego marynarza i chłopca okrętowego. Skoro którego wyciągano z wody, wnet go wiązano i wrzucano na spód okrętu. We cztery dni potem wylądowaliśmy w Mesynie. Pepo uprzedził urzędników wymiar sprawiedliwości, że miał im oddać kilku zuchów zasługujących na ich uwagę. Wylądowanie nasze nie odbyło się bez pewnej okazałości. Było to właśnie w godzinach korso, podczas których cały wielki świat używa przechadzki na wybrzeżu. Postępowaliśmy poważnym krokiem z przodu i z tyłu strzeżeni przez zbirów[90].
439Principino znalazł się w liczbie widzów, jak tylko mnie ujrzał, natychmiast poznał i zawołał:
440— Ecco lu piciolu banditu delli Augustini[91].
441W tej samej chwili skoczył mi do oczu, porwał za włosy i zadrapał w twarz. Miałem ręce związane, z trudnością więc mogłem się bronić.
442Przypomniawszy sobie jednak fortel używany przez marynarzy angielskich w Livurno, pochyliłem głowę i z całej siły uderzyłem principina w brzuch. Niegodziwy malec padł na wznak. Wkrótce jednak porwał się z wściekłością i dobył z kieszeni małego noża, którym chciał mnie zranić. Aby uniknąć tego ciosu, podstawiłem mu nogę, upadł mocno na ziemię i nawet padając, sam zranił się własnym nożem. Księżna przybyła na tę sprawę i kazała lokajom, aby powtórzyli ze mną scenę z klasztoru, ale zbiry sprzeciwili się temu i zaprowadzili nas do więzienia.
443Krótko trwał proces naszej osady, skazano wszystkich na chłostę i następnie dożywotnie galery. Co zaś do chłopca okrętowego, którego ocalono, i do mnie, wypuszczono nas na wolność jako małoletnich. Jak tylko wydostałem się z więzienia, pobiegłem do klasztoru augustianów. Nie znalazłem już w nim mego ojca; braciszek odźwierny powiedział mi, że umarł i że bracia moi byli chłopcami okrętowymi na jakimś statku hiszpańskim. Prosiłem o pozwolenie rozmowy z ojcem przeorem; wprowadzono mnie. Opowiedziałem mu wszystkie przygody, nie pomijając ani podstawienia nogi, ani uderzenia głową w brzuch principina. Jego przewielebność wysłuchała mnie z wielką dobrocią, po czym rzekła:
444— Moje dziecko, twój ojciec, umierając, zostawił klasztorowi znaczną sumę pieniędzy. Był to źle nabyty majątek, do którego nie mieliście żadnego prawa. Jest teraz w rękach Boga i powinien być użyty na utrzymanie sług jego. Jednakowoż ośmieliliśmy się wziąć z niego kilka skudów dla kapitana hiszpańskiego, który postanowił zabezpieczyć los twoim braciom. Co się tyczy ciebie, nie możemy dać ci schronienia w naszym klasztorze, przez wzgląd na księżnę della Rocca Fiorita, znakomitą naszą dobrodziejkę. Ty jednak, moje dziecko, pójdziesz do wioski, którą marny u stóp Etny i tam przyjemnie spędzisz twoje dziecinne lata.
445Po tych słowach przeor zawołał braciszka i wydał mu stosowne rozkazy względem dalszego mego losu.
446Nazajutrz ruszyłem z braciszkiem w drogę. Przybyliśmy do wioski; umieszczono mnie i odtąd całym moim obowiązkiem było chodzić z posyłkami do miasta. W tych małych podróżach starałem się o ile możności unikać spotkania z principinem. Jednakże pewnego razu zoczył[92] mnie na ulicy kupującego kasztany, poznał i kazał swoim lokajom zbić niemiłosiernie. W jakiś czas potem wśliznąłem się znowu przebrany do jego pokoju i bez wątpienia mógłbym był łatwo go zamordować, dotąd nawet żałuję, żem tego nie uczynił; ale nie byłem jeszcze wówczas dość oswojony z postępowaniem podobnego rodzaju, poprzestałem więc na porządnym oćwiczeniu go.
447Nieszczęsna moja gwiazda, jak sami widzicie, sprawiła, że w pierwszych latach mojej młodości nie przeszło sześć miesięcy, nawet cztery, żebym nie miał jakiego spotkania z tym przeklętym principinem, który zwykle miał siłę za sobą. Takim sposobem żyjąc, doszedłem lat piętnastu i chociaż co do wieku i rozumu byłem jeszcze dzieckiem, wszelako co do siły i odwagi byłem już człowiekiem dojrzałym, co bynajmniej nie powinno was dziwić, jeżeli zważycie, że powietrze morza i gór dzielnie przyczyniło się do rozwinięcia budowy mego ciała.
448Miałem więc piętnaście lat, gdym po raz pierwszy ujrzał znakomitego sposobem myślenia i odwagą Testalungę, najuczciwszego i najszlachetniejszego rozbójnika, jaki kiedykolwiek pustoszył Sycylię. Jutro, jeśli raczycie pozwolić, dam wam poznać tego człowieka, którego pamięć wiecznie pozostanie wyryta w mym sercu. W tej chwili muszę was opuścić. Zarząd jaskini wymaga z mojej strony czujnego starania, którego nie powinienem zaniedbywać.
449
Zoto odszedł i każdy z nas, stosownie do swego sposobu widzenia, zamyślił się nad tym, co słyszał. Wyznam, że nie mogłem odmówić pewnego rodzaju szacunku dla ludzi tak odważnych, jakimi byli ci, których Zoto w opowiadaniu swoim odmalowywał. Emina utrzymywała, że odwaga wtedy tylko zasługuje na nasz szacunek, kiedy jest użyta na poparcie zasad cnoty. Zibelda zauważyła, że można pokochać małego, szesnastoletniego rozbójnika.
450Po wieczerzy każdy odszedł do siebie, wkrótce jednak obie siostry znowu przyszły do mnie na pogadankę. Usiadły i Emina rzekła:
451— Kochany Alfonsie, czy nie mógłbyś uczynić dla nas jednego poświęcenia? Idzie tu więcej o ciebie niż o nas.
452— Wszystkie te przemowy są niepotrzebne, piękna kuzynko — odpowiedziałem — powiedz mi po prostu, czego żądasz ode mnie.
453— Drogi Alfonsie — przerwała Emina — ten klejnot, który nosisz na szyi i nazywasz cząstką prawdziwego krzyża, razi nas i wzbudza wstręt mimowolny.
454— O! Co się tyczy tego klejnotu — odparłem szybko — przestań mi o nim mówić. Przyrzekłem mojej matce, że go nigdy nie zdejmę, i sądzę, że nie ty powinnaś wątpić w to, jak umiem dotrzymywać moich przyrzeczeń.
455Na te słowa moje kuzynki nadąsały się nieco i zamilkły, niebawem jednak ułagodziły się i noc ubiegła nam równie szybko, jak poprzedzająca[93].
Dzień siódmy
456Nazajutrz z rana obudziłem się wcześniej i poszedłem odwiedzić moje kuzynki. Emina czytała Koran, Zibelda zaś przymierzała perły i szale. Przerwałem te ważne zatrudnienia słodkimi pieszczotami, w których równie miłość, jak przyjaźń się odzywały. Po obiedzie Zoto w te słowa zaczął rozpowiadać dalsze przygody:
Dalszy ciąg historii Zota
457Przyrzekłem mówić o Testalundze i dotrzymam wam słowa. Przyjaciel mój był spokojnym mieszkańcem Val Castera, małego miasteczka położonego u stóp Etny. Miał żonę zachwycającej piękności. Młody książę Val Castera, zwiedzając pewnego razu swoje majątki, ujrzał tę kobietę, która przyszła powitać go wraz z innymi żonami znaczniejszych mieszczan. Zarozumiały młodzieniec, zamiast wdzięcznie przyjąć hołd, jaki mu składali jego poddani ustami piękności, zajął się tylko wdziękami pani Testalunga. Bez żadnych ogródek wyjawił jej, jakie wrażenie sprawiała na jego zmysłach, zuchwałą ręką objął jej kibić i pocałował w twarz. W tej samej chwili mąż, który stał za żoną, dobył noża z kieszeni i utopił go w sercu młodego księcia. Zdaje mi się, że na jego miejscu każdy uczciwy człowiek byłby sobie tak samo postąpił.
458Testalunga, dokonawszy tego uczynku, schronił się do kościoła i zostawał tam aż do nocy. Sądząc jednakże, że wypadało mu pewniejsze środki przedsięwziąć, postanowił złączyć się z kilkoma rozbójnikami, którzy od niejakiego czasu ukrywali się na wierzchołkach Etny. Poszedł więc do nich i ci ogłosili go dowódcą.
459Etna naówczas wybuchała niesłychaną ilością lawy; pośród ognistych jej potoków Testalunga umocnił swoją bandę w kryjówkach, które jemu samemu tylko były znane. Gdy się już tak ze wszech stron dostatecznie zabezpieczył, dzielny ten wódz udał się do wicekróla, żądając ułaskawienia dla siebie i towarzyszów. Rząd odmówił, jak sądzę z obawy nadwerężenia powagi władzy. Natenczas Testalunga wszedł w układy z głównymi dzierżawcami okolicznych majątków.
460— Kradnijmy do spółki — rzekł do nich — gdy przybędę do was, dacie mi, co sami zechcecie, nawzajem ja będę was bronił przeciw waszym panom.
461Wprawdzie była to zawsze kradzież, ale Testalunga sumiennie rozdzielał wszystko między towarzyszów, zachowując dla siebie tyle, ile najmniej biorący dostawał. Skoro zaś przeciągał przez jaką wioskę, kazał za wszystko płacić podwójnie, tak że w krótkim czasie stał się bożyszczem ludu Obojga Sycylii.
462Mówiłem wam już, że niektórzy rozbójnicy z bandy mojego ojca, złączyli się z Testalungą, który przez kilka lat przebywał na południu Etny, czyniąc nieustannie wycieczki na Val di Noto i Val di Mazara. Ale w czasie, o którym wam mówię, to jest gdy skończyłem piętnasty rok życia, banda wróciła do Val Demone i pewnego dnia ujrzeliśmy ją przybywającą do wioski augustynów.
463Cokolwiek moglibyście wyobrazić sobie świetnego i okazałego, wszystko to da wam słabe zaledwie pojęcie o towarzyszach Testalungi. Ubiory z gwardii muszkieterów, konie pokryte jedwabnymi siatkami, pasy najeżone pistoletami i sztyletami, długie szpady i strzelby tego samego rozmiaru, oto były przedmioty składające uzbrojenie wojenne bandy.
464Przez trzy dni rozbójnicy zjadali nasze kury i wypijali wino, czwartego doniesiono im, że oddział dragonów z Syrakuzy, zbliża się w zamiarze ich otoczenia. Na tę wieść zaczęli śmiać się z całego serca; zaczaili się w wąwozach, uderzyli na oddział i rozbili go do szczętu. Wprawdzie siła nieprzyjaciela dziesięć razy przewyższała ich zastęp, ale z drugiej strony, każdy rozbójnik miał przy sobie dziesięć pistoletów, z których żaden nie chybiał.
465Po zwycięstwie banda wróciła do wioski, ja zaś, przypatrując się z dala całej bitwie, tak byłem zachwycony, że padłem do nóg dowódcy i zaklinałem go, aby raczył mnie przyjąć na towarzysza. Testalunga zapytał, com za jeden.
466— Syn rozbójnika Zoto — odpowiedziałem.
467Na to szanowne nazwisko wszyscy ci, którzy służyli pod moim ojcem, wydali okrzyk radości. Następnie jeden z nich porwał mnie w swoje objęcia, postawił na stole i rzekł:
468— Towarzysze, w ostatniej walce zabito nam porucznika Testalungi; sprzeczaliśmy się, kto go ma zastąpić, niech więc mały Zoto będzie naszym porucznikiem. Widzimy nieraz, że powierzają dowództwa pułków synom książąt lub hrabiów, dlaczegóż nie mielibyśmy tego uczynić dla syna dzielnego Zota. Ja zaręczam za niego, że stanie się godny tego zaszczytu.
469Na te słowa, okryto mówcę rzęsistymi oklaskami i jednomyślnie obrano mnie porucznikiem.
470Stopień mój z początku zdał się dla nich być żartem i każdy rozbójnik kładł się od śmiechu nazywając mnie: signor tenente, wkrótce jednak musieli zmienić dotychczasowe mniemanie. Nie tylko zawsze pierwszy byłem w napadzie i ostatni w odwrocie, ale żaden z nich nie umiał lepiej ode mnie wyśledzić obrotów nieprzyjacielskich lub zapewnić bandzie bezpieczeństwo. Raz wdrapywałem się na szczyty skał, aby szerzej objąć wzrokiem okolicę; to znowu całe dnie przepędzałem śród nieprzyjaciół, skacząc z jednego drzewa na drugie. Często nawet zdarzało mi się przez całe noce nie złazić z najwyższych kasztanów Etny i gdy nie mogłem już oprzeć się znużeniu, zasypiałem, przywiązawszy się wprzódy pasem do gałęzi. Wszystko to nie było zbyt trudne dla tego, kto znał dokładnie rzemiosło kominiarza i chłopca okrętowego.
471Tak ciągle postępując, zyskałem powszechne zaufanie i powierzono mi bezpieczeństwo całej bandy. Testalunga kochał mnie jak własnego syna, nadto śmiem wyznać, że niebawem nabyłem sławy, która przewyższała wziętość dowódcy i wkrótce w całej Sycylii o niczym innym nie mówiono, jak tylko o świetnych czynach małego Zota. Tyle sławy nie uczyniło mnie nieczułym na rozrywki właściwe memu wiekowi. Już wam powiedziałem, że rozbójnicy u nas są bohaterami ludu, sami więc łatwo osądzicie, czy najpiękniejsze pasterki Etny, byłyby wahały się oddać mi serce; byłem jednak przeznaczony ulec bardziej wykwintnym wdziękom i miłość przygotowywała mi pochlebniejszą zdobycz.
472Już od dwóch lat byłem porucznikiem i miałem siedemnaście lat skończonych, gdy nowy wybuch wulkanu zniszczył dotychczasowe nasze kryjówki i zmusił bandę szukać schronienia dalej na południe. Po czterech dniach pochodu przybyliśmy do zamku nazwanego Rocca Fiorita, siedliska i głównej posiadłości mego wroga Principina.
473Od dawna zapomniałem już o krzywdach, jakiem od niego doświadczył, gdy na dźwięk nazwiska na nowo rozbudziła się we mnie cała żądza zemsty. Nie powinno was to bynajmniej zadziwiać — w naszym klimacie serca są nieubłagane. Gdyby Principino był naówczas znajdował się w swoim zamku, mniemam, że byłbym mieczem i ogniem przeklęte gniazdo spustoszył. Tym razem jednak poprzestałem na wyrządzeniu o ile możności jak największej szkody, do czego towarzysze, którym nietajne były moje powody, dzielnie mi dopomogli. Służba zamkowa, która z początku chciała stawiać nam opór, uległa obfitym strumieniom pańskiego wina, które wytoczyliśmy z piwnicy, i niebawem przeszła na naszą stronę. Jednym słowem, zamieniliśmy zamek Rocca Fiorita w prawdziwą wyspę obfitości.
474Hulanka trwała przez pięć dni. Szóstego szpiegi uprzedzili mnie, że wyprawiono przeciw nam cały pułk z Syrakuzy i że principino wkrótce z matką i licznym towarzystwem kobiet ma przybyć z Mesyny. Cofnąłem bandę, sam jednak chciałem koniecznie pozostać, usadowiłem się więc na szczycie rozłożystego dębu w końcu ogrodu. Dla ułatwienia ucieczki w razie potrzeby wybiłem otwór w murze ogrodowym.
475Nareszcie ujrzałem nadchodzący pułk, który roztasował się przed bramą zamkową i dokoła porozstawiał straże. Tuż za nim ciągnął szereg lektyk, w których siedziały damy, w ostatniej zaś sam principino rozkładał się na stosie poduszek. Z trudnością wysiadł, podtrzymywany przez dwóch koniuszych, wysłał naprzód oddział wojska i gdy zaręczono mu, że żadnego z nas nie było już w zamku, dopiero wszedł z kobietami i kilku panami należącymi do jego orszaku.
476Pod moim dębem wytryskało źródło świeżej wody, tuż zaś obok niego stał marmurowy stół otoczony ławkami. Była to najozdobniejsza część ogrodu; nie wątpiłem, że całe towarzystwo tu przybędzie i postanowiłem nie złazić, aby bliżej mu się przypatrzyć. W istocie, po pół godzinie ujrzałem nadchodzącą młodą osobę prawie w moim wieku. Aniołowie nie mogą być piękniejsi, spostrzegłszy ją, doznałem tak nagłego i silnego wzruszenia, że byłbym może spadł z wierzchołka dębu, gdybym nie był, przez zwykłą ostrożność, mocno przywiązał się pasem do jego gałęzi.
477Młoda dziewczyna szła ze spuszczonymi oczyma i z wyrazem głębokiego smutku na twarzy. Usiadła na ławce, wsparła się na marmurowym stole i zaczęła gorzko płakać. Nie wiedząc, sam co czynię, zsunąłem się z drzewa i stanąłem tak, że mogłem ją widzieć, nie będąc sam spostrzeżony. Natenczas ujrzałem Principina zbliżającego się z kwiatami w ręku. Od trzech lat, jak go straciłem z oczu, znacznie wyrósł, twarz miał piękną, ale bez żadnego wyrazu.
478Młoda dziewczyna, spostrzegłszy go, rzuciła nań wzrok pełen wzgardy, za który mocno jej byłem wdzięczny. Pomimo to principino, zadowolony z samego siebie, przystąpił do niej wesoło i rzekł:
479— Kochana narzeczono, oto są kwiaty przeznaczone dla ciebie, jeżeli mi przyrzekniesz nie wspominać o tym niegodziwym hultaju.
480— Mości książę — odpowiedziała moja sąsiadka — sądzę, że niesłusznie kładziesz warunki twoim łaskom, wreszcie chociażbym ja nigdy nie wymówiła przed tobą nazwiska Zota, cały dom wiecznie ci o nim będzie wspominał. Wszakże sama twoja mamka zaręczyła w twojej obecności, że nigdy w życiu nie widziała piękniejszego chłopca.
481— Panno Sylwio!… — przerwał Principino, dotknięty do żywego. — Racz pamiętać, że jesteś moją narzeczoną.
482Sylwia nic nie odrzekła, tylko zalała się łzami.
483Wtedy Principino w największej wściekłości zawołał.
484— Nikczemna, ponieważ kochasz się w rozbójniku, oto masz na co zasługujesz!
485To mówiąc, uderzył ją w twarz.
486— Zoto!… Zoto!… — krzyknęła biedna dziewczyna. — Czemuż cię tu nie ma, aby ukarać tego nędznika!
487Jeszcze nie dokończyła tych słów, gdy nagle wyszedłem z mojej kryjówki i rzekłem do księcia:
488— Poznajesz mnie? Jestem rozbójnikiem i mógłbym cię zamordować; ale zbyt poważam pannę, która raczyła przyzwać mnie na pomoc i ofiaruję ci walkę, jaka dla was, panów, przystoi.
489Miałem na sobie dwa puginały i cztery pistolety; rozdzieliłem broń moją na dwoje, położyłem jedną część o dziesięć kroków od drugiej i zostawiłem mu wybór. Ale nieszczęśliwy principino padł zemdlony na ławkę.
490Sylwia natenczas, tymi słowy odezwała się do mnie:
491— Jestem szlachetnego urodzenia, ale biedna; jutro mam zaślubić księcia lub być na całe życie zamknięta w klasztorze. Zamiast jednego lub drugiego, wolę być twoją na wieki!
492To mówiąc, padła w moje objęcia.
493Możecie domyślić się, że nie dałem się długo prosić. Jednakowoż należało zapobiec, abyśmy ze strony księcia nie doznali przeszkody w ucieczce. Wziąłem sztylet i — w braku młotka — kamieniem przybiłem mu rękę do ławki, na której leżał. Krzyknął boleśnie i powtórnie omdlał. Wysunęliśmy się przez otwór w murze ogrodowym i uciekliśmy w góry.
494Każdy z moich towarzyszów od dawna miał już kochankę, z radością więc powitali moją i kobiety ich przysięgły Sylwii nieograniczone posłuszeństwo.
495Już upływał czwarty miesiąc mojego pożycia z Sylwią, gdy zostałem zmuszony opuścić ją, aby obejrzeć zmiany, jakie ostatni wybuch wulkanu poczynił w stronie północnej. Podczas podróży odkryłem w naturze nowe wdzięki, na które odtąd wcale nie uważałem. Co chwila spotykałem rozkoszne trawniki, jaskinie, gaje w miejscach, które wprzódy wydały mi się tylko dobrymi do obrony lub zasadzek. Sylwia ułagodziła moje rozbójnicze serce, które jednak wkrótce miało odzyskać dawną srogość.
496Wróciłem z mojej podróży na północ góry. Wyrażam się tym sposobem dlatego, że Sycylianie, wspominając o Etnie, zowią ją zawsze il monte, czyli najpierwszą górą w świecie. Zwróciłem się naprzód ku wierzchołkowi, który nazywamy Wieżą Filozofa, ale nie mogłem wdrapać się na szczyt. Podczas ostatniego wybuchu wulkan, zionąc potok lawy, objął wieżę dwoma ognistymi ramiony, a następnie łącząc się o milę dalej, opasał ją nieprzebytymi rozpadlinami i utworzył rodzaj wyspy całkiem niedostępnej.
497Poznałem natychmiast ważność tego położenia; nadto na samej wieży, mieliśmy znaczny skład kasztanów, który pragnąłem koniecznie zachować. Dzięki przezorności moich poszukiwań wynalazłem podziemne przejście, którym dawniej często przechodziłem i które mnie wyprowadziło prosto na samą wieżę. Natychmiast postanowiłem umieścić na tej wyspie całą naszą ludność kobiecą. Kazałem zbudować szałasy z liści i najpiękniejszy przeznaczyłem dla Sylwii. Następnie wróciłem na południe i sprowadziłem całą osadę, która była uszczęśliwiona z tego nowego schronienia.
498Dziś, kiedy przenoszę się pamięcią w szczęśliwe chwile, jakie spędziłem na tej wyspie, znajduję je zupełnie oderwane od okropnych wzruszeń, które miotały całym moim życiem. Ogniste potoki dzieliły nas od reszty ludzi, miłość dni uprzyjemniała. Wszystko słuchało moich rozkazów i wszystko ulegało najmniejszym życzeniom kochanej Sylwii. Wreszcie na domiar mego szczęścia dwaj moi bracia przybyli do mnie. Obaj doznali nadzwyczajnych przygód i upewniam was, że jeżeli zechcecie kiedy posłuchać ich opowiadań, bez porównania więcej was zabawią ode mnie.
499Mało ludzi policzy szczęśliwe dnie w życiu, ale nie wiem, czy jest kto, coby mógł szczęście rachować na lata — moje przynajmniej nie trwało jednego roku. Towarzysze bandy zachowywali się uczciwie względem siebie samych, żaden nie byłby się ośmielił rzucić wzrok na cudzą kochankę, tym mniej zaś na moją. Zazdrość przeto była nieznana lub raczej na jakiś czas wygnana z naszej wyspy, gdyż szalona ta namiętność zbyt łatwo zawsze znajdzie wstęp do miejsc, w których miłość przebywa.
500Młody rozbójnik, nazwiskiem Antonino, tak szalenie zakochał się w Sylwii, że nie był nawet w stanie ukryć swojej namiętności. Sam to zauważyłem, ale widząc go smutnym i pognębionym, mniemałem, że kochanka moja nie była mu wzajemna i byłem spokojny. Rad bym był tylko wyleczyć Antonina, kochałem go bowiem dla jego odwagi. Nawzajem znajdował się w bandzie drugi rozbójnik, nazwiskiem Moro, którego dla nikczemności sposobu myślenia z całych sił nienawidziłem, i gdyby Testalunga chciał był mi wierzyć, od dawna byłby go już wypędził.
501Moro potrafił wkraść się w zaufanie Antonina i przyrzekł mu dopomóc w miłości; pozyskał również ufność u Sylwii i przekonał ją, że mam kochankę w sąsiedniej wiosce. Sylwia lękała się wyznać przede mną powzięte podejrzenia, ale postępowanie jej zaczęło być coraz bardziej wymuszone, domyślałem się więc, że stygnie w niej zapał dawnej miłości. Z swojej strony Antonino, uwiadomiony o wszystkim przez Mora, podwoił zalecania przy Sylwii i przybrał minę zadowoloną, która dała mi do zrozumienia, że został uszczęśliwiony.
502Nie byłem wcale wprawny w odkrywaniu podstępów podobnego rodzaju. Zamordowałem Sylwię i Antonina. Ostatni na chwilę przed śmiercią wyznał mi zdradę Mora. Z zakrwawionym sztyletem, pobiegłem do zdrajcy; Moro przeląkł się, padł na kolana i wyjąkał, że książę Rocca Fiorila zapłacił mu, aby mnie i Sylwię zgładził ze świata, i że jedynie w celu uskutecznienia tego zamiaru przyłączył się do naszej bandy. Utopiłem mu sztylet w piersiach. Następnie wybrałem się do Mesyny, wemknąłem się przebrany do pałacu księcia i wysłałem go za jego powiernikiem i dwoma moimi ofiarami. Taki był koniec mego szczęścia i zarazem mojej sławy. Moja odwaga zmieniła się w zupełną obojętność dla życia, a ponieważ okazywałem równą obojętność dla bezpieczeństwa moich towarzyszów, wkrótce zatem całkiem postradałem ich zaufanie. Na koniec mogę was zapewnić, że odtąd stałem się jednym z najpospolitszych rozbójników.
503Wkrótce potem Testalunga umarł na zgniłą gorączkę i banda jego się rozproszyła. Moi bracia, znając dobrze Hiszpanię, namówili mnie, aby tam się udać. Stanąłem na czele dwunastu ludzi, przybyłem do zatoki taormińskiej i ukrywałem się w niej przez trzy dni. Czwartego dnia porwaliśmy mały statek rybacki, puściliśmy się na morze i wylądowaliśmy na brzegach Andaluzji.
504Chociaż w Hiszpanii nie zbywa na górach, które zapewniają bezpieczne schronienie, jednak dałem pierwszeństwo pasmu Sierra Morena i nie mam powodu żalić się na mój wybór. Schwytałem dwa transporty piastrów i uczyniłem później kilka nie mniej korzystnych wycieczek.
505Odgłos naszych powodzeń doszedł aż do Madrytu. Wielkorządca Kadyksu, otrzymał rozkaz dostawienia nas martwych lub żywych i wyprawił przeciw nam kilka pułków. Z drugiej strony wielki szejk Gomelezów ofiarował mi służbę u siebie i bezpieczne schronienie w tej oto jaskini. Bez namysłu przystałem na jego żądania. Trybunał Grenady, nie chcąc pokazać swojej niedołężności, nie mogąc jednak nas znaleźć, rozkazał schwytać dwóch pasterzy z doliny i powiesić ich pod nazwiskiem dwóch braci Zoto. Znałem tych dwóch ludzi i wiem, że popełnili kilka morderstw. Utrzymują jednak, że gniewa ich to powieszenie na naszym miejscu i że w nocy odwiązują się z szubienic i wyprawiają tysiączne niedorzeczności. Nie przekonałem się o tym na własne oczy, nie mogę więc nic wam o tym powiedzieć. Przecież nieraz przechodząc w nocy obok szubienicy, zwłaszcza gdy księżyc świecił, dokładnie widziałem, że nie było żadnego wisielca, nad rankiem zaś znowu wracali na szubienicę.
506Oto jest historia mego życia, którą pragnęliście słyszeć. Sądzę, że moi bracia, których życie spokojniej upłynęło, mogliby wam bardziej zajmujące rzeczy opowiedzieć, ale nie będą mieli do tego czasu, gdyż okręt jest już przygotowany i odebrałem wyraźne rozkazy, aby jutro puścić go na morze.
507
Gdy Zoto odszedł, piękna Emina rzekła z wyrazem głębokiego smutku:
508— Ten człowiek ma słuszność, chwile szczęścia zbyt krótkie są w życiu człowieka. Przepędziłyśmy tu trzy dni, które może już nigdy w życiu nam się nie powtórzą.
509Wieczerza wcale nie była wesoła, pośpieszyłem więc z życzeniami dobrej nocy moim kuzynkom. Spodziewałem się, że ujrzę je w moim pokoju i wtedy łatwiej zdołam rozproszyć ich smutek[94].
510W istocie przyszły wcześniej niż zazwyczaj i na domiar mego szczęścia spostrzegłem, że nie miały na sobie ozdób, które pierwszego dnia zaraz tak mi się nie podobały. Zrozumiałem wybornie uprzejmość zachwycających dziewcząt, ale Emina, nie ufając mojej domyślności rzekła:
511— Kochany Alfonsie, poświęcenie twoje dla nas było bez granic, pragnę, abyś równie sądził o naszej wdzięczności. Być może, że się już więcej nie ujrzymy Może dla waszych kobiet łatwiejsze jest zapomnienie, ale my chcemy wiecznie żyć w twojej pamięci i jeżeli kobiety madryckie przewyższają nas w wykształceniu i obejściu, żadna jednak nie będzie w stanie więcej cię kochać od nas. Jednakże, drogi Alfonsie, musisz jeszcze raz ponowić przysięgę, że nam dochowasz tajemnicy i nie dasz wiary, gdyby ci co złego o nas mówiono.
512Uśmiechnąłem się lekko na ten ostatni warunek, ale zgodziłem się na wszystko i otrzymałem nagrodę w najczulszych pieszczotach.
513 514— Kochany Alfonsie, te relikwie, które nosisz na szyi, ciągle rażą wzrok muzułmanek, czy nie możesz ich zrzucić?
515Dałem odmowną odpowiedź, ale Zibelda objęła mnie za szyję i nożyczkami, które trzymała w ręku, przecięła wstążkę. Emina natychmiast porwała relikwie i rzuciła je w rozpadlinę skały.
516— Jutro włożysz je na powrót — rzekła — tymczasem zawieś na szyi tę plecionkę z naszych włosów wraz z przywiązanym do niej talizmanem, który uchroni cię może od niestałości, jeżeli cokolwiek w świecie zdoła uchronić od tego kochanków.
517Chciałem poskoczyć za relikwiami, ale dziewczęta opasały mnie pierścieniem z ich śnieżnych ramion i tak ponętnie zaczęły się uśmiechać, że niebawem ogarnęły cały mój umysł i nie miałem czasu o niczym innym myśleć. Czułem, jak krew biła we mnie z nadzwyczajną gwałtownością. Mówiąc o krwi, dodam, że chociaż zwykle zbrodnią jest niewinną krew przelewać, są jednak wypadki, w których człowiek z łatwością może sobie dozwolić zagłuszyć głos sumienia. Całe dalsze postępowanie z moimi kuzynkami dowodziło mi, że marzenia moje w Venta Quemada były tylko czczym urojeniem. Zmysły nasze ukołysały się, byliśmy już zupełnie spokojni, gdy nagle zabrzmiał smutny jęk dzwonu. Zegar bił północ. Na ten odgłos nie mogłem wstrzymać się od wzruszenia i rzekłem do dziewcząt, że obawiam się, aby nam nie zagrażał jaki smutny wypadek.
518— I ja również lękam się — odparła Emina — nawet niebezpieczeństwo jest bliskie, ale posłuchaj tego, co ci mówię: nie dawaj wiary żadnemu złemu, jakie by ci o nas mówiono, nie wierz nawet własnym oczom.
519W tej chwili drzwi otwarły się z łoskotem i ujrzałem wchodzącego człowieka wspaniałej postawy, ubranego po mauretańsku. W jednym ręku trzymał Alkoran, w drugim zaś miecz obnażony; kuzynki moje rzuciły mu się do nóg, mówiąc:
520— Potężny szejku Gomelezów, przebacz nam!
521Na co szejk odpowiedział strasznym głosem:
522 523Snać pytał je o te właśnie ozdoby, których tego dnia na nich nie widziałem. Później, zwracając się do mnie, rzekł:
524— Nieszczęsny nazarejczyku! Jak śmiesz razem znajdować się z niewiastami z krwi Gomelezów?… Musisz przejść na wiarę Proroka lub umrzeć.
525W tej chwili usłyszałem straszliwe wycie i spostrzegłem opętanego Paszeko, który dawał mi znaki z głębi komnaty; moje kuzynki także go spostrzegły, porwały się więc rozgniewane, schwyciły go i wyprowadziły do drugiej izby.
526— Nieszczęsny nazarejczyku — powtórzył znowu szejk Gomelezów — wypij duszkiem napój zawarty w tej czarze lub zginiesz haniebną śmiercią, a ciało twoje, zawieszone między trupami braci Zota, stanie się pastwą sępów i igraszką duchów ciemności, które będą go używać do swoich piekielnych przemian.
527Zdało mi się, że w podobnej okoliczności honor nakazywał mi samobójstwo. Zawołałem więc z boleścią:
528— Ach mój ojcze, na moim miejscu tak samo byś sobie postąpił.
529Po tych słowach wziąłem czarę i wychyliłem do dna. Uczułem nieznośne mdłości i padłem bez zmysłów.
Dzień ósmy
530Ponieważ mam zaszczyt wam opowiadać moje przygody[95], łatwo więc pojmiecie, że nie umarłem od wypitej — jak myślałem — trucizny. Odszedłem tylko od przytomności i nie wiem, jak długo zostawałem w tym stanie. Pamiętam jednak, że znowu obudziłem się pod szubienicą Los Hermanos, ale tym razem z wielką radością, gdyż przynajmniej byłem pewny, żem jeszcze nie umarł. Nadto nie znalazłem się już między dwoma wisielcami, leżałem po lewej ich stronie, po prawej zaś spostrzegłem jakiegoś człowieka, którego także wziąłem za wisielca, gdyż zdawał się bez życia i miał stryczek na szyi. Wkrótce jednak poznałem, że spał tylko i rozbudziłem go. Nieznajomy, spojrzawszy na miejsce swego noclegu, zaczął śmiać się i rzekł:
531— Trzeba wyznać, że w nauce kabalistyki wydarzają się czasem przykre nieporozumienia. Złe duchy tyle umieją przybierać na się kształtów, że nie można wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Wszelako — dodał — skądże mi się wziął ten powróz na szyi? W miejscu plecionki z włosów, którą wczoraj jeszcze miałem na sobie.
532Później, spostrzegłszy mnie, rzekł:
533— I pan tutaj?… Pan jeszcze za młody jesteś na kabalistę, chociaż masz także powróz na szyi.
534W istocie, przekonałem się, że miał słuszność. Przypomniałem sobie, że Emina wczoraj zawiesiła mi na szyi plecionkę z włosów swoich i Zibeldy, i sam nie wiedziałem, jak sobie tę przemianę tłumaczyć.
535Kabalista spoglądał na mnie bystrym wzrokiem i rzekł:
536— Nie, ty do nas nie należysz, nazywasz się Alfons, twoja matka rodzi się z Gomelezów, jesteś kapitanem w gwardii walońskiej, masz wiele odwagi, ale mało doświadczenia. Mniejsza o to, trzeba naprzód stąd się wydostać, a potem zobaczymy, co z sobą poczniemy.
537Brama parkanu była otwarta, wyszliśmy i znowu ujrzałem przed sobą przeklętą dolinę Los Hermanos. Kabalista zapytał mnie, dokąd chcę się udać. Odpowiedziałem mu, że postanowiłem udać się w kierunku do Madrytu.
538— Zgoda — rzekł — ja także idę w tę stronę, ale zacznijmy naprzód od przyjęcia jakiego posiłku.
539To mówiąc, dobył z kieszeni pozłacaną czarę, słoik napełniony pewnym rodzajem opiatu i flaszkę kryształową, w której znajdował się jakiś płyn żółtawy. Wrzucił do czary łyżeczkę opiatu, wlał kilka kropel płynu i kazał mi wszystko razem wypić. Nie dałem sobie tego powtarzać, gdyż omdlewałem z czczości. W istocie, napój był cudowny. Uczułem się tak pokrzepiony, że śmiało mogłem przedsięwziąć dalszą drogę, co wprzódy byłoby dla mnie zupełnie niemożliwe.
540Słońce wzbiło się już wysoko, gdy spostrzegliśmy nieszczęsną gospodę Venta Quemada. Kabalista zatrzymał się i rzekł:
541— Oto jest miejsce, w którym tej nocy wyrządzono mi niegodziwą psotę. Trzeba nam jednak wejść do tej przeklętej gospody, zostawiłem tu bowiem niektóre zapasy, którymi będziemy mogli się posilić.
542Weszliśmy do opuszczonej wenty i znaleźliśmy w jadalnym pokoju stół zastawiony pasztetem i dwoma butelkami wina. Kabalista zdawał się być przy wybornym apetycie; przykład jego dodał mi odwagi, inaczej bowiem wątpię, czy byłbym odważył się ponieść co do ust. Wszystko to, co od kilku dni widziałem, tak pomieszało moje wyobrażenia, że sam nie wiedziałem, co czynię, i gdyby kto uwziął się, byłby mógł wprowadzić mnie w wątpliwość o moim własnym istnieniu.
543Po skończonym obiedzie zaczęliśmy przebiegać komnaty i przybyliśmy do tej, w której spałem pierwszego dnia mego wyjazdu z Andujar. Poznałem moje nieszczęsne posłanie i usiadłszy na nim, jąłem rozmyślać nad tym wszystkim, co mi się wydarzyło, szczególniej zaś nad wypadkami w jaskini. Przypomniałem sobie, że Emina uprzedziła mnie, żebym nie dawał wiary, gdyby mi co złego o niej mówiono. Właśnie pogrążyłem się w tych myślach, gdy kabalista zwrócił moją uwagę na coś błyszczącego utkwionego między szparami podłogi. Spojrzałem bliżej i przekonałem się, że były to relikwie zabrane mi przez dwie siostry w jaskini. Widziałem, jak je wrzucały w rozpadlinę skały, a teraz znajdowałem je w szparze podłogi. W istocie zacząłem powątpiewać, czym wychodził kiedy z tej przeklętej gospody i czy pustelnik, inkwizytor, bracia Zota nie byli widmami spłodzonymi przez obłęd czarodziejski. Tymczasem za pomocą szpady dobyłem relikwie i zawiesiłem je na szyi.
544Kabalista zaczął śmiać się i rzekł:
545— Więc to twoja własność, mości kawalerze. Jeżeli tu noc przepędziłeś, wcale nie dziwię się, żeś się obudził pod szubienicą. Mniejsza o to, wychodźmy stąd, musimy tego jeszcze wieczora stanąć w pustelni.
546Opuściliśmy gospodę i nie uszliśmy jeszcze połowy drogi, gdy spotkaliśmy pustelnika, który z trudnością wlókł się o kiju. Skoro tylko nas spostrzegł, zawołał:
547— Ach, mój młody przyjacielu, właśnie szukałem cię, wracaj do mojej pustelni; wyrwij twoją duszę ze szponów szatana, ale tymczasem podaj mi rękę. Nie szczędziłem dla ciebie gorliwych usiłowań.
548Wypocząwszy przez chwilę, ruszyliśmy w dalszą drogę, starzec postępował z nami, wspierając się raz na jednym, to znowu na drugim. Nareszcie przybyliśmy do pustelni.
549Zaledwie wszedłem, ujrzałem Paszeka rozciągniętego na środku izby. Zdawał się być na skonaniu, piersiami przynajmniej wydawał to chrapanie, jakie rychłą śmierć zapowiada. Chciałem przemówić do niego, ale nie poznał mnie; wtedy pustelnik zaczerpnął święconej wody, pokropił nią opętanego i rzekł:
550— Paszeko, Paszeko, w imieniu twego Odkupiciela, nakazuję ci opowiedzieć, co ci się wydarzyło tej nocy.
551Paszeko zadrżał, zaryczał straszliwie i tak zaczął mówić:
Opowiadanie Paszeka
552— Mój ojcze, właśnie znajdowałeś się w kaplicy i śpiewałeś litanie, gdy posłyszałem kołatanie do drzwi i beczenie zupełnie podobne do tego, jakie wydaje nasza biała koza. Myślałem więc, że zapomniałem ją wydoić i poczciwe zwierzę przyszło mi przypomnieć mój obowiązek. Tym bardziej trwałem w tym przekonaniu, że właśnie przed kilkoma dniami wydarzył mi się podobny wypadek. Wyszedłem z chaty i w samej rzeczy ujrzałem naszą białą kozę, która obracała się tyłem do mnie, pokazując mi nadęte wymiona. Chciałem ją przytrzymać, aby jej oddać żądaną przysługę, ale wymknęła się z moich rąk i co chwila zatrzymując się i uciekając dalej, zaprowadziła mnie na brzeg przepaści tuż obok twojej pustelni.
553Przybywszy tam, biała koza nagle przerzuciła się w czarnego kozła; przeląkłem się na widok tej przemiany i chciałem uciekać ku naszemu mieszkaniu, ale czarny kozioł przeciął mi drogę i wspiąwszy się na tylnych nogach, spojrzał na mnie płomiennymi oczyma. Strach ściął mi lodem krew w żyłach.
554Natenczas czarny kozioł zaczął bić mnie rogami i zwracać ku przepaści; gdy już mnie tam doprowadził, zatrzymał się na chwilę, jakby pragnął cieszyć się widokiem moich męczarni. Nareszcie strącił mnie w przepaść. Myślałem, że się rozbiję w proch, ale kozioł przede mną stanął na dnie przepaści i przyjął mnie na grzbiet, nic więc mi się nie stało.
555Tu nowa bojaźń mnie ogarnęła, gdyż zaledwie kozioł poczuł mnie na grzbiecie, wnet dziwnym sposobem zaczął galopować. Jednym skokiem przeskakiwał z góry na górę i przesadzał najgłębsze przepaści, nareszcie otrząsł się i sam nie wiem, jak znalazłem się w jaskini, gdzie spostrzegłem młodego podróżnego, który przed kilkoma dniami nocował w naszej pustelni.
556Młodzieniec siedział na łóżku, obok niego zaś siedziały dwie prześliczne dziewczyny ubrane po mauretańsku. Dziewczęta, okrywając go pieszczotami, zdjęły mu z szyi relikwie i w tej chwili straciły całą piękność w mych oczach, poznałem w nich bowiem dwóch wisielców z doliny Los Hermanos. Wszelako młody podróżny, biorąc je ciągle za piękne kobiety, przemawiał do nich najczulszymi wyrazy. Natenczas jeden z wisielców zdjął stryczek z szyi i zaciągnął go na szyję młodzieńca, który dziękował mu z niewypowiedzianą wdzięcznością. Co się dalej stało, już nie widziałem, chciałem krzyczeć, ale nie mogłem wydać żadnego głosu, siedziałem jak skamieniały; gdy wtem północ wybiła i ujrzałem wchodzącego szatana z ognistymi rogami i płomienistym ogonem, który kilku diablików niosło za nim.
557Szatan w jednej ręce trzymał księgę, w drugiej zaś widły. Zbliżył się do podróżnego i zagroził mu śmiercią, jeżeli nie przejdzie na wiarę Mahometa. Wtedy widząc duszę chrześcijańską w niebezpieczeństwie, zebrałem wszystkie siły, krzyknąłem i zdaje mi się, że młodzieniec mnie usłyszał. Ale w tej samej chwili wisielcy poskoczyli ku mnie i wyciągnęli mnie do drugiej izby, gdzie znalazłem tego samego kozła. Jeden wisielec wsiadł na kozła, drugi na mnie i tak znowu zmusili nas obu galopować z nimi przez góry i przepaście. Wisielec, który siedział na mnie, ściskał mi boki piętami, ale znajdując zapewne, że nie dość szybko biegłem, podjął po drodze dwa skorpiony, przyczepił je do nóg zamiast ostróg i zaczął mi rozdzierać boki z niesłychanym okrucieństwem. Nareszcie przybyliśmy do drzwi pustelni, gdzie mnie straszydła porzuciły. Tego poranku, mój ojcze, znalazłeś mnie bez przytomności, sądziłem, że byłem ocalony, ujrzawszy się w twoich objęciach, ale jad skorpionów zatruł mi krew. Jad ten pali mi wnętrzności i czuję, że nie przeżyję więcej tych cierpień. —
558559
To mówiąc, opętaniec zaryczał straszliwie i umilkł.
560Wtedy pustelnik zabrał głos i rzekł:
561— Słyszałeś, synu mój, możeż[96] to być, żebyś miał był do czynienia z dwoma szatanami? Pójdź, wyspowiadaj się, wyznaj twoje winy. Miłosierdzie boskie jest bez granic. Nie odpowiadasz? Byłżebyś[97] już tak dalece zatwardziały w grzechu?
562Zastanowiwszy się przez chwilę, odpowiedziałem:
563— Mój ojcze, ten opętany szlachcic widział rzeczy całkiem odmiennie. Jeden z nas bez wątpienia był otumaniony, może nawet i obaj źle widzieliśmy. Ale oto masz przed sobą szlachetnego kabalistę, który także nocował w Venta Quemada. Może zechce nam opowiedzieć swoje przygody, w których znajdziemy nowe wyjaśnienie wypadków, jakie nas od kilku dni zajmują.
564— Panie Alfonsie — przerwał kabalista — ludzie, którzy tak jako ja oddają się tajemniczym naukom, nie mogą mówić wszystkiego. Postaram się jednak o ile możności zadowolić twoją ciekawość, ale jeżeli pozwolisz, nie tego wieczora. Posilmy się wieczerzą i idźmy spać, jutro będziemy przy świeższych umysłach.
565Pustelnik zastawił nam skromną wieczerzę, po której każdy odszedł do siebie. Kabalista utrzymywał, że musi przepędzić noc obok opętanego, ja zaś udałem się do kaplicy. Położyłem się na tym samym łożu z mchu, na którym już jedną noc przepędziłem, pustelnik życzył mi dobrego snu i uprzedził, że dla większej pewności, odchodząc, zamknie drzwi za sobą.
566Zostawszy sam, zacząłem rozmyślać nad opowiadaniem Paszeka. Nie było wątpliwości, że znajdował się razem ze mną w jaskini, widziałem także, jak moje kuzynki poskoczyły do niego i wyciągnęły go do drugiej izby; ale Emina uprzedziła mnie, abym nie wierzył, gdyby mi co złego o niej i o siostrze mówiono. Wreszcie szatany, które opętały Paszeka, mogły obłąkać mu zmysły i otumanić złudzeniami wszelkiego rodzaju.
567Tym sposobem szukałem różnych środków usprawiedliwienia i zachowania miłości dla moich kuzynek, gdy wtem usłyszałem, że bije północ… Wkrótce potem usłyszałem kołatanie do drzwi i beczenie kozy. Wziąłem szpadę, poszedłem do drzwi i zawołałem mocnym głosem:
568— Jeżeliś szatan, staraj się sam otworzyć te drzwi, które pustelnik zamknął.
569Koza umilkła. Położyłem się i spałem aż do ranka.
Dzień dziewiąty
570Pustelnik przyszedł mnie obudzić, siadł na moim łóżku i rzekł:
571— Moje dziecko, złe duchy znowu tej nocy wyprawiały w mojej pustelni piekielne harce. Samotnicy Tebaidy nie byli więcej ode mnie wystawieni na złość szatańską; nie wiem przy tym, co mam sądzić o człowieku, który przybył z tobą i zwie się kabalistą Przedsięwziął wyleczyć Paszeka i w istocie wiele mu pomógł, ale bynajmniej nie używał egzorcyzmów przepisanych przez rytuał naszego świętego kościoła. Pójdź do mojej pustelni, czeka na nas śniadanie, po którym usłyszymy zapewne przygody tego dziwnego nieznajomego.
572Wstałem i udałem się za pustelnikiem. W istocie, znalazłem Paszeka w daleko lepszym stanie i z twarzą nawet mniej odrażającą. Nadal był ślepy na jedno oko, ale nie wywieszał już tak obrzydliwie języka. Usta przestały mu pienić się i pozostałe oko toczyło mniej błędne spojrzenia. Powinszowałem kabaliście, który mi odrzekł, że to był tylko słaby dowód jego umiejętności. Następnie pustelnik przyniósł śniadanie, złożone z gorącego mleka i kasztanów.
573Podczas gdy spożywaliśmy tę skromną ucztę, ujrzeliśmy wchodzącego człowieka, chudego i wybladłego, którego cała postać wstręt wzbudzała, chociaż nie można było rzec, co było przyczyną tego odrażającego wrażenia. Nieznajomy ukląkł przede mną i zdjął kapelusz. Wtedy ujrzałem, że miał owiązane czoło. Wyciągnął ku mnie kapelusz, jak gdyby prosił o jałmużnę. Rzuciłem mu sztukę złota. Szczególniejszy żebrak podziękował mi i dodał:
574— Panie Alfonsie, twój dobry uczynek nie pójdzie na marne. Uprzedzam cię, że ważny list czeka na ciebie w Puerto Lapicha. Przeczytaj go, zanim wjedziesz do Kastylii.
575Udzieliwszy mi to ostrzeżenie, nieznajomy ukląkł przed pustelnikiem, który mu napełnił kapelusz kasztanami, następnie uczynił to samo przed kabalistą, ale wnet zerwał się, mówiąc:
576— Od ciebie niczego nie żądam, jeżeli powiesz, kto jestem, gorzko kiedyś tego pożałujesz.
577Po tych słowach wyszedł z pustelni.
578Gdy zostaliśmy sami, kabalista zaczął śmiać się i rzekł:
579— Aby wam dowieść, jak mało lękam się pogróżek tego człowieka, zaraz wam powiem, że to jest Żyd Wieczny Tułacz, o którym zapewne musieliście słyszeć. Już przeszło od osiemnastu wieków ani razu nie usiadł, ani położył się, nie odpoczął, nie zasnął. Ciągle idąc przed siebie, zje wasze kasztany i nazajutrz rano będzie już stąd o jakie sześćdziesiąt mil. Zwykle przebiega we wszystkich kierunkach niezmierzone pustynie Afryki. Żywi się dzikimi owocami, a drapieżne zwierzęta mijają go bez szkody z powodu świętego piętna wyrytego na jego czole. Dlatego to, jak uważaliście, nosi na głowie przepaskę. Nie bywa on nigdy w naszych okolicach, chyba na wezwanie jakiego kabalisty. Wreszcie mogę wam zaręczyć, że ja go tu wcale nie wezwałem, nie mogę go bowiem ścierpieć. Jednakowoż muszę wyznać, że często wie on o wielu rzeczach, radzę ci zatem, panie Alfonsie, nie zaniedbywać jego przestrogi.
580— Mości kabalisto — odpowiedziałem — Żyd doniósł mi, że list czeka mnie w Puerto Lapiche. Spodziewam się tam pojutrze stanąć i nie zapomnę zapytać oberżysty.
581— Nie potrzeba tak długo czekać — odparł kabalista — musiałbym mało znaczyć w świecie geniuszów, gdybym nie mógł mieć tego listu wcześniej.
582To mówiąc pochylił głowę na prawe ramię i wyrzekł kilka wyrazów rozkazującym głosem. W przeciągu pięciu minut upadł na stół wielki list pod moim adresem. Rozpieczętowałem go i przeczytałem co następuje:
583Z rozkazu Jego Królewskiej Mości naszego Najmiłościwszego Pana Don Ferdynanda IV[98] uprzedzam cię, abyś wstrzymał twój przyjazd do Kastylii. Srogość tę winieneś jedynie przypisać nieszczęściu, które spowodowało, że rozgniewałeś na siebie święty trybunał zajmujący się zachowaniem czystości wiary w Hiszpanii. Wypadek ten jednak niech w niczym nie zmniejsza twojej gorliwości w chęci służenia królowi. Wraz z niniejszym, załączani ci urlop na trzy miesiące, przepędź ten czas na granicach Kastylii i Andaluzji, wszelako nie przebywaj zbyt długo w żadnej z obu tych prowincji. Pomyślano już o zaspokojeniu twego czcigodnego ojca i przedstawiono mu całą tę sprawę w świetle wcale go nie rażącym.
Do tego listu przyłączony był urlop na trzy miesiące, opatrzony potrzebnymi podpisami i pieczęciami.
584Podziwialiśmy pośpiech gońców kabalisty, następnie prosiliśmy go, aby dotrzymał nam obietnicy i opowiedział wypadki przeszłej nocy w Venta Quemada. Odrzekł nam jak wczoraj, że nie zrozumiemy wiele rzeczy w jego opowiadaniu, ale zastanowiwszy się przez chwilę, zaczął w te słowa:
Historia kabalisty
585Nazywają mnie w Hiszpanii Don Pedro de Uzeda i pod tym nazwiskiem o milę stąd posiadam piękny zamek. Prawdziwe moje miano jest: rabi Sadok Ben Mamun, jestem bowiem Żydem. Wyznanie tego rodzaju jest cokolwiek niebezpieczne w Hiszpanii, ale oprócz tego, że ufam waszej uczciwości, uprzedzam was, że nie tak łatwo byłoby mi zaszkodzić. Wpływ gwiazd na moje przeznaczenie zaczął objawiać się od pierwszych chwil mego życia. Ojciec mój, wyciągnąwszy mój horoskop, przejęty był radością, gdy ujrzał, że przyszedłem na świat, właśnie gdy słońce przechodziło w znak Panny. Wprawdzie użył całej umiejętności na dopięcie tego celu, ale nie spodziewał się tak dokładnego skutku.
586Nie potrzebuję wam mówić, że ojciec mój Mamun był pierwszym astrologiem swego czasu. Wszelako gwiazdarstwo było jedną z najmniejszych nauk, jakie posiadał, szczególniej posunął znajomość kabalistyki do stopnia, jakiego żaden z rabinów dotąd nie osiągnął.
587W cztery lata po moim przyjściu na świat mój ojciec miał córkę, która narodziła się pod znakiem Bliźniąt. Pomimo tej różnicy, jednakowo nas wychowano. Nie miałem jeszcze dwunastu lat, moja siostra zaś ośmiu, kiedy umieliśmy już po hebrajsku, po chaldejsku, po syrochaldejsku, znaliśmy mowy Samarytanów, Koptów, Abisyńczyków i różne inne umarłe lub umierające języki. Nadto bez pomocy ołówka mogliśmy rozłożyć litery każdego wyrazu, wedle wszelkich zasad oznaczonych prawidłami kabalistyki.
588Wtedy to właśnie kończyłem dwunasty rok, z niezwykłą starannością ułożono nasze włosy w pierścienie, ażeby zastosować się do znaku, pod którym się urodziłem, dawano nam do jedzenia mięso z czystych zwierząt, wybierając dla mnie samców, samice zaś dla mojej siostry.
589Gdy zacząłem szesnasty rok, mój ojciec postanowił nas przypuścić do tajemnic kabały Sefirot. Naprzód dał nam do rąk Sepher Zohar, czyli tak nazwaną jasną księgę, w której nic nie można zrozumieć, tak dalece jasność dzieła ślepi wzrok patrzących. Następnie zagłębialiśmy się nad Siphra Dizniuthą, czyli tajemniczą księgą, w której najzrozumialszy period[99] mógł wybornie ujść za zagadkę. Na koniec przystąpiliśmy do Idra Rabby i Idra Suthy, to jest do małego i wielkiego Sanhedrynu. Są to rozmowy, w których rabbi Simeon, syn Jochaja, autor dwóch poprzednich dzieł, zniżając styl do potocznej rozmowy, udaje, że naucza dwóch przyjaciół najprostszych rzeczy. Tymczasem zaś odsłania im najbardziej zadziwiające tajemnice, czyli raczej wszystkie te objawienia pochodzą nam prosto od proroka Eliasza, który po kryjomu opuścił niebieskie krainy i był obecny na zgromadzeniu pod przybranym nazwiskiem rabina Abby.
590Być może, że wy wszyscy wyobrażacie sobie, jakobyście nabyli prawdziwego pojęcia o tych boskich księgach z tłumaczenia łacińskiego wydanego wraz z oryginałem chaldejskim roku 1684 w małym miasteczku niemieckim nazwanym Frankfurt, ale my śmiejemy się z zarozumiałości tych, którzy sądzą, że dość zwyczajnego wzroku ludzkiego, aby móc czytać w tych księgach. To zapewne wystarcza do czytania niektórych języków teraźniejszych, ale w hebrajskim każda litera jest liczbą, każdy wyraz przemądrą kombinacją, każdy period straszliwą formulą, którą gdy kto potrafi wymówić z potrzebnym przydechem i akcentami, z łatwością może poruszać góry i osuszać rzeki.
591Wiecie dobrze, że Adonaj jednym słowem stworzył świat i następnie sam zamienił się w słowo. Słowo uderza umysł i powietrze, działa na zmysły i duszę zarazem. Chociaż nie zajmowaliście się tymi naukami, możecie jednak zrozumieć, że to słowo musi koniecznie pośredniczyć między materią a istotą duchową wszechrzeczy. Mogę wam tylko powiedzieć, że nie tylko z każdym dniem nabywaliśmy nowych wiadomości, ale nadto nowej potęgi, której jeżeli nie śmieliśmy jeszcze używać, przecież z dumą cieszyliśmy się, że według wewnętrznego naszego przekonania siła ta w nas tkwiła. Wkrótce jednak najsmutniejszy wypadek przerwał nasze rozkosze kabalistyczne.
592Każdego dnia uważaliśmy z moją siostrą, że nasz ojciec Mamun upadał na siłach. Zdawał się być czystym duchem, który dlatego tylko przybrał ludzką postać, aby mógł być łatwiej dostrzeżony przez podksiężycowe istoty. Pewnego dnia nareszcie kazał nas zawołać do swojej pracowni. Postawa jego tak była boska i czcigodna, że mimowolnie padliśmy przed nim na kolana. Zostawił nas w tym położeniu i wskazując na klepsydrę rzekł:
593— Zanim ten piasek się przesypie, już nie będę na tym świecie. Pamiętajcie wszystkie moje słowa. Synu mój, do ciebie naprzód się odzywam, przeznaczyłem ci niebiańskie małżonki: córki Salomona i królowej Saby. Po przyjściu ich na świat nikt nie sądził, aby kiedy mogły stać się nieśmiertelne, ale Salomon nauczył królową wymawiać imię Tego, który jest. Królowa wymawiała to imię w chwili połogu. Nadleciały geniusze wielkiego wschodu i przyjęły dwoje bliźniąt, zanim te dotknęły się nieczystego siedliska, które zowią ziemią; następnie uniosły je w sfery córek Elohima, gdzie udzielono im dar nieśmiertelności z mocą podzielenia go z tym, którego kiedyś dwie bliźnie siostry wybiorą za wspólnego małżonka. Te to są dwie małżonki niewypowiedzianych przymiotów, o jakich ojciec ich wspominał w swoim Szir hasz-szirim, czyli Pieśni nad Pieśniami. Zastanawiaj się nad tym epitalmium, zatrzymując się co dziewięć wersów. Dla ciebie, moja córko, przeznaczam daleko świetniejszy związek. Dwaj Thoaminowie, ci sami, których Grecy znali pod nazwiskiem Dioskurów, a Fenicjanie Kabirów, jednym słowem, Bliźnięta Zodiaku, będą twoimi małżonkami. Co mówię? Serce twoje jest zbyt czułe… lękam się, aby jaki śmiertelnik… Już brak piasku w klepsydrze… umieram.
594Po tych słowach mój ojciec zemdlał i w jednej chwili w miejscu, na którym spoczywał, znaleźliśmy tylko garstkę lekkiego i świetlnego popiołu. Zebrałem te szacowne szczątki, złożyłem je w urnie i umieściłem w skrzyni dziesięciorga przykazań, tuż nad skrzydłami cherubinów.
595Pojmujecie, że nadzieja nieśmiertelności i posiadania dwóch niebiańskich małżonek podwoiła we mnie zapał do nauk kabalistycznych, wszelako przez długie lata nie śmiałem wzbić się do nieograniczonej wysokości i poprzestałem na zawładnięciu przez moje zaklęcia kilku geniuszami osiemnastego stopnia. Jednakowoż z każdym rokiem nabierałem więcej śmiałości; przeszłego lata zacząłem pracować nad pierwszymi zwrotkami Szir ha-szirim. Zaledwie pierwszy wiersz rozłożyłem, gdy wtem przeraźliwy łoskot, jak gdyby cały mój zamek walił się z posad, obił się o moje uszy. Bynajmniej nie przeląkłem się, owszem, byłem przekonany, że praca wybornie mi się udała. Przeszedłem do drugiego wiersza i gdy go ukończyłem, lampa z mego stołu zleciała na podłogę, podskoczyła kilka razy i legła przed wielkim zwierciadłem zawieszonym w głębi mego pokoju. Spojrzałem w zwierciadło i postrzegłem końce dwóch prześlicznych kobiecych nóżek. Wnet za tymi pokazały się i drugie. Pochlebiałem sobie, że te zachwycające nóżki należały zapewne do niebiańskich córek Salomona, ale nie śmiałem prowadzić dalej moich poszukiwań.
596Następnej nocy znowu wziąłem się do pracy i ujrzałem dwie pary nóżek do kostek: dwadzieścia cztery godziny później już zaczynałem spostrzegać kolana, ale wtem słońce wyszło ze znaku Panny i musiałem zaprzestać.
597Gdy słońce wkroczyło w znak Bliźniąt, moja siostra ze swojej strony przedsięwzięła podobne poszukiwania i ujrzała nie mniej zadziwiające zjawisko, ale nie myślę wam opowiadać tego, co nie ma żadnego związku z moją własną historią.
598Tego roku już znowu chciałem rozpocząć przerwaną pracę, gdy dowiedziałem się, że sławny adept miał właśnie przejeżdżać przez Kordobę. Sprzeczka, jaką miałem z tego powodu z moją siostrą, skłoniła mnie do odwiedzenia go. Spóźniłem się nieco z wyjazdem z domu i na wieczór zaledwie stanąłem w Venta Quemada. Znalazłem gospodę opuszczoną z powodu złych duchów, które ją zamieszkiwały, ponieważ jednak ja wcale się ich nie lękam, rozgościłem się w jadalnej izbie i rozkazałem małemu Nemraelowi, aby mi przyniósł wieczerzę. Nemrael, jest to mały geniusz ostatniego stopnia, którego używam do podobnych posyłek i on to właśnie przyniósł twój list z Puerto Lapiche. Poszedł do Andujar, gdzie nocował jakiś przeor benedyktynów, porwał mu bez ceremonii wieczerzę i przyniósł mi ją do gospody. Wieczerza składała się z pasztetu z kuropatw, który znalazłeś jeszcze nazajutrz z rana; byłem jednak tak znużony, że zaledwie ją tknąłem, odesłałem więc Nemraela do mojej siostry i sam położyłem się spać.
599Śród nocy, rozbudził mnie dźwięk zegara bijącego północ. Po tej przygrywce czekałem na ukazanie się jakiego ducha i przygotowałem się na odpędzenie go, gdyż w ogóle są to przykrzy i nieproszeni goście. Pozostając w tym zamiarze, nagle ujrzałem mocne światło na stole pośrodku pokoju, następnie wyskoczył mały błękitny rabinek, który zaczął wybijać pokłony przed pulpitem, jak zwykli czynić rabini podczas modlitwy. Miał zaledwie stopę wysokości i nie tylko jego szaty były błękitne, ale nawet twarz, broda, pulpit i księga. Poznałem natychmiast, że nie był to duch, ale geniusz dwudziestego siódmego stopnia. Nie wiedziałem, jak się nazywa i wcale go dotąd nie znałem. Jednakże użyłem formuły, której powszechnie wszystkie duchy ulegają. Natenczas mały błękitny rabinek zwrócił się do mnie i rzekł:
600— Zacząłeś całą twoją pracę na wspak i to jest przyczyna, dla której ujrzałeś naprzód nogi córek Salomona. Zacznij naprzód od ostatnich zwrotek i staraj się przede wszystkim odgadnąć imiona niebiańskich piękności.
601To wyrzekłszy, mały rabinek znikł bez żadnego śladu. To, co mi powiedział, było przeciwko wszystkim zasadom kabalistyki, wszelako byłem tak nieprzezorny, że posłuchałem jego zdania. Zacząłem składać ostatnią zwrotkę Szir ha-szirim i szukając nazwisk dwóch nieśmiertelnych, wynalazłem imiona: Emina i Zibelda. Mocno byłem zdziwiony, wszelako rozpocząłem zaklęcia. Wtedy ziemia straszliwie zadrżała pod moimi nogami, zdało mi się, że niebo pęka mi nad głową i padłem bez zmysłów.
602Przyszedłszy do przytomności, ujrzałem się w miejscu połyskującym niezwykłym światłem i w objęciach kilku młodzieńców piękniejszych od aniołów, z których jeden rzekł do mnie:
603— Synu Adama! Powróć do zmysłów, jesteś tu w mieszkaniu tych, którzy nie umierają. Rządzi nami patriarcha Henoch, który postępował przed Elohimem i porwany został z ziemi. Prorok Eliasz jest naszym arcykapłanem i wóz jego zawsze będzie na twoje rozkazy, skoro tylko zechcesz używać przejażdżki na tym planecie. My jesteśmy egregorami, czyli dziećmi spłodzonymi z synów Elohima i córek człowieczych. Zobaczysz także między nami kilku nefilimów, wszelako w małej liczbie. Pójdź, przedstawimy cię naszemu władcy.
604Udałem się za nimi i stanąłem u stóp tronu, na którym Henoh zasiadał; spojrzałem na patriarchę, ale żadnym sposobem nie mogłem znieść blasku jego oczu, moich zaś nie śmiałem podnieść wyżej jak na jego brodę, która była podobna do tego bladego światła, jakie otacza księżyc podczas wilgotnych nocy.
605Obawiałem się, aby moje uszy były w stanie znieść dźwięk jego głosu, ale głos ten był słodszym nad harmonię boskich organów. Pomimo to jeszcze go złagodził, mówiąc do mnie:
606— Synu Adama, natychmiast przywiodą ci twoje małżonki.
607W tej samej chwili ujrzałem wchodzącego proroka Eliasza trzymającego za ręce dwie piękności, których wdzięków śmiertelni nigdy pojąć nie mogą.
608Przez przejrzyste ich ciała można było widzieć dusze i dokładnie rozpoznać, jak ogień namiętności krążył im po żyłach i mieszał się z krwią. Za nimi dwóch nefelimów niosło trójnóg z kruszcu tyle kosztowniejszego od złota, ile dla nas ono droższe jest od ołowiu. Córki Salomona podały mi ręce i zawiesiły na szyi plecionkę utkaną z ich włosów. W tej samej chwili żywy i czysty płomień wybuchnął z trójnoga i pożarł to wszystko, co miałem w sobie śmiertelnego. Zaprowadzono nas do małżeńskiej komnaty, połyskującej chwałą i rozpromienionej miłością, otworzono ogromne okno, które wychodziło na trzecie niebo, i wnet zabrzmiały boskie śpiewy aniołów. Rozkosz ogarnęła mi zmysły…
609Ale cóż wam mogę jeszcze powiedzieć? Nazajutrz z rana obudziłem się pod szubienicą Los Hermanos między dwoma trupami, podobnie jak ten oto młody podróżny. Z tego wniosłem, że miałem do czynienia z niesłychanie złośliwymi duchami, których istoty nie znam dobrze, lękam się nawet, aby ta przygoda nie zaszkodziła mi u prawdziwych córek Salomona, których tylko nóżki widziałem.
610
— Nieszczęśliwy, zaślepieńcze — rzekł pustelnik — i czegóż to żałujesz?… Wszystko jest tylko złudzeniem w twojej przeklętej nauce. Duchy ciemności, które tylko naigrawały się z ciebie, zadały daleko straszniejsze męczarnie biednemu Paszeko. Bez wątpienia takiż sam los oczekuje tego młodego wojskowego, który przez zgubną zatwardziałość nie chce wyznać win swoich. Alfonsie, synu mój, Alfonsie! Żałuj za grzechy, jeszcze masz czas na to.
611Zniecierpliwił mnie ten upór pustelnika w żądaniu ode mnie wyznań, których nie chciałem mu udzielić. Zimno mu odpowiedziałem, że wielce szanuję jego święte przestrogi, ale że uczucie własnego honoru było główną zasadą mego postępowania, po czym zaczęliśmy mówić o czym innym.
612— Panie Alfonsie — rzekł kabalista — ponieważ inkwizycja cię ściga, a król rozkazuje ci trzy miesiące przepędzić na tej pustyni, ofiaruję ci mój zamek, poznasz moją siostrę Rebekę, która równie jest piękna jak uczona. Tak jest, pójdź ze mną; pochodzisz z Gomelezów, a krew ta niejedno ma prawo do naszego współczucia.
613Spojrzałem na pustelnika, aby odgadnąć z jego oczu, co myśli o tym zamiarze. Zdawało się, że kabalista przeniknął moje zamiary, gdyż zwróciwszy się do pustelnika, rzekł:
614— Mój ojcze, znam cię lepiej, aniżeli się tego domyślasz. Wiara nadaje ci wielką potęgę; moje środki, chociaż nie tak święte, jednakowoż nie są diabelskie. Racz także przyjąć u mnie gościnność wraz z Paszekiem, którego, bądź tego pewny, zupełnie wyleczę.
615Pustelnik, zanim odpowiedział, zaczął się modlić, po chwili namysłu zbliżył się do nas z wesołą twarzą i rzekł, że gotów jest nam towarzyszyć. Kabalista pochylił głowę na prawe ramię i kazał przyprowadzić konie. Wnet ujrzeliśmy parę pięknych koni przed drzwiami pustelni i dwa muły dla pustelnika i opętanego. Chociaż zamek oddalony był o dzień drogi, jak nam powiedział Ben Mamun, przecież w przeciągu godziny stanęliśmy u kresu podróży.
616Przez cały czas Ben Mamun opowiadał mi o swojej siostrze, tak że spodziewałem się ujrzeć jakąś Medeę z czarnym włosem, z laską czarodziejską w ręce, mruczącą niezrozumiałe kabalistyczne wyrazy. Zawiodłem się w moich oczekiwaniach. Zachwycająca Rebeka, która nas przyjęła u bramy zamkowej, była najrozkoszniejszą blondynką, jaką można sobie wyobrazić. Śnieżysta suknia, spięta zapinkami nieocenionej wartości, spływała po jej uroczej kibici. Zdawało się z powierzchowności, że mało dbała o strój, wszelako w przeciwnym nawet razie nie mogłaby powabniej podnieść uroku czarownych wdzięków.
617Rebeka rzuciła się bratu na szyję, mówiąc:
618— Jakże byłam niespokojna o ciebie, zwłaszcza pierwszej nocy, żadnym sposobem nie mogłam dowiedzieć się, co się z tobą stało. Cóż przez ten czas porabiałeś?
619— Później ci opowiem — odrzekł Ben Mamun — teraz staraj się dobrze przyjąć gości, których ci przyprowadzam. Oto jest pustelnik z doliny, ten młodzieniec zaś pochodzi z rodziny Gomelezów.
620Rebeka spojrzała obojętnie na pustelnika, ale rzuciwszy wzrok na mnie, spłonęła lekkim rumieńcem i rzekła ze smutkiem:
621— Spodziewam się, że na szczęście pan do nas nie należysz.
622Weszliśmy do zamku i wnet podniesiono za nami most zwodzony. Zamek był obszerny i utrzymywany w największym porządku, chociaż służba składała się tylko z jednego młodego Mulata i Mulatki w tym samym wieku. Ben Mamun zaprowadził nas naprzód do swojej biblioteki; była to mała, sklepiona komnata służąca zarazem za pokój jadalny. Mulat rozesłał obrus, przyniósł olla podridę i cztery nakrycia. Rebeka bowiem nie siadła z nami do stołu. Pustelnik jadł więcej niż zazwyczaj i zdawał się być wyrozumialszy. Paszeko, choć nadal ślepy na jedno oko, uspokoił się w swym opętaniu, nie rozchmurzył jednak oblicza i siedział w milczeniu. Ben Mamun smacznie zajadał, ale ciągle był roztargniony i wyznał nam, że wczorajsza przygoda bezustannie krążyła mu po głowie; gdy wstaliśmy od stołu, rzekł:
623— Oto są książki dla waszej zabawy, mój Mulat jest na wasze rozkazy, tymczasem pozwólcie mi oddalić się, mam pewne ważne zatrudnienia z moją siostrą. Zobaczymy się jutro w godzinie obiadowej.
624Ben Mamun odszedł i zostawił nas, że tak rzekę, panami całego zamku. Pustelnik wziął z biblioteki legendę o pierwszych ojcach żyjących samotnie na pustyni i rozkazał Paszekowi, aby mu przeczytał kilka rozdziałów. Ja wyszedłem na taras zamkowy zwieszający się nad przepaścią, w głębi której niewidzialny potok huczał z łoskotem. Jakkolwiek okolica wydała mi się smutna, z niesłychanym jednak zadowoleniem zapatrywałem się na nią lub raczej oddawałem się wrażeniom niezwykłego widoku. Nie tyle tęsknota mnie ogarnęła, ile raczej wszystkie władze mego umysłu uległy odrętwieniu spowodowanemu przez okropne wzruszenia, jakich w ciągu tych kilku dni doznałem. Im bardziej zastanawiałem się nad doświadczonymi przygodami, tym mniej je rozumiałem, nareszcie nie śmiałem już o nich myśleć z obawy, abym całkiem nie postradał rozumu. Nadzieja przepędzenia kilku spokojnych dni w zamku Uzeda ukołysała nieco moją znękaną duszę. Tak rozmyślając, powróciłem do biblioteki. Przy schyłku dnia Mulat zastawił nam wieczerzę złożoną z zimnego mięsiwa i suchych owoców, nie było jednak mięsa zwierząt nieczystych. Następnie rozłączyliśmy się: zaprowadzono pustelnika i Paszeka do jednego, mnie zaś do drugiego pokoju.
625Położyłem się i zasnąłem; wkrótce jednak piękna Rebeka obudziła mnie mówiąc:
626— Panie Alfonsie, wybacz, że poważam się sen ci przerywać. Wracam od mego brata, z którym czyniliśmy najstraszliwsze zaklęcia, aby poznać istotę duchów, które go napastowały w Venta Quemada, ale usiłowania nasze pozostały bez skutku. Mniemamy, że stał się igraszką baalimów, nad którymi nie posiadamy żadnej władzy. Jednakże kraina Henocha jest rzeczywiście taka, jak ją widział. Wszystko to jest dla nas niesłychanie ważne i zaklinam cię, abyś nam opowiedział własne twoje przygody.
627To mówiąc, Rebeka usiadła obok mnie, ale zdawała się być jedynie zajęta wyjaśnieniem tajemnicy, którego żądała ode mnie. Wszelako wytrwałem w milczeniu i poprzestałem na oświadczeniu, że poprzysiągłem na honor nie wspominać przed nikim o tym, co widziałem.
628— Jak możesz jednak mniemać, panie Alfonsie — mówiła dalej Rebeka — ażeby słowo honoru dane dwóm szatanom, było obowiązujące? Dowiedzieliśmy się już, że są to dwa złe duchy niewieście, z których jeden zwie się Eminą drugi zaś Zibeldą, wszelako nie możemy dotąd przeniknąć istoty tych szatanów, gdyż w naszej nauce, jak we wszystkich innych, nie można wszystkiego wiedzieć.
629Dałem znowu odmowną odpowiedź i prosiłem piękną dziewczynę, aby mi więcej o tym nie wspominała. Natenczas spojrzała na mnie z wyrazem nieopisanej łagodności i rzekła:
630— Jakże szczęśliwym jesteś, że możesz trzymać się zasad cnoty które kierują wszystkimi twoimi uczynkami! Jakiej spokojności sumienia możesz kosztować! Jakże nasz los różny jest od twojego!… Chcieliśmy ujrzeć rzeczy niedostrzegalne dla śmiertelnego wzroku i zrozumieć to, czego umysł ludzki nie jest w stanie pojąć. Ja nie byłam stworzona do tych nadziemskich umiejętności; cóż mi przyjdzie po marnym panowaniu nad ziemi duchami? Wołałabym stokroć panować nad sercem przywiązanego małżonka, ale mój ojciec tak chciał i muszę ulec memu przyrzeczeniu.
631Przy tych słowach Rebeka dobyła chustkę i otarła łzy perłami spadające po jej pięknym obliczu, po czym dodała:
632— Panie Alfonsie, pozwól mi wrócić jutro o tej samej godzinie i jeszcze starać się przezwyciężyć twój upór, czyli jak sam nazywasz, niezłomne przywiązanie do twego słowa. Wkrótce słońce przejdzie w znak Panny, wtedy nie będzie już czasu i spełni się przeznaczenie.
633Żegnając się, Rebeka ścisnęła mi rękę z wyrazem przyjaźni i zdawała się z przykrością wracać do swoich kabalistycznych zatrudnień.
Dzień dziesiąty
634Obudziłem się wcześniej niż zazwyczaj i wyszedłem na taras, aby odetchnąć świeżym powietrzem, zanim słońce go rozpali. Spokój panował dokoła, potok nawet zdawał się huczeć z mniejszym łoskotem i pozwalał słyszeć harmonijne śpiewy ptasząt. Pogoda żywiołów odbiła się w mej duszy i mogłem zimno zastanowić się nad tym wszystkim, co mi się wydarzyło od czasu mego wyjazdu z Kadyksu. Teraz dopiero przypomniałem sobie kilka wyrazów, które przypadkiem wymknęły się don Emmanuelowi de Sa, gubernatorowi miasta, i osądziłem, że on także musiał coś wiedzieć o tajemniczym bycie Gomelezów, a nawet mieć udział w części całej tajemnicy. Gubernator sam nastręczył mi dwóch służących, Lopeza i Moskita, przypuszczam więc, że ci z jego rozkazu opuścili mnie u wejścia do nieszczęsnej doliny Los Hermanos. Moje kuzynki często dawały mi do zrozumienia, że chciano wystawić mnie na próby. Myślałem, że w Venta Quemada dano mi usypiający napój i następnie podczas snu przeniesiono pod szubienicę. Paszeko mógł oślepnąć na jedno oko z wcale innego przypadku, a jego miłosne stosunki i straszna przygoda z dwoma wisielcami mogły być bajką. Pustelnik, który za pomocą spowiedzi chciał wyrwać mi tajemnicę, zdawał mi się być narzędziem Gomelezów dla doświadczenia mojej stałości.
635Nareszcie zaczynałem jaśniej przezierać w całym tumanie moich przygód i wykładać je bez przypuszczania uczestnictwa nadludzkich istot, gdy wtem usłyszałem dźwięki wesołej muzyki z dala okrążające górę. Muzyka coraz się przybliżała i spostrzegłem nadchodzącą bandę Cyganów, która w takt postępowała, z towarzyszeniem gitar i kaskarras[100]. Rozłożyli się obozem tuż pod tarasem, tak że dokładnie mogłem podziwiać wykwintność ich ubiorów i taborów. Myślałem, że to byli ci sami Cyganie złodzieje, pod których opiekę schronił się oberżysta z Cardegnas, jak mi to powiedział pustelnik; ale wydali mi się cokolwiek zanadto wyświeżeni jak na łotrów. Podczas gdy się im przypatrywałem, rozbijali namioty, stawiali kociołki na ogniu i zawieszali kołyski z dziećmi na gałęziach pobliskich drzew. Po ukończeniu wszystkich tych przygotowań, oddali się przyjemnościom koczowniczego życia, śród których na pierwszym miejscu kładą próżniactwo.
636Namiot naczelnika nie tylko odróżniał się od innych wielką buławą ze srebrną gałką, zatkniętą przy wejściu, ale nadto ozdobniejszą powierzchownością i bogatymi oponami, jakich zwykle nie widuje się u pospolitych Cyganów. Ale jakież było moje zadziwienie, gdy z otwierającego się namiotu nagle ujrzałem wychodzące obie moje kuzynki w tym powabnym stroju, jaki w Hiszpanii nazywają: a la gitana maja. Zbliżyły się aż do stóp tarasu, ale zdawały się wcale mnie nie spostrzegać. Następnie przywołały towarzyszki i zaczęły wykonywać ulubiony taniec hiszpański do słów:
637„Quando me Paco me azze,,Las palmas para vaylar,Me se puene el corpecitoComo hecho de marzapan[101]…” etc.
Jeżeli piękna Emina i luba Zibelda zawróciły mi głowę ubrane po mauretańsku, nie mniej zachwyciły mnie w tym nowym stroju. Znalazłem tylko, że tym razem przybrały złośliwy i szyderczy uśmiech, który aczkolwiek dość był stosowny dla cygańskich wróżek, jednak zapowiadał, że dziewczęta chcą mi wyrządzić nową psotę, ukazując się pod tą nową i niespodziewaną postacią.
638Zamek kabalisty był zewsząd pozamykany, gospodarz miał klucze u siebie, nie mogłem więc zejść do Cyganów. Przechodząc jednak podziemiem, które wychodziło na łożysko potoku, mogłem bliżej je widzieć, a nawet rozmawiać z nimi, nie będąc wcale dostrzeżony przez mieszkańców zamku. Udałem się więc tym tajemnym przejściem i niebawem tylko potok rozdzielał mnie od tancerek. Ale to wcale nie były moje kuzynki. Postacie ich wydały mi się nawet bardzo pospolite i zupełnie stosowne do ich stanu.
639Zawstydzony moją pomyłką, wolnym krokiem wróciłem na taras. Wtedy znowu spojrzałem i znowu jak najwyraźniej poznałem moje kuzynki. Zdało mi się, że one także mnie poznały, gdyż wybuchnęły głośnym śmiechem i uciekły do namiotów.
640Byłem oburzony. „Przebóg! — rzekłem sam do siebie — możeż to być, aby dwa tak miłe i rozkoszne stworzenia były złośliwymi duchami, nawykłymi drwić ze śmiertelnych, przybierając kształty wszelkiego rodzaju, albo czarownicami, lub też, co byłoby najstraszliwsze, upiorami, którym niebo dozwoliło ożywiać ohydne trupy wisielców z doliny Los Hermanos” Wprawdzie mniemałem, że zdołam sobie te rzeczy zwykłym sposobem wytłumaczyć, ale teraz sam już nie wiem, czemu mam wierzyć”.
641Zagłębiony w podobnych uwagach zwróciłem do biblioteki, gdzie znalazłem na stole wielką księgę pisaną gockimi literami, pod tytułem: Ciekawe opowiadania Hapeliusa. Księga była rozłożona i stronica jakby naumyślnie zagięta na początku rozdziału, w którym wyczytałem, co następuje.
Historia Tybalda de La Jacquière
642Żył raz w pewnym mieście francuskim położonym nad brzegami Rodanu i nazwanym Lyon, bogaty kupiec nazwiskiem Jakub de la Jacquière; Jakub wtedy przybrał to drugie nazwisko, gdy porzucił handel i obrany został pierwszym radcą, którą to godność lyończycy udzielają tylko ludziom majętnym i nieposzlakowanej uczciwości. Taki był w istocie zacny radca de La Jacquière. Miłosierny dla ubogich i dobroczynny dla mnichów i księży, którzy są prawdziwymi ubogimi przed Panem.
643Ale zupełnie odmienny od ojca był jedyny syn radcy, imć Tybald de La Jacquière, towarzysz w muszkieterach królewskich. Szałaput, zawadiaka, napastnik dziewcząt, kostera, nieprzyjaciel szyb i latarń, pijak i przeklinacz za dziesięciu marynarzy. Często w nocy zdarzało mu się zatrzymywać na ulicy spokojnych mieszczan, aby zamienić z nimi swój stary płaszcz lub zużyty kapelusz na nową odzież. Niebawem imć Tybald napełnił odgłosem swoich sprawek Paryż, Blois, Fontainebleau i inne rezydencje królewskie. Wkrótce wreszcie te doszły uszu naszego Najjaśniejszego Pana, świętej pamięci Franciszka I. Zniecierpliwiony wybrykami zuchwałego żołdaka, wysłał go do Lyonu na pokutę do domu jego ojca, zacnego radcy de la Jacquière, który naówczas mieszkał na placu Bellecour, na rogu ulicy St. Ramond.
644W domu ojcowskim przyjęto młodego Tybalda z taką radością, jak gdyby powracał z Rzymu obdarowany wszystkimi odpustami Ojca świętego. Nie tylko, że zabito tłuste cielę na jego przybycie, ale nadto radca de la Jacquière wyprawił ucztę, która kosztowała więcej sztuk złota, niż było biesiadników. Więcej nawet uczyniono. Wzniesiono toasty za zdrowie jedynaka i każdy życzył mu roztropności i upamiętania. Ale te przyjazne oświadczenia bynajmniej nie przypadły mu do smaku. Rozpustnik wziął ze stołu złotą czarę i napełniwszy ją winem, zawołał:
645— Do milion kroć sto tysięcy diabłów, wraz z ich naczelnikiem, któremu w tym winie zapisuję krew i duszę, jeżeli się kiedykolwiek odmienię!
646Na te straszliwe słowa włosy najeżyły się na głowach biesiadników, niektórzy przeżegnali się, inni powstali od stołu. Imć pan Tybald wstał także i udał się na przechadzkę na plac Bellecour, gdzie znalazł dwóch swoich dawnych kolegów, podobnych sobie hultajów. Uściskał ich, przyprowadził do domu i kazał przynieść im kilka flaszek wina, nie troszcząc się wcale ani o ojca, ani o resztę biesiadników.
647Tak sprawił się Tybald pierwszego dnia po powrocie, nazajutrz powtórzył to samo i ciągle dalej żył tym samym sposobem.
648Biedny ojciec, trawiony smutkiem, postanowił polecić się patronowi, świętemu Jakubowi, i złożyć na jego ołtarzu dziesięciofuntową świecę woskową, ozdobioną dwoma złotymi pierścieniami, każdy za pięć marek; ale właśnie gdy chciał położyć świecę na ołtarzu, przewrócił srebrną lampę, która paliła się przed świętym obrazem. Radca, dla innego powodu kazał był[102] ulać tę świecę, ale mając przed oczami przede wszystkim nawrócenie syna, z radością wypełnił to poświęcenie; skoro jednak ujrzał świecę na ziemi i lampę przewróconą, wyciągnął z tego nieszczęsną przepowiednię i ze smutkiem powrócił do domu.
649Tego samego dnia Tybald wyprawił ucztę dla swoich przyjaciół. Po wypróżnieniu mnóstwa butelek, gdy noc już od dawna była zapadła, wyszli wszyscy razem na plac Bellecour. Tam wszyscy trzej wzięli się pod ręce i zaczęli z zadartymi głowami przechadzać się po placu, jak to zwykli czynić rozpustnicy, kiedy chcą zwrócić uwagę dziewcząt. Tym razem jednak nic nie wskórali, nie było żadnej kobiety na placu, a noc była tak czarna, że niepodobna było zoczyć[103] którą w oknie. Gdy tak znudzili się już tą samotnością, młody Tybald, dobywszy grubego głosu i klnąc według zwyczaju, zawołał:
650— Do milion kroć sto tysięcy diabłów wraz z ich naczelnikiem, któremu w tej chwili zapisuję krew i duszę, jeżeli przyśle mi tu swoją najmłodszą córkę, abym się mógł trocha do niej poumizgać.
651Mowa ta nie podobała się dwóm przyjaciołom Tybalda, którzy nie byli jeszcze tak zatwardziałymi grzesznikami i jeden z nich rzekł:
652— Przyjacielu nasz, pomyśl, że szatan jest wiecznym wrogiem człowieka i że aby mu chętnie zaszkodził, nie potrzeba ani żeby go zapraszano, ani wzywano po nazwisku.
653 654— Jakom powiedział, tak uczynię.
655Tymczasem trzej hultaje ujrzeli wychodzącą z sąsiedniej ulicy zakrytą kobietę udatnej kibici i, jak się zdawało, pierwszej młodości. Za nią biegł mały Murzynek, ale nagle potknął się, padł na twarz i stłukł latarnię, którą niósł w ręku. Młoda nieznajoma przelękła się i obróciła dokoła, jakby nie wiedząc, co z sobą począć… Natenczas Tybald zbliżył się i jak mógł najgrzeczniej ofiarował ramię, aby ją odprowadzić do domu. Biedna dziewczyna po chwili namysłu przyjęła tę ofiarę. Tybald, zwracając się do przyjaciół, rzekł im półgłosem:
656— Widzicie więc, że ten, kogo wzywałem, niedługo kazał na siebie czekać. Do widzenia, życzę wam spokojnej nocy.
657Dwaj przyjaciele zrozumieli te słowa i opuścili go, śmiejąc się i żegnając go podobnymi życzeniami.
658Tybald więc ofiarował rękę nieznajomej, podczas gdy mały Murzynek, któremu latarnia była zagasła, postępował przed nimi. Młoda kobieta zdawała się z początku tak zmieszana, że zaledwie mogła utrzymać się na nogach, ale niebawem przyszła do siebie i śmielej wsparła się na ramieniu towarzysza, kilka razy potykała się, wtedy ściskała go za rękę, aby nie upaść; Tybald z swojej strony, pragnąc ją zatrzymać, przyciskał jej rękę do serca, zawsze jednak z wielką ostrożnością, ażeby nie spłoszyć zwierzyny.
659Tak długo i długo szli razem, że nareszcie Tybald mniemał, że zabłąkali się w ulicach Lyonu. Nie użalał się jednak, gdyż sądził, że tym sposobem piękna zabłąkana będzie dlań mniej okrutna. Wszelako chcąc się naprzód dowiedzieć, z kim ma do czynienia, prosił ją, aby raczyła wypocząć przez chwilę na kamiennej ławce, którą spostrzegli przed drzwiami jakiegoś domu. Nieznajoma zgodziła się i usiedli obok siebie. Natenczas Tybald grzecznie ujął ją za rękę i z niezwykłym dowcipem tak się odezwał:
660— Piękna gwiazdo błędna, ponieważ moja gwiazda zrządziła, że cię spotkałem tej nocy, uczyń mi tę łaskę i powiedz mi, kto jesteś i gdzie mieszkasz.
661Młoda kobieta zrazu wahała się, po chwili jednak nabrała odwagi i zaczęła w te słowa:
Historia powabnego dziewczęcia z zamku Sombre Roche
662Nazywam się Orlandyna, przynajmniej tak mnie nazywało kilka osób, które zamieszkiwały ze mną zamek Sombre-Roche w Pirenejach. Nie widziałam tam żadnego ludzkiego stworzenia, prócz mojej ochmistrzyni, która była głucha, służącej, która tak mocno jąkała się, że można było uważać ją za niemą i starego, ślepego odźwiernego.
663Odźwierny niewiele miał do czynienia, gdyż raz tylko na rok otwierał bramę i to jednemu wyłącznie jegomości, który przychodził do nas, aby pogłaskać mnie pod brodę i rozmawiać z moją ochmistrzynią w narzeczu biskajskim, którego ja wcale nie rozumiem. Na szczęście umiałam już mówić, gdy zamknięto mnie w zamku de Sombre Roche, inaczej nigdy nie byłabym się nauczyła z dwoma towarzyszkami mego więzienia. Co się tyczy naszego odźwiernego, widziałam go tylko, kiedy podawał nam obiad przez jedyne nasze kratowane okno. Wprawdzie moja głucha ochmistrzyni niekiedy krzyczała mi nad uszami jakieś nauki moralne, ale tyle je rozumiałam, jak gdybym była równie głucha jak ona, gdyż mówiła mi o powinnościach małżeńskich, nie tłumacząc nigdy, co to jest małżeństwo. Prawiła mi nieraz i o innych rzeczach, ale nigdy nie chciała mi dać żadnego wyjaśnienia. Często też jąkliwa służąca usiłowała opowiedzieć mi jaką historię, o której zabawności mnie zapewniała, ale nie mogąc nigdy dojść do drugiego zdania, nareszcie zaprzestała i początku, i odchodziła, jąkając wymówki, które równie trudno jej szły jak cała historia.
664Powiedziałam ci, że miałyśmy jedno tylko okno, czyli że jedno tylko wychodziło na podwórzec zamkowy, inne otwierały się na drugie podwórze, zasadzone kilku drzewami przedstawiającymi ogród i którego jedyne wyjście prowadziło do mego pokoju. Pielęgnowałam tam niektóre kwiaty i to było całą moją zabawą. Mylę się, miałam jeszcze jedną, równie niewinną zabawę. Było to wielkie zwierciadło, w którym przeglądałam się każdego poranka, a nawet jak tylko wstawałam z łóżka. Moja ochmistrzyni również w lekkim ubraniu przychodziła przeglądać się i bawiłam się porównaniem jej postaci z moją. Oddawałam się także tej rozrywce przed pójściem na spoczynek, gdy moja ochmistrzyni głęboko już spała. Czasami wyobrażałam sobie, że widzę w zwierciedle towarzyszkę mego wieku, która odpowiadała na moje poruszenia i dzieliła moje uczucia. Im więcej oddawałam się złudzeniu, tym bardziej ta igraszka mnie bawiła.
665Mówiłam ci już o pewnym jegomości, który raz na rok przybywał do zamku, głaskał mnie pod brodę i rozmawiał w narzeczu biskajskim z moją ochmistrzynią. Pewnego dnia ten jegomość, zamiast wziąć mnie pod brodę, wziął za rękę i zaprowadził do karety z okiennicami, w której zamknął mnie z moją ochmistrzynią. Śmiało mogę rzec, że zamknął nas, gdyż światło dochodziło tylko z góry.
666Wyszłyśmy z niej trzeciego dnia, albo raczej trzeciej nocy, już bowiem było dobrze późno, gdy stanęliśmy u celu naszej podróży. Jakiś nieznajomy otworzył drzwiczki od karety i rzekł:
667— Oto jesteście na placu Bellecour, przy wejściu na ulicę St. Ramond, ten zaś dom na rogu należy do radcy de La Jacquière, gdzież teraz chcecie, aby was zawieziono?
668— Każ zajechać w pierwszą bramę za domem radcy — odpowiedziała moja ochmistrzyni.
669Tu Tybald natężył całą uwagę, gdyż w istocie sąsiadował z pewnym szlachcicem, nazwanym panem de Sambre Roche, który uchodził za niesłychanie zazdrosnego i kilkakrotnie chełpił się przed nim, że mu pokaże, jakim sposobem można mieć wierną żonę, i mówił, że wychowuje w zamku swoim powabne dziewczę, które poślubi, by potwierdzić prawdę swego zdania. Ale młody Tybald wcale nie wiedział, że dziewczę znajdowało się w tej chwili w Lyonie i mocno cieszył się, że je do swoich rąk dostał. Tymczasem Orlandyna tak dalej mówiła:
670Zajechaliśmy więc do bramy, skąd zaprowadzono nas do obszernych i bogatych komnat, stamtąd zaś kręconymi schodami do wieży, z której zdawało mi się, że można by widzieć przy dniu całe miasto; ale myliłam się, w dzień nawet niepodobna było nic dostrzec, gdyż gęste, zielone sukno zasłaniało okna. Natomiast wieża oświecona była złoconym kryształowym pająkiem. Ochmistrzyni moja posadziła mnie na krześle i dała swój różaniec do zabawy, sama zaś wyszła i zaryglowała drzwi za sobą.
671Gdy zostałam sama, porzuciłam różaniec, wzięłam nożyczki, które miałam u pasa i rozcięłam zielone sukno zasłaniające mi okno. Wtedy ujrzałam obok drugie okno, a przez to okno — rzęsisto oświeconą komnatę, w której siedziało u stołu dwoje młodych dziewcząt i trzech młodych ludzi, piękniejszych, niż można sobie wyobrazić. Śpiewali, pili, śmieli się i umizgali do dziewcząt, czasami nawet głaskali je pod brody, ale z cale odmiennym wyrazem twarzy niż pan de Sombre Roche, który jednak po to tylko przyjeżdżał do naszego zamku. Nadto młodzi ludzie[104] spoglądali na swoje towarzyszki szczególniejszym wzrokiem, dziewczęta zaś uśmiechały się do nich podobnie jak ja niegdyś do siebie samej przed zwierciadłem.
672
Na te słowa Tybald poznał, że chodziło o wieczerzę, którą wczoraj wyprawił był swoim przyjaciołom, objął więc ręką wysmukłą kibić Orlandyny i przycisnął ją do serca.
673— Tak samo czynili ci młodzi ludzie — mówiła dalej Orlandyna — w istocie, zdaje mi się, że musieli się nadzwyczajnie kochać. Nareszcie jeden z biesiadników napełnił swoją czarę winem, przytknął ją do ust swojej sąsiadki, następnie wychylił duszkiem i pocałował jedną z dziewczyn w same usta. Ciekawość moja coraz wzrastała, gdy nagle drzwi otworzyły się; poskoczyłam szybko do mego różańca, ochmistrzyni bowiem wchodziła.
674Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do karety, która nie była już tak zamknięta jak wczorajsza i gdyby noc nie była tak ciemna, byłabym mogła dokładnie widzieć cały Lyon, ale tak uważałam tylko, że jesteśmy gdzieś bardzo daleko i wkrótce minęliśmy mury miasta. Zatrzymaliśmy się przy ostatnim domu przedmieścia. Na pozór była to zwyczajna chata, strzechą nawet pokryta; ale wnętrze jej całkiem było odmienne, jak się pan sam o tym przekonasz, jeżeli mały Murzynek nie zapomniał drogi, widzę bowiem, że dostał światła i zapalił latarnię.
675
Na tym Orlandyna skończyła swoją historię. Tybald pocałował ją w rękę i rzekł:
676— Racz, piękna zabłąkana, powiedzieć mi: czy sama mieszkasz w tej chatce?
677— Zupełnie sama — odrzekła nieznajoma — z ochmistrzynią tylko i tym małym Murzynkiem. Ale nie sądzę, żeby pierwsza mogła dziś wrócić do domu. Pan, który przyjeżdżał głaskać mnie pod brodę, kazał mi przyjść z nią do swojej siostry, ale nie mógł przysłać karety, posłał ją bowiem po księdza. Poszłyśmy więc piechotą. Ktoś zatrzymał nas na ulicy, aby nam powiedzieć, że jestem piękna. Głucha ochmistrzyni sądziła, że dopuścił się grubiaństwa i zaczęła mu odpowiadać. Nadeszło wielu ludzi i wmieszało się do sprzeczki. Przelękłam się i jęłam uciekać co siły, Murzynek pobiegł za mną, upadł i stłukł latarnię; sama nie wiedziałam co począć, gdy na szczęście spotkałam pana.
678
Tybald, zachwycony prostotą tego opowiadania, brał się znowu do umizgów, gdy wtem Murzynek przyniósł zapaloną latarnię, której światło padło na twarz Tybalda.
679— Co widzę — krzyknęła Orlandyna — ten sam, który pocałował tę piękną dziewczynę!
680— Najniższy sługa — odparł Tybald — wszelako możesz być pewna, moja luba, że pomimo tego samowładnie zapanujesz w mym sercu.
681— Jak to?… Zdawałeś się przecież tak kochać te trzy dziewczęta — przerwała Orlandyna.
682— O jeden dowód więcej, że żadnej nie kochałem — rzekł Tybald.
683I tak ona mu szczebiotała, i tak on do niej się przymilał, że sami nie wiedząc kiedy, zaszli na koniec przedmieścia do opuszczonej chatki, której drzwi Murzynek otworzył kluczem wiszącym mu u pasa. Kobierce flamandzkie tkane w różne wzory i przedstawienia osób zdających się oddychać, pokrywały ściany. U sufitu wisiały pająki z gałęziami ze szczerego srebra. Wygodne krzesła z genueńskiego aksamitu, ozdobione złotymi frędzlami, hebanem i słoniową kością, stały obok sprężystych sof powleczonych morą wenecką. Tybald na to wszystko jednak nie zważał, widział tylko Orlandynę i oczekiwał rozwiązania dziwnej przygody.
684Tymczasem Murzynek przyszedł nakryć do stołu i Tybald wtedy dopiero spostrzegł, że nie było to dziecko, jak zrazu sądził, ale stary, czarny karzeł obrzydliwej postaci. Wszelako mały człeczek przyniósł rzeczy, które wcale nie były brzydkie. Naprzód wielki złocony półmisek, na którym kurzyły się cztery kuropatwy, smakowite i wybornie przyrządzone. pod pachą zaś niósł flaszkę alikantu. Zaledwie Tybald podjadł i napił się, wnet uczuł, jak gdyby ogień krążył mu po żyłach. Co do Orlandyny, ta mało jadła, ale ciągle spoglądała na swego współbiesiadnika, raz rzucając mu czułe i niewinne wejrzenia, to znowu wpatrując się weń tak złośliwymi oczyma, że młodzieniec mieszał się wyraźnie.
685Na koniec Murzynek przyszedł sprzątnąć ze stołu, wtedy Orlandyna wzięła Tybalda za rękę i rzekła:
686— Na czymże, mój luby, spędzimy ten wieczór?
687Tybald nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
688— Przychodzi mi pewna myśl — mówiła dalej. — Widzisz to wielkie zwierciadło? Chodźmy stroić w nim miny, jak to niegdyś czyniłam w zamku Sombre Roche[105].
689Orlandyna przysunęła krzesło, posadziła Tybalda i zaczęła doń uśmiechać się w zwierciedle. Następnie gładziła mu czoło, bawiła z pierścieniami jego włosów, wreszcie zarzuciła mu śnieżne ramiona na szyję i przytuliła do piersi. Tybald odchodził od zmysłów, zaćmiło mu się w oczach, krew biła w nim gwałtownie, upojony nieopisaną rozkoszą, objął kibić zachwycającej istoty; ale w tej chwili doznał uczucia, jak gdyby kto szpony zapuszczał mu w szyję.
690— Orlandyno! — zawołał — Orlandyno, co to ma znaczyć?
691Nie było już Orlandyny; Tybald ujrzał w jej miejscu okropne, nieznane mu dotąd kształty.
692— Jam nie Orlandyna — krzyknął potwór straszliwym głosem — jam Lucyper!
693Tybald chciał wezwać Zbawiciela na pomoc, ale szatan, który odgadł jego zamysł, schwycił go zębami za gardło i nie pozwolił wymówić tego świętego nazwiska.
694Nazajutrz wieśniacy idący na targ do Lyonu, usłyszeli w opuszczonej rozwalinie, która służyła za kostnicę, jęki i narzekania. Weszli i znaleźli Tybalda leżącego i trzymającego w objęciach kościotrupa. Wzięli go, zanieśli do miasta i nieszczęśliwy de La Jacquière poznał swego syna.
695Położono go w łóżko, wkrótce Tybald zdawał się przychodzić do zmysłów i słabym, prawie niezrozumiałym głosem rzekł:
696— Otwórzcie drzwi temu świętemu pustelnikowi, otwórzcie czym prędzej.
697Z początku nie zrozumiano go, otworzono jednak drzwi i ujrzano wchodzącego szanownego zakonnika, który rozkazał, aby go zostawiono sam na sam z Tybaldem. Uczyniono zadość jego żądaniu i drzwi za nim zamknięto.
698Długo słyszano jeszcze napominania pustelnika, na które Tybald odpowiadał mocnym głosem:
699— Tak jest mój ojcze, żałuję za grzechy i całą nadzieję pokładam w miłosierdziu boskim.
700Wreszcie gdy wszystko ucichło, otworzono drzwi. Pustelnik znikł, Tybald zaś leżał umarły z krucyfiksem w rękach.
701
Zaledwie skończyłem tę historię, gdy wszedł kabalista i zdawał się chcieć wyczytać z moich oczu wrażenie, jakiego doświadczyłem. Wprawdzie przygody Tybalda mocno mnie zadziwiły, ale nie chciałem tego pokazać i odszedłem do siebie. Tu znowu zacząłem zagłębiać się nad własnymi wypadkami i prawie dawać wiarę, że szatany, by mnie złudzić, ożywiły trupy dwóch wisielców i że kto wie, czy nie byłem drugim Tybaldem.
702Zadzwoniono na obiad, kabalista nie przyszedł do stołu, wszyscy zdawali się być roztargnieni, może dlatego, że sam nie mogłem zebrać myśli.
703Po obiedzie wyszedłem na taras. Cyganie z całym obozem znacznie już byli oddalili się od zamku. Niepojęte Cyganki wcale się nie ukazały; tymczasem noc już zapadła i udałem się do mojej komnaty. Długo czekałem na Rebekę, ale tym razem na próżno i nareszcie usnąłem.
Dzień jedenasty
704Rebeka obudziła mnie. Otworzywszy oczy, spostrzegłem piękną Izraelitkę siedzącą na mym łóżku i trzymającą moją rękę w swych dłoniach.
705— Zacny Alfonsie — rzekła — chciałeś wczoraj znienacka dostać się do dwóch Cyganek, ale krata od potoku była zamknięta. Przynoszę ci klucz od niej. Jeżeli i dziś pokażą się pod zamkiem, upraszam cię, abyś poszedł za nimi nawet do ich obozu. Zaręczam ci, że uszczęśliwisz mego brata, jeżeli zdołasz donieść mu o nich coś nowego. Co do mnie — dodała z tęsknotą — muszę oddalić się. Mój los, moje dziwaczne przeznaczenie wymagają tego po mnie. Ach, mój ojcze, dlaczegóż nie uczyniłeś mnie podobną do reszty śmiertelnych? Czuję, że jestem zdolniejsza kochać w rzeczywistości niż w zwierciadle.
706— Co chcesz rozumieć przez to kochanie w zwierciadle?
707— Nic… nic — przerwała Rebeka — dowiesz się o tym kiedyś… teraz żegnam cię. Do widzenia!
708Żydówka oddaliła się mocno wzruszona, ja zaś mimowolnie pomyślałem, że z trudnością potrafi być stała dla dwojga niebiańskich bliźniąt, którym była przeznaczona za małżonkę, jak mi to jej brat oświadczył.
709Wyszedłem na taras; Cyganie daleko już byli odeszli[106] od zamku. Wziąłem książkę z biblioteki, ale nie mogłem długo czytać. Byłem roztargniony i miałem głowę zaprzątniętą czym innym. Nareszcie dano znać do stołu. Rozmowa jak zwykle toczyła się o duchach, widmach i upiorach. Gospodarz mówił nam, że starożytni mieli o nich pomieszane pojęcia i znali je pod nazwiskiem empuzów[107], larw[108] i lamiów[109], ale że dawni kabaliści równie byli mądrzy jak dzisiejsi, jakkolwiek znano ich tylko pod mianem filozofów, które było im wspólnym z wielą[110] ludźmi niemającymi żadnego wyobrażenia o naukach hermetycznych[111]. Pustelnik wspomniał o Simonie czarnoksiężniku[112], ale Uzeda utrzymywał, że Apoloniusz z Tiany[113] zasługuje na sławę najbieglejszego kabalisty z owych czasów, ponieważ dosiągł niesłychanej władzy nad całym światem pandemonistycznym. To mówiąc, poszedł wyszukać Filostrata wydanego roku 1608 przez Morela, rzucił okiem na tekst grecki i bez najmniejszego zatrzymywania się jął czytać w czystym hiszpańskim języku, co następuje:
Historia Menipa Licejczyka
710Żył raz w Koryncie dwudziestopięcioletni Licejczyk, dowcipny i urodziwy, nazwiskiem Menip. Opowiadano w mieście, że kochała się w nim jakaś bogata i piękna cudzoziemka, z którą przypadkiem zawarł znajomość. Spotkał ją na drodze wiodącej do Kenchrei; nieznajoma wdzięcznie zbliżyła się ku niemu i rzekła:
711— O Menipie, od dawna już cię kocham; jestem Fenicjanką i mieszkam na końcu najbliższego przedmieścia Koryntu. Jeżeli chcesz przyjść do mnie, usłyszysz mnie śpiewającą i napijesz się wina, jakiegoś jeszcze nigdy w życiu nie kosztował. Nie potrzebujesz obawiać się żadnego współzalotnika i znajdziesz mnie zawsze tak wierną, ile ja uważam cię za uczciwego. —
712Młodzieniec, jakkolwiek z natury umiarkowany, nie umiał oprzeć się tym słodkim słowom, wychodzącym z koralowych ust, i całą duszą przywiązał się do nowej kochanki.
713Gdy Apoloniusz po raz pierwszy ujrzał Menipa, zaczął zapatrywać się na niego jak snycerz, który by chciał wykuć jego popiersie; następnie rzekł mu:
714— O młodzieńcze, pieścisz się z wężem, który otacza cię zdradliwymi sploty.
715Zdziwiła Menipa ta szczególniejsza mowa, ale Apoloniusz po chwili dodał:
716— Kocha cię kobieta, która nie może być twoją małżonką — czy myślisz, że ona prawdziwie cię kocha?
717— Bez wątpienia — odparł młodzieniec — jestem pewny jej miłości.
718— I ożenisz się z nią? — rzekł Apoloniusz.
719— Dlaczegóż nie miałbym ożenić się z kobietą, którą tak szalenie kocham.
720— Kiedyż się odbędą zaślubiny?
721— Być może jutro — przerwał młodzieniec.
722Apoloniusz zapamiętał czas biesiady i gdy goście zebrali się, wszedł do komnaty, mówiąc:
723— Gdzież jest piękna gospodyni tej uczty?
724— Jest tu, niedaleko — odpowiedział Menip, po czym wstał nieco zapłoniony.
725 726— To złoto, srebro i ozdoby tej komnaty do kogo należą? Do ciebie czy do tej kobiety?
727— Do tej kobiety — rzekł Menip — ja prócz mego płaszcza filozofskiego, nic więcej nie posiadam.
728Wtedy Apoloniusz, zwracając się do biesiadników:
729— Czy widzieliście kiedy ogrody Tantala, które są, a przecież nie są?
730— Widzieliśmy je w Homerze — odpowiedzieli — gdyż sami nie zstępowaliśmy do piekieł.
731 732— Wszystko, co tu widzicie, podobne jest do tych ogrodów. Wszystko to jest tylko czczym mamidłem, bynajmniej zaś rzeczywistością i ażeby was przekonać o prawdzie moich słów, dowiedzcie się, że ta kobieta jest jedną z empuz, pospolicie zwanych larwami lub lamiami. Wiedźmy te nie tyle są chciwe uniesień miłosnych, ile mięsa ludzkiego, i ponętami rozkoszy wabią tych, których chcą pożreć.
733— Mógłbyś nam coś rozsądniejszego powiedzieć — przerwała mniemana Fenicjanka i zarumieniona od gniewu poczęła wygadywać na filozofów i nazywać ich szaleńcami, gdy wtem Apoloniusz wymówił kilka słów i nagle znikły naczynia złote i srebrne i ozdoby komnaty. Również cała służba przepadła w mgnieniu oka. Natenczas empuza udała, że płacze, i błagała Apoloniusz, aby przestał ją męczyć, ale ten wcale nie zważając na jej prośby, cisnął ją coraz bliżej, tak że nareszcie wyznała, kim była, że nie szczędziła wszelkich rozkoszy dla Menipa, aby go potem pożreć, i że przede wszystkim smakowała w młodych ludziach, których krew dodawała jej zdrowia.
734
— Sądzę — rzekł pustelnik — że chciała ona pożreć raczej duszę niż ciało Menipa i że ta empuza była po prostu szatanem pożądliwości: wszelako nie pojmuję tych słów, które nadawały taką potęgę Apoloniuszowi. Przecież filozof ten nie był chrześcijaninem i nie mógł używać straszliwej broni, jaką kościół złożył w naszych rękach; nadto starożytni, jakkolwiek mogli pod pewnym względem zawładnąć złymi duchami przed narodzeniem Chrystusa, atoli krzyż, nakazawszy milczenie wszelkim wyroczniom, tym bardziej wyzuł z potęgi bałwochwalców. Mniemam więc, że Apoloniusz nie tylko nie był w stanie wypędzić najmniejszego szatana, ale nawet nie miał żadnej władzy nad ostatnim z duchów, widziadła te albowiem pokazują się na ziemi za bożym dozwoleniem, i to zawsze prosząc się o msze, których, jak wiecie, zupełnie nie znano za czasów pogańskich.
735Uzeda był przeciwnego zdania; utrzymywał, że poganie równie jak chrześcijanie bywali nagabywani przez złe duchy, chociaż powody nawiedzeń mogły być cale[114] odmienne i aby dowieść tego, o czym mówił, wziął książkę z listami Pliniusza i zaczął czytać, co następuje:
Historia filozofa Atenagoras
736Stał w Atenach dom obszerny i zdatny do zamieszkania, ale osławiony i opuszczony. Nieraz śród ciszy nocnej słyszano w nim brzęk żelaza uderzającego o żelazo, a skoro pilniej nadstawiano uszu, szczęk łańcuchów, który zdawał się naprzód dochodzić z daleka, następnie coraz się przybliżał. Niedługo potem widziano zjawisko, coś na kształt wychudłego i pokrzywionego starca z długą brodą, najeżonymi włosami i kajdanami na rękach i nogach, którymi straszliwym sposobem potrząsał. Obrzydłe to widmo pozbawiało snu mieszkańców, ciągłe zaś bezsenności sprowadzały choroby smutnie się kończące. Śród dnia bowiem, jakkolwiek widma nie było, wrażenie jednak okropnego widoku ciągle stało przed oczyma i najśmielszych przejmowało strachem. Nareszcie opuszczono dom i zostawiono go całkiem zjawisku. Wszelako wywieszono napis oznajmiający chęć właściciela do odnajęcia lub sprzedania bezużytecznej budowy, w nadziei, że jaki nieznajomy, niewiedzący o przerażających przeszkodach, łatwo da się oszukać.
737W owym czasie filozof Atenagoras przybył do Aten. Spostrzegł napis i zapytał o cenę; uderzyła go niezwyczajna taniość, zaczął badać jej przyczyny i gdy mu opowiedziano całą historię, zamiast cofnąć się, z tym większym pośpiechem dobił targu. Sprowadził się do domu i nad wieczorem kazał wnieść łoże do frontowych komnat, przynieść lampę i swoje tabliczki do pisania, służącym zaś oddalić się do najdalszego skrzydła budynku. Natenczas, lękając się, aby rozigrana wyobraźnia za daleko go nie uniosła i nie przedstawiła mu rzeczy wcale nieistniejących, przygotował umysł, oczy i ręce do pisania.
738Z początku nocy, jak w całym domu, tak i w tej części panowało głuche milczenie, wkrótce jednak posłyszał zgrzyt żelaza i brzęk łańcuchów; pomimo to nie podniósł oczu, nie porzucił pióra, uspokoił się, i że tak rzekę, zmusił do niezwracania na zewnątrz żadnej uwagi. Tymczasem hałas coraz wzrastał, już dochodził do drzwi, nareszcie dał się słyszeć w samym pokoju. Filozof podniósł oczy i ujrzał widmo zupełnie takie, jakim mu go opisywano. Zjawisko stało we drzwiach i przyzywało go palcem. Atenagoras dał mu znak ręką, aby zaczekało i znowu zaczął dalej pisać, ale widmo, snadź zniecierpliwione, jęło nad samymi uszami filozofa potrząsać łańcuchami.
739Mędrzec odwrócił się i ujrzał, że duch nie przestawał go wzywać, wstał więc, wziął światło i poszedł za nim. Zjawisko kroczyło wolnym krokiem, jak gdyby przygniecione ciężarem łańcuchów, weszło na dziedziniec domu i nagle w samym środku zapadło się w ziemię. Filozof zostawszy sam, naznaczył to miejsce liściem i kamieniami i nazajutrz udał się do urzędników, prosząc, aby kazali przedsięwziąć poszukiwanie. Wykopano dół i znaleziono kościotrupa skrępowanego łańcuchami. Miasto poleciło uczcić te szczątki przyzwoitym pogrzebem i nazajutrz po oddaniu nieboszczykowi tej ostatniej przysługi spokój na zawsze powrócił do domu.
740
Kabalista, przeczytawszy tę historię, dodał:
741Duch, Upiór, Naród, Obyczaje— Duchy, jak się tu przekonujemy, czcigodny ojcze, pokazywały się od najdawniejszych czasów; dowodzi nam tego zdarzenie Baltojwy z Endor, i kabaliści zawsze mieli ich na swoje rozkazy. Z tym wszystkim przyznaję, że wielkie zmiany zaszły w świecie pandemonistycznym; tak na przykład upiory, jeżeli śmiem tak wyrazić się, należą do nowych odkryć. Rozróżniam między nimi dwa rodzaje, mianowicie: upiory węgierskie i polskie, które są po prostu trupami śród nocy wychodzącymi z grobów dla wysysania krwi ludzkiej; i upiory hiszpańskie, które ożywiają pierwsze lepsze ciało, nadają mu dowolne kształty i należąc do szatańskiego rodu…
742Kabalista wyraźnie chciał zwrócić rozmowę do okoliczności mnie dotyczących, powstałem więc, może nawet zbyt gwałtownie, i wyszedłem na taras. Nie upłynęło pół godziny, gdy spostrzegłem moje dwie Cyganki, które zdawały się zdążać do zamku i w tej odległości zupełnie były podobne do Eminy i Zibeldy. Postanowiłem natychmiast korzystać z mego klucza. Poszedłem do mego pokoju po kapelusz i szpadę i po chwili byłem już u kraty. Otworzywszy ją, ujrzałem, że nie dość na tym, gdyż musiałem jeszcze dostać się na drugą stronę potoku. Na szczęście wzdłuż muru znalazłem jakby naumyślnie poprzybijane haki, za pomocą których dostałem się do kamienistego łożyska i skacząc z jednego kamienia na drugi, stanąłem na drugiej stronie i tuż przed sobą spostrzegłem dwie Cyganki, które jednak wcale nie były mymi kuzynkami. Jakkolwiek całe ich ułożenie było odmienne, przecież sposób ich obejścia odróżniał je od gburowatych i niewykształconych kobiet tego narodu. Zdawało się prawie, że tylko na jakiś czas dla ukrytych celów przyjęły na siebie te role. Chciały zaraz mi wróżyć; jedna z nich ujęła moją dłoń, podczas gdy druga, udając, że czyta z niej całą moją przyszłość, mówiła mi w właściwym ich narzeczu:
743— Ah, Caballero, che vejo en vuestra bast! Dirvanos kamela, ma por quen? Por demonios! — Co znaczy: „Ach szlachetny panie, widzę namiętną miłość na twojej dłoni, ale dla kogo? Dla szatanów!”
744Łatwo można domyślić się, że nigdy nie byłbym odgadł, że dirvanos kamela znaczy w języku cygańskim namiętną miłość; ale dziewczęta wytłumaczyły mi te słowa; następnie biorąc mnie pod ręce, zaprowadziły do swego obozu, gdzie przedstawiły mnie rześkiemu i czerstwemu starcowi, którego nazywały ojcem. Starzec, rzuciwszy na mnie złośliwie wejrzenie, rzekł:
745— Czy wiesz pan, że znajdujesz się pośród czeredy, o której krążą po kraju dość niekorzystne wieści? Czy nie lękasz się naszego towarzystwa?
746Na słowo „lękasz” oparłem rękę na mojej szpadzie; ale starzec z uprzejmością podał mi dłoń i dodał:
747— Wybacz pan, nie miałem zamiaru cię obrazić, przeciwnie, chciałem prosić cię, abyś raczył kilka dni z nami przepędzić. Jeżeli podróż w te góry może cię zabawić, przyrzekamy pokazać ci najpiękniejsze i najstraszniejsze miejsca; doliny czarujące wdziękiem, obok przepaści napełniających zgrozą; jeżeli zaś jesteś lubownikiem polowania, będziesz mógł zadość uczynić twemu upodobaniu.
748Przyjąłem jego ofiarę z tym większym pośpiechem, że rozprawy kabalisty zaczęły mnie już nudzić, jak również samotność jego zamku stawała mi się co dzień nieznośniejsza.
749Natenczas stary Cygan zaprowadził mnie do swego namiotu, mówiąc:
750— Oto jest twoje mieszkanie przez cały czas, który raczysz pośród nas przepędzić; nadto każę rozbić obok pałatkę, w której sam będę spał, aby tym lepiej czuwać nad twoim bezpieczeństwem.
751Odpowiedziałem na to, że mając zaszczyt być kapitanem w gwardii walońskiej, we własnej szpadzie powinienem był szukać bezpieczeństwa. Na te słowa starzec uśmiechnął się i rzekł:
752— Muszkiety naszych rozbójników tak dobrze potrafią zabić kapitana gwardii walońskiej jak kogo drugiego; gdy jednak ci panowie raz będą ostrzeżeni, możesz pan spokojnie nawet odłączyć się od naszego towarzystwa. Przedtem nieroztropnością byłoby narażać się bezużytecznie.
753Starzec miał słuszność i zawstydziłem się niepotrzebnej junakierii.
754Przepędziliśmy wieczór na obchodzeniu obozu i rozmawianiu z dwoma Cygankami, które wydały mi się najdziwaczniejszymi, ale zarazem najszczęśliwszymi stworzeniami w świecie. Następnie zastawiono wieczerzę pod rozłożystym dębem, tuż przy namiocie naczelnika. Rozłożyliśmy się na skórach jelenich; rozesłano przed nami zamiast obrusa bawolą skórę wyprawną jak najdoskonalszy safian. Potrawy, zwłaszcza zaś zwierzyna, były wyśmienite. Córki naczelnika nalewały nam wino, ja wszakże wolałem gasić pragnienie wodą, która o dwa kroki od nas wytryskała ze skały przezroczystym strumieniem. Naczelnik uprzejmie podtrzymywał rozmowę, zdawał się wiedzieć o poprzednich moich przygodach i zapowiadał mi nowe. Nareszcie czas był udać się na spoczynek. Posłano mi łoże w namiocie naczelnika i postawiono straż przy wejściu. O samej północy rozbudził mnie jakiś szmer. Czułem, że z obu stron podnoszono moje nakrycie i tulono się do mnie.
755„Wielki Boże — rzekłem sam do siebie — mamże[115] znowu obudzić się między dwoma wisielcami?”
756Jednakże nie zatrzymałem się na tej myśli, mniemałem, że gościnność cygańska nakazywała ten sposób przyjęcia i że nie wypadało wojskowemu w moim wieku nie stosować się do raz przyjętych zwyczajów. W końcu zasnąłem z głębokim przekonaniem, że tym razem nie miałem do czynienia z wisielcami.
Dzień dwunasty
757W istocie, zamiast pod szubienicą Los Hermanos, obudziłem się w moim łóżku na hałas, jaki sprawiali Cyganie, podnosząc obóz.
758— Wstawaj pan — rzekł do mnie naczelnik — mamy daleką drogę przed nami; ale dostaniesz pan muła, jakiego drugiego nie znajdziesz w całej Hiszpanii i ręczę, że nie poczujesz znużenia.
759Ubrałem się czym prędzej i dosiadłem muła. Ruszyliśmy przodem z czterema Cyganami, dzielnie uzbrojonymi. Reszta bandy z daleka zdążała za nami, mając na czele dwie młode dziewczyny, które, o ile domyślałem się, były przyczyną przerwania mego snu ostatniej nocy. Zakręty ścieżek często wywyższały mnie lub zniżały o kilkaset stóp od nich. Wtedy zatrzymywałem się i znowu zdawało mi się, że widzę moje kuzynki. Tymczasem stary naczelnik śmiał się z moich kłopotów.
760Po czterech godzinach przyśpieszonego pochodu przybyliśmy na szczyt wyniosłej góry, na którym znaleźliśmy znaczną ilość wielkich pak; naczelnik natychmiast policzył je, zapisał i rzekł do mnie:
761— Oto masz pan przed sobą towary angielskie i brazylijskie, wystarczające na potrzeby czterech królestw: Andaluzji, Grenady, Walencji i Katalonii. Król wprawdzie cierpi nieco na naszym małym handlu, ale z drugiej strony ma inne korzyści, trochę zaś kontrabandy zabawia i pociesza ten biedny lud hiszpański. Wreszcie, tutaj wszyscy się tym trudnią. Niektóre z tych pak zostaną złożone w koszarach żołnierskich, inne w celach mnichów, ostatnie w grobowych podziemiach. Paki czerwono naznaczone dostaną się w ręce celników, którzy poszczycą się nimi przed rządem; ofiara owa tym więcej przywiąże ich do naszych interesów.
762To mówiąc, naczelnik Cyganów rozkazał pochować towary po różnych wydrążeniach skał, po czym skinął, aby zastawiono obiad w jaskini, z której widok rozciągał się dalej, niż można było okiem zajrzeć, czyli że widnokrąg całkiem zlewał się z błękitem niebios. Powaby natury z każdym dniem sprawiały na mnie coraz silniejsze wrażenie, widok ten pogrążył mnie w nieopisanym zachwyceniu, z którego wyrwały mnie dwie córki naczelnika, przynosząc obiad. Z bliska, jak to już powiedziałem, wcale nie były podobne do moich kuzynek, spojrzenia ich dawały mi poznać ich zadowolenie, ale tajemne jakieś przeczucie ostrzegało mnie, że to nie one należały do przygody ostatniej nocy. Tymczasem dziewczęta przyniosły gorącą olla podridę, którą wysłani naprzód ludzie rano jeszcze byli sporządzili. Stary naczelnik i ja szczerze zabraliśmy się do niej, z tą tylko różnicą, że on przeplatał swoje jedzenie częstym odwoływaniem się do obszernego bukłaku z winem, ja zaś poprzestawałem na świeżej wodzie z sąsiedniego źródła.
763Gdy zaspokoiliśmy głód, oświadczyłem mu ciekawość bliższego z nim się zapoznania; długo wzbraniał się, ja wszelako usilnie nalegałem na niego, tak że nareszcie zgodził się opowiedzieć mi swoje przygody i zaczął w te słowa:
Historia Pandesowny, naczelnika Cyganów
764Wszyscy Cyganie hiszpańscy znają mnie pod nazwiskiem Pandesowna. Jest to w ich narzeczu dosłowne tłumaczenie mego nazwiska rodzinnego, Avadoro, gdyż dowiedz się señor, że bynajmniej nie urodziłem się śród Cyganów. Ojciec mój nazywał się don Felipe de Avadoro i uchodził w swoim czasie za człowieka najpoważniejszego i najbardziej skrupulatnego. Do tego stopnia nawet był punktualny, że gdybym ci opowiedział historię jednego dnia jego, widziałbyś przed sobą obraz całego jego życia, a przynajmniej czasu, który upłynął między dwoma jego małżeństwami: pierwszym, któremu winien jestem życie, i drugim, które spowodowało śmierć jego, zmieniwszy zwykły tryb, według jakiego przepędzał żywot.
765Mój ojciec, będąc jeszcze pod opieką mego dziada, pokochał się był w dalekiej swojej krewnej, którą zaślubił, skoro tylko stał się panem własnej woli. Biedna kobieta umarła, dając mi życie, ojciec mój zaś, niepocieszony po tej stracie, zamknął się u siebie przez kilka miesięcy, nie chcąc nawet widzieć żadnego z krewnych.
766Czas, który słodzi wszystkie cierpienia, ukoił także jego żal i nareszcie ujrzano go otwierającego drzwi od swego balkonu, który wychodził na ulicę Toledo. Przez kwadrans oddychał świeżym powietrzem i następnie poszedł otworzyć długie okno, które wychodziło na boczną ulicę. Spostrzegł w domu na przeciwko kilka znajomych sobie osób i dość wesoło je pozdrowił. Następnych dni regularnie powtarzał to samo, aż wreszcie wieść o tej zmianie doszła do uszu fra Heronimo Santeza, teatyna i wuja mojej matki.
767Zakonnik ten przybył do mego ojca, powinszował mu powrotu do zdrowia, niewiele mówił mu o pociechach, jakie nam religia nastręcza, ale natomiast usilnie namawiał go, aby oddał się więcej rozrywkom. Posunął nawet pobłażanie do dania mu rady, ażeby poszedł na komedię. Mój ojciec, pokładając nieograniczone zaufanie w fra Heronimo, tego samego wieczoru udał się do teatru de la Cruz. Właśnie przedstawiano nową sztukę, którą utrzymywało całe stronnictwo Pollacos, podczas gdy drugie, nazwane Sorices, wszelkimi siłami starało się ją wygwizdać. Współzawodnictwo tych dwóch stronnictw tak dalece zajęło mego ojca, że odtąd nigdy własnowolnie nie opuścił żadnego widowiska. Wkrótce przyłączył się do stronnictwa Pollacos i wtedy tylko uczęszczał do królewskiego teatru, kiedy de la Cruz był zamknięty.
768Po skończonym widowisku stawał zwykle na końcu podwójnego szpaleru, który mężczyźni tworzą, aby zmusić kobiety do przechodzenia jedna za drugą, ale wcale tego nie czynił, aby przypatrywać im się bliżej, przeciwnie, wszystkie mało go obchodziły i skoro ostatnia przeszła, śpieszył pod krzyż maltański, gdzie przed udaniem się na spoczynek spożywał lekką wieczerzę.
769Z rana najpierwszym zatrudnieniem mego ojca było otwarcie balkonu wychodzącego na ulicę Toledo. Tu przez kwadrans oddychał świeżym powietrzem, następnie szedł otwierać drugie okno, które wychodziło na małą uliczkę. Jeżeli spostrzegał kogo w przeciwnym oknie, pozdrawiał go grzecznie, mówiąc: agur, po czym zamykał okno. Ten wyraz agur był często jedynym, jaki przez cały dzień wymówił, chociaż bowiem gorliwie zajmował się powodzeniem wszystkich komedii odgrywanych w teatrze de la Cruz, całe jednak zajęcie wyrażał zawsze klaskaniem w dłonie, nigdy zaś słowami. W razie gdy nikt nie ukazywał się w przeciwnym oknie, z cierpliwością oczekiwał chwili, w której będzie mógł kogo pozdrowić. Oprócz tego mój ojciec bywał na mszy u teatynów. Za powrotem znajdował pokój uporządkowany przez służącą i z niewypowiedzianym staraniem ustawiał sprzęty na miejscach, na których zwykłe stały. Czynił to zawsze z nader pilną uwagą i za jednym rzutem oka odkrywał najmniejsze źdźbło kurzu, które umknęło uwadze służącej.
770Skoro mój ojciec był zadowolony z uporządkowania swego pokoju, brał cyrkiel i nożyczki i krajał dwadzieścia cztery kawałki papieru równej wielkości, napełniał je tytoniem brazylijskim i zwijał dwadzieścia cztery cygar, które były tak gładko i doskonale złożone, że można było śmiało uważać je za najdoskonalsze cygara w całej Hiszpanii. Następnie wypalał sześć tych arcydzieł, licząc dachówki pałacu księcia Alby, sześć zaś, rachując ludzi przechodzących przez bramę Toledo. To uczyniwszy, spoglądał na drzwi swego pokoju, dopóki mu nie przyniesiono obiadu.
771Po obiedzie wypalał dwanaście pozostałych cygar, dalej topił wzrok w zegar, dopóki mu ten nie oznajmił godziny udania się do teatru; jeżeli zaś przypadkiem tego dnia nie było widowiska, szedł do księgarza Moreno, gdzie przysłuchiwał się sporom kilku literatów, którzy mieli zwyczaj zbierania się tam w pewnych dniach, nie mieszając się jednak nigdy do ich rozmowy. Jeżeli zasłabł i nie wychodził z domu, posyłał do księgarza Moreno po sztukę, którą tego dnia grano w teatrze de la Cruz, i gdy nadeszła godzina widowiska, zabierał się do czytania sztuki, nie omieszkując szczerze poklaskiwać miejscom ulubionym przez stronnictwo Pollacos.
772Sposób ten życia był bardzo niewinny, jednakowoż mój ojciec, pragnąc zadość uczynić obowiązkom religii, udał się do teatynów z prośbą, aby mu wyznaczono spowiednika. Przysłano mu fra Heronimo Santeza, który korzystał z tej sposobności, aby mu przypomnieć, że ja żyję na świecie i znajduję się w domu dony Felicji Dalanosy, siostry nieboszczki mojej matki. Mój ojciec, bądź z obawy, abym mu nie przypomniał ukochanej osoby, której śmierci byłem mimowolną przyczyną, bądź też że nie życzył sobie, aby moje dziecinne wrzaski zakłócały głuchy spokój jego zwyczajów, uprosił fra Heronimo, aby mnie nigdy do niego nie zbliżał, w tym samym jednak czasie zaopatrzył wszystkie moje potrzeby, wyznaczył mi dochód z wioski, którą miał w okolicach Madrytu i oddał mnie w opiekę prokuratorowi teatynów.
773Niestety, mniemam, że ojciec mój oddalał mnie od siebie w przeczuciu niesłychanej różnicy, jaką natura położyła między naszymi sposobami myślenia. Zauważyłeś pan, jak on był systematyczny i jednostajny w całym swym życiu, otóż mogę śmiało teraz zaręczyć, że nie było na ziemi człowieka więcej niestałego ode mnie. Nie mogłem nawet wytrwać w mojej niestałości, gdyż myśl szczęścia spokojnego i życia odosobnionego ścigała mnie ciągle pośród dni moich koczowniczych, popęd zaś do zmiany nie pozwalał mi pomyśleć o wybraniu stałego siedliska. Niespokojność ta trawiła mnie do tego stopnia, że raz poznawszy sam siebie, na zawsze położyłem tamę moim żądzom, wybierając schronienie pośród tej czeredy Cyganów. Jest to wprawdzie rodzaj życia dość jednostajny, atoli nie mam nieszczęścia spoglądać zawsze na te same drzewa, te same skały lub, co by było jeszcze nieznośniejsze, na te same ulice, mury i dachy.
774
Tu zabrałem głos i rzekłem do starca.
775— Mości Avadoro lub Pandesowna, sądzę, że w tym błędnym życiu musiałeś doświadczyć wielu nadzwyczajnych przygód?
776— W istocie — odparł Cygan — od czasu, w którym zacząłem żyć w tej pustyni, widziałem wiele nadzwyczajnych rzeczy; co zaś do reszty mego życia, zawiera ono bardzo mało zajmujących wypadków, uderzy cię tylko zapał, z jakim chwytałem się coraz nowego powołania, i niesmak, z jakim porzucałem go najdalej po dwóch latach.
777Odpowiedziawszy mi tymi słowy, Cygan tak dalej mówił:
778— Wspominałem ci, że ciotka moja dona Dalanosa trzymała mnie przy sobie. Nie miała własnych dzieci i zdawała się łączyć dla mnie całe pobłażanie ciotki z dobrocią matki: jednym słowem, byłem zepsutym dzieckiem w całym znaczeniu tego wyrazu. Z każdym nawet dniem psułem się coraz bardziej, gdyż w miarę jak wzrastałem na ciele i umyśle, tym więcej nabierałem sił do nadużywania niewyczerpanej dla mnie dobroci. Z drugiej strony, nie doznając żadnej przeszkody w moich chęciach, nie przeszkadzałem w niczym drugim, co mi zjednało rozgłos niezwykłej łagodności, nadto rozkazom mojej ciotki towarzyszył zawsze tak łagodny i pieszczotliwy uśmiech, że nie miałem serca stawiać jej oporu. Nareszcie poczciwa dona Dalanosa, widząc moje postępowanie, wmówiła w siebie, że natura stwarzając mnie, wydała jedno z najrzadszych arcydzieł. Brakowało tylko do jej szczęścia, aby mój ojciec mógł był być świadkiem moich niesłychanych postępów, wtedy od razu byłby przekonał się o moich doskonałościach; zamiar ten jednak był trudny do przeprowadzenia, gdyż ojciec mój trwał w swoim postanowieniu nieoglądania mnie nigdy w swym życiu.
779Gdzież atoli jest upór, którego by kobieta nie umiała przezwyciężyć? Pani Dalanosa z taką gorliwością i dzielnością pracowała nad swoim wujem Hieronimem, że ten nareszcie przyrzekł korzystać z pierwszej spowiedzi mego ojca i zgromić go surowo za okrutną obojętność, jaką okazywał dziecku, które nic złego w życiu mu nie uczyniło. Ojciec Heronimo dotrzymał danej obietnicy, wszelako mój ojciec nie mógł bez przerażenia pomyśleć o chwili, w której po raz pierwszy wpuści mnie do swego pokoju. Fra Heronimo zaprojektował spotkanie w ogrodzie Buen Retiro; ale przechadzka ta bynajmniej nie wchodziła w systematyczny i jednostajny rozkład czasu, od którego mój ojciec nigdy na krok się na oddalał. Wolał więc na ostatek już przyjąć mnie u siebie i fra Heronimo doniósł tę szczęśliwą nowinę mojej ciotce, która ledwo że nie umarła z radości.
780Muszę ci wyznać, że dziesięć lat hipochondrii dodało wiele dziwactw do odosobnionego życia mego ojca. Między innymi powziął był szczególniejszą namiętność do robienia atramentu, pierwsza zaś przyczyna tego dziwnego upodobania była następująca. Pewnego dnia, gdy znajdował się w towarzystwie kilku literatów hiszpańskich i prawników u księgarza Moreno, rozmowa padła na trudność dostania dobrego atramentu; każdy wyznał, że nie miał czym pisać i na próżno usiłował sam zająć się fabrykacją tak potrzebnego materiału. Moreno rzekł na to, że ma w swoim sklepie mnóstwo przepisów, między którymi niektóre muszą być dokładne. Poszedł więc po tę książkę, której nie mógł od razu wynaleźć, a gdy powrócił, rozmowa toczyła się o czym innym: zagłębiono się w rozbiorze nowej sztuki i nikt nie chciał już słyszeć ani o atramencie, ani o przepisach, za pomocą których go wyrabiano. Wszelako mój ojciec cale odmiennie postąpił, wziął książkę, znalazł natychmiast sposób wyrabiania atramentu i zdziwił się mocno, widząc, że od razu pojął rzecz, którą najznakomitsi uczeni hiszpańscy uważali za niesłychanie trudną. W istocie chodziło tylko o umiejętne pomieszanie tynktury owoców galasowych z rozczynem kwasu siarkowego i o dodanie stosownej ilości gumy. Autor jednakowoż dowodził, że niepodobna było otrzymać dobry atrament inaczej, jak tylko zaprawiając naraz wielką jego ilość, gotując płyn i mieszając go pilnie, albowiem guma, nie mając żadnej styczności z materiami kruszcowymi, dążyła usilnie do oddzielenia się od nich, że nadto sama guma była skłonna do rozkładu organicznego, któremu nie można było zapobiec, tylko dodając pewną ilość alkoholu.
781Mój ojciec kupił książkę, nazajutrz wystarał się o potrzebne ingrediencje, apteczne wagi i największy gąsior, jaki tylko mógł znaleźć w Madrycie, stosownie do ostatnich uwag autora. Atrament udał się wyśmienicie; mój ojciec zaniósł butelkę literatom zgromadzonym u Morena, którzy uznali go za doskonały i prosili o więcej.
782Ojciec mój, wiodąc życie ciche i odosobnione, nie miał nigdy sposobności wyświadczenia komukolwiek jakiej przysługi i odebrania za to należytych pochwał, znalazł więc nową przyjemność w obowiązywaniu ludzi i przyjmowaniu od nich dziękczynień, i szczególnie przywiązał się do zatrudnienia przynoszącego mu tyle miłych chwil. Widząc, że literaci madryccy w mgnieniu oka spotrzebowali największą flaszę, jaką mógł znaleźć w całym mieście, kazał sprowadzić z Barcelony beczułkę z rodzaju takich, w jakich marynarze z Śródziemnego Morza zwykli przechowywać wino na okręcie. Tym sposobem mógł od razu sfabrykować dwadzieścia flasz atramentu, które literaci równie szybko wypisali, okrywając mego ojca pochwałami i dziękczynieniami.
783Wszelako im flasze były większe, tym więcej przedstawiały niedogodności. Nie można było zarazem grzać i mieszać płynu, cóż dopiero gdy przychodziło do przelewania z jednego naczynia w drugie. Natenczas mój ojciec postanowił kazać sprowadzić z Toboso wielki kocioł gliniany, jakich używają do wyrabiania saletry. Gdy przybył pożądany kocioł, rozkazał umieścić go na piecu, pod którym utrzymywał wieczny ogień. Kurek przyprawiony u spodu służył do wypuszczania cieczy, wlazłszy zaś na brzeg pieca, można było wygodnie małym wiosłem mieszać gotujący się atrament. Kotły te są wysokości człowieka, możesz więc domyślić się, jaką ilość atramentu mój ojciec naraz sporządzał, nadto miał zwyczaj w miarę ubywania płynu dodawać ingrediencji. To była dopiero prawdziwa rozkosz, gdy widział wchodzącego służącego od jakiego sławnego literata z prośbą o butelkę atramentu, a gdy ten literat wydał jakie dzieło głośne w piśmiennictwie i rozmawiano o nim u Morena, mój ojciec z radością uśmiechał się na myśl, że on także należy do tych tryumfów. Wreszcie, aby ci już wszystko wyznać, powiem, że w całym mieście nie nazywano inaczej mego ojca jak don Felipe, del Tintero Largo, czyli don Filip z ogromnego kałamarza, prawdziwe zaś jego nazwisko Avadoro znane było zaledwie kilku osobom.
784Ja wiedziałem o tym wszystkim: często mówiono mi o dziwacznym charakterze mego ojca, o urządzeniu jego domu, o wielkim kotle z atramentem i niecierpliwie pragnąłem na własne oczy te dziwy obejrzeć. Co się tyczy mojej ciotki, ta nie wątpiła, że jak tylko mój ojciec raz mnie obaczy, wnet odstąpi od wszystkich dziwactw, aby tylko zachwycać się mną od rana do wieczora. Nareszcie naznaczono dzień wzajemnego spotkania. Mój ojciec spowiadał się u fra Heronimo ostatniej niedzieli każdego miesiąca. Zakonnik miał go umocnić w postanowieniu widzenia mnie, nareszcie wyznać, że znajdowałem się w jego mieszkaniu, i razem z nim wyjść z kościoła. Fra Heronimo, zawiadamiając nas o tym zamiarze, ostrzegł mnie, abym nie dotykał się niczego w pokoju mego ojca; zgodziłem się na wszystko, moja ciotka zaś obiecała mnie pilnować. Nadeszła wreszcie oczekiwana niedziela. Ciotka moja ubrała mnie w różową aksamitną sukienkę ze srebrnymi frędzlami i guzikami z brazylijskich topazów. Zaręczyła mi, że wyglądałem jak bożek miłości i że mój ojciec, spostrzegłszy mnie, nie omieszka szalenie się we mnie rozkochać. Pełni nadziei i pochlebnych przeczuć, poszliśmy wesoło przez ulicę Urszulinek i udaliśmy się do Prado, gdzie kobiety zatrzymywały się, aby się ze mną popieścić. Przybyliśmy wreszcie na ulicę Toledo i weszliśmy do domu mego ojca. Otworzono nam jego pokój, ciotka, lękając się mojej żywości, posadziła mnie w obszernym krześle, usiadła naprzeciwko i uchwyciła frędzle mego pasa, ażebym nie mógł wstać i dotykać się porozstawianych sprzętów.
785Z początku wynagradzałem sobie ten przymus, wodząc wzrokiem po wszystkich kątach pokoju, którego czystość i porządek podziwiałem. Kąt przeznaczony na wyrabianie atramentu był tak czysty i symetrycznie zastawiony jak reszta pokoju; wielki kocioł z Toboso wyglądał jak ozdoba, obok niego zaś stała szklana szafa, gdzie leżały potrzebne narzędzia i ingrediencje.
786Widok tej szafy wąskiej i długiej, umieszczonej tuż przy piecu z kotłem na wierzchu, podał mi nagłą i niepowściągnioną myśl wskoczenia na nią, sądziłem bowiem, że nic nie będzie zabawniejszego, jak gdy mój ojciec zacznie mnie na próżno szukać po całym pokoju, wtedy gdy ja najspokojniej będę siedział nad jego głową. W mgnieniu oka wyrwałem szarfę z rąk mojej ciotki, wskoczyłem na piec, stamtąd zaś na szafę.
787Z początku ciotka zachwycała się nad moją zręcznością, po chwili jednak zaczęła mnie zaklinać, abym zlazł z szafy. Wtem oznajmiono nam, że mój ojciec wchodzi na wschody. Ciotka moja upadła przede mną na kolana, błagając, abym zszedł na ziemię. Nie mogłem oprzeć się tak wzruszającym prośbom, ale złażąc poczułem, że stawiałem nogę na brzegu kotła. Chciałem zatrzymać się, ale spostrzegłem, że pociągam za sobą całą szafę. Puściłem ręce i padłem w sam środek kotła z atramentem. Byłbym niezawodnie utonął, gdyby moja ciotka, pochwyciwszy wiosło do mieszania atramentu, nie była rozbiła kotła na tysiąc drobnych kawałków. Właśnie w tej chwili wszedł mój ojciec i ujrzał rzekę atramentu zalewającą jego pokój, a pośród niej wijącą się czarną postać, która napełniała dom najprzeraźliwszymi wrzaskami. W rozpaczy uciekł na schody, zbiegając, wywichnął sobie nogę i padł zemdlony.
788Co do mnie, wkrótce przestałem wrzeszczeć, gdyż atrament, którego się opiłem, pozbawił mnie przytomności. Przyszedłem do zmysłów dopiero po długiej chorobie i wiele czasu minęło, zanim zupełnie odzyskałem zdrowie. Do polepszenia mego stanu najwięcej przyczyniła się nowina udzielona mi przez moją ciotkę, która wprawiła mnie w taką radość, że znowu lękano się, abym nie postradał zmysłów. Mieliśmy wkrótce wyjechać z Madrytu i udać się na stałe do mieszkania w Burgoff. Wszelako niewypowiedziana radość, jakiej doznawałem na myśl o tej podróży, zmniejszyła się, gdy ciotka zapytała mnie, czy chcę z nią razem siedzieć w lektyce, czy też odbywać drogę własną lektyką.
789— Ani jedno, ani drugie — odparłem w najwyższym uniesieniu — nie jestem babą i nie chcę inaczej podróżować jak na dzielnym koniu lub przynajmniej mule, z dobrym segowskim[116] karabinem u siodła, parą pistoletów za pasem i długą szpadą. Tylko pod tym jedynym warunkiem pojadę i ciotka powinnaś dla własnej korzyści sprawić mi te rzeczy, albowiem obrona ciebie jest odtąd moim najświętszym obowiązkiem.
790Powiedziałem jeszcze wiele podobnych niedorzeczności, które zdawały mi się najrozumniejszymi, a które w istocie bawiły, słyszane z ust jedenastoletniego chłopca.
791Przygotowania do wyjazdu podały mi sposobność rozwinięcia niezwykłej czynności. Wchodziłem, wychodziłem, biegałem, rozkazywałem, ostatecznie byłem tą muchą na wozie furmana[117] i miałem wiele do czynienia, gdyż ciotka moja, wyjeżdżając na zawsze do Burgos, zabierała wszystkie swoje ruchomości. Wreszcie nadszedł szczęśliwy dzień wyjazdu. Wysłaliśmy główny transport drogą przez Aranda, sami zaś udaliśmy się przez Valladolid.
792Ciotka moja, która z początku chciała podróżować w lektyce, widząc, że postanowiłem nieodmiennie jechać na mule, poszła za moim przykładem. Sporządzono jej zamiast siodła małe krzesełko z wygodnym siedzeniem i osłonięto je parasolem. Uzbrojony mulnik postępował przed nią dla oddalenia wszelkiego pozoru niebezpieczeństwa. Reszta naszej karawany, złożona z dwunastu mułów, nader świetnie wyglądała, ja zaś, uważając się za jej naczelnika, czasami otwierałem, czasami zamykałem pochód, zawsze z bronią w ręku, zwłaszcza zaś na zakrętach drogi lub w innych miejscach podejrzanych.
793Można domyślić się, że nigdy nie zdarzyła mi się sposobność okazania mojej odwagi i że szczęśliwie przybyliśmy do Alabajos, gdzie spotkaliśmy dwie karawany równie liczne jak nasza. Zwierzęta stały przy żłobach, podróżni zaś mieścili się w przeciwnym kącie stajni w kuchni, którą oddzielały od mułów dwa kamienne schody. Prawie wszystkie gospody w Hiszpanii były naówczas podobnie urządzone. Cały dom składał się z jednej długiej izby, której lepszą połowę zajmowały muły, skromniejszą zaś podróżni. Pomimo to wesołość była ogólna. Mulnik, czyszcząc rzeczy, smalił cholewki[118] do gospodyni, która odpowiadała mu z żywością właściwą jej płci i profesji, dopóki gospodarz powagą swoją nie przerwał na chwilę tych zalecanek. Służące napełniały dom łoskotem kastanietów i tańcowały przy chrapliwej pieśni pasterza kóz. Podróżni zaznajamiali się nawzajem i zapraszali na wieczerzę, następnie wszyscy przysuwali się do ogniska, każdy rozpowiadał, kim jest, skąd przybywa, a czasami dodawał całą historię swego życia. Dobre to były czasy. Dziś domy zajezdne są daleko wygodniejsze, ale zgiełkliwe i towarzyskie życie, jakie wówczas prowadzono w podróży, miało wdzięk, którego nie potrafię ci opisać. Powiem tylko, że tego dnia tak byłem szczęśliwy, że postanowiłem przez całe życie podróżować, i jak widzisz, dotąd szczerze wypełniam moje przedsięwzięcie.
794Tymczasem pewna okoliczność jeszcze silniej utwierdziła mnie w tym zamiarze. Po wieczerzy, gdy wszyscy podróżni zebrali się koło ogniska i każdy z nich opowiedział coś o krajach, jakie przemierzał, jeden z nich, który dotąd ani razu ust nie był otworzył, rzekł:
795— Wszystkie przygody doznane w waszych podróżach zasługują na uwagę i pamięć; co do mnie, byłbym rad, aby mi się nigdy nie stało nic gorszego, wszelako, zwiedzając Kalabrię, doznałem przygody tak zadziwiającej, nadzwyczajnej i zarazem strasznej, że dotąd nie mogę jej wymazać z pamięci. Wspomnienie to tak mnie tłoczy, zatruwa wszystkie moje przyjemności, że w istocie często dziwię się, jakim sposobem smutek ten nie pozbawia mnie rozumu. —
796Podobny początek podniecił ogólną ciekawość słuchaczy. Zaczęto go prosić, aby ulżył sercu opowiedzeniem tak nadzwyczajnych zdarzeń. Podróżny długo wahał się, nie wiedząc, co ma czynić, nareszcie zaczął w te słowa:
Historia Giulia Romati i księżniczki Monte Salerno
797Nazywam się Giulio Romati. Mój ojciec Pietro Romati jest jednym z najznakomitszych prawników Palermo, a nawet całej Sycylii. Jak możecie domyślić się, mocno przywiązany jest do swego powołania, które zabezpiecza mu przyzwoity byt, ale mocniej jeszcze do filozofii, której poświęca wszystkie chwile wolne od głównych zatrudnień. Nie chwaląc się, mogę wyznać, że śmiało postępowałem za nim w obu tych zawodach, gdyż w dwudziestym drugim roku życia byłem już doktorem prawa. Oddawszy się następnie matematyce i astronomii, wkrótce dość umiałem, aby móc komentować Kopernika i Galileusza. Nie mówię wam tego w zamiarze chełpienia się z mojej uczoności, ale mając opowiedzieć wam zadziwiającą przygodę, pragnę, abyście mnie nie uważali za człowieka łatwowiernego lub zabobonnego. Tak jestem daleki od podobnych błędów, że nawet nauką, do której prawie nic się nie przykładałem, była teologia. Co się tyczy innych, zagłębiałem się w nich całą duszą, wytchnienia zaś szukałem tylko w zmianie przedmiotów. Ciągła ta praca wywarła zgubny wpływ na moje zdrowie i ojciec mój, przemyśliwając nad różnymi sposobami rozerwania mnie, zalecił mi podróż i rozkazał, abym zwiedził całą Europę i dopiero po czterech latach wrócił na Sycylię.
798Z początku z trudnością zdołałem oderwać się od moich książek, gabinetu i obserwatorium; ale mój ojciec życzył sobie tego, musiałem więc być posłuszny. W istocie, zaledwie rozpocząłem podróż, natychmiast doznałem niewypowiedzianie miłej zmiany. Odzyskałem apetyt, siły, jednym słowem, zupełnie przyszedłem do zdrowia. Z początku podróżowałem w lektyce, ale trzeciego dnia nająłem muła i wesoło puściłem się w dalszą drogę.
799Wiele ludzi zna cały świat z wyjątkiem własnego kraju; nie chciałem narazić się na podobny zarzut i w tym celu rozpocząłem podróż od zwiedzenia cudów, jakie natura tak hojnie rozsypała po naszej wyspie. GóryZamiast udać się prosto nadbrzeżem z Palermo do Mesyny, obrałem drogę przez Castro Nuovo, Caltanisettę i przybyłem do wioski, której nie pamiętam już nazwiska, położonej u stóp Etny. Tam przygotowałem się do wejścia na górę i postanowiłem poświęcić miesiąc na tę wyprawę. W istocie cały ten czas przepędziłem na sprawdzaniu niektórych doświadczeń z barometrem, dotąd nie dość dokładnie wykonywanych. Podczas nocy wpatrywałem się w niebo i z uczuciem niewypowiedzianego szczęścia odkryłem dwie gwiazdy niedostrzegalne z obserwatorium w Palermo, ponieważ znajdowały się znacznie pod jego widnokręgiem. Z prawdziwym żalem opuściłem te miejsca, w których zdawało mi się, że rozpływam się w napowietrznych światłach, równie jak w szczytnej harmonii ciał niebieskich, nad których obrotami tyle zastanawiałem się w życiu. Wreszcie niezaprzeczone jest, że rozrzedzone powietrze gór szczególnie działa na nasz organizm, puls bowiem prędzej bije i poruszenia płuc są daleko szybsze. Na koniec zszedłem z góry od strony Katanii.
800Miasteczko to zamieszkuje szlachta równie starożytna, ale więcej oświecona od panów z Palermo. Wprawdzie nauki ścisłe mało znajdują lubowników[119] w Katanii, jak w ogóle na całej naszej wyspie; ale natomiast mieszkańcy gorliwie zajmują się sztukami, dawnymi zabytkami, historią starożytną i teraźniejszą wszystkich ludów, jakie zamieszkiwały Sycylię. Zwłaszcza wykopaliska i masa cennych pamiątek, jakie podczas nich znajdowano, były przedmiotem powszechnych rozmów.
801Właśnie podówczas wydobyto nader piękną płytę marmurową pokrytą literami zupełnie nieznanymi. Obejrzawszy ją pilnie, poznałem, że napis był w języku punickim, i za pomocą hebrajszczyzny, którą dość dokładnie posiadam, zdołałem rozwiązać zagadkę w sposób wszystkich zadowalający. Czyn ten zjednał mi pochlebne przyjęcie i pierwsze osoby z miasta pragnęły mnie zatrzymać, zapewniając mi znaczne korzyści pieniężne. Wszelako porzuciwszy rodzinę dla zupełnie innych celów, odrzuciłem ofiary i udałem się drogą do Mesyny. Przez tydzień zatrzymałem się w tym miejscu, sławnym przez swój handel, po czym przebyłem cieśninę i wylądowałem w Reggio.
802Dotąd podróż moja była tylko rozrywką, w Reggio jednak przedsięwzięcie nabrało większej wagi. Rozbójnik nazwiskiem Zoto pustoszył Kalabrię, podczas gdy korsarze marokańscy zewsząd uwijali się po morzu. Nie wiedziałem, jakim sposobem dostać się do Neapolu, i gdyby fałszywy wstyd nie był mnie zatrzymał, byłbym niezawodnie wrócił do Palermo.
803Ósmy dzień upływał od czasu, jak takowa niespokojność trawiła mnie w Reggio, gdy pewnego wieczora, przechadzając się po porcie, usiadłem na nadbrzeżnych kamieniach, w miejscu, gdzie było najmniej ludzi. Tam zbliżył się do mnie jakiś człowiek ujmującej postaci, okryty szkarłatnym płaszczem. Nie pozdrowiwszy mnie wcale, usiadł i odezwał się w te słowa:
804— Czy pan Romati znowu zajmuje się rozwiązaniem jakiego zagadnienia z algebry lub astronomii?
805— Bynajmniej — odpowiedziałem — pan Romati chciałby dostać się z Reggio do Neapolu i w tej chwili przemyśliwuje nad rozwiązaniem zagadnienia, jakim sposobem potrafi uniknąć spotkania z bandą pana Zoto.
806Natenczas nieznajomy, przybrawszy poważną postać, rzekł:
807— Panie Romati, zdolności twoje przynoszą zaszczyt twemu krajowi, zaszczyt ten bez wątpienia jeszcze się powiększy, gdy przez nowe podróże rozszerzysz zakres twoich wiadomości. Zoto jest człowiekiem zbyt poważającym naukę, aby miał przeszkadzać ci w tak szlachetnym przedsięwzięciu. Weź te czerwone piórka, zatknij jedno za twój kapelusz, resztę rozdaj twoim ludziom i śmiało puszczaj się w drogę. Co do mnie, jestem tym samym Zotem, którego się tak lękasz i ażebyś nie wątpił o tym, co ci powiadam, patrz, oto są narzędzia mego rzemiosła. —
808To mówiąc, odwinął płaszcz i pokazał mi pas z pistoletami i sztyletami, po czym przyjacielsko uścisnął mi rękę i zniknął.
809
Tu przerwałem naczelnikowi Cyganów i rzekłem, że wiele słyszałem o tym rozbójniku i że nawet znam jego synów.
810— Ja także ich znam — odparł Pandesowna — tym bardziej że oni razem ze mną zostają w służbie wielkiego szejka Gomelezów.
811— Jak to? Ty także w jego służbie? — zawołałem z największym zadziwieniem.
812W tej chwili jeden z Cyganów zaszeptał kilka słów do ucha naczelnika, który wstał natychmiast i zostawił mi czas do rozmyślania nad tym, czego się z ostatnich jego słów dowiedziałem.
813„Jakież może być to potężne stowarzyszenie — mówiłem sam do siebie — które zdaje się nie mieć innego celu prócz ukrywania jakiejś tajemnicy lub mamienia mego wzroku dziwnymi obłędami, których niekiedy zgaduję pewną część, podczas gdy nowe nieprzewidziane okoliczności znowu wtrącają mnie w przepaść zwątpienia. Nie ma wątpliwości, że ja sam jestem jednym ogniwem tego niewidzialnego łańcucha, który coraz ciaśniej mnie krępuje”.
814Córki naczelnika które właśnie przybyły, prosząc, abym udał się z nimi na przechadzkę, przerwały moje marzenia. Wstałem i udałem się za nimi. Rozmowa toczyła się w czystym hiszpańskim języku, bez żadnej mieszaniny jerigonzy, czyli narzecza cygańskiego. Podziwiałem wykształcenie ich umysłu i wesołą otwartość charakteru. Po przechadzce zastawiono wieczerzę, po czym wszyscy rozeszli się na spoczynek; ale tym razem nie pokazała się żadna z moich kuzynek.
Dzień trzynasty
815Naczelnik Cyganów kazał mi przynieść obfite śniadanie i rzekł:
816— Señor Alfonsie, zbliżają się nasi nieprzyjaciele, czyli wyraźniej mówiąc, straż celna. Słusznym jest, abyśmy im ustąpili pola bitwy. Znajdą tu paki dla nich przygotowane, reszta bowiem jest już w bezpiecznym miejscu. Posil się śniadaniem, a następnie ruszymy dalej w drogę.
817Ponieważ na drugiej stronie doliny widać już było celników, posiliłem się więc czym prędzej, a tymczasem cały obóz ruszał naprzód. Błądziliśmy z góry na górę, zapuszczając się coraz głębiej w pustynie Sierra Moreny. Nareszcie zatrzymaliśmy się w głębokim jarze, gdzie nas już oczekiwano i przygotowano obiad. Po zaspokojeniu głodu prosiłem naczelnika o dalszy ciąg historii jego życia, na co ten chętnie przystał i tak dalej mówił:
Dalszy ciąg historii Pandesowny
818Zostawiłeś mnie całymi siłami przysłuchującego się zadziwiającemu opowiadaniu Giulia Romati, owóż więc towarzysz nasz tak dalej jął rozpowiadać swoje przygody:
Dalszy ciąg historii Giulia Romati
819Znany charakter Zota sprawił, że zupełnie zaufałem jego przyrzeczeniom. Wróciłem niesłychanie zadowolony do mojej gospody i natychmiast posłałem po mulników. Wnet kilku ich przyszło i śmiało ofiarowało mi swoje usługi, rozbójnicy bowiem tak im, jako i ich zwierzętom nie wyrządzali żadnej krzywdy. Wybrałem spomiędzy nich człowieka, który miał powszechnie dobrą sławę. Nająłem jednego muła dla siebie, drugiego dla mego służącego i dwa inne pod juki. Sam mulnik miał także swego muła i dwóch pieszych przewodników.
820Nazajutrz o świcie wyruszyłem w drogę i zaledwie oddaliłem się o milę od miasta, gdy ujrzałem małe oddziały Zota, które zdawały się pilnować mnie z daleka i luzowały się z miejsca do miejsca. Tym sposobem, pojmujesz, że nie miałem się czego obawiać.
821Podróż wiodła mi się wybornie i zdrowie z każdym dniem polepszało. Już byłem tylko o dwa dni od Neapolu, gdy nagle przyszła mi myśl, aby zboczyć z drogi i zwiedzić Salerno. Ciekawość ta łatwo dawała się usprawiedliwić; długo pracowałem nad historią odrodzenia sztuk, których Salerno we Włoszech było niegdyś kolebką. Wreszcie sam nie wiem, jaki fatalizm ciągnął mnie do przedsięwzięcia tej nieszczęsnej podróży.
822Zjechałem z głównego gościńca w Monte Brugio i wziąwszy przewodnika z pobliskiej wioski zapuściłem się w okolicę najdzikszą, jaką tylko można sobie wyobrazić. W południe przybyłem do wpół rozwalonego budynku, który mój przewodnik nazywał gospodą, ale nie poznałem tego bynajmniej po przyjęciu, jakiego doznałem od gospodarza. W istocie biedak ten zamiast ofiarować mi jakiś posiłek, błagał mnie, abym mu udzielił co z moich zapasów. Na szczęście miałem z sobą mięso na zimno, podzieliłem się więc z nim, z moim przewodnikiem i służącym, mulnicy bowiem zostali w Monte Brugio.
823We dwie godziny potem opuściłem to nędzne schronienie i wkrótce spostrzegłem obszerny zamek położony na szczycie góry. Zapytałem mego przewodnika, jak się to miejsce nazywa i czy jest zamieszkane. Odpowiedział mi, że w kraju nazywano go zwykle Lo monte albo też Lo castello, że zamek był zupełnie spustoszony i niezamieszkany, ale że wewnątrz zbudowano kaplicę z kilkoma celami, gdzie franciszkanie z Salerno utrzymywali pięciu lub sześciu zakonników; przy tym dodał z wielką prostotą:
824— Dziwne historie rozpowiadają o tym zamku, ale ja żadnej nie umiem na pamięć, gdyż jak tylko kto zacznie o tym mówić, natychmiast uciekam z kuchni i idę do mojej bratowej, Pepy, gdzie zwykle zastaję jednego z ojców franciszkanów, który mi daje swój szkaplerz do pocałowania.
825Pytałem go dalej, czy będziemy przejeżdżali koło zamku. Odpowiedział mi, że niebawem dostaniemy się na ścieżkę prowadzącą przez środek góry.
826Tymczasem niebo pokryło się chmurami i nad wieczorem zaryczała straszliwa burza. Jak na nieszczęście znajdowaliśmy się na pochyłości góry, które nie dawało nam żadnego schronienia; przewodnik oznajmił nam, że wie o znajdującej się w pobliżu obszernej jaskini, do której jednak droga była nader przykra. Postanowiłem skorzystać z jego rady, ale zaledwie zjechaliśmy między skały, gdy tuż obok nas uderzył piorun. Muł mój upadł, ja zaś stoczyłem się z wysokości kilku sążni; cudownym trafem zaczepiłem się o drzewo i czując, że jestem ocalony, zacząłem wołać na moich towarzyszy, ale żaden mi nie odpowiedział.
827Błyskawice z taką szybkością następowały po sobie, że przy ich świetle zdołałem rozpoznać otaczające mnie przedmioty i stanąć na bezpieczniejszym miejscu. Postępowałem naprzód, chwytając się za drzewa i krzaki; tym sposobem dostałem się do małej jaskini, która jednak nie dotykała żadnej ścieżki i nie mogła być tą, o jakiej mi przewodnik wspominał. Ulewa, wicher, grzmoty i pioruny zwiększyły się w dwójnasób. Drżałem cały w przemoczonych moich sukniach i przez kilka godzin musiałem zostawać w tym nieznośnym położeniu. Nagle zdało mi się, żem ujrzał pochodnie migające na dnie wąwozu. Sądziłem, że to byli moi ludzie, jąłem ich przyzywać i wkrótce usłyszałem krzyki odpowiedzi.
828Niebawem postrzegłem młodego człowieka przyzwoitej postaci z kilku służącymi, z których jedni nieśli pochodnie, drudzy zaś zawiniątka z odzieżą. Młodzieniec ukłonił mi się z głębokim uszanowaniem i rzekł:
829— Panie Romati, należymy do księżniczki Monte Salerno. Przewodnik, którego pan wziąłeś w Monte Brugio, doniósł nam, że zabłąkałeś się w tych górach, przychodzimy więc po pana z rozkazu księżniczki, racz przywdziać te suknie i pójść z nami do zamku.
830— Jak to — odpowiedziałem — chcesz pan mnie zaprowadzić do tego opuszczonego zamku położonego na szczycie góry?
831— Bynajmniej — odparł młodzieniec — ujrzysz pan przepyszny pałac, od którego zaledwie o dwieście kroków jesteśmy oddaleni.
832Myślałem, że w istocie jaka neapolitańska księżniczka ma swój pałac w tych okolicach, ubrałem się więc i pośpieszyłem za moim młodym przewodnikiem. Wkrótce znalazłem się przed przysionkiem z czarnego marmuru, ponieważ jednak pochodnie nie oświecały reszty budynku, nie mogłem dostatecznie o nim sądzić. Młodzieniec opuścił mnie na dole schodów, wszedłem więc sam na górę i na pierwszym zakręcie spostrzegłem kobietę niezwykłej piękności, która mi rzekła:
833— Panie Romati, księżniczka Salerno poleciła mi pokazać ci wszystkie piękności swej siedziby.
834Odpowiedziałem, że sądząc o księżniczce po jej orszaku niewieścim, musiała ona przewyższać wszelkie wyobrażenie, jakie można było sobie o niej uczynić.
835W istocie, przewodniczka moja była tak doskonałej piękności i tak wspaniałej postaci, że zaraz z początku pomyślałem, że kto wie, czyli[120] to nie była sama księżniczka; zauważyłem także, że nosi na sobie ubiór, jaki spostrzegamy na portretach z przeszłego wieku, sądziłem jednak, że to był strój dam neapolitańskich, które upodobały sobie te odwieczne mody.
836Weszliśmy naprzód do komnaty, gdzie wszystko było z lanego srebra. Posadzka składała się ze srebrnych kwadratów, jednych polerowanych, drugich nielśniących. Sufit był rzeźbiony, jak w dawnych zamkach. Nareszcie lamperie, oprawy obić, zwierciadła, ramy i stoły zadziwiały wykończeniem dłuta snycerskiego.
837— Panie Romati — rzekła mniemana dama honorowa — zbyt długo zatrzymujesz się nad tymi drobnostkami; jest to tylko przedpokój przeznaczony dla pieszej służby księżniczki Monte Salerno.
838Nic na to nie odpowiedziałem i weszliśmy do drugiej komnaty, podobnej kształtem do pierwszej, wyjąwszy, że wszystko, co tam było ze srebra, tu było złociste z ozdobami z tego cieniowanego złota, jakie tak wysoko ceniono przed pięćdziesięciu laty.
839— Ta komnata — mówiła dalej młoda nieznajoma — należy do szlachty dworskiej, marszałka i innych urzędników naszego dworu; w pokojach księżniczki nie zobaczysz ani złota, ani srebra, tam panuje zupełna prostota: możesz to poznać już z tej sali jadalnej.
840To mówiąc, otworzyła boczne drzwi. Weszliśmy do sali, której ściany pokrywał kolorowy marmur, u sufitu zaś naokoło biegł wieniec misternie wyrobiony z białego marmuru. W głębi, we wspaniałych kredensach stały naczynia z górskiego kryształu i czary z najkosztowniejszej indyjskiej porcelany.
841Stąd wróciliśmy znowu do komnaty dworzan i przeszliśmy do sali bawialnej:
842— Oto jest sala — mówiła dama — która bez wątpienia wzbudzi twój podziw.
843Rzeczywiście, stanąłem jak osłupiały i począłem naprzód przypatrywać się posadzce, która była ułożona z lapis lazuli przekładanego twardymi kamieniami na kształt mozaiki florenckiej. Jedna tafla takiej mozaiki kosztuje kilkanaście lat pracy. Rysunek z dala przedstawiał jedną wielką arabeskę, ale przypatrzywszy się bliżej szczegółom, spostrzec można było nieskończoną rozmaitość, która dodawała wdzięku całości. W istocie jakkolwiek rysunek wszędzie zdawał się jednakowy, tu jednak wyobrażał najpiękniejsze, różnobarwne kwiaty, ówdzie muszle połyskujące kolorami tęczy, tam znowu motyle, dalej kolibry. Ostatecznie najdroższe kamienie posłużyły do naśladowania tego, co natura ma najpowabniejszego. Środek tej wspaniałej posadzki przedstawiał ubranie kobiece z drogich kamieni otoczone sznurem wielkich pereł. Wszystko wydawało się w płaskorzeźbie jakby rzeczywiste, zupełnie tak jak w stolach florenckich.
844— Panie Romati — zauważyła nieznajoma — jeżeli nad wszystkim będziesz tak długo się zastanawiał, nie skończymy nigdy.
845Natenczas podniosłem oczy i spostrzegłem obraz Rafaela, który zdawał się być jego pierwszą myślą Szkoły Ateńskiej, który jednak piękniejszy był co do kolorytu, z powodu świetności olejnych farb.
846Następnie ujrzałem Herkulesa u nóg Omfali; postać Herkulesa była pędzla Michała Anioła, w twarzy kobiety poznałem utwór Guida. Jednym słowem, każdy obraz w tej sali przewyższał w doskonałości wszystko, co dotąd widziałem. Obicie było z gładkiego, zielonego aksamitu, od którego barwy malowidła wybornie się odbijały.
847Po obu stronach każdych drzwi stały dwa posągi nieco mniejszej niż zwykła postaci; było ich razem cztery. Jeden był to sławny Amor Fidiasza wykuty dla Fryne, drugi Faun tegoż sztukmistrza, trzeci prawdziwa Wenus Praksytelesa, której medycejska jest tylko kopią, czwarty był Antinous nadzwyczajnej piękności. Oprócz tego w oknach stały marmurowe grupy.
848Naokoło salonu uszykowane były komody z szufladami, ozdobione nie brązem, lecz misternymi oprawami jubilerskimi obejmującymi kamee, jakie zaledwie można by znaleźć w królewskich gabinetach. Szuflady zawierały zbiory złotych metali ułożone w uczonym porządku.
849— Tutaj to — rzekła moja przewodniczka — pani tego zamku przepędza poobiednie godziny, przeglądanie bowiem tych zbiorów nastręcza tematu do rozmowy równie zabawnej jak pouczającej, ale pozostaje panu jeszcze wiele rzeczy do widzenia, pójdź więc za mną.
850Wtedy weszliśmy do sypialni — była to ośmiokątna komnata z czterema alkowami, w każdej zaś stało obszerne, wspaniałe łoże. Nie było tu widać ani lamperii, ani obić, ani sufitu. Z wytwornym smakiem rozwieszony, pokrywał wszystko muślin indyjski haftowany w misterne wzory i tak cienki, że można go było wziąć za mgłę, którą uwięziła w lekką tkaninę sama Arachne.
851— Po cóż te cztery łoża? — zapytałem.
852— Ażeby można przenieść się z jednego na drugie, w razie gdy upał nie dozwala zasnąć — odpowiedziała piękna nieznajoma.
853— Ale dlaczegóż te łoża są tak obszerne? — dodałem po chwili.
854— Czasami księżniczka, gdy bezsenność ją trawi, ma zwyczaj przywoływania swoich kobiet. Ale przejdźmy do kąpieli.
855Była to okrągła komnata wykładana perłową macicą ze szlakami z korali. Dokoła sufitu sznur z wielkich pereł utrzymywał frędzle z klejnotów tejże samej wielkości i wody. Sufit składała jedna wielka szyba szklana, przez którą widać było pływające złocone rybki chińskie; zamiast wanny, we środku wprawiony był basen marmurowy, dokoła obłożony sztucznym mchem, pośród którego sterczały najrzadsze indyjskie muszle.
856Na ten widok nie mogłem już powstrzymać oznak podziwienia i zawołałem:
857— Ach, pani, raj ziemski niczym jest w porównaniu z tym cudownym mieszkaniem!
858— Raj ziemski! — krzyknęła młoda kobieta przerażona i prawie z rozpaczą. — Raj! Czy mówiłeś co o raju? Proszę cię, panie Romati, nie wyrażaj się w ten sposób, usilnie cię o to proszę; teraz pójdź za mną.
859Natenczas przeszliśmy do ptaszarni, napełnionej wszelkimi rodzajami ptaków zwrotnikowych i wszystkimi miłymi śpiewakami naszego klimatu. Zastaliśmy tam stół nakryty dla mnie samego.
860— Jakże możesz pani sądzić — rzekłem do pięknej przewodniczki — aby ktoś mógł myśleć o jedzeniu w tym boskim pałacu? Widzę, że pani nie ma zamiaru dotrzymywać mi towarzystwa, z mojej strony nie odważę się sam zasiąść, chyba pod warunkiem, że pani raczysz opowiedzieć mi niektóre szczegóły o księżniczce, która posiada te wszystkie cuda.
861Młoda kobieta wdzięcznie się uśmiechnęła, podała mi jadło, usiadła i zaczęła w te słowa:
862— Jestem córką ostatniego księcia Monte Salerno…
863 864— Chciałam rzec, księżniczka Monte-Salerno… ale nie przerywaj mi.
Historia księżniczki Monte Salerno
865Książę Monte Salerno[121], pochodzący z dawnych udzielnych książąt Monte Salerno, był grandem hiszpańskim, naczelnym wodzem wojsk, wielkim admirałem, wielkim koniuszym, wielkim marszałkiem dworu, wielkim łowczym, jednym słowem, łączył w swojej osobie wszystkie wielkie urzędy królestwa neapolitańskiego. Jakkolwiek sam zostawał w służbie królewskiej, jednakże miał na swoim dworze wiele szlachty, pomiędzy którą była i tytułowana. W liczbie tej ostatniej znajdował się margrabia Spinaverde, pierwszy dworzanin księcia, posiadający całe jego zaufanie, które wszelako podzielał z swoją małżonką margrabiną Spinaverde, pierwszą damą z orszaku księżnej. Miałam wówczas dziesięć lat — chciałam rzec, że jedyna córka księcia Monte Salerno miała wówczas dziesięć lat, gdy umarła jej matka. Wtedy to oboje Spinaverde opuścili dom książęcy; mąż, ażeby zająć się ogólnym zarządem dóbr, żona zaś — moim wychowaniem. Zostawili w Neapolu najstarszą córkę imieniem Laura, w której, jak utrzymywano, kochał się sam książę. Matka jej i młoda księżniczka przybyły na mieszkanie do Monte Salerno. Chociaż niewiele zajmowano się wychowaniem młodej Elfridy, natomiast starano się zadość czynić wszelkim jej żądzom; przyzwyczajano otaczające ją kobiety do słuchania najmniejszych moich skinień. —
866 867
— Nie przerywaj mi pan, już cię raz o to prosiłam — odparła, po czym tak dalej mówiła:
868
Zachciało mi się wystawiać cierpliwość moich kobiet na próby wszelkiego rodzaju. Co chwila dawałam im przeciwne rozkazy, których zaledwie połowę były w stanie wypełnić, wtedy karałam je szczypaniem, drapaniem lub wbijaniem im szpilek w ręce i nogi. Niebawem wszystkie mnie porzuciły. Margrabina przysłała mi inne, ale i te nie mogły długo ze mną wytrzymać. Tymczasem mój ojciec ciężko zachorował i udałyśmy się do Neapolu. Ja mało go widywałam, ale oboje Spinaverde nie opuszczali go na chwilę. Nareszcie umarł i w testamencie naznaczył margrabiego jedynym opiekunem córki i zawiadowcą wszelkich ziemskich i ruchomych majątków.
869Pogrzeb zatrzymał nas przez kilka tygodni, po czym wróciliśmy do Monte Salerno, gdzie znowu zaczęłam męczyć moje służące. Cztery lata upłynęły na tych niewinnych zatrudnieniach, które były dla mnie tym przyjemniejsze, że margrabina każdego dnia przyznawała mi słuszność, zaręczając, że cały świat jest na moje usługi i że nie było dość srogiej kary dla tych, którzy nie chcieli mi być posłuszni.
870Pewnego jednak dnia wszystkie moje służące naraz mnie opuściły, tak że wieczorem musiałam rozbierać się sama. Rozpłakałam się ze złości i pobiegłam do margrabiny, która mi rzekła:
871— Droga, miła księżniczko, osusz twoje piękne oczy, ja sama cię dziś rozbiorę, jutro zaś przyprowadzę ci sześć kobiet, z których bez wątpienia będziesz zadowolona.
872Nazajutrz, za moim przebudzeniem, margrabina przedstawiła mi sześć młodych i nader pięknych dziewcząt, które na pierwszy rzut oka sprawiły na mnie dziwne wrażenie. One same zdawały się być wzruszone. Ja pierwsza ochłonęłam z mego pomieszania, wyskoczyłam z łóżka, uściskałam je po kolei i zapewniłam, że nigdy nie będą ani bite, ani łajane. W istocie chociaż czasami niezgrabnie poczynały sobie z moim ubiorem lub ośmielały się mnie nie słuchać, nigdy się na nie nie gniewałam. —
873
— Ależ pani — rzekłem do księżniczki — kto wie, czy te dziewczęta nie były młodymi przebranymi chłopcami. —
874Księżniczka przybrała dumną postawę i odparła:
875— Panie Romati, prosiłam cię, abyś mi nie przerywał — i po tych słowach tak dalej mówiła.
876
W dniu, w którym skończyłam szesnaście lat, zapowiedziano mi znakomite odwiedziny. Byli to: sekretarz stanu, ambasador hiszpański i książę Guadarrama. Ten ostatni przybywał prosić o moją rękę, pierwsi zaś towarzyszyli mu tylko dla poparcia jego prośby. Młody książę był ujmującej postaci i nie mogę zaprzeczyć, że uczynił na mnie silne wrażenie. Wieczorem wyszliśmy wszyscy na przechadzkę do ogrodu. Zaledwie uczyniliśmy kilka kroków, gdy byk rozjuszony wyskoczył spomiędzy drzew i rzucił się prosto na nas. Książę zabiegł mu drogę z płaszczem w jednej, ze szpadą zaś w drugiej ręce. Byk wstrzymał się na chwilę, wkrótce jednak poskoczył na księcia i padł przeszyty jego żelazem. Zdało mi się, że winna jestem życie odwadze i zręczności młodego księcia, ale nazajutrz dowiedziałam się, że koniuszy jego naumyślnie przywiódł tam byka i że pan jego chciał tym sposobem wyświadczyć mi grzeczność wedle zwyczajów swego kraju. Natenczas zamiast czuć wdzięczność, rozgniewałam się za bojaźń, jakiej mnie nabawił, i odrzuciłam ofiarę jego ręki.
877Postępek ten niesłychanie podobał się mojej ochmistrzyni; korzystała z tej sposobności, aby dać mi poznać wszystkie zalety stanu wolnego i wystawiła mi straty, na jakie narażałam się zmieniając stan i nadając sobie pana. Wkrótce potem ten sam sekretarz stanu przyjechał do nas w towarzystwie innego ambasadora i panującego księcia Nudel-Hansberg. Zalotnik ten był wysoki, gruby, tłusty, blondyn, biały aż do siności i ciągle rozmawiał ze mną o majoratach, jakie posiadał w dziedzicznych państwach, ale mówiąc po włosku, strasznie zarywał z niemiecka[122].
878Zaczęłam naśladować jego wymowę i tymże samym akcentem zapewniłam go, że jego obecność była niezbędna w majoratach, które posiadał w państwach dziedzicznych. Niemiecki książę wyjechał dotknięty do żywego. Margrabina okryła mnie pieszczotami i ażeby tym pewniej zatrzymać mnie w Monte-Salerno, kazała wykonać wszystkie te piękne rzeczy, które tu podziwiałeś. —
879
— Zaprawdę, wybornie jej się udało — zawołałem — cudowny ten pałac słusznie może być nazwany rajem ziemskim.
880Na te słowa księżniczka powstała z oburzeniem i rzekła:
881— Panie Romati, już cię prosiłam, abyś nie używał więcej tego wyrażenia — po czym zaczęła śmiać się, ale straszliwym i konwulsyjnym śmiechem, powtarzając ciągle — tak… rajem… ziemskim rajem… ma właśnie oczom mówić… o raju.
882Scena ta poczynała stawać się przykra; księżniczka na koniec przybrała dawną surową postać i groźnie na mnie spojrzawszy, rozkazała, abym udał się za nią.
883Natenczas otworzyła drzwi i znaleźliśmy się w obszernych podziemiach, w głębi których połyskiwało jak gdyby srebrne jezioro, które w istocie było z żywego srebra. Księżniczka klasnęła w dłonie i spostrzegłem łódkę kierowaną przez żółtego karła. Weszliśmy do łodzi i wtedy dopiero poznałem, że karzeł miał twarz ze złota, oczy diamentowe i usta z koralu. Jednym słowem, był to automat, który za pomocą małych wioseł krajał fale żywego srebra z niesłychaną zręcznością i pędził naprzód łódkę. Ten nowego rodzaju przewodnik wylądował z nami u stóp skały, która otworzyła się, i znowu weszliśmy do podziemia, gdzie tysiące innych automatów przedstawiło nam najdziwaczniejsze widowisko. Pawie roztaczały ogony wysadzane drogimi kamieniami, papugi z szmaragdowymi piórami ulatywały nad naszymi głowami, Murzyni z hebanu na złotych półmiskach przynosili nam wiśnie z rubinów i winogrona z szafirów — nieskończona ilość innych zadziwiających przedmiotów napełniała te cudowne sklepienia, których końca oko nie mogło dojrzeć.
884Natenczas, sam nie wiem dlaczego, znowu wzięła mnie chętka powtórzenia tego nieszczęsnego porównania z rajem, aby przekonać się, jakie wrażenie słowo to sprawi tym razem na księżniczce. Ulegając więc niepowściągnionej ciekawości, rzekłem:
885— W istocie można powiedzieć, że pani posiadasz raj na ziemi…
886Księżniczka jednak najwdzięczniej mi się uśmiechnęła, mówiąc:
887— Ażebyś lepiej mógł osądzić o przyjemnościach tego pobytu, przedstawię ci sześć moich służących.
888Przy tych słowach dobyła złoty klucz zza pasa i otworzyła ogromny kufer, pokryty czarnym aksamitem ze srebrnymi ozdobami. Gdy wieko odskoczyło, ujrzałem wychodzącego kościotrupa, który zbliżał się ku mnie w groźnej postawie. Dobyłem szpady, ale kościotrup, wyrywając sobie lewą rękę, użył jej zamiast broni i z wściekłością na mnie napadł. Broniłem się dość dzielnie, gdy wtem drugi kościotrup wylazł z kufra i wyłamując żebro pierwszemu, z całej siły uderzył mnie nim w głowę. Pochwyciłem go za szyję, on obwinął mnie kościstymi rękoma i chciał powalić na ziemię. Nareszcie zdołałem go się pozbyć, ale tu trzeci kościotrup wywlókł się z kufra i złączył z dwoma pierwszymi. Za nim pokazały się jeszcze trzy inne. Wtedy nie mając nadziei wyjścia zwycięzcą z tak nierównej walki, padłem na kolana przed księżniczką i prosiłem ją o miłosierdzie.
889Księżniczka rozkazała kościotrupom wrócić do kufra, po czym rzekła:
890— Romati, pamiętaj, abyś nigdy w życiu nie zapomniał tego, co tu widziałeś.
891W tej samej chwili ścisnęła mnie za ramię, uczułem się sparzony aż do kości i zemdlałem.
892Nie wiem, jak długo zostawałem w tym stanie, na koniec obudziłem się i usłyszałem wokoło mnie pobożne śpiewy. Poznałem, żem leżał pośród obszernych zwalisk; chciałem stąd się wydostać i zaszedłem na wewnętrzny dziedziniec, gdzie ujrzałem kaplicę i mnichów śpiewających jutrznie. Po skończonych modlitwach, przeor zaprosił mnie do swojej celi. Poszedłem za nim i starając się zebrać moje zmysły, opowiedziałem mu wszystko, com widział tej nocy. Gdy skończyłem powieść, przeor rzekł:
893— Synu mój, nie patrzałżeś[123], czyli[124] księżniczka nie zostawiła ci jakich znaków na ręku?
894odwinąłem rękaw i w istocie spostrzegłem ramię oparzone i znaki pięciu palców księżniczki.
895Natenczas przeor otworzył skrzynkę stojącą przy jego łóżku i wyjął z niej stary pergamin.
896— Oto jest — rzekł — bulla naszego założenia, ona może ci objaśni dzisiejszą twoją przygodę.
897Rozwinąłem pergamin i przeczytałem, co następuje:
898„Roku Pańskiego 1503, dziewiątego lata panowania Fryderyka króla Neapolu i Sycylii, Elfrida Monte-Salerno, do ostatnich krańców posuwając bezbożność, głośno chełpiła się z posiadania prawdziwego raju i wyraźnie zrzekała się tego, jaki nas czeka w przyszłym życiu. Tymczasem pewnej nocy z czwartku na Wielki Piątek trzęsienie ziemi pochłonęło jej pałac, którego zwaliska stały się piekielnym mieszkaniem, gdzie szatan, wróg rodzaju ludzkiego osadził chmarę złych duchów, które długo napastowały i napastują tysiącznymi obłędami odważających się przybliżać do Monte-Salerno, a nawet prawowiernych chrześcijan zamieszkujących te okolice. Z tego to powodu my, Pius III, naczelnik duchowieństwa etc. etc. upoważniamy do założenia kaplicy w samymże środku rzeczonych zwalisk…” itd., itd.
Nie pamiętam już końca bulli, pomnę tylko, że przeor zaręczył mi, że nagabywania stały się daleko rzadsze, że jednakowoż czasami się wydarzały, mianowicie zaś w nocy z czwartku na Wielki Piątek. Zarazem doradził mi, abym kazał zmówić kilkanaście mszy za duszę księżniczki i na jednej z nich sam był obecny. Posłuchałem jego rady i następnie udałem się w dalszą podróż, ale pamięć tej nieszczęsnej nocy zostawiła mi smutne wrażenie, którego nic nie zdoła wymazać, nadto ręka ciągle mocno mi dolega. Przy tych słowach Romati obnażył ramię, na którym spostrzegliśmy oparzeliznę i ślady palców księżniczki.
899
Tu przerwałem naczelnikowi, mówiąc mu, że przeglądałem u kabalisty niektóre podania Happeliusa[125] i żem w nich znalazł przygodę nader do tej podobną.
900— To być może — odrzekł naczelnik — że Romati nauczył się swojej historii z tej książki, a nawet że całkiem ją zmyślił. Wszelako opowiadanie jego wielce przyczyniło się do podniecenia we mnie chęci do podróży i zwłaszcza nadziei doznania samemu równie nadzwyczajnych przygód, która zresztą zostało tylko nadzieją. Ale taka jest moc wrażeń odebranych w młodocianym wieku, że marzenia te długo zawracały mi głowę i nigdy nie zdołałem zupełnie się z nich otrząsnąć.
901— Panie Pandesowna — rzekłem na to — czyliż nie dałeś mi do zrozumienia, że od czasu, jak żyjesz w tych górach, widziałeś rzeczy, które także można by nazwać cudownymi?
902— W istocie, widziałem pewne rzeczy, które mi przypomniały historię Giulia Romati.
903W tej chwili jeden z Cyganów przerwał naczelnikowi opowiadanie; zastawiono obiad, że zaś Pandesowna miał wiele do czynienia, wziąłem strzelbę i poszedłem na polowanie. Przedarłem się przez kilka pagórków, a gdy rzuciłem wzrokiem na dolinę rozciągającą się pod mymi stopami, zdało mi się, żem poznał z daleka nieszczęsną szubienicę dwóch braci Zota. Widok ten podniecił moją ciekawość, przyśpieszyłem kroku i w istocie znalazłem się u wejścia do szubienicy, na której dawnym zwyczajem oba trupy wisiały. Ze zgrozą odwróciłem oczy i smutny wróciłem do naszego obozu. Naczelnik zapytał mnie, gdzie chodziłem, odpowiedziałem mu, że zapuściłem się aż do szubienicy dwóch braci Zota.
904— Zastałeś ich obu wiszących? — rzekł Cygan.
905— Jak to? — przerwałem. — Czy oni mają czasami zwyczaj odczepiać się?
906— Bardzo często — rzekł naczelnik — zwłaszcza zaś w nocy.
907Tych kilka słów pogrążyło mnie w rozterce. Znowu więc byłem w sąsiedztwie dwóch przeklętych straszydeł; czy zaś to były upiory lub też wymyślone na mnie strachy, zawszem mniemał, że należało mi ich się obawiać. Smutek dręczył mnie przez resztę dnia, poszedłem spać bez wieczerzy i przez całą noc marzyłem tylko o widmach, upiorach, duchach, zmorach i wisielcach.
Dzień czternasty
908Cyganki przyniosły mi czekoladę i raczyły ze mną śniadać. Następnie znowu wziąłem strzelbę i nie pojmuję, jakie nieszczęsne roztargnienie zaprowadziło mnie do szubienicy dwóch braci Zota. Zastałem ich odczepionych. Wszedłem pod szubienicę i ujrzałem oba trupy leżące wzdłuż na ziemi, a między nimi młodą dziewczynę, w której poznałem Rebekę.
909Obudziłem ją, jak można było najłagodniej, jednakowoż widok, którego nie mogłem zasłonić, wtrącił ją w stan niewypowiedzianej boleści. Dostała konwulsji, zaczęła płakać i zemdlała. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do pobliskiego źródła, tam skropiłem jej twarz wodą i stopniowo przywróciłem do zmysłów.
910Nigdy nie byłbym odważył się powiedzieć jej, że zastałem ją pod szubienicą, ale ona pierwsza zaczęła o tym mówić.
911— Dobrze to wiedziałam — rzekła — że milczenie twoje będzie miało dla nas zgubne skutki. Nie chciałeś opowiedzieć nam twojej przygody i stałam się równie jak ty ofiarą tych przeklętych upiorów. Dotąd nie mogę jeszcze wytłumaczyć sobie wszystkich okropności tej nocy. Będę jednak starała się przypomnieć je sobie i zdam ci z nich sprawę, ale nie zrozumiałbyś mnie, gdybym nie zaczęła od początku mego życia. —
912Rebeka zamyśliła się przez chwilę i w te słowa zaczęła:
Historia Rebeki
913Mój brat, opowiadając ci swoje przygody, zaznajomił cię z pewną częścią moich. Ojciec mój przeznaczał go na małżonka dla dwóch córek królowej Saby, co zaś do mnie, chciał, abym zaślubiła dwóch geniuszów przewodniczących konstelacji Bliźniąt.
914Mój brat, dumny ze związku, jaki mu zapowiadano, podwoił zapał do nauk kabalistycznych. Ja doznałam zupełnie przeciwnego wrażenia; przestraszała mnie myśl zaślubienia dwóch naraz geniuszów i tak byłam tym przerażona, że nie mogłam ułożyć dwóch wierszy kabały. Każdego dnia odkładałam pracę na jutro i skończyłam na tym, że całkiem zapomniałam tej sztuki, równie trudnej jak niebezpiecznej.
915Brat mój niebawem postrzegł moją opieszałość i obsypał mnie najprzykrzejszymi wymówkami. Przyrzekłam mu poprawę, nie myśląc jednak o dotrzymaniu obietnicy. Nareszcie zagroził mi, że oskarży mnie przed ojcem; zaklinałam go, aby mnie oszczędził, wtedy przyrzekł czekać jeszcze do soboty, ale ponieważ dotąd nic jeszcze nie uczyniłam, wszedł do mnie o północy, rozbudził i rzekł, że natychmiast wywoła cień mego ojca — straszliwego Mamuna.
916Padłam mu do nóg, wzywałam jego litości, ale nadaremnie. Usłyszałam, jak wymawiał groźną formułę wynalezioną niegdyś Przez Bakowa z Endor. Natenczas na tronie z kości słoniowej ukazał się mój ojciec; wzrok jego zagniewany śmierć mi zadawał, myślałam, że nie przeżyję pierwszego wyrazu, jaki wyjdzie z ust jego. Przemówił jednak. Boże Abrahama i Jakuba! Wyrzekł straszliwe przekleństwo; nie powtórzę ci jego słów…
917
Tu młoda Izraelitka ukryła twarz w dłonie i zdawała się drżeć na samo wspomnienie tej okropnej sceny, nareszcie przyszła do siebie i tak dalej mówiła:
918Nie słyszałam reszty mowy mego ojca, zemdlałam bowiem, zanim skończył. Odzyskawszy zmysły, spostrzegłam mego brata podającego mi księgę Sefirot. Myślałam, że znowu stracę przytomność; ale trzeba było poddać się wyrokowi. Mój brat, który dobrze wiedział, że należało wrócić ze mną do pierwszych początków, miał dość cierpliwości i jeden po drugim wszystkie mi je przypomniał. Zaczęłam od składania sylab, następnie przeszłam do wyrazów i formuł. Powoli wzniosła ta nauka zupełnie mnie oczarowała. Przepędzałam całe noce w gabinecie, który służył memu ojcu za obserwatorium i wychodziłam, dopiero gdy światło dzienne przerywało moje badania; wtedy upadałam ze znużenia. Mulatka moja, Zulejka, rozbierała mnie sama, nie wiedziałam kiedy. Po kilku godzinach spoczynku wracałam do zatrudnień, do których bynajmniej nie byłam stworzona, jak to sam wkrótce zobaczysz.
919Znasz Zulejkę i zapewne zauważyłeś nadzwyczajną jej piękność. Oczy jej tchną słodyczą, usta umila rozkoszny uśmiech, ciało zaś zadziwia doskonałością kształtów. Pewnego dnia, wracając z obserwatorium, gdy długo na próżno wołałam na nią, aby przyszła mnie rozebrać, weszłam do jej pokoju i ujrzałam ją przez pół wychyloną za okno, dającą znaki komuś na drugiej stronie doliny i ślącą namiętne pocałunki, w które zdawała się wkładać całą duszę.
920Dotąd nie miałam żadnego pojęcia o miłości; wyrażenie tego uczucia po raz pierwszy uderzyło mój wzrok. Tak byłam przejęta podziwieniem, że stanęłam niewzruszona jak posąg. Zulejka odwróciła się: żywy rumieniec przebił orzechową barwę jej płci i rozlał się po całym jej ciele. Ja także zarumieniłam się i nagle zbladłam. Czułam, że odchodzę od zmysłów. Zulejka podbiegła, pochwyciła mnie w swoje objęcia, a serce jej bijące wraz z moim, przelało we mnie zapał, jaki krążył po jej żyłach.
921Mulatka rozebrała mnie czym prędzej i gdy położyła mnie w łóżko, zdawała się oddalać z większą rozkoszą niż kiedykolwiek. Wkrótce usłyszałam kroki mężczyzny wchodzącego do jej pokoju. Równie szybkim jak mimowolnym poruszeniem zerwałam się z łóżka, pobiegłam do drzwi i przyłożyłam oko do dziurki od klucza. Ujrzałam młodego Mulata Tantzai wnoszącego koszyk napełniony polnymi kwiatami. Zulejka pobiegła naprzeciw niego, wzięła pełne dłonie kwiatów i przycisnęła je do łona. Tantzai zbliżył się, aby oddychać ich zapachem, który mieszał się z westchnieniami jego kochanki. Zulejka zadrżała, dreszcz i mnie wskroś przejął, powiodła po nim błędnymi oczyma i padła w jego objęcia. Oblałam łzami moją pościel, łkania dech mi zatrzymywały i w rozmarzeniu boleści zawołałam:
922— Ach moja sto dwudziesta prababko, której imię noszę, łagodna i czuła małżonko Izaaka, jeżeli z łona twego teścia, z łona Abrahama widzisz stan, w jakim się znajduję, ubłagaj cień Mamuna i powiedz mu, że jego córka niegodna jest zaszczytów, które dla niej przeznacza!
923Wołania te zbudziły mego brata; wszedł do mnie i myśląc, że jestem chora, dał mi uspokajające lekarstwo. Wrócił jeszcze w południe i znalazłszy, że puls bije mi gwałtownie, ofiarował się dalej za mnie prowadzić moje prace kabalistyczne. Z wdzięcznością przyjęłam tę ofiarę, gdyż sama do niczego nie byłam zdolna. Ku wieczorowi zasnęłam i miałam sny cale odmienne od tych, jakie dotąd mnie nawiedzały. Nazajutrz marzyłam na jawie, czyli raczej byłam tak roztargniona, że sama nie wiedziałam, co mówię. Brat mój często rzucał na mnie srogie spojrzenia i wywoływał na lica moje niewytłumaczalny rumieniec. Tym sposobem przeszło osiem dni.
924Książka, Religia, CzaryPewnej nocy, brat mój wszedł do mego pokoju: pod pachą trzymał księgę Sefirot, w ręku zaś szarfę z konstelacjami, na której wypisane było siedemdziesiąt dwie nazwy, jakie Zoroaster nadał konstelacji Bliźniąt.
925— Rebeko — rzekł do mnie — Rebeko, wyjdź z tego stanu, który cię poniża. Czas jest, abyś spróbowała twej władzy nad istotami żywiołowymi i piekielnymi duchami. Ta szarfa z konstelacjami zabezpieczy cię przed ich natarczywością. Wybierz w okolicznych górach miejsce, które uznasz za najstosowniejsze do twoich działań i pomyśl, że cały twój los od nich zależy.
926Po tych słowach brat mój wyprowadził mnie za bramę zamkową i zamknął za mną kratę.
927Zostawiona sama sobie wezwałam całej odwagi na pomoc; noc była ciemna, stałam jak wryta w koszuli z bosymi nogami, rozpuszczonym włosem i księgą w ręku. Zwróciłam kroki na górę, która zdawała mi się być najbliższa. Jakiś pasterz chciał mnie pochwycić, odepchnąłem go ręką, w której trzymałam księgę i padł trupem u mych nóg. Nie będzie to cię dziwiło, gdy się dowiesz, że okładka mojej księgi była wystrugana z drzewa arki, które miało własność niszczenia wszystkiego, czego tylko się dotykało.
928Słońce zaczęło wstawać, gdy dostałam się na wierzchołek, który wybrałam do uskutecznienia moich działań; nie mogłam jednak ich rozpocząć, jak dopiero nazajutrz o północy. Schroniłam się do jaskini, gdzie zastałam niedźwiedzicę z kilkoma niedźwiadkami; rzuciła się na mnie, ale oprawa księgi i tym razem nie była bezskuteczna — zwierzę upadło u mych stóp. Wzdęte jej wymiona przypomniały mi, że umierałam z czczości, nie miałam zaś jeszcze żadnego geniusza, a nawet żadnego ducha błędnego na moje rozkazy. Postanowiłam korzystać ze sposobności i ugasić pragnienie mlekiem niedźwiedzicy. Ostatki ciepła, które zwierzę jeszcze w sobie zachowało, uczyniły mój pokarm mniej odrażającym, ale wtem niedźwiadki przyszły dopominać się o swoją część. Wyobraź sobie, Alfonsie, szesnastoletnią dziewczynę, która nigdy dotąd nie opuściła domu, gdzie się była urodziła, nagle w tak okropnym położeniu. Wprawdzie miałam w ręku straszliwą broń, ale nie byłam przyzwyczajona jej używać, najmniejsza zaś nieuwaga mogła ją przeciw mnie obrócić.
929Tymczasem spostrzegłam, że trawa nagle schła, powietrze rozżarzało się z gwałtownością i ptaki padały martwe w przelocie. Poznałam, że szatany uprzedzone o tym, co miało nastąpić, zaczynały się już zgromadzać. Pobliskie drzewo samo się zapaliło, buchnęło kłębami dymu, które zamiast wznieść się do góry, otoczyły moją jaskinię i pogrążyły mnie w ciemnościach. Niedźwiedzica leżąca u mych nóg zdawała się ożywiać i oczy jej zabłysły ogniem, który na chwilę rozproszył ciemność. Natenczas z paszczy jej wyskoczył zły duch pod postacią skrzydlatego węża. Był to Nemrael, duch ostatniego stopnia, którego przeznaczano na moje usługi. Wkrótce usłyszałam rozmowę w języku egregorów, najznakomitszych strąconych aniołów i zrozumiałam, że uczynią mi zaszczyt towarzyszenia przy pierwszym moim wejściu w świat istot pośrednich. Mowa ta jest tą samą, w jakiej Henoch napisał pierwszą swoją księgę, dzieło, nad którym głęboko się zastanawiałam.
930Nareszcie Semiarus[126], książę egregorów przyszedł oznajmić mi, że czas już zacząć. Wyszłam z jaskini, roztoczyłam wkoło moją szarfę z konstelacjami, otworzyłam księgę i głośno wymówiłam straszliwe zaklęcia, które dotychczas zaledwie odważałam się czytać po cichu.
931Pojmujesz dobrze, że nie jestem w stanie opowiedzieć ci wszystkiego, co się ze mną działo, a nawet nie mógłbyś tego zrozumieć. Dodam tylko, że nabyłam dość silnej władzy nad duchami i że nauczono mnie środków zapoznania się z bliźniętami niebieskimi. Około tego czasu mój brat dostrzegł końce nóg córek Salomona. Czekałam, aż Słońce wejdzie w znak Bliźniąt; z kolei tego dnia, czyli[127] raczej tej nocy, wzięłam się do dzieła. Wytężyłam wszystkie siły moje, wreszcie owładnął mnie sen, któremu nie mogłam się oprzeć.
932Nazajutrz z rana, gdy Zulejka przyniosła mi zwierciadło, spostrzegłam stojące za sobą dwie ludzkie postacie — obróciłam się, alem nic nie ujrzała; rzuciłam znowu wzrok na zwierciadło i znowu ten sam obraz mi się przedstawił. Ostatecznie zjawisko to wcale nie było straszne. Widziałam dwóch młodzieńców, których postać nieco przewyższała zwykły wzrost ludzki. Barki ich były daleko szersze i trochę zaokrąglone, jak u kobiet; piersi także były wznioślejsze, toczone zaś ramiona wspierali na bokach w postawie, jaką widzimy w posągach egipskich. Błękitno-złote włosy spadały im w pierścieniach na szyje, nie mówię ci już o rysach ich twarzy; możesz sobie wyobrazić piękność półbożków, gdyż w istocie były to bliźnięta niebieskie, poznałam je po małych płomykach połyskujących nad ich głowami.
933
— Jakżeż byli ubrani ci półbożkowie? — zapytałem Rebekę.
934— Wcale nie byli ubrani — odrzekła — każdy z nich miał cztery skrzydła z których dwa wyrastały im z ramion i spływały na grzbiet, drugie zaś zataczały się wdzięcznie koło pasa. Jakkolwiek skrzydła te były przezroczyste[128], atoli iskry srebra i złota, którymi były przetykane, dostatecznie ich zasłaniały.
935
— Otóż są więc — rzekłam sama do siebie — dwaj niebiescy młodzieńcy, którym przeznaczona jestem za małżonkę. Nie mogłam wewnętrznie wstrzymać się od porównania ich z młodym Mulatem, który tak szczerze kochał Zulejkę, ale zapłoniłam się na tę myśl. Spojrzałam w zwierciadło i zdało mi się, żem widziała, jak półbożkowie rzucali mi zagniewane spojrzenia, jakby odgadli moje myśli i obrazili się, żem śmiała mimowolnie poniżyć ich tym porównaniem.
936Przez kilka następnych dni lękałam się spojrzeć w zwierciadło. Nareszcie odważyłam się. Boskie bliźnięta z rękami założonymi na piersiach, łagodnymi i czułymi spojrzeniami rozproszyły moją bojaźń. Nie wiedziałam jednak, co im powiedzieć. Aby wycofać się z tego kłopotu, poszłam po jeden tom dzieł Edrisa, który wy nazywacie Atlasem. Jest to najpiękniejsza poezja, jaką posiadamy. Dźwięki wierszy Edrisa naśladują harmonię ciał niebieskich. Nie jestem dość obeznana z językiem tego autora, lękając się więc, czylim[129] źle nie przeczytała, ukradkiem spojrzałam w zwierciadło, aby przekonać się, jaki skutek wywieram na słuchaczach. Mogłam być zupełnie zadowolona. Thoaminowie spoglądali po sobie wzrokiem pełnym uznania dla mnie i czasami rzucali w zwierciadło spojrzenia, na widok których byłam mocno wzruszona.
937W tej chwili brat mój wszedł do pokoju i znikło całe widzenie. Mówił mi o córkach Salomona, których widział tylko końce nóg. Widząc go wesołego, podzieliłam jego radość, tym bardziej, że czułam się przejęta nieznanym dotąd uczuciem. Wzruszenie wewnętrzne, towarzyszące zawsze działaniom kabalistycznym, ustąpiło miejsca słodkiemu rozmarzeniu, o którego rozkoszach dotąd nic nie wiedziałam.
938Mój brat kazał otworzyć kratę zamkową, która była zamknięta od czasu mego wyjścia na górę i oddaliśmy się przyjemności przechadzki. Okolica wydała mi się czarowna, pola połyskiwały najświetniejszymi barwami. Spostrzegłam także w oczach mego brata pewien zapał, odmienny od tego, jaki w nim przedtem gorzał do nauk. Zapuściliśmy się w lasek pomarańczowy. On poszedł marzyć w swoją stronę, ja w swoją i powróciliśmy przepełnieni czarownymi myślami.
939Zulejka, rozbierając mnie, przyniosła zwierciadło; spostrzegłszy, że nie byłam sama, kazałam je odnieść, przekładając sobie, obyczajem strusia, że sama nie widząc, nie będę widziana. Położyłam się i zasnęłam, ale wkrótce najdziwaczniejsze sny pochwyciły moją wyobraźnię. Zdawało mi się, że w przepaści niebios widziałam dwie świetne gwiazdy[130], które z kręgu zwierzyńcowego[131] wspaniale się do mnie zbliżały. Nagle wystąpiły z koła i znowu się pokazały, prowadząc za sobą mgławicę z gwiazdozbioru Woźnicy[132].
940Trzy te niebieskie ciała razem przebiegały powietrzną drogę, po czym zatrzymały się i przybrały postać ognistego meteoru. Następnie wybłysły w trzech świetlnych pierścieniach i długo wirując z osobna, zestrzeliły się w jedno ognisko. Wtedy zmieniły się w wielką glorię, czyli światłokrąg otaczający tron z szafirów. Na tronie siedziały Bliźnięta, wyciągały do mnie ramiona i ukazywały miejsce, które miałam zająć między nimi. Chciałam do nich poskoczyć, ale w tej chwili zdało mi się, że Mulat Tanzai chwytał mnie za kibić i wstrzymywał. W istocie, uczułam mocne ściśnienie i nagle ocknęłam się.
941Ciemność ogarniała moją komnatę, ale przez szczeliny drzwi ujrzałam światło w pokoju Zulejki. Posłyszałam jej westchnienia i sądziłam, że jest chora. Powinnam była ją zawołać, ale nie uczyniłam tego. Nie wiem, jaka nieszczęsna płochość sprawiła, żem znowu pobiegła do dziurki od klucza. Ujrzałam Zulejkę w objęciach kochanka, zaćmiło mi się w oczach i padłam zemdlona.
942Gdy otworzyłam oczy, Zulejka i brat mój stali przy moim łóżku. Rzuciłam na pierwszą piorunujący wzrok i zabroniłam jej pokazywać mi się na oczy. Brat mój zapytał mnie o przyczynę tej srogości; zapłoniona opowiedziałam mu wszystko, co mi się wydarzyło. Odrzekł na to, że od wczoraj sam ich pożenił, że jednak bardzo żałuje, iż nie zdołał przewidzieć tego, co się stało. Wprawdzie tylko wzrok mój był wystawiony na szwank, atoli nadzwyczajna drażliwość Thoaminów mocno go niepokoiła. Co do mnie, postradałam wszystkie uczucia z wyjątkiem wstydu i wolałabym była umrzeć, aniżeli spojrzeć w zwierciadło.
943Brat mój bynajmniej nie znał moich stosunków z Thoaminami, ale wiedział, że nie byłam im obca, bacząc zaś, że oddawałam się coraz głębszemu smutkowi, lękał się, abym nie zaniechała rozpoczętych działań. Gdy słońce miało już wychodzić ze znaku Bliźniąt, uznał za potrzebne uprzedzić mnie o tym. Ocknęłam się jakby ze snu, zadrżałam na myśl niewidzenia więcej moich półbożków, rozłączenia się z nimi na jedenaście miesięcy, nie wiedząc nawet, jakie miejsce zajmuję w ich sercach i czy aby nie staję się zupełnie niegodna ich uwagi.
944Postanowiłam pójść do obszernej komnaty zamkowej, gdzie wisiało weneckie zwierciadło sześciołokciowej wysokości[133], dla większej jednak pewności samej siebie, wzięłam księgę Edrisa[134] zawierającą poemat o stworzeniu świata. Usiadłam z daleka od zwierciadła i zaczęłam głośno czytać. Następnie, przerywając i podnosząc nagle głos, ośmieliłam się zapytać Thoaminów, czy byli świadkami tych wszystkich cudów. Wtedy zwierciadło weneckie odczepiło się z haka, na którym wisiało i stanęło przede mną. Ujrzałam Thoaminów; uśmiechali się do mnie z zadowoleniem i pochylili głowy na znak, że rzeczywiście byli obecni przy stworzeniu świata i że w istocie wszystko tak się odbyło, jak pisze Edris.
945Oko, Wzrok, OgieńTu odwaga we mnie wstąpiła, zamknęłam księgę i utopiłam wzrok w oczach moich boskich kochanków. Chwila tego zapomnienia mogła mnie drogo kosztować. Zbyt wiele jeszcze było we mnie ludzkiej natury, ażebym mogła znieść tak bliskie z nimi zetknięcie. Płomień niebieski błyskający w ich oczach zaledwie mnie nie spalił. Spuściłam wzrok i przyszedłszy nieco do siebie, jęłam czytać dalej, ale właśnie trafiłam na drugą pieśń, tę samą, gdzie wieszcz opisuje miłostki synów Elohima z córkami ludzi. Niepodobna dziś wyobrazić sobie sposobu, jakim kochano w pierwszych wiekach świata. Opisy te, których sama nie rozumiałam, często mnie zastanawiały. Wtedy oczy moje mimowolnie zwracały się ku zwierciadłu i zdawało mi się, że widziałam, jak Thoaminowie z coraz większą rozkoszą słuchali mego głosu. Wyciągali do mnie ramiona, zbliżali się do mego krzesła, roztaczali świetne skrzydła i trzepotali nimi nade mną. Gdy tak spostrzegałam w nich coraz gwałtowniejsze poruszenia, zakryłam dłonią oczy i w tej chwili uczułam na niej pocałunek równie jak na drugiej, którą trzymałam na księdze. Wtedy nagle usłyszałam, jak zwierciadło pękało w tysiąc drobnych kawałków. Zrozumiałam, że Słońce wyszło ze znaku Bliźniąt, które tym sposobem zasyłały mi pożegnanie.
946Nazajutrz w innym zwierciadle ujrzałam, jak gdyby dwa cienie albo raczej dwa lekkie zarysy postaci boskich moich kochanków. W dzień potem wszystko znikło. Natenczas dla uprzyjemnienia tęsknoty nieobecności przepędzałam noce w obserwatorium i z okiem przyłożonym do teleskopu, śledziłam moich kochanków aż do ich zniknięcia. Już dawno byli pod widnokręgiem, kiedy marzyłam, że jeszcze ich widzę. Nareszcie gdy ogon Raka znikał przed moim wzrokiem, odchodziłam na spoczynek, a łoże moje często było oblane mimowolnymi łzami, których przyczyny sama nie znałam.
947Tymczasem brat mój, pełen miłości i nadziei, więcej niż kiedykolwiek oddawał się badaniu nauk tajemnych. Pewnego dnia przyszedł do mnie i rzekł, że niezawodne znaki, które spostrzegł na niebie, oznajmiły mu, że sławny adept od dwustu lat zamieszkujący piramidę Saofisa wyjechał do Ameryki i że dwudziestego trzeciego naszego miesiąca Tybi, o siódmej godzinie i czterdziestej drugiej minucie, będzie przejeżdżał przez Kordowę. Tegoż wieczora poszłam do obserwatorium i poznałam, że brat miał słuszność, ale rachunek mój dał mi nieco odmienny wynik. Brat mój utrzymywał, że jego dowodzenie jest prawdziwe, ponieważ zaś zwykł był mocno obstawać przy swoich zdaniach, chciał sam pojechać do Kordowy, ażeby mnie przekonać, że ja a nie on byłam w błędzie. Brat mój mógł uskutecznić swoją podróż w tak krótkim czasie, jakiego potrzebuję na powiedzenie ci tych słów; ale chciał użyć przyjemności przechadzki i udał się przez góry, wybierając drogę, gdzie piękne widoki zapowiadały mu najwięcej rozrywki. Tym sposobem przybył do Venta Quemada. Kazał sobie towarzyszyć temu samemu duchowi, który ukazał mi się w jaskini. Polecił mu przynieść sobie wieczerzę. Nemrael porwał ucztę przeorowi benedyktynów i zaniósł ją do wenty. Następnie brat mój, nie potrzebując już Nemraela, odesłał go do mnie.
948Byłam właśnie wtedy w obserwatorium i ujrzałam na niebie znaki, na widok których zadrżałam o los mego brata. Kazałam Nemraelowi powrócić do wenty i na krok go nie odstępować. Poleciał i wkrótce przybył na powrót, mówiąc, że władza silniejsza od jego potęgi nie pozwoliła mu przedrzeć się do wnętrza gospody. Niespokojność moja doszła do najwyższego stopnia. Nareszcie ujrzałam cię przybywającego wraz z moim bratem. Dostrzegłam w twoich rysach spokój i pogodę, które mi dowiodły, że nie byłeś kabalistą. Ojciec mój zapowiedział mi, że jakiś śmiertelnik zgubny wpływ na mnie wywrze.
949Wkrótce inne kłopoty całkiem mnie zajęły. Brat mój opowiedział mi przygodę Paszeka i to co jemu samemu się przytrafiło, ale dodał z wielkim moim podziwieniem, że sam nie wiedział, z jakim rodzajem duchów miał do czynienia. Czekaliśmy nocy z najżywszą niecierpliwością, na koniec zapadła i wykonaliśmy najstraszliwsze zaklęcia. Wszystko było na próżno. Nie mogliśmy niczego dowiedzieć się ani o naturze dwóch istot, ani też czy mój brat rzeczywiście utracił swoje prawa do nieśmiertelności. Myślałam, że będziesz mógł nam dać niektóre objaśnienia, ale wierny nie wiem jakiemu tam słowu honoru, nic nie chciałeś powiedzieć.
950Natenczas dla usłużenia mego brata i uspokojenia mu, postanowiłam sama przepędzić noc w Venta Quemada i wczoraj wyruszyłam w drogę. Późno już było w nocy, gdy przybyłam do wejścia do doliny. Zebrałam pewne wyziewy z których złożyłam błędny ognik i rozkazałam, aby mi przewodniczył. Jest to tajemnica zostająca w naszej rodzinie, za pomocą której Mojżesz, rodzony brat siedemdziesiątego trzeciego mego przodka, utworzył słup przyświecający Izraelitom na puszczy[135].
951Mój błędny ognik wybornie się zapalił i zaczął ulatywać przede mną, wszelako nie obrał najkrótszej drogi. Spostrzegłam jego nieposłuszeństwo, ale nie zwracałam na nie zbytniej uwagi. Północ była, gdy stanęłam u celu. Przybywszy na podwórze wenty, spostrzegłam światło w środkowej izbie i usłyszałam harmonijną muzykę. Siadłam na kamiennej ławce i zaczęłam niektóre działania kabalistyczne, które jednak pozostały bez żadnego skutku. Wprawdzie muzyka czarowała mnie i rozrywała do tego stopnia, że w tej chwili nie mogę ci powiedzieć, czyli moje działania były dokładnie czynione i sądzę, że musiałam chybić w jakim ważnym punkcie. Na koniec byłam przekonana o ich nieomylności i sądząc, że w gospodzie nie było ani duchów, ani szatanów, wywnioskowałam, że musieli tam być ludzie i oddałam się rozkoszy słuchania ich śpiewów. Głosom tym towarzyszył instrumentu strunowego, ale muzyka tak zgadzała się ze śpiewem, że żadna harmonia ziemska nie może iść w porównanie z tym, co słyszałam.
952Śpiewy te budziły we mnie rozkoszne myśli, o jakich dotąd nie miałam wyobrażenia. Długo przysłuchiwałam się im z ławki, ale na koniec trzeba było wejść, gdyż w istocie po to tylko przybyłam. Otworzyłam drzwi do środkowej izby i ujrzałam dwóch wysokich i kształtnych młodzieńców siedzących przy stole, jedzących, pijących i wyśpiewujących z całego serca. Ubiór ich był wschodni — na głowach mieli turbany, piersi i ramiona nagie, za pasami zaś błyskała im kosztowna broń. Dwaj nieznajomi, których wzięłam za Turków, powstali, podali mi krzesło, napełnili mi talerz i szklankę i znowu zaczęli śpiewać przy towarzyszeniu teorbanu, na którym kolejno przygrywali.
953Uprzejmy ich sposób obejścia wzbudzał zaufanie. Głód mi nieco dokuczał, zaczęłam więc jeść, że zaś nie było wody, napiłam się więc wina. Natenczas przyszła mi chęć śpiewania z młodymi Turkami, którzy zdawali się uszczęśliwieni z mego głosu. Zanuciłam miłosną pieśń hiszpańską, odpowiedzieli mi podobnymi myślami na te same rymy. Zapytałam ich, gdzie nauczyli się po hiszpańsku.
954— Jesteśmy rodem z Morei[136] — odpowiedział mi jeden z nich — i żeglarze z powołania, łatwo więc nauczyliśmy się języka portów, do których przybijamy: ale porzućmy miłosne śpiewy hiszpańskie, posłuchaj teraz narodowych naszych pieśni.
955Cóż ci więcej powiem, Alfonsie; głos ich brzmiał melodią, która unosiła duszę przez wszystkie odcienia uczucia, a gdy rozczulenie dochodziło do najwyższego stopnia, niespodziewane dźwięki nagle powracały w szaloną wesołość. Jednakże nie dałam się obłąkać tym pozorom; spoglądałam bacznie na mniemanych marynarzy i zdawało mi się, żem znalazła w nich nadzwyczajne podobieństwo z boskimi moimi Bliźniętami.
956— Jesteście Turkami — rzekłam — urodzonymi w Morei?
957— Bynajmniej — odpowiedział ten, który dotąd się jeszcze nie był odezwał — nie jesteśmy wcale Turkami, ale Grekami rodem ze Sparty, wylęgłymi z jednego jaja.
958 959— Ach, boska Rebeko — przerwał drugi — możeszże[137] tak długo nas nie poznawać? Jestem Polluks, to zaś mój brat.
960Poskoczyłam z krzesła i schroniłam się do kąta izby. Mniemane Bliźnięta przybrały kształty zwierciadlane i roztoczyły skrzydła. Czułam, że unosiły mnie w powietrze, ale szczęśliwym natchnieniem wymówiłam święte słowo, które ja i mój brat sami tylko znamy spomiędzy wszystkich kabalistów. Natychmiast zostałam strącona na ziemię. Upadek ten pozbawił mnie zmysłów i twoje dopiero starania mi je powróciły. Niezawodne uczucie przekonywa mnie, że nic nie straciłam z tego, com powinna była zachować, ale zmęczona jestem tymi wszystkimi nadzwyczajnymi zjawiskami. Boskie Bliźnięta! Nie jestem godna waszej miłości. Urodziłam się na zwyczajną śmiertelniczkę.
961
Na tych słowach Rebeka skończyła swoje opowiadanie i pierwszą moją myślą było, że drwiła ze mnie od początku do końca i że chciała tylko nadużywać mojej łatwowierności. Porzuciłem ją dość porywczo i zacząwszy rozmyślać nad tym, co słyszałem, tak sam do siebie mówiłem:
962— Albo ta kobieta jest w spółce z Gomelezami i pragnie wystawić mnie na próbę i wymóc, ażebym przeszedł na muzułmańską wiarę, albo też dla innych jakich powodów chce wyrwać mi tajemnicę o moich kuzynkach; co zaś do tych ostatnich, bez wątpienia jeżeli nie są szatanami, w takim razie zostają w służbie Gomelezów.
963Właśnie zajęty byłem tymi myślami, gdym spostrzegł, że Rebeka zakreślała koła w powietrzu i inne tym podobne czarodziejskie wydziwiania. Po chwili złączyła się ze mną i rzekła:
964— Doniosłam bratu o miejscu mego pobytu i jestem pewna, że wieczorem tu przybędzie. Tymczasem pośpieszmy do obozu Cyganów.
965Oparła się szczerze na moim ramieniu i przybyliśmy do starego naczelnika, który przyjął Żydówkę z oznakami głębokiego szacunku. Przez cały dzień Rebeka postępowała z wielką naturalnością i zdawała się zapominać o tajemniczych naukach. Gdy nad wieczorem brat jej przybył, odeszli razem, ja zaś udałem się na spoczynek. Ległszy w łóżku, rozmyślałem jeszcze nad opowiadaniem Rebeki, ale ponieważ pierwszy raz w życiu słyszałem o kabale, o adeptach i o znakach niebieskich, nie mogłem wynaleźć żadnego stanowczego zarzutu i w tej niepewności zasnąłem.
Dzień piętnasty
966Obudziłem się dość wcześnie i czekając na śniadanie, poszedłem na przechadzkę. Spostrzegłem z daleka kabalistę, który z siostrą prowadził żwawą rozmowę. Odwróciłem się, nie chcąc im przerywać, ale wkrótce ujrzałem, że kabalista dążył w stronę obozu, Rebeka zaś z pośpiechem ku mnie się zbliżała. Postąpiłem kilka kroków naprzeciw niej i razem udaliśmy się na przechadzkę, nie odzywając się prawie do siebie. Nareszcie piękna Izraelitka pierwsza przerwała milczenie i rzekła:
967— Panie Alfonsie, uczynię ci zwierzenie, które nie będzie dla ciebie obojętne, jeżeli w każdym razie los mój nieco cię obchodzi. Porzucam raz na zawsze nauki kabalistyczne. Tej nocy głęboko rozmyślałam nad tym postanowieniem. I na cóż mi ta próżna nieśmiertelność, jaką mój ojciec chciał mnie obdarzyć? Czyliż i bez tego nie jesteśmy wszyscy nieśmiertelni? Czyliż nie mamy złączyć się razem w przybytku sprawiedliwych? Pragnę używać tego krótkiego życia, przepędzić go z prawdziwym małżonkiem, nie zaś z gwiazdami. Chcę być matką, widzieć dzieci moich dzieci i potem, znudzona i syta życia, chcę zasnąć w ich objęciach i ulecieć na łono Abrahama. Co myślisz o tym zamiarze?
968— Potwierdzam go z całej siły — odpowiedziałem — ale cóż na to brat twój powiada?
969— Z początku — rzekła — uniósł się szalonym gniewem, ale następnie obiecał mi, że to samo uczyni, jeżeli będzie musiał wyrzec się córek Salomona. Zaczeka więc, dopóki słońce nie wejdzie w znak Panny i potem przedsięweźmie nieodzowny zamiar. Tymczasem chciałby dowiedzieć się, co to były za upiory, które naigrawały się z niego w Venta Quemada i nazywały się Eminą i Zibeldą. Nie chciał sam zadawać ci względem nich pytań, utrzymuje bowiem, że nie wiesz więcej od niego. Tego wieczora jednak chce przywołać Żyda Wiecznego Tułacza, tego samego, którego widziałeś u pustelnika. Spodziewa się, że będzie mógł powziąć od niego niektóre wiadomości.
970Podczas gdy Rebeka tak mówiła, zawiadomiono nas, że śniadanie jest już gotowe; zastawiono je w obszernej jaskini, dokąd pochowano także namioty, gdyż niebo zaczynało pokrywać się chmurami. Niebawem zagrzmiała straszna burza. Widząc, że jesteśmy skazani na przepędzenie reszty dnia w jaskini, prosiłem starego naczelnika, ażeby ciągnął dalej swoją historię, co też uczynił w tych słowach:
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
971Przypominasz — sobie panie Alfonsie historię księżniczki Monte Salerno, którą mi opowiadał Giulio Romati, mówiłem ci jakie uczyniła na mnie wrażenie. Gdy odeszliśmy na spoczynek, w pokoju przyświecał nam tylko słaby blask lampy. Lękałem się spoglądać na ciemne kąty izby, zwłaszcza zaś na pewną skrzynię, gdzie gospodarz zwykł był przechowywać swój owies i jęczmień. Zdawało mi się, że lada chwila ujrzę wychodzących z niej sześciu kościotrupów księżniczki. Zawinąłem się w moją kołdrę, ażeby nic nie widzieć i wkrótce zasnąłem.
972Dzwonki mułów nazajutrz wcześnie mnie rozbudziły; jako jeden z pierwszych byłem na nogach. Zapomniałem i o Romatim i o księżniczce i myślałem tylko o rozkoszy z dalszego ciągu mojej podróży. W istocie, była ona nader przyjemna. Słońce, zakryte nieco chmurami, nie paliło nas nadzwyczajnie i mulnicy postanowili cały dzień jechać bez odpoczynku, zatrzymując się tylko przy studni Dos Leones, gdzie droga do Segowii łączyła się z gościńcem do Madrytu. Miejsce to zdobią piękne drzewa, dwa zaś lwy wyrzucające wodę do marmurowej wanny niemało przyczyniają się do podniesienia jego uroku.
973Było już południe, kiedyśmy tam przybyli i zaledwie stanęliśmy na miejscu, gdy ujrzeliśmy wielu podróżnych ciągnących drogą od Segowii. Na pierwszym mule otwierającym pochód siedziała młoda dziewczyna, jak się zdawało, mego wieku, chociaż w istocie była nieco starsza.
974Prowadzący jej muła zagal był to siedemnastoletni chłopiec, ale przystojny i dobrze ubrany, chociaż w zwykłej odzieży stajennych posługaczów. Za nimi postępowała kobieta w podeszłym wieku, którą można było wziąć za moją ciotkę Dalanosę, nie tak dla podobieństwa rysów, jak raczej ruchów i całej postaci, zwłaszcza zaś dla tego samego wyrazu dobroci rozlanego na jej twarzy. Służący zamykali pochód.
975Ponieważ my przybyliśmy pierwsi, przeto zaprosiliśmy podróżnych do podzielenia naszego posiłku, który rozstawiano pod drzewami; kobiety przyjęły, ale ze smutkiem, szczególniej zaś młoda dziewczyna. Czasami spoglądała czule na młodego mulnika, który gorliwie jej usługiwał, na co leciwa dama patrzyła z politowaniem i łzami w oczach. Zauważyłem ich zmartwienie i rad bym był powiedzieć im coś pocieszającego, ale nie wiedząc, jak zacząć, zajadałem w milczeniu.
976Ruszyliśmy w drogę; dobra moja ciotka przysunęła się do starszej damy, ja zaś zbliżyłem się do młodej dziewczyny i widziałem, jak młody mulnik pod pozorem poprawiania siodła, dotykał się jej nogi lub ręki, czasami zaś całował jej stopę.
977Po dwóch godzinach dostaliśmy się do Olmedo, gdzie mieliśmy zatrzymać się na nocleg. Ciotka moja kazała wynieść stołki przed drzwi gospody, gdzie zasiadła z towarzyszką podróży. Po chwili poleciła mi, abym kazał przynieść czekolady. Wszedłem do domu i poszukując naszych ludzi, znalazłem się w pokoju, gdzie ujrzałem młodą dziewczynę w objęciach swego mulnika. Oboje zalewali się rzewnymi łzami. Na ten widok mało mi serce nie pękło, rzuciłem się na szyję młodego mulnika i rozpłakałem się prawie do szaleństwa. W tym momencie nadeszły obie damy. Moja ciotka, niesłychanie wzruszona, wyciągnęła mnie z pokoju i zapytała o przyczynę tych łez. Nie wiedząc, dlaczego płakaliśmy, nie umiałem jej na to odpowiedzieć. Gdy usłyszała, że płakałem bez żadnej przyczyny, nie mogła wstrzymać się od śmiechu. Tymczasem druga dama zamknęła się z młodą dziewczyną, usłyszeliśmy, jak szlochały razem i nie pokazały się aż do wieczerzy.
978Biesiada nasza nie była ani długa, ani wesoła. Gdy zebrano ze stołu, ciotka moja obróciła się do leciwej damy i rzekła:
979— Señora, niech mnie niebo uchowa od złych sądów o bliźnich, zwłaszcza zaś o tobie, która wydajesz się mieć duszę dobrą i prawdziwie chrześcijańską. Z tym wszystkim jednak miałam szczęście wieczerzania z panią i zawsze będę się tym szczyciła. Tymczasem oto mój synowiec widział, jak córka pani ściskała prostego mulnika, wprawdzie pięknego chłopca, z tej strony nie mam mu nic do zarzucenia, ale zdziwiłam się, zauważywszy, że pani nie znajdowałaś w tym nic nagannego. Bez wątpienia… nie mam żadnego prawa… ale mając zaszczyt wieczerzania z panią… przy tym droga do Burgos jest dość daleka…
980Tu ciotka moja tak się zaplątała, że nigdy nie byłaby wybrnęła z kłopotu, gdyby druga dama, w sam czas jej przerywając, nie była rzekła:
981— Tak jest, słuszne pani masz prawo, po tym co widziałaś, pytać się o powody mego pobłażania. Powinna bym o nich zamilczeć, ale widzę, że nie przystoi, abym ukrywała przed panią, cokolwiek się mnie dotyczy.
982To mówiąc, zacna dama dobyła chustki, otarła oczy i zaczęła w te słowa:
Historia Marii de Torres
983Jestem najstarszą córką don Emmanuela Noruña, ojdora[138] najwyższego sądu w Segowii. W osiemnastym roku życia zostałam poślubiona don Henrykowi de Torres, byłemu pułkownikowi wojsk hiszpańskich. Matka moja umarła na kilka lat wprzódy, ojca utraciliśmy we dwa miesiące po moim małżeństwie i przyjęliśmy do naszego domu młodszą moją siostrę, Elwirę, która wówczas miała dopiero czternasty rok, ale już na całą okolicę słynęła pięknością. Puścizna po moim ojcu była prawie żadna. Religia, Pieniądz, ObyczajeCo się tyczy mego męża, ten posiadał dość znaczne dobra, ale przez urządzenia familijne musiał dawać roczne pensje pięciu kawalerom maltańskim i płacić długi sześciu spokrewnionych z nami zakonnic, tak że ostatecznie dochód nasz zaledwie wystarczał na przyzwoite utrzymanie. Wszelako wsparcie roczne, przyznane przez dwór memu mężowi, polepszało nieco nasze położenie.
984Było wówczas w Segowii wiele szlacheckich domów, które nie były zamożniejsze od naszego. Złączone wspólną korzyścią, wprowadziły zwyczaj ścisłej oszczędności. Rzadko kiedy jedni drugich odwiedzali, kobiety nie wyglądały przez okna, mężczyźni nie zatrzymywali się na ulicach. Grano wiele na gitarze, wzdychano jeszcze więcej, gdyż to wszystko nic nie kosztowało. Fabrykanci sukna wigoniowego[139] żyli wystawnie, ale ponieważ nie byliśmy w stanie ich naśladować, przeto mściliśmy się, gardząc nimi i wyśmiewając ich na wszystkie strony.
985Im bardziej siostra moja podchodziła w lata, tym więcej gitar brzęczało na naszej ulicy. Niektórzy z grajków wzdychali, podczas gdy inni brzdąkali lub też wzdychali i brzdąkali zarazem.
986Piękności miejskie usychały z zazdrości, ale ta, która była przedmiotem tych hołdów, bynajmniej nie zwracała na nie uwagi. Siostra moja prawie zawsze kryła się w swoim pokoju, ja zaś, aby nie okazać się niegrzeczną, siadałam w oknie i przemawiałam do każdego kilka wdzięcznych słów. Był to konieczny obowiązek, od którego nie mogłam się uwolnić, wszelako gdy ostatni brzdąkacz odchodził, zamykałam okno z niewypowiedzianą przyjemnością. Mąż mój i siostra czekali na mnie w jadalnym pokoju. Siadaliśmy do skromnej wieczerzy, którą ożywialiśmy tysiącznymi żartami z zakochanych. Każdy dostawał swoją część i mniemam, że gdyby byli słyszeli, co o nich mówiono, nazajutrz żaden nie byłby powrócił. Rozmowy te nie były bardzo miłosierne, wszelako oddawaliśmy się im z taką rozkoszą, że często późno w nocy szliśmy dopiero na spoczynek.
987Pewnego wieczora, gdy mówiliśmy o ulubionym przedmiocie, Elwira, przybrawszy poważną postać, rzekła:
988— Czy uważałaś, moja siostro, że jak tylko wszyscy brzdąkacze odejdą z ulicy i zagaśnie światło w naszym bawialnym pokoju, słychać dwie lub trzy ballady[140] śpiewane raczej przez mistrza niż przez zwykłego dyletanta?
989Mąż mój potwierdził te słowa i dodał, że sam już uczynił był tę samą uwagę. Przypomniałam sobie, że w istocie słyszałam coś podobnego, i zaczęliśmy żartować z mojej siostry i nowego jej kochanka. Jednakowoż zdało nam się, że przyjmowała te żarty z mniejszą wesołością niż zazwyczaj.
990Nazajutrz, pożegnawszy brzdąkaczów i zamknąwszy okna, zgasiłam światło i zostałam w pokoju. Wkrótce usłyszałam głos, o którym siostra mi mówiła. Śpiewak zaczął od uczonej przygrywki, po czym zawiódł pieśń o rozkoszach tajemnicy, drugą o bojaźliwej miłości i potem nic już nie słyszałam. Wychodząc z pokoju, ujrzałam moją siostrę przysłuchującą się pode drzwiami. Udałam, że nic nie widzę, ale przy wieczerzy zauważyłam, że często wpadała w zadumę i roztargnienie.
991Tajemniczy śpiewak codziennie powtarzał swoje serenady i tak przyzwyczaił nas do swoich pieśni, że dopiero wysłuchawszy go, siadaliśmy do wieczerzy. Stałość ta i tajemnica rozbudziły ciekawość Elwiry i wywarły na niej wrażenie. Śród tego dowiedzieliśmy się o przybyciu do Segowii nowej osoby, która mocno zajęła wszystkich. Był to hrabia Rovellas, wypędzony z dworu i jako taki nader ważny w oczach mieszkańców prowincji. Rovellas urodził się w Veracruz; matka jego, rodem Meksykanka, wniosła w dom jego ojca ogromny majątek, ponieważ zaś wówczas Amerykanie dobrze byli widziani u dworu, młody zatem kreol przebył morze w nadziei otrzymania tytułu granda. Możesz sobie wyobrazić, señora, że urodziwszy się w nowym świecie, niewiele miał pojęcia o zwyczajach starego. Pomimo to jednak olśniewał zbytkiem i sam nawet król raczył bawić się jego prostodusznością. Gdy atoli wszystkie jego dziwactwa pochodziły z wygórowanej miłości własnej, skończył na tym, że powszechnie się z niego śmiano.
992Młodzi panowie mieli wówczas zwyczaj wybierania sobie dam swych myśli. Nosili ich barwy i w niektórych razach ich cyfry[141], na przykład na turniejach, czyli tak zwanych parejas.
993Rovellas, który był niesłychanie dumny, wywiesił cyfry księżniczki Asturii[142]. Królowi myśl ta bardzo się podobała, ale księżniczka, czując się mocno obrażona, posłała nadwornego alguazila, który aresztował hrabiego i zawiózł go do więzienia w Segowii. Po odsiedzeniu ośmiu dni w zamknięciu przeznaczono mu miasto za więzienie. Powód tego wygnania nie był nader zaszczytny, wszelako hrabia wszystko umiał obracać na swoją korzyść. Z przyjemnością więc rozmawiał o swojej niełasce i dawał do zrozumienia, że księżniczka nie była obojętna na jego oświadczenia.
994Rzeczywiście, Rovellas posiadał wszystkie rodzaje miłości własnej. Był przekonany, że umie wszystko i że każdy zamiar potrafi przyprowadzić do skutku, szczególniej zaś chełpił się ze sztuki zwalczania byków, śpiewania i tańca. Nikt nie był dość niegrzeczny, aby się z nim sprzeczać o dwa ostatnie przymioty, byki tylko nie okazywały tak wykwintnego wykształcenia. Wszelako hrabia przy pomocy swoich matadorów uważał się za niezwyciężonego.
995Powiedziałam ci już, że domy nasze były zamknięte, z wyjątkiem pierwszych odwiedzin, które zawsze przyjmowaliśmy. Mój mąż był człowiekiem powszechnie poważanym, równie dla urodzenia, jako dla zasług wojskowych, Rovellas przeto uznał za stosowne zacząć od naszego domu. Przyjęłam go na balkonie, ów zaś stał na dworze, wedle zwyczajów naszego kraju, które kładą znaczny rozdział między nami a mężczyznami przychodzącymi nas odwiedzać.
996Rovellas mówił wiele i z łatwością. Pośród rozmowy moja siostra weszła i usiadła przy mnie. Hrabia tak był zachwycony pięknością Elwiry, że stanął jak skamieniały. Wyjąkał kilka wyrazów bez żadnego związku i następnie zapytał, jaka jest jej ulubiona barwa. Elwira odpowiedziała, że dotąd żadnej nie dała pierwszeństwa.
997— Pani — przerwał hrabia — ponieważ oznajmiasz mi taką obojętność, z mojej strony wypada mi objawić smutek i kolor ciemny będzie odtąd jedyną moją barwą.
998Moja siostra wcale nie przyzwyczajona do podobnych grzeczności, nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Rovellas wstał, pożegnał się z nami i odszedł. Tego jeszcze wieczora dowiedzieliśmy się, że wszędzie, gdzie był z odwiedzinami, o niczym nie mówił, jak tylko o piękności Elwiry, nazajutrz zaś doniesiono nam, że zamówił czterdzieści ciemnych liberii wyszywanych złotem i czarnym jedwabiem. Odtąd nie usłyszeliśmy więcej tkliwych wieczornych pieśni.
999Rovellas, znając zwyczaj szlachetnych domów Segowii, który nie pozwalał często przyjmować, z pokorą poddał się swemu losowi i przepędzał wieczory pod naszymi oknami, razem z młodzieżą dobrze urodzoną, która wyświadczała nam ten zaszczyt. Ponieważ nie otrzymał godności granda, większa zaś część naszych młodych znajomych należała do kastylijskich titolados, panowie ci zatem uważali go za równego i stosownie z nim postępowali. Wszelako bogactwa nieznacznie odzyskały swoją przewagę. Wszystkie gitary milkły, gdy on grał i hrabia przewodził tak w rozmowie, jak i na koncertach.
1000Ta wyższość nie czyniła jeszcze zadość dumie Rovellasa; pałał niepowściągnioną chęcią potykania się z bykiem w naszej obecności i tańcowania z moją siostrą. Oświadczył nam więc z wielkim szumem, że kazał sprowadzić sto byków z Guadarramy, i otoczyć parkanem obszerny plac tuż obok amfiteatru, gdzie po skończeniu widowisk towarzystwo będzie mogło przepędzać noce na tańcach. Kilka tych słów uczyniło niesłychane wrażenie w Segowii. Hrabia postanowił wszystkim zawrócić głowy i jeżeli nie zniszczyć, to przynajmniej nadwerężyć majątki wszystkich.
1001Zaledwie rozeszła się wieść o walce byków, gdy naraz ujrzano naszych młodych ludzi biegających jakby oszołomionych, uczących się postaw przyjętych w walkach, zamawiających bogate szaty i szkarłatne płaszcze. Sama odgadniesz, señora, co przez ten czas porabiały kobiety. Przymierzały wszystkie, jakie tylko miały, suknie i stroje na głowy, jednym słowem, sprowadzono modniarki i krawców, a kredyt zastąpił miejsce bogactw.
1002W dzień potem Rovellas o zwykłej godzinie przyszedł pod nasze okna i rzekł nam, że kazał przywieźć z Madrytu dwudziestu pięciu pasztetników i cukierników i prosił nas, abyśmy zawyrokowały o ich zdolnościach. W tej samej chwili wzrok nasz napełnił się widokiem służących w ciemnej liberii szamerowanej złotem, którzy na złocistych tacach przynosili chłodne potrawy.
1003Nazajutrz powtórzyła się ta sama historia i mąż mój słusznie począł się gniewać. Nie uznawał za stosowne, aby drzwi naszego domu stały się miejscem publicznych schadzek. Raczył poradzić się mnie w tej mierze; byłam, jak w ogóle zawsze, tego samego zdania, postanowiliśmy więc wyjechać do małego miasteczka Villaca, gdzie posiadaliśmy dom i grunta. Tym sposobem nawet łatwiej mogliśmy zastosować naszą teorię oszczędności, chybić kilka balów i widowisk hrabiego, a w następstwie oszczędzić kilka niepotrzebnych wydatków na stroje. Ponieważ jednak dom w Villaca wymagał naprawy, musieliśmy zatem odłożyć nasz wyjazd o trzy tygodnie. Jak tylko zamiar ten został rozgłoszony, natychmiast Rovellas nie krył się z swoją boleścią, jako też z uczniami, którymi pałał ku mojej siostrze. Elwira tymczasem, jak mi się wydaje, zupełnie zapomniała o tkliwym wieczornym głosie, pomimo to jednak przyjmowała oświadczenia hrabiego z przyzwoitą oziębłością.
1004Powinnam była wspomnieć, że wówczas syn mój miał dwa lata — od tego czasu znacznie wyrósł, jak to señora widziałaś, on to bowiem jest tym młodym mulnikiem, który podróżuje z nami. Chłopiec ten, nazwany Lonzeto, był jedyną naszą pociechą, Elwira kochała go równie jak własna matka i mogę wyznać, że on nas tylko rozweselał, gdy byłyśmy znudzone ckliwymi oświadczeniami, jakie wyprawiano pod naszymi oknami.
1005Zaledwie postanowiliśmy udać się do Villaca, gdy Lonzeto zachorował na ospę. Łatwo pojąć naszą rozpacz; dnie i noce przepędzaliśmy przy jego łóżku, a przez cały ten czas tkliwy wieczorny głos znowu wyśpiewywał tęskne pieśni. Elwira płoniła się, jak tylko śpiewak zaczynał przygrywać, pomimo to jednak gorliwie zajmowała się Lonzetem. Nareszcie wyzdrowiało drogie dziecię, okna nasze znowu otworzyły się dla wzdychających, ale tajemniczy śpiewak umilkł.
1006Gdy tylko pokazałyśmy się w oknie, wnet Rovellas stawił się przed nami, oznajmił, że walka byków tylko z naszego powodu była spóźniona, i prosił, abyśmy naznaczyły dzień widowiska. Odpowiedziałyśmy na tę grzeczność jak należało. Nareszcie wyznaczono ów sławny dzień na następną niedzielę, która niestety zbyt wcześnie nadeszła dla biednego hrabiego.
1007Nie będę wdawała się w opisy szczegółów tego widowiska. Kto widział jedno, ma wyobrażenie o reszcie. Wiadomo jednakże, że szlachta nie potyka się tak, jak ludzie gminnego urodzenia. Panowie wjeżdżają konno i zadają bykowi jeden raz rejonem, czyli dzirytem, po czym powinni sami otrzymać jedno uderzenie, ale konie już są tak wyuczone, że cios rozjuszonego zwierzęcia zaledwie draśnie je po grzbiecie. Wtedy szlachetny przeciwnik ze szpadą w ręku zeskakuje z konia. Ażeby to się powiodło, trzeba mieć toro franco, czyli żeby byk był otwarty, nie zaś złośliwy. Tymczasem służba hrabiego przez zapomnienie wypuściła toro marrajo, który był przeznaczony do czego innego. Znawcy natychmiast poznali błąd, ale Rovellas był już w szrankach i nie było sposobu wycofania się. Udał, że nie spostrzega grożącego mu niebezpieczeństwa, zatoczył koniem i zadał bykowi raz dzirytem w prawą łopatkę, sam zaś przewinął rękę i pochylił ciało między rogi zwierzęcia, jak tego wymagały przepisy sztuki.
1008Zraniony byk udał, że ucieka ku drzwiom, ale zwracając się nagle, poskoczył na hrabiego i podniósł go na rogi z taką gwałtownością, że koń upadł na zewnątrz, jeździec zaś został w szrankach. Wtedy byk zawrócił na niego, zaczepił rogiem kołnierz jego sukni, zakręcił nim w powietrzu i odrzucił go na drugą stronę placu walki. Po czym widząc, że ofiara wymknęła się jego wściekłości, jął szukać ją rozjuszonymi oczyma i nareszcie spostrzegłszy hrabiego leżącego prawie bez ducha, spoglądał nań z coraz wzrastającą złością, kopał ziemię nogami i bił biodra ogonem. W tej samej chwili jakiś młody człowiek wskoczył w szranki, pochwycił szpadę i płaszcz czerwony Rovellasa i stanął przed bykiem. Złośliwe zwierzę uczyniło kilka mylnych obrotów, które jednak nie oszukały nieznajomego, nareszcie wściekły byk, pochyliwszy rogi do ziemi, uderzył na niego, wbił się na podstawioną mu szpadę i padł martwy u stóp zwycięzcy. Nieznajomy rzucił szpadę i płaszcz na byka, spojrzał na naszą lożę, skłonił się nam, wyskoczył ze szranków i znikł w tłumie. Elwira uścisnęła mnie za rękę i rzekła:
1009— Jestem pewna, że to nasz tajemniczy śpiewak.
1010
Gdy naczelnik Cyganów kończył to opowiadanie, jeden z jego powierników przyszedł zdawać mu sprawę z dziennych czynności, prosił nas więc, abyśmy pozwolili odłożyć dalszy ciąg do jutra, i wyszedł zatrudniać się rządami swego małego państwa.
1011— W istocie — rzekła Rebeka — przykro mi, że przerwano naczelnikowi jego opowiadanie. Zostawiliśmy hrabiego leżącego w szrankach i jeżeli do jutra nikt go nie podniesie, lękam się, aby nie było za późno.
1012— Nie obawiaj się — przerwałem — i bądź pewna, że bogacza nie tak łatwo opuszczą; możesz zaufać jego służbie.
1013— Masz słuszność — mówiła Żydówka — wreszcie nie to mnie niepokoi, ale chciałabym dowiedzieć się nazwiska wybawcy i czyli[143] to jest ten sam tajemniczy śpiewak?
1014— Ależ zdawało mi się — zawołałem — że pani wiesz o wszystkim!
1015— Alfonsie — odparła — nie wspominaj mi więcej o naukach kabalistycznych, pragnę tylko to wiedzieć, co sama słyszę, i nie chcę znać innej nauki, jak tylko uszczęśliwienia tego, kogo pokocham.
1016— Jak to? Więc uczyniłaś już wybór?
1017— Bynajmniej, o nikim dotąd nie myślałam; nie wiem, dlaczego wyobrażam sobie, że człowiek mojej wiary z trudnością zdoła mi się podobać, nie zaślubię nigdy człowieka waszego wyznania, zostaje mi więc tylko jaki mahometanin. Powiadają, że mieszkańcy Tunisu i Fezu są nader piękni i przyjemni. Abym tylko znalazła człowieka z czułym sercem, niczego więcej nie wymagam.
1018— Ależ — dodałem — skąd ta odraza do chrześcijan?
1019— Nie pytaj mnie o to, wiedz tylko, że nie mogę zmienić wiary, chyba na mahometańską.
1020Sprzeczaliśmy się jakiś czas tym sposobem, gdy jednak rozmowa zaczęła się rwać, pożegnałem młodą Izraelitkę i przepędziłem resztę dnia na polowaniu. Wróciłem dopiero na wieczerzę. Zastałem wszystkich nader wesołych. Kabalista rozprawiał o Żydzie Wiecznym Tułaczu; utrzymywał, że jest on już w drodze i niebawem przybędzie z głębi Afryki. Rebeka rzekła:
1021— Panie Alfonsie, ujrzysz tego, który znał osobiście przedmiot twego ubóstwiania.
1022Słowa te Żydówki, mogły mnie zaplątać w niemiłą dla mnie rozmowę, zacząłem więc mówić o czym innym. Bylibyśmy szczerze pragnęli usłyszeć tego wieczora dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów, ale prosił nas o pozwolenie odłożenia jej na jutro. Udaliśmy się na spoczynek i zasnąłem nieprzerwanym snem.
Dzień szesnasty
1023Śpiew koników polnych, tak żywy i bezustanny w Andaluzji, wcześnie rozbudził mnie ze snu. Powaby natury coraz silniej działały na moją duszę. Wyszedłem z namiotu, aby przypatrzyć się połyskowi pierwszych promieni słońca, roztaczających się po niezmierzonym widnokręgu. Pomyślałem o Rebece:
1024„Ma słuszność — rzekłem sam do siebie — że przenosi rozkosze życia ludzkiego i materialnego nad czcze marzenia idealnego świata, do którego i tak prędzej czy później się dostaniemy. Czyliż ta ziemia nie przedstawia nam dość rozmaitych uczuć, rozkosznych wrażeń, ażeby używać ich podczas krótkiego naszego pobytu?”
1025Podobne uwagi zaprzątnęły mnie przez chwilę, po czym widząc, że wszyscy udawali się do jaskini na śniadanie, zwróciłem kroki w tęż samą stronę. Posilaliśmy się jako ludzie oddychający powietrzem gór i po zaspokojeniu głodu, prosiliśmy naczelnika Cyganów, aby raczył dalej ciągnąć swoje opowiadanie, co też uczynił w tych słowach:
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
1026Mówiłem wam, że przybyliśmy na drugi nasz nocleg od Madrytu do Burgos i że znajdowaliśmy się tam z młodą dziewczyną zakochaną w młodym chłopcu przebranym za mulnika, synu Marii de Torres. Ta ostatnia powiedziała nam, że hrabia Rovellas leżał prawie martwy na drugim końcu szranków, podczas gdy młody nieznajomy na przeciwnej stronie śmiertelnym ciosem ugodził byka gotującego się dobić swoją ofiarę. Co dalej się stało, sama Maria de Torres wam opowie.
Dalszy ciąg historii Marii de Torres
1027Jak tylko straszliwy byk powalił się we własnej krwi, służba hrabiego poskoczyła mu na pomoc. Ranny nie dawał żadnego znaku życia; położono go na nosze i zaniesiono do domu. Widowisko, jak można domyślić się, nie miało już racji bytu i każdy wrócił do siebie.
1028Tego samego wieczora, dowiedzieliśmy się, że Rovellas wyszedł z niebezpieczeństwa. Nazajutrz mąż mój posłał z zapytaniem o jego zdrowie. Paź nasz długo nie powracał, nareszcie przyniósł nam list zawarty w tych słowach:
1029„Señor Pułkowniku, don Henrique de Torres!
Przeczytawszy niniejsze, przekona się Wasza Miłość, że łaska Stwórcy raczyła mi pozostawić ostatki sił. Jednakowoż nieznośne boleści, jakich doznaję w piersiach, każą mi powątpiewać o zupełnym wyleczeniu.
Wiesz zapewne señor don Henrique, że Opatrzność obdarzyła mnie mnogimi dobrami tego świata. Pewną część takowych przeznaczam szlachetnemu wybawcy, który narażał dni swoje dla ocalenia moich. Z reszty nie mogę uczynić lepszego użytku, jak składając ją u stóp nieporównanej Elwiry de Noruña. Racz więc, señor, oświadczyć jej ode mnie szczere i prawe uczucia, jakie natchnęła temu, który może wkrótce stanie się garstką popiołu i prochu, ale któremu niebo pozwala jeszcze podpisywać się jako
Dziwi cię to, señora, że pamiętam tyle tytułów, ale żartami nazywaliśmy nimi moją siostrę tak, że nareszcie wyuczyliśmy się ich na pamięć.
1030Skoro tylko mój mąż otrzymał ten list, przeczytał nam go i zapytał moją siostrę, co ma odpowiedzieć. Elwira odrzekła, że we wszystkim chce stosować się do rad mego męża, ale przy tym dodała, że przymioty hrabiego mniej ją uderzyły niż wygórowana miłość własna, która przebijała się w jego słowach i uczynkach.
1031Mój mąż doskonale zrozumiał prawdziwe znaczenie tych słów i odpowiedział, że Elwira była jeszcze zbyt młoda, aby mogła cenić jego ofiary, że jednak łączyła swoje życzenia do tych, które zanoszono o jego wyzdrowienie. Hrabia bynajmniej nie przyjął tej odpowiedzi za odmowną, przeciwnie, wszędzie mówił o swoim małżeństwie z Elwirą jako o rzeczy zupełnie już ułożonej, my zaś tymczasem wyjechaliśmy do Villaca.
1032Dom nasz, na samym końcu miasteczka, jakby na wsi, był w czarującym położeniu. Wewnętrzne urządzenie odpowiadało widokowi. Na przeciwko naszego mieszkania stała chata wieśniacza ozdobiona ze szczególniejszym smakiem. Ganek ocieniała masa kwiatów, okna były wielkie i przezroczyste, w prawym rogu wznosiła się mała ptaszarnia, słowem, wszystko oddychało starannością i świeżością. Powiedziano nam, że domek ten został zakupiony przez pewnego labradora z Murcji. Rolnicy, których w naszej prowincji nazywają labradorami, należą do zamożnej klasy, pośredniej między szlachtą a włościanami.
1033Późno już było, gdy dostaliśmy się do Villaca. Zaczęliśmy od zwiedzenia naszego domu od strychu aż do piwnicy, po czym kazaliśmy wynieść krzesła przed drzwi i zasiedliśmy do czekolady. Mąż mój żartował z Elwiry, mówiąc o ubóstwie domu, w którym raczyła mieszkać przyszła hrabina Rovellas. Wkrótce potem ujrzeliśmy wracający z pola pług zaprzężony czterema potężnymi wołami. Krępy chłopak poganiał je, za nim zaś postępował młody człowiek z równego mu prawie wieku dziewczyną. Młody labrador miał szlachetną postawę i gdy zbliżył się do nas, poznałyśmy w nim z Elwirą wybawcę Rovellasa. Mąż mój nie zwracał na niego uwagi, ale siostra rzuciła mi spojrzenie, które doskonale zrozumiałam. Młodzieniec ukłonił nam się jak człowiek, który nie chce zabierać znajomości i wszedł do swego domku. Towarzyszka jego bacznie nam się przypatrywała.
1034— Piękna para, nieprawdaż? — rzekła nam doña Manuela, nasza gospodyni.
1035— Jak to: piękna para? — zawołała Elwira. — Więc to małżeństwo?
1036— Nie inaczej — odparła Manuela — i jeżeli mam prawdę powiedzieć, jest to związek zawarty przeciw woli rodziców. Jakaś porwana dziewczyna. Nikt tu o tym nie wątpi i zaraz poznaliśmy, że to nie są wieśniacy.
1037Mój mąż zapytał Elwirę, dlaczego się tak obruszyła i dodał:
1038— Mógłby kto mniemać, że to jest nasz tajemniczy śpiewak.
1039W tej chwili w domku na przeciwko usłyszeliśmy przygrywki na gitarze i głos, który potwierdził podejrzenia mego męża.
1040— Dziwna rzecz — rzekł — ale ponieważ jegomość ten jest żonaty, przeto serenady jego należały zapewne do jednej z naszych sąsiadek.
1041— W istocie — dodała Elwira — byłam pewna, że pieśni te były dla mnie.
1042Rozśmieliśmy się z tej prostoduszności i przestaliśmy o nim mówić. Przez sześć tygodni, które przepędziliśmy w Villaca, okiennice przeciwnego domku były ciągle zamknięte i nie widzieliśmy więcej naszych sąsiadów. Zdaje się nawet, że przed nami opuścili miasteczko.
1043Po upływie tego czasu dowiedzieliśmy się, że Rovellas przyszedł już nieco do zdrowia i że walki byków miały się znowu rozpocząć, wszelako bez osobistego uczestnictwa hrabiego. Wróciliśmy do Segowii, gdzie od razu wpadliśmy na same uroczystości, biesiady, widowiska i bale. Zabiegi hrabiego wzruszyły serce Elwiry i wesele odbyło się z niewidzianym dotąd przepychem.
1044We trzy tygodnie po ślubie hrabia dowiedział się, że położono koniec jego wygnaniu i że wolno mu pokazać się na dworze. Z radością mówił o wprowadzeniu tam mojej siostry. Wszelako przed wyjazdem z Segowii chciał dowiedzieć się nazwiska swego wybawcy, kazał więc ogłosić przez woźnego, że kto mu doniesie o miejscu pobytu nieznajomego torreadora, otrzyma w nagrodę sto sztuk złota, z których każda ważyła osiem pistolów. Nazajutrz odebrał następujący list:
1045Wielmożny Pan zadajesz sobie niepotrzebny trud. Zaniechaj zamiaru poznania człowieka, który ocalił ci życie, i poprzestań na przekonaniu, że zgubiłeś go na wieki”.
Rovellas pokazał ten list memu mężowi i rzekł mu dumnie, że pismo to musiało pochodzić od jakiego współzalotnika, że nie wiedział, iżby Elwira miała była z kim przedtem miłosne stosunki i że — w takim razie nigdy nie byłby pojął jej za żonę. Mój mąż prosił hrabiego, aby raczył być ostrożniejszy w swoich słowach i odtąd zerwał z nim wszelkie stosunki.
1046O wyjeździe na dwór zupełnie przestano myśleć. Rovellas stał się ponury i popędliwy. Cała jego miłość własna obróciła się w zazdrość, a zazdrość następnie w zatajoną gwałtowność. Mąż mój, opowiedziawszy mi treść bezimiennego listu, wywnioskował, że wieśniak z Villaca musiał być przebranym kochankiem. Posłaliśmy, by dowiedzieć się bliższych szczegółów, ale nieznajomy znikł, chatę zaś od dawna kto inny kupił. Elwira była przy nadziei, tailiśmy więc przed nią powody zmiany uczuć jej małżonka. Dobrze ona je postrzegała, ale nie wiedziała czemu tę nagłą obojętność przypisać. Hrabia oświadczył, że chcąc zostawić żonę spokojniejszą, postanowił sam przenieść się do innego mieszkania. Widywał ją tylko w godzinach obiadowych, rozmowa wtedy ciężko się wlokła i prawie zawsze przybierała szyderczą barwę.
1047Gdy moja siostra zbliżała się do chwili rozwiązania, Rovellas wymyślił ważne sprawy, które powoływały go do Kadyksu, i w tydzień potem ujrzeliśmy urzędowego posłańca, który oddał list Elwirze, prosząc ją, aby raczyła go przeczytać wobec świadków. Zebraliśmy się wszyscy i usłyszeliśmy co następuje:
1048Odkryłem twoje stosunki z don Sanchem de Peña Sombre. Od dawna domyślałem się zdrady, ale pobyt jego w Villaca przekonał mnie o twojej niegodziwości, niezgrabnie pokrytej siostrą don Sancha, która udawała jego żonę. Bez wątpienia moje bogactwa dawały mi pierwszeństwo; nie będziesz ich jednak podzielała, gdyż już się więcej nie zobaczymy. Wszelako zapewnię twój los, chociaż nie uznam dziecka, które nosisz w twym łonie”.
Elwira nie doczekała końca tego pisma i przy pierwszych słowach padła zemdlona. Mój mąż tego wieczora pojechał, ażeby pomścić krzywdę mojej siostry. Rovellas tylko co wsiadł był na okręt i popłynął do Ameryki, Mój mąż zabrał się na drugi okręt, ale straszliwa burza obu ich pochłonęła. Elwira wydała na świat dziewczynę, którą widzisz tu ze mną i we dwa dni potem umarła. Jakim sposobem ja zostałam przy życiu, nie pojmuję tego, ale sądzę, że nadmiar mojej boleści dał mi siłę do zniesienia jej.
1049Nazwałam dziewczynkę Elwirą i starałam się o zapewnienie jej puścizny po ojcu. Powiedziano mi, że należało się udać do sądu meksykańskiego. Pisałam do Ameryki. Oznajmiono mi, że spadek został podzielony między dwudziestu pobocznych krewnych i że dobrze wiedziano, że Rovellas nie chciał uznać dziecka mojej siostry. Cały mój dochód nie byłby wystarczył na opłacenie dwudziestu kart procedury sądowej. Poprzestałam więc na potwierdzeniu w Segowii urodzenia i stanu Elwiry, sprzedałam nasz dom w mieście i wyjechałam do Villaca z moim blisko trzyletnim Lonzetem i Elwirą, która miała tyleż miesięcy. Największym moim zmartwieniem był widok przeciwnego domku, który przeklęty nieznajomy zamieszkiwał niegdyś wraz z nieszczęsną swoją miłością. Nareszcie przyzwyczaiłam się i dzieci moje stały się jedyną dla mnie pociechą.
1050Już blisko rok upływał od czasu, jak mieszkałam w Villaca, gdy pewnego dnia otrzymałam z Ameryki list następującej treści:
1051Niniejsze pismo przesyła ci nieszczęśliwy, którego pełna uszanowania miłość stała się przyczyną nieszczęść twojej rodziny. Szacunek, jaki miałem dla nieodżałowanej Elwiry, był może większy od miłości, której na pierwszy jej widok doznałem. Zaledwie więc wtedy ośmielałem się dać słyszeć mój głos i moją gitarę, gdy ulica była już pusta i nie miałem świadków mojej śmiałości.
Gdy hrabia Rovellas oświadczył się niewolnikiem wdzięków krępujących moją wolność, naówczas uznałem za stosowne, zataić w sobie najlżejsze iskierki płomienia, który mógł stać się zgubny dla Twojej siostry; dowiedziawszy się jednak, że miałyście panie przepędzić pewien czas w Villaca, poważyłem się nabyć mały domek i tam, ukryty za żaluzjami, spoglądałem na tę, do której nie ośmieliłem się nigdy przemówić, a tym mniej oświadczyć jej moje zapały. Miałem przy sobie siostrę, która uchodziła za moją żonę dla usunięcia wszelkich pozorów mogących dać do zrozumienia, że byłem przebranym kochankiem. Niebezpieczna choroba mojej matki powołała nas w jej objęcia, a za moim powrotem Elwira nosiła już nazwisko hrabiny Rovellas. Opłakałem stratę dobra, na które wszakże nigdy nie byłbym się poważył podnieść oczu i poszedłem ukryć mój żal w puszczach drugiej połowy świata. Tam to doszła mnie wiadomość o niegodziwościach, jakich byłem niewinną przyczyną, i o występku, o który oskarżano moją miłość pełną czci i poszanowania. Oświadczam więc, że hrabia Rovellas haniebnie skłamał, utrzymując, że mój szacunek dla nieporównanej Elwiry mógł być przyczyną, dla której stałem się ojcem jego dziecięcia.
Oświadczam, że to jest fałsz i przysięgam na wiarę i zbawienie, nikogo innego nie pojąć za żonę, jak tylko córkę boskiej Elwiry. Będzie to dostateczny dowód, że ona nie jest moją córką. Na poświadczenie tej prawdy, klnę się Najświętszą Panną i drogocenną krwią Jej Syna, który oby mi towarzyszył w ostatniej godzinie.
PS. Poleciłem potwierdzenie tego listu korregidorowi[144] z Acapulco i kilku świadkom, racz pani to samo kazać uczynić przez najwyższy sąd w Segowii”.
1052Zaledwie dokończyłam czytania tego listu, powstałam z miejsca, przeklinając don Sancha i jego miłość pełną poszanowania:
1053— Ach, niegodziwcze — mówiłam — dziwaku, belzebubie, szatanie, lucyperze!! Dlaczegóż byk, którego zabiłeś w naszych oczach, raczej z ciebie nie dobył wnętrzności? Twój przeklęty szacunek spowodował śmierć mojej siostry i mego męża. Skazałeś mnie na życie łez i nędzy, a teraz przychodzisz żądać w małżeństwo dziesięciomiesięczne dziecię — niech cię niebo… niech cię piekło…
1054Wypowiedziawszy wszystko, co miałam na sercu, pojechałam do Segowii, gdzie kazałam potwierdzić list don Sancha. Przybywszy do miasta, znalazłam interesy nasze w jak najgorszym stanie. Wypłaty za dom sprzedany zatrzymano za roczne pensje, które dawaliśmy pięciu kawalerom maltańskim, wsparcie zaś pobierane przez mego męża dla mnie zupełnie ustało. Ułożyłam się ostatecznie z pięcioma kawalerami i sześcioma zakonnicami tak, że za cały majątek został mi tylko w Villaca dom z przyległościami. Schronienie to stało się tym dla mnie droższe i powróciłam do niego z większą niż kiedykolwiek przyjemnością.
1055Zastałam dzieci zdrowe i wesołe, zachowałam kobietę, która miała o nie pierwsze starania, zresztą jeden służący i drugi chłopiec od pługa składali się na całą moją służbę. Tym sposobem żyłam bez zbytku, ale i bez nędzy. Urodzenie moje i urząd, jaki mąż mój zajmował, nadawały mi znaczenie w całym miasteczku i każdy, czym mógł, tym mi się przysługiwał. Tak minęło sześć lat — obym nigdy w życiu nie doznała była nieszczęśliwszych.
1056Pewnego dnia alkad naszego miasteczka przyszedł do mnie (wiedział on dobrze o szczególnym oświadczeniu don Sancha) i rzekł:
1057— Pozwól pani, abym ci powinszował świetnego małżeństwa, jakie oczekuje twoją siostrzenicę. Przeczytaj, pani, ten artykuł.
1058Don Sancho de Peña Sombre, wyświadczywszy królowi ważne przysługi, tak przez nabycie dwóch prowincji bogatych w miny srebra, położonych na północ nowego Meksyku, jako też przez roztropność, z jaką uśmierzył powstanie w Cuzco, zostaje wyniesiony do godności granda hiszpańskiego z tytułem hrabiego de Peña-Velez. W tej chwili Jego Królewska Mość raczyła go wysłać na Wyspy Filipińskie w stopniu generalnego gubernatora.
1059— Dzięki niech będą niebu — odpowiedziałam alkadowi; — Elwira jeżeli nie męża, to przynajmniej będzie miała opiekuna. Oby mógł szczęśliwie powrócić z wysp, być mianowany wicekrólem Meksyku i pomóc nam do odzyskania naszego majątku.
1060Życzenia moje we cztery lata potem zostały spełnione. Hrabia de Peña-Velez otrzymał godność wicekróla i wtedy napisałam do niego list, wstawiając się za moją siostrzenicą. Odpowiedział, że krzywdziłam go okrutnie, sądząc, że mógł zapomnieć o córce boskiej Elwiry, że nie tylko nie był winny podobnego zapomnienia, ale nadto uczynił już stosowne kroki u rządu meksykańskiego, że proces będzie trwał długo, że nie śmiał przyspieszać jego biegu, ponieważ pragnąc poślubić moją siostrzenicę, nie wypadało, ażeby dla własnej korzyści zmieniał zwyczaje sprawiedliwości. Poznałam, że don Sancho nie odstąpił od swego zamiaru.
1061Jakiś czas potem bankier z Kadyksu przysłał mi tysiąc sztuk złota, każda po osiem pistolów, nie chcąc powiedzieć, od kogo pochodziła ta suma. Domyśliłam się, że była to grzeczność wicekróla, ale nie chciałam przyjąć ani nawet dotknąć się tych pieniędzy i prosiłam bankiera, ażeby zostawił je u siebie.
1062Starałam się wszystkie te wypadki zachować w jak najściślejszej tajemnicy, ale ponieważ nie ma rzeczy, której by ludzie nie odkryli, dowiedziano się zatem w Villaca o zamiarach wicekróla względem mojej siostrzenicy i odtąd nie nazywano jej inaczej jak małą wicekrólową. Elwira miała wówczas jedenaście lat; bez wątpienia drugiej dziewczynie marzenia te byłyby zawróciły głowę, ale jej serce i umysł wzięły inny kierunek nieprzystępny próżności i dumie. Na nieszczęście za późno tylko spostrzegłam, że od dziecięcych lat nauczyła się wymawiać wyrazy kochania i miłości, przedmiotem zaś tych uczuć przedwczesnych był mały jej brat cioteczny, Lonzeto. Często myślałam o rozłączeniu ich, ale nie wiedziałam, co począć z moim synem. Napominałam moją siostrzenicę i zyskałam tyle tylko, że odtąd kryła się przede mną.
1063Wiesz, señora, że na prowincji, zabawa nasza składa się jedynie z czytania powieści lub nowel i deklamowania romansów z towarzyszeniem gitary. Posiadaliśmy w Villaca ze dwadzieścia tomów tej pięknej literatury i pożyczaliśmy je jedni drugim. Zakazałam Elwirze brać którąkolwiek z tych książek do ręki, ale gdy pomyślałam o zakazie, ona już większą ich część umiała na pamięć.
1064Dziwna rzecz, że mały mój Lonzeto miał umysł równie skłonny do romantyczności. Oboje rozumieli się doskonale i kryli przede mną, co nie przychodziło im z wielką trudnością, wiadomo bowiem, że co się tyczy tych rzeczy, matki i ciotki równie krótko widzą, jak mężowie. Dorozumiewałam się jednakowoż oszukaństwa i chciałam umieścić Elwirę w klasztorze, ale nie miałam na to dość pieniędzy. Pokazuje się, że bynajmniej nie uczyniłam tego, com była powinna, i mała dziewczyna zamiast być uszczęśliwiona z tytułu wicekrólowej, wyobraziła sobie zostać nieszczęśliwą kochanką, straszną ofiarą losu. Udzieliła tych pięknych myśli swemu bratu ciotecznemu i oboje postanowili bronić świętych praw miłości przeciw okrutnym wyrokom przeznaczenia. Trwało to przez trzy lata i tak skrycie, że ja niczego się nie domyślałam.
1065Pewnego dnia zaszłam ich w moim kurniku w jak najtragiczniejszych postawach. Elwira leżała na kojcu, trzymając chustkę i zalewając się rzewnymi łzami, Lonzeto na kolanach o dziesięć kroków od niej, również z całych sił płakał. Zapytałam ich, co tam porabiają — odpowiedzieli, że powtarzają scenę z romansu Fuenderozas y Lindamora.
1066Tym razem dorozumiałam[145] się wszystkiego i poznałam, że prawdziwa miłość zaczynała błyskać spod tych komedii. Udałam, że nie postrzegam niczego, ale czym prędzej poszłam do proboszcza, ażeby się poradzić, co mam czynić w tym wypadku. Proboszcz, zastanowiwszy się przez chwilę, rzekł, że napisze do jednego ze swoich przyjaciół, który będzie mógł wziąć Lonzeta do siebie, tymczasem zaś kazał mi odmawiać różaniec do Najświętszej Panny i dobrze drzwi zamykać od sypialnego pokoju Elwiry.
1067Podziękowałam mu za radę, zaczęłam odmawiać różaniec do Najświętszej Panny i zamykać drzwi od pokoju sypialnego Elwiry, ale na nieszczęście nie pomyślałam o oknie. Pewnej nocy posłyszałam szmer u mojej siostrzenicy, otworzyłam nagle drzwi i zastałam Lonzeta klęczącego u nóg Elwiry. Lonzeto poskoczył i padłszy z Elwirą do mych nóg, oświadczył mi, że pojął ją za żonę.
1068— Któż was pożenił? — zawołałam. — Jakiż ksiądz dopuścił się tej niegodziwości?
1069— Wybacz, pani — odpowiedział Lonzeto z powagą — żaden ksiądz się w to nie mieszał. Pobraliśmy się pod wielkim kasztanem. Bóg natury przyjął nasze przysięgi, a rumiana zorza nas pobłogosławiła; świadkami naszymi były ptaszki śpiewające z rozkoszy na widok naszego szczęścia. Tak to, pani, zachwycająca Lindamora stała się małżonką mężnego Fuenderozasa, zresztą wszystko to jest wydrukowane.
1070— Ach, nieszczęśliwe dzieci — zawołałam — nie jesteście połączeni świętym związkiem i nigdy nim być połączeni nie możecie. Czyliż nie wiesz, hultaju, że Elwira jest twoją cioteczną siostrą?
1071Rozpacz tak gwałtowna mnie ogarnęła, że nie miałam nawet siły czynić im wyrzutów. Kazałam Lonzetowi wyjść z pokoju, sama zaś rzuciłam się na łóżko Elwiry i oblałam je gorzkimi łzami.
1072
Gdy naczelnik Cyganów, domawiał tych słów, przypomniał sobie, że ma ważną sprawę do załatwienia, i prosił nas o pozwolenie odejścia. Po jego oddaleniu się Rebeka rzekła do mnie:
1073— Dzieci te mocno mnie zajmują. Miłość wydała mi się zachwycająca w rysach Mulata Tantzai i Zulejki, musiała być jednak daleko powabniejsza, gdy ożywiała pięknego Lonzeta i miłą Elwirę. Była to grupa Amora i Psyche.
1074— Szczęśliwe to porównanie — odpowiedziałem — wróży, że wkrótce uczynisz tyle postępu w nauce, której nauczał Owidiusz, jak w twoich badaniach nad księgami Enocha i Atlasa.
1075— Mniemam — dodała Rebeka — że nauka, o której mówisz, jest może niebezpieczniejsza od tych, którym dotąd się poświęcałam, i że miłość ma swoją stronę równie czarodziejską jak kabała.
1076— Co się tyczy kabały — rzekł Ben Mamun — oznajmiam wam, że Żyd Wieczny Tułacz tej nocy przebył Góry Armeńskie i że śpiesznym krokiem zbliża się do nas.
1077Cała magia tak mnie już była znudziła, że nie słuchałem, gdy zaczynano o niej rozmawiać. Oddaliłem się więc i poszedłem na polowanie. Wróciłem dopiero na wieczerzę; naczelnik nie wiadomo gdzie wyszedł, zasiadłem więc do stołu z jego córkami. Kabalista ani jego siostra wcale się nie pokazali. To sam na sam z dwoma młodymi dziewczętami zmieszało mnie cokolwiek. Zdawało mi się jednak, że to nie one, ale moje kuzynki zaszczyciły mnie swymi odwiedzinami w namiocie; ale kto były te kuzynki, szatany czyli prawdziwe ziemianki, o tym w żaden sposób nie umiałem zdać sobie sprawy.
Dzień siedemnasty
1078Spostrzegłszy, że wszyscy zbierali się do jaskini, poszedłem złączyć się z towarzystwem. Pośpieszono czym prędzej ze śniadaniem i Rebeka pierwsza zapytała naczelnika, co się dalej stało z Marią de Torres. Pandesowna nie dał się długo prosić i zaczął w te słowa:
Dalszy ciąg historii Marii de Torres
1079Wypłakawszy się długo na łóżku Elwiry, odeszłam do mego pokoju. Bez wątpienia zmartwienie moje byłoby mniej dotkliwe, gdybym mogła była kogo się poradzić, ale nie chciałam objawiać wstydu moich dzieci, sama zaś umierałam ze zgryzoty, uważając się za jedyną przyczynę wszystkiego złego. Przez dwa dni ciągle nie mogłam zatamować łez; trzeciego dnia ujrzałam zbliżające się do nas mnóstwo koni i mułów; oznajmiono mi korregidora z Segowii. Urzędnik ten po pierwszym przywitaniu uwiadomił mnie, że hrabia de Peña-Velez, grand hiszpański i wicekról Meksyku przysłał mu list z rozkazem spiesznego mi go doręczenia; szacunek zaś, jaki miał dla tego dygnitarza, był przyczyną, dla której postanowił osobiście przywieźć mi jego pismo. Podziękowałam mu, jak się należało, i otworzyłam list następującej treści:
1080Trzynaście lat bez dwóch miesięcy dziś właśnie upływa, odkąd miałem zaszczyt oświadczyć Pani, że nigdy nie będę miał innej żony prócz Elwiry de Rovellas, która przyszła na świat na osiem miesięcy przed napisaniem tego listu w Ameryce. Szacunek, jaki miałem wówczas dla jej osoby, powiększał się wraz z jej wdziękami. Miałem zamiar pośpieszenia do Villaca i rzucenia się do jej nóg, ale najwyższe rozkazy JKMości, poleciły mi zatrzymać się o pięćdziesiąt mil odległości od Madrytu. Teraz więc nie pozostaje mi nic, jak z niecierpliwością oczekiwać waszego przybycia na drodze z Segowii do Biskai.
Pomimo całego zmartwienia, nie mogłam wstrzymać się od uśmiechu, czytając ten list pełen poszanowania od wicekróla. Korregidor przy tym wręczył mi kiesę, w której znajdowała się summa złożona przed laty u bankiera. Następnie pożegnał się ze mną, poszedł na obiad do alkada i wyjechał do Segowii. Co do mnie, przez ten czas stałam niewzruszona jak posąg, z listem w jednej, a kiesą w drugiej ręce. Jeszcze nie ochłonęłam była z podziwienia, gdy wszedł alkad, oznajmiając mi, że odprowadził korregidora do granicy posiadłości Villaca i że jest gotów na moje rozkazy, ażeby mi zamówić muły, mulników, przewodników, siodła, żywności, jednym słowem, wszystko, czego potrzeba było do podróży.
1081Zostawiłam alkada jego zatrudnieniom i dzięki jego gorliwości nazajutrz wybraliśmy się w drogę. Przepędziliśmy noc w Villa Verde i dziś stanęliśmy tutaj. Jutro przybędziemy do Villa Real, gdzie zastaniemy już wicekróla, jak zwykle, pełnego szacunku i poważania. Ale cóż mu powiem, nieszczęsna? Co on sam powie, widząc łzy biednej dziewczyny? Nie chciałam zostawiać mego syna w domu z obawy, aby nie wzbudzić podejrzeń, nadto nie mogłam oprzeć się gorącym jego prośbom, by nam towarzyszyć. Przebrałam go za mulnika i Bóg tylko wie, co z tego wyniknie. Drżę, a zarazem pragnę, aby wszystko się wydało. Z tym wszystkim muszę widzieć wicekróla, muszę sama dowiedzieć się, co postanowił względem odzyskania puścizny Elwiry. Jeżeli moja siostrzenica nie zasługuje, aby być jego żoną, pragnę, aby potrafiła wzbudzić w nim zajęcie i pozyskać jego opiekę. Wszelako z jakim czołem, ja, w moim wieku, będę śmiała uniewinnić się przed nim z mojej opieszałości? W istocie, gdybym nie była chrześcijanką, przeniosłabym śmierć nad tę chwilę, która mnie czeka.
1082
Na tym zacna Maria de Torres skończyła swoje opowiadanie i pogrążona w boleści zalała się potokiem łez. Ciotka moja dobyła chustki i zaczęła płakać, ja także płakałem, Elwira rozszlochała się do tego stopnia, że trzeba było ją rozebrać i zanieść do łóżka. Wypadek ten sprawił, że wszyscy udaliśmy się na spoczynek.
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
1083Położyłem się i natychmiast zasnąłem. Zaledwie zaczęło świtać, gdy uczułem, że mnie ktoś ciągnie za ramię. Ocknąłem się i chciałem krzyczeć:
1084— Cicho, nie podnoś głosu — szybko mi odpowiedziano — jestem Lonzeto. Elwira i ja wynaleźliśmy środek, który przynajmniej na kilka dni wydźwignie nas z kłopotu. Oto są suknie mojej kuzynki, włóż je na siebie, twoje zaś oddaj Elwirze. Moja matka jest tak dobra, że nam przebaczy. Co zaś do mulników i służących, którzy towarzyszyli nam od Villaca, ci nie będą mogli nas zdradzić; odeszli już wszyscy do domów, gdyż na ich miejsce wicekról przysłał nowych. Służąca Elwiry podziela nasze zamiary, ubieraj się więc czym prędzej i potem położysz się w łóżku Elwiry, ona zaś w twoim.
1085Nie miałem nic do zarzucenia zamiarowi Lonzeta, zacząłem się więc ubierać z jak największym pośpiechem. Miałem w ów czas dwunasty rok, byłem dość słuszny na moje lata i suknie czternastoletniej kastylianki wybornie mi przypadały, wiecie bowiem, że kobiety w Kastylii, ogólnie nie są tak słuszne jak andaluzki.
1086Przybrawszy suknie, poszedłem położyć się w łóżko Elwiry i wkrótce usłyszałem, jak mówiono jej ciotce, że marszałek wicekróla czeka na nią w gospodnej kuchni, która służyła za wspólną wszystkim izbę. Niebawem zawołano Elwirę; wstałem i poszedłem w jej miejsce. Ciotka jej wzniosła ręce ku niebu i padła na krzesło; ale marszałek, wcale tego nie widząc, przykląkł na jedno kolano, zapewnił mnie o głębokim poszanowaniu swego pana i wręczył pudełko z klejnotami. Przyjąłem je nader wdzięcznie i kazałem mu powstać. Wtedy weszli dworzanie i służący z orszaku wicekróla, zaczęli mnie witać i wołać po trzykroć:
1087 1088Na te okrzyki wbiegła moja własna ciotka wraz z Elwirą przebraną za chłopca; zaraz na progu dała Marii de Torres znaki porozumienia i litości, które znaczyły, że nie było co czynić, jak tylko poddać się naturalnemu biegowi wypadków.
1089Marszałek zapytał mnie, kim jest ta dama. Odpowiedziałam, że jest to znajoma moja z Madrytu, udająca się do Burgos w celu umieszczenia swego synowca w kolegium teatynów. Na te słowa marszałek prosił ją, aby raczyła przyjąć lektyki wicekróla. Moja ciotka prosiła o jedną dla swego synowca, który, jak utrzymywała, był słaby i zmęczony podróżą. Marszałek wydał stosowne rozkazy, po czym podał mi swoją rękę w białej rękawiczce i wsadził do lektyki. Otworzyłem pochód i cała karawana zaraz za mną ruszyła z miejsca.
1090Otóż nagle zostałem przyszłą wicekrólową z pudełkiem pełnym diamentów w rękach, niesiony przez dwa białe muły w złoconej lektyce i z dwoma koniuszymi, którzy galopowali przy moich drzwiczkach. W tym tak dziwnym położeniu dla chłopca mego wieku po raz pierwszy jąłem zastanawiać się nad małżeństwem, rodzajem związku, którego dobrze jeszcze nie pojmowałem. Byłem jednak pewny, że wicekról nie ożeni się ze mną, nie pozostawało mi więc nic lepszego, jak przeciągać jego złudzenie i dać czas memu przyjacielowi Lonzetowi na wynalezienie jakiegoś środka, który by raz na zawsze wywiódł go z kłopotu. Mniemałem, że oddanie przysługi przyjacielowi było zawsze szlachetnym uczynkiem.
1091Jednym słowem, postanowiłem o ile możności udawać młodą dziewczynę i ażeby się do tego wprawić, zagłębiłem się w lektykę, uśmiechając się, spuszczając oczy i strojąc różne kobiece miny. Przypomniałem sobie także, że chodząc, powinienem był wystrzegać się stawiania zbyt szerokich kroków, jak w ogóle wszelkich zbyt swobodnych poruszeń.
1092Gdy tak zapuściłem się w te uwagi, nagle gęsty tuman kurzu oznajmił nam zbliżanie się wicekróla. Marszałek prosił, abym raczył wysiąść z lektyki i oprzeć się na jego ramieniu. Wicekról zeskoczył z konia, ukląkł na jedno kolano i rzekł:
1093— Racz, pani, przyjąć wyznanie miłości, która zaczęła się z twoim urodzeniem, a skończy z moją śmiercią.
1094Następnie pocałował mnie w rękę i nie czekając odpowiedzi, wsadził do lektyki, sam zaś dosiadł konia i ruszyliśmy w dalszą drogę.
1095Gdy tak jechał obok moich drzwiczek i rzadko kiedy na mnie spoglądał, miałem czas przypatrzeć mu się do woli. Nie był to już ten młodzieniec, którego Maria de Torres znajdowała tak pięknym, gdy zabijał byka lub powracał z pługiem w Villaca. Wicekról mógł jeszcze uchodzić za przystojnego mężczyznę, ale cera jego, spalona przez zwrotnikowe skwary, bardziej zbliżała się do barwy czarnej niż do białej. Obwisłe brwi nadawały jego twarzy tak straszny wyraz, że nawet gdy chciał złagodzić go, rysy mimowolnie łamały mu się w przerażające kształty. Do mężczyzn przemawiał grzmiącym głosem, do kobiet zaś piszczał tak cienko, że nie można było powstrzymać się od śmiechu. Gdy zwracał się do swoich ludzi, zdawało się, że dawał rozkazy całemu wojsku, do mnie zaś mówił, jak gdyby pytał o radę na chwilę przed bitwą.
1096Im więcej uwag czyniłem nad wicekrólem, tym bardziej byłem niespokojny. Przewidywałem, że gdy odkryje płeć moją, zapewne każe oćwiczyć mnie bez miłosierdzia i lękałem się tej chwili jak ognia. Nie potrzebowałem więc udawać bojaźliwego, gdyż w istocie cały drżałem i nie śmiałem na chwilę podnieść oczu.
1097Przybyliśmy do Valladolid. Marszałek padał mi rękę i zaprowadził do przeznaczonych dla mnie pokojów. Obie ciotki udały się wraz ze mną. Elwira także chciała wejść, ale odpędzono ją jako ulicznika. Co zas do Lonzeta, ten wraz ze służbą pozostał w stajni.
1098Znalazłszy się sam na sam z ciotkami, padłem do ich nóg, zaklinając, aby mnie nie zdradzały, i przedstawiałem im srogie kary, na jakie ich gadatliwość mogła mnie wystawić. Myśl, że mogę być ćwiczony, pogrążyła, moją ciotkę w rozpaczy, połączyła więc swoje prośby z moimi; ale wszystkie te nalegania były niepotrzebne, Maria de Torres, równie jak my przestraszona, myślała tylko o spóźnieniu o ile możności ostatecznego rozwiązania wypadku. Oznajmiono, że obiad jest gotów. Wicekról przyjął mnie u drzwi jadalnego pokoju, zaprowadził na moje miejsce i siadając po prawej stronie, rzekł:
1099— Pani, dotychczasowe moje incognito zawiesza tylko moją wicekrólewską godność, ale jej nie znosi. Przebacz mi zatem, jeżeli poważam się siadać po prawej stronie, ale tak samo czyni łaskawy monarcha, którego mam zaszczyt przedstawiać, względem najjaśniejszej królowej.
1100Następnie marszałek usadowił resztę osób wedle ich znaczenia, zachowując pierwsze miejsce dla pani de Torres.
1101Długo wszyscy jedli w milczeniu, gdy wtem wicekról przerwał je i zwracając się do pani de Torres, rzekł:
1102— Z przykrością widzę, że w jednym liście, który pani pisałaś do mnie do Ameryki, zdawałaś się powątpiewać, czy wypełnię obietnice uczynione ci przeze mnie przed trzynastoma laty i kilkoma miesiącami.
1103— W istocie, Jaśnie Oświecony Panie — odpowiedziała ciotka Elwiry — gdybym była spodziewała się tak niezawodnego wypełnienia obietnicy, starałabym się, aby moja siostrzenica mogła stać się godniejsza waszej miłości.
1104— Widać, że pani jesteś z Europy, gdyż w Nowym Świecie wszyscy dobrze wiedzą, że ja nie lubię żartować.
1105Po tych słowach rozmowa ustała i nikt więcej się nie odezwał. Gdy obiad się skończył, wicekról odprowadził mnie aż do drzwi moich pokojów, obie ciotki poszły dowiedzieć się, co się stało z Elwirą, której nakryto przy marszałkowskim stole, ja zaś zostałem z jej służącą, która odtąd przy mnie odbywała służbę. Wiedziała ona, że byłem chłopcem, posługiwała mi jednak z gorliwością, chociaż także niesłychanie bała się wicekróla. Dodawaliśmy sobie wzajemnie odwagi i jakoś czas nam ubiegał wesoło.
1106Ciotki wkrótce powróciły, ponieważ zaś wicekról oznajmił, że przez cały dzień nie będzie mnie widział, tajemnie więc wprowadziły Elwirę i Lonzeta. Wtedy wesołość stała się powszechna, śmieliśmy się z całego serca, tak że aż wreszcie ciotki zadowolone z chwili wytchnienia, musiały dzielić naszą radość.
1107Gdy wieczór już całkiem zapadł, usłyszeliśmy dźwięk gitary i spostrzegliśmy zakochanego wicekróla, który, zawinięty w ciemny płaszcz, krył się przez pół za sąsiednim domem. Głos jego, chociaż nie młodzieńczy, miał jednak wiele powabu, nadto wykształcił się jeszcze pod względem metody, co dowodziło, że wicekról i w Ameryce nie zaniedbywał muzyki.
1108Mała Elwira, znając dobrze zwyczaje niewieściej grzeczności, zdjęła jedną z moich rękawiczek i rzuciła ją na ulicę. Wicekról podniósł ją, pocałował i schował w zanadrze. Ale zaledwie wyświadczyłem mu tę łaskę, gdy zdało mi się, że sto rózg więcej na mój rachunek przybędzie, skoro wicekról dowie się, jaką ja jestem Elwirą. Uwaga ta tak dalece mnie zasmuciła, że myślałem tylko o udaniu się na spoczynek. Elwira i Lonzeto ze łzami pożegnali się ze mną.
1109 1110— Być może — odpowiedział Lonzeto.
1111Następnie położyłem się w tym samym pokoju, gdzie stało łóżko mojej nowej ciotki i zasunąwszy firanki, zasnąłem.
1112Nazajutrz ciotka moja Dalanosa rozbudziła nas rano, mówiąc, że Lonzeto i Elwira uciekli w nocy i że nie wiedziano, co się z nimi stało. Wiadomość ta gromem raziła biedną Marię de Torres. Co do mnie, myślałem sobie, że nie mogę nic lepszego uczynić, jak w miejsce Elwiry zostać wicekrólową Meksyku. —
1113
Gdy naczelnik tak nam swoje przygody rozpowiadał, jeden z jego ludzi przyszedł zdawać mu sprawę z dziennych czynności; wstał więc i prosił o pozwolenie odłożenia dalszego ciągu na dzień następny.
1114Rebeka z niecierpliwością uczyniła uwagę, że zawsze ktoś nam przerywa w miejscu najbardziej zajmującym, po czym rozmawiano o dość obojętnych rzeczach: kabalista oznajmił, że doszły go wieści o Żydzie Wiecznym Tułaczu, który przebył już Bałkany i wkrótce przybędzie do Hiszpanii. Ostatecznie nie wiem, co wszyscy przez cały ten dzień porabiali, przechodzę więc do następnego, który był daleko obfitszy w wypadki.
Dzień osiemnasty
1115Gdy obudziłem się ze świtem, przyszła mi chętka, by odwiedzić nieszczęsną szubienicę Los Hermanos w nadziei, że znowu tam znajdę jaką ofiarę. Przechadzka moja nie była nadaremna, w istocie bowiem znalazłem człowieka leżącego między dwoma wisielcami. Nieszczęśliwy zdawał się zupełnie pozbawiony czucia, zesztywniał, wszelako dotknąwszy jego rąk, przekonałem się, że ma jeszcze w sobie resztki życia. Przyniosłem wody i skropiłem mu twarz, widząc jednak, że bynajmniej nie wraca do zmysłów, wziąłem go na plecy i wyniosłem z szubienicznego ogrodzenia. Powoli przyszedł do siebie, wlepił we mnie błędne oczy, potem nagle wyrywając się, zaczął uciekać w pole. Przez jakiś czas ścigałem go oczyma, spostrzegłszy jednak, że rusza w krzaki i łatwo może zabłądzić w tej pustyni, sądziłem, że moim obowiązkiem jest pobiec za nim i zatrzymać go. Nieznajomy obrócił się, a widząc, że gonię go, jął tym prędzej uciekać, nareszcie zatoczył się, upadł i zranił się w głowę. Otarłem mu chustką ranę, po czym oddarłszy kawał własnej koszuli, owiązałem mu głowę. Nieznajomy nic mi nie rzekł, wtedy zachęcony tą uległością podałem mu rękę i zaprowadziłem do obozu Cyganów. Przez cały ten czas nie mogłem wydobyć z niego ani jednego słowa.
1116Przybywszy do jaskini, zastałem wszystkich już zebranych na śniadanie; zachowano dla mnie jedno miejsce, rozsunięto się dla nieznajomego, nie pytając wcale, kim jest i skąd przybywa. Takie są zwyczaje gościnności hiszpańskiej, którym nigdy nikt nie poważa się uchybiać.
1117Nieznajomy jął zapijać czekoladę jak człowiek gwałtownie potrzebujący posiłku. Naczelnik Cyganów zapytał, czy to złodzieje go tak srodze zranili.
1118— Bynajmniej — odpowiedziałem — znalazłem tego jegomości zemdlałego pod szubienicą Los Hermanos; gdy tylko wrócił do zmysłów, natychmiast zaczął z całych sił uciekać w pole, wtedy w obawie, aby nie zabłądził w zaroślach, pogoniłem za nim i właśnie miałem go schwytać, gdy upadł. Szybkość, z jaką uciekał, jest przyczyną, dla której tak się pokaleczył.
1119Na te słowa nieznajomy położył łyżeczkę i obracając się do mnie, rzekł z poważną miną:
1120— Mylnie się pan wyrażasz, co zapewne jest skutkiem błędnych zasad, jakich panu w młodości udzielano.
1121Możecie łatwo osądzić, jakie ta mowa sprawiła na mnie wrażenie. Pomiarkowałem się jednak i odpowiedziałem:
1122— Mości nieznajomy, śmiem panu zaręczyć, że od najmłodszych lat wpajano we mnie jak najlepsze zasady, które tym mi są potrzebniejsze, że mam zaszczyt być kapitanem w gwardii walońskiej.
1123— Mówiłem panu — przerwał nieznajomy — o zasadach, jakie powziąłeś względem przyśpieszonego biegu ciał po płaszczyznach pochyłych. Jeżeli bowiem chcesz pan mówić o moim upadku i dowieść jego przyczyn, powinieneś był zauważyć, że szubienica była umieszczona na miejscu wyniosłym, ja musiałem biec po płaszczyźnie pochyłej. Stąd należało uważać linię mego biegu jako hipotenuzę[146] trójkąta prostokątnego, którego podstawa równoległa jest z widnokręgiem, kąt zaś prosty musiał być zawarty między tąż podstawą a prostopadłą prowadzącą do wierzchołka trójkąta, czyli do spodu szubienicy. Wtedy mógłbyś pan był powiedzieć, że bieg mój przyśpieszony po płaszczyźnie pochyłej tak się miał do tej, którą obrałem, padając wzdłuż prostopadłej, jak ta sama prostopadła miała się do hipotenuzy. Ów bieg przyśpieszony, oceniony tym sposobem, sprawił, że upadłem, nie zaś podwojenie mojej szybkości. To jednak w niczym nie przeszkadza, że uważam pana za kapitana w gwardii walońskiej.
1124Po tych słowach nieznajomy wziął się znowu do swojej filiżanki, zostawiając mnie w niepewności co do sposobu, w jaki miałem przyjąć jego dowodzenia, w istocie bowiem nie wiedziałem, czy prawdziwie mówił, czyli też chciał ze mnie zadrwić.
1125Naczelnik Cyganów, widząc, że dowodzenie nieznajomego tak mnie obruszyło, chciał nadać inny kierunek rozmowie i rzekł:
1126— Ten szlachetny podróżny, który zdaje się wybornie znać geometrię, potrzebuje zapewne spoczynku; nie należy dziś zatem nalegać na niego, aby mówił, i jeżeli towarzystwo pozwoli, zastąpię jego miejsce i będę ciągnął dalej rzecz wczoraj zaczętą.
1127Rebeka odpowiedziała, że nic dla niej nie może być przyjemniejsze, więc naczelnik zaczął w te słowa:
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
1128Właśnie gdy nam wczoraj przerwano, opowiadałem, jak to ciotka Dalanosa przybiegła z oświadczeniem, że Lonzeto uciekł z Elwirą przebraną za chłopca, i jaki przestrach na tę wieść nas ogarnął. Ciotka Torres, która naraz straciła syna i siostrzenicę, oddała się najgwałtowniejszej rozpaczy. Ja zaś, opuszczony przez Elwirę, osądziłem, że nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zostać wicekrólową lub poddać się karze, której obawiałem się bardziej od śmierci. Właśnie zagłębiałem się nad tym okropnym położeniem, gdy marszałek oznajmił, że wszystko jest gotowe do podróży, i ofiarował mi ramię, chcąc mnie sprowadzić ze schodów. Tak miałem umysł nabity koniecznością zostania wicekrólową, że mimowolnym poruszeniem podniosłem się z powagą, wsparłem na ramieniu marszałka z postawą skromną, ale nie bez godności, na widok której biedne ciotki uśmiechnęły się pomimo całego ich zmartwienia.
1129Tego dnia wicekról nie galopował już przy moich drzwiczkach, ale zastaliśmy go w Torquemada przy drzwiach gospody. Łaska, jaką okazałem mu wczoraj, uczyniła go śmielszym; pokazał mi rękawiczkę schowaną na piersiach i wdzięcznie podając ramię wysadził z lektyki. W tej chwili skrycie porwał moją rękę i pocałował ją z zapałem. Nie mogłem wstrzymać się od doznania pewnego uczucia przyjemności, widząc, że sam wicekról tak się ze mną obchodził, gdy nagle przyszły mi na myśl rózgi, które zapewne miały nastąpić po tych wszelkich oznakach głębokiego poszanowania.
1130Zostawiono nas przez kwadrans w pokojach przeznaczonych dla kobiet, po czym zaprowadzono do stołu. Usiedliśmy tak jak wczoraj. Pierwsze danie przeszło w nieprzerwanym milczeniu, przy drugim jednak wicekról, obracając się do ciotki Dalanosy, rzekł:
1131— Dowiedziałem się o figlu, jaki pani wypłatał jej synowiec wraz z tym hultajem małym mulnikiem. Gdybyśmy byli w Meksyku, wkrótce miałbym już ich u siebie. Mimo wszystko jednak kazałem, aby puszczono się za nimi w pogoń. Jeżeli moi ludzie ich przytrzymają, synowiec pani zostanie uroczyście oćwiczony na podwórzu ojców teatynów, mały zaś mulnik przewietrzy się na galerach.
1132Na ten wyraz „galery” połączony z myślą o jej synu, pani de Torres natychmiast zemdlała, ja zaś, słysząc o rózgach na podwórzu ojców teatynów, spadłem z krzesła.
1133Wicekról pomógł mi powstać z jak najwykwintniejszą grzecznością; uspokoiłem się nieco i o ile możności najweselej czekałem końca obiadu. Gdy sprzątnięto ze stołu, wicekról zamiast odprowadzić mnie do moich pokojów, zawiódł nas troje pod drzewa naprzeciwko gospody i posadziwszy na ławce, rzekł:
1134— Zdaje mi się, że panie przestraszyłyście się nieco mniemaną srogością, jaka przebija się w moim sposobie myślenia, a której nabyłem, wykonując różne obowiązki. Myślałem także, że dotąd znacie mnie tylko z kilku rysów mego charakteru, których nie domyślacie się ani powodów, ani następstw. Sądzę przeto, że rade usłyszycie historię mego życia i że wypada, abym wam ją opowiedział. Wtedy bez wątpienia, zawarłszy ze mną ściślejszą znajomość, pozbędziecie się tej trwogi, jaka was dziś tak nagle napadła.
1135Po tych słowach wicekról w milczeniu oczekiwał naszej odpowiedzi. Oświadczyliśmy mu żywą chęć poznania bliższych o nim szczegółów; podziękował nam i uradowany tymi oznakami zajęcia, tak zaczął:
Historia hrabiego Peña-Velez
1136Urodziłem się w pięknej okolicy otaczającej Grenadę w wiejskim domku, który mój ojciec posiadał nad brzegami czarującego Genilu. Wiadomo wam, że poeci hiszpańscy umieszczają w naszej prowincji teatr wszystkich scen pasterskich. Tak dobitnie przekonali nas, że klimat nasz powinien pomagać do rozwijania uczuć miłosnych, że nie ma grenadczyka, który by nie przepędził młodości swojej, a czasami i całego życia, na zalecaniu się i kochaniu.
1137Gdy młody człowiek u nas pierwszy raz wychodzi na świat, naprzód zaczyna od wyboru damy swoich myśli, jeżeli zaś ta przyjmuje jego hołdy, wtedy ogłasza się jej embecevido, czyli opętanym jej wdziękami. Kobieta, przyjmując takową ofiarę, zawiera z nim milczącą umowę, na mocy której jemu wyłącznie powierza wachlarz i rękawiczki. Również daje mu pierwszeństwo, gdy idzie o przyniesienie jej szklanki wody, którą embecevido podaje na kolanach. Nadto szczęśliwy młodzian ma prawo galopowania przy jej drzwiczkach, ofiarowania wody święconej w kościele i kilka innych równie ważnych przywilejów. Mężowie wcale nie są zazdrośni o ten rodzaj stosunków, gdyż w istocie nie ma o co być zazdrosnym; naprzód dlatego, że kobiety żadnego z tych zalotników nie przyjmują u siebie, po wtóre że zawsze są otoczone ochmistrzyniami lub służebnymi. Jeżeli zaś mam prawdę powiedzieć, kobiety niewierne mężom zwykle dają komu innemu pierwszeństwo niż embecewidom. Udają się wtedy zazwyczaj do młodych kuzynków mających przystęp do domu, podczas gdy najbardziej zepsute wybierają kochanków w ostatnich klasach społeczeństwa.
1138Na tym stopniu stały zaloty w Grenadzie, gdy wyszedłem na świat, zwyczaj ten jednak wcale nie pociągnął mnie ku sobie, nie dlatego żeby miało mi zbywać na czułości, przeciwnie, serce moje więcej może niż czyje inne uległo wpływowi naszego klimatu i potrzeba kochania była pierwszym uczuciem, które ożywiło moją młodość. Wkrótce jednak przekonałem się, że miłość była zupełnie czym innym niż prostą wymianą czczych grzeczności przyjętą w naszym towarzystwie. Wymiana ta była zupełnie niewinna, ale w skutkach zajmowała serce kobiety człowiekiem, który nigdy nie miał posiadać jej osoby, i zarazem osłabiała uczucia dla tego, do kogo rzeczywiście należała. Rozdział ten oburzał mnie tym więcej, że miłość i małżeństwo uważałem zawsze za jedno. To ostatnie, ozdobione wszelkimi powabami miłości, stało się ukrytą i zarazem najdroższą z moich myśli, bóstwem mojej wyobraźni.
1139Nareszcie wyznam wam, że myśl ta owładnęła tak dalece wszystkimi władzami mojej duszy, że czasami zaczynałem prawić od rzeczy i z daleka można mnie było wziąć za prawdziwego embecevido.
1140Jeżeli wchodziłem do jakiego domu, zamiast zajmować się powszechną rozmową, wyobrażałem sobie natychmiast, że dom należał do mnie i umieszczałem w nim moją żonę. Ozdabiałem jej pokój najpiękniejszymi indyjskimi tkaninami, matami chińskimi i kobiercami perskimi, na których zdawało mi się, że widzę już ślady jej stóp. Wpatrywałem się również w sofę, na której, wedle mego mniemania, najczęściej lubiła siadać. Jeżeli wychodziła dla odetchnięcia świeżym powietrzem, znajdowała ganek umajony najwonniejszymi kwiatami i ptaszarnię napełnioną najrzadszym ptastwem. Co zaś do jej sypialni, zaledwie odważałem się marzyć o niej jak o świątyni, do której nawet moja wyobraźnia lękała się wkroczyć.
1141Gdy tak nawet w towarzystwie zatapiałem się w moich marzeniach, rozmowa szła zwykłym trybem, ja zaś należałem do niej, odpowiadając czasami bez związku na zapytania, jakie mi zadawano. Nadto odzywałem się zawsze cierpko, nie rad, że przerywano mi moje marzenia.
1142Tak dziwnym sposobem zachowywałem się, przyszedłszy gdzie w odwiedziny. Na przechadzkach ogarniało mnie równe szaleństwo: jeżeli miałem potok do przebycia, brnąłem w wodzie po kolana, zostawiając kamienie dla mojej żony, która wspierała się na moim ramieniu, wynagradzając te starania boskim uśmiechem. Dzieci kochałem do szaleństwa. Spotkawszy jakie, pożerałem je pieszczotami, moja żona zaś z niemowlęciem na ręku wydawała mi się arcydziełem stworzenia. —
1143
To mówiąc, wicekról zwrócił się do mnie, rzekł z powagą i czułością zarazem:
1144— Pod tym względem nie zmieniłem dotąd uczuć i spodziewam się, że nieporównana Elwira nie przeprowadzi przez żyły swych dzieci nieczystej krwi obcego kochanka.
1145Wyrazy te zmieszały mnie więcej niż możecie sobie wyobrazić. Złożyłem ręce mówiąc:
1146— Jaśnie Oświecony Panie, racz nigdy nie wspominać mi o tych rzeczach, których wcale nie rozumiem.
1147— Mocno ubolewam, anielska Elwiro — odparł wicekról — że pozwoliłem sobie obrazić twoją skromność. Przystępuję teraz do dalszego ciągu mojej historii i przyrzekam nie wpadać więcej w podobne błędy.
11481149
Roztargnienia te sprawiły, że w Grenadzie uważano mnie za obłąkanego, jakoż w istocie towarzystwo niezupełnie się myliło. Wyraźniej mówiąc, wydawałem się obłąkany dlatego, że szaleństwo moje różne było od obłędu reszty grenadczyków; mógłbym zaś uchodzić za rozsądnego, gdybym był jawnie oświadczył się opętanym wdziękami której z moich współobywatelek. Ponieważ jednak podobne mniemania nie mają w sobie nic pochlebnego, postanowiłem przeto opuścić ojczyznę. Były jeszcze inne powody, które mnie do tego skłaniały. Chciałem być szczęśliwy z moją żoną i tylko przez nią szczęśliwy. Gdybym był ożenił się z jaką rodaczką, ta, stosownie do zwyczajów, musiałaby przyjąć hołdy jednego z embecevidos, który to stosunek, jak uważacie, bynajmniej nie zgadzał się z moim sposobem myślenia. Powziąwszy zamiar wyjechania, udałem się na dwór madrycki; ale i tam znalazłem te same mdłe grzeczności, pod innymi tylko nazwiskami. Miano embecewidów, które z Grenady przeszło dziś do Madrytu, nie było jeszcze wówczas znane. Damy dworu nazywały wybranych, chociaż nieszczęśliwych kochanków cortejos, innych zaś, z którymi surowiej się obchodziły i zaledwie wynagradzały ich raz na miesiąc uśmiechem, „galantami”. Pomimo to wszyscy bez różnicy nosili barwy ulubionej piękności i galopowali przy jej pojeździe, co każdego dnia taki kurz podnosiło w Prado, że niepodobna było mieszkać na ulicach przytykających tego czarownego miejsca przechadzki.
1150Nie miałem ani odpowiedniego majątku, ani dość wysokiego stopnia, ażeby zwrócić na siebie uwagę u dworu, wszelako znano mnie ze zręczności, jaką okazywałem w walkach byków. Król kilka razy przemówił do mnie, grandowie zaś uczynili mi zaszczyt poszukiwania mojej przyjaźni. Znałem się nawet z hrabią Rovellas, ale ten, pozbawiony przytomności, nie mógł mnie widzieć, gdy wyratowałem go od śmierci. Dwóch jego koniuszych dobrze wiedziało, kim byłem, ale snadź[147] wówczas zaprzątnięci byli czym innym, inaczej nie omieszkaliby żądać tysiąc sztuk złota nagrody, jaką hrabia przyrzekł temu, który mu odkryje nazwisko jego wybawcy.
1151Pewnego dnia, obiadując u ministra Hacienda, czyli skarbu, znalazłem się obok don Henryka de Torres, męża pani, który za swymi sprawami przybył do Madrytu. Po raz pierwszy miałem zaszczyt zbliżenia się do niego, ale postać jego wzniecała zaufanie, wkrótce więc naprowadziłem rozmowę na ulubiony przedmiot, to jest na miłość i małżeństwo. Zapytałem don Henryka, czyli damy w Segowii miały także swoich embecevidos, cortejos i galanes.
1152— Bynajmniej — odpowiedział. — Zwyczaje nasze nie wprowadziły dotąd osób tego rodzaju. Gdy kobiety nasze idą na promenadę zwaną Zocodover, zwykle przez pół są zasłonięte i nikt nie odważa się przystępować do nich, czy idą pieszo czy też jadą pojazdem. Nadto w domach naszych przyjmujemy tylko pierwsze odwiedziny, tak mężczyzn, jako i kobiet, ale natomiast wszyscy przepędzają wieczory na balkonach mało co wzniesionych nad ulicą. Mężczyźni wtedy zatrzymują się i rozmawiają ze znajomymi, młodzież zaś, zwiedziwszy jeden balkon po drugim, kończy wieczór przed domem, gdzie jest panna na wydaniu. Z tym wszystkim — dodał don Henrique — ze wszystkich balkonów Segowii, mój najliczniej bywa odwiedzany dla mojej szwagierki, Elwiry de Noruña, która do nieporównanych przymiotów mojej żony dołącza wdzięki, jakich nie ma drugich w całej Hiszpanii.
1153Mowa ta uczyniła na mnie silne wrażenie. Osoba tak piękna, obdarzona tak rzadkimi przymiotami i z kraju, gdzie nie było embecewidów, zdała mi się przeznaczoną przez niebo na moje uszczęśliwienie. Kilku segowczyków, z którymi rozmawiałam, jednomyślnie potwierdziło zdanie don Henryka o wdziękach Elwiry, postanowiłem więc osądzić je, ujrzawszy na własne oczy.
1154Jeszcze nie opuściłem był Madrytu, gdy uczucia moje ku Elwirze osiągnęły poziom głębokiej namiętności, ale zarazem stosunkowo zwiększyły moją bojaźliwość. Przybywszy do Segowii, nie mogłem odważyć się pójść z odwiedzinami do pana de Torres lub innych osób, z którymi zapoznałem się w Madrycie. Pragnąłbym wstawienia się za mną kogoś trzeciego do Elwiry i uprzedzenia jej względem mnie, jako ja względem niej byłem już uprzedzony. Zazdrościłem tym, których rozgłośne imię lub świetne przymioty wszędzie poprzedzają, sądziłem bowiem, że jeżeli na pierwsze wejrzenie nie pozyskam przychylności Elwiry, wszelkie moje późniejsze starania będą bezużyteczne. Tak przepędziłem kilka dni w gospodzie, nie widząc nikogo. Nareszcie kazałam zaprowadzić się na ulicę, gdzie stał dom pana de Torres. Naprzeciwko spostrzegłem napis oznajmiający mieszkanie do najęcia. Pokazano mi izdebkę na poddaszu, zgodziłem ją za dwanaście realów na miesiąc, przybrałem nazwisko Alonza i powiedziałem, żem przybył za sprawami handlowymi.
1155Tymczasem sprawy moje handlowe ograniczały się na spoglądaniu przez żaluzje moich okien, gdy wtem wieczorem spostrzegłem panią na balkonie w towarzystwie nieporównanej Elwiry. Mamże się przyznać? Z początku zdawało mi się, że widzę przed sobą pospolitą piękność, ale przypatrzywszy się bliżej, poznałem, że niewysłowiona harmonia jej rysów czyniła jej wdzięki zrazu mniej uderzającymi, wkrótce jednak olśniewała całym ich blaskiem, zwłaszcza gdy ją porównywano z inną kobietą. Pani sama byłaś wówczas nader piękna, wszelako muszę wyznać, że nie byłaś w stanie wytrzymać porównania z jej siostrą.
1156Z poddasza mego z rozkoszą przekonałem się, że Elwira była zupełnie obojętna na składane jej hołdy i że nawet zdawała się nimi znudzona. Z drugiej jednak strony, postrzeżenie to całkiem odjęło mi chęć pomnożenia tłumu jej wielbicieli, czyli ludzi, którzy ją nudzili. Postanowiłem spoglądać przez okno, dopóki nie nadarzy się lepsza sposobność zabrania znajomości i jeżeli mam prawdę powiedzieć, niecierpliwie oczekiwałem walk byków.
1157Przypominasz sobie pani, że wówczas nieźle śpiewałem, nie mogłem przeto wstrzymać się, żeby nie dać usłyszeć mego głosu. Gdy wszyscy kochankowie już poodchodzili, zstępowałem z poddasza i przy towarzyszeniu gitary, jak umiałem najlepiej, śpiewałem narodowe nasze pieśni. Powtarzałem to z kolei przez kilka wieczorów, nareszcie spostrzegłem, że oddalaliście się państwo dopiero po wysłuchaniu moich pieśni. Odkrycie to napełniło duszę moją niepojętym, słodkim uczuciem, które jednak dalekie było od nadziei.
1158Wtedy dowiedziałem się, że wygnano Rovellasa do Segowii. Rozpacz mnie ogarnęła, przez chwilę bowiem nie wątpiłem, że zakocha się w Elwirze, jakoż nie omyliły mnie moje przeczucia. Myśląc, że znajduje się jeszcze w Madrycie, oświadczył się publicznie kortehem siostry pani, przybrał jej barwy lub też takie, które być nimi rozumiał i ustroił w nie swoją służbę. Ze szczytu mego poddasza długo byłem świadkiem tej zuchwałej zarozumiałości i z rozkoszą przekonałem się, że Elwira sądziła o nim bardziej z osobistych jego przymiotów, niż z blasku, który go otaczał. Ale hrabia był bogaty, wkrótce miał otrzymać tytuł granda, cóż więc mogłem ofiarować równego podobnym korzyściom? Nic bez wątpienia. Byłem tak dalece tego pewny i przy tym kochałem Elwirę z tak zupełnym zaparciem się samego siebie, że w duszy sam nawet pragnąłem, żeby poszła za Rovellasa. Nie myślałem już więcej o zapoznaniu się i zaprzestałem moich czułych pieśni. Tymczasem Rovellas wyrażał swoją namiętność samymi tylko grzecznościami i nie czynił żadnego stanowczego kroku dla pozyskania ręki Elwiry. Dowiedziałem się nawet, że don Henrique zamierzał wyjechać do Villaca. Przyzwyczaiłem się już do przyjemności mieszkania naprzeciw jego domu, chciałem więc na wsi zapewnić sobie tęż samą pociechę. Przybyłem do Villaca, podając się za rolnika z Murcji. Kupiłem domek naprzeciwko waszego i ozdobiłem go wedle mego smaku. Ponieważ jednak zawsze można po czymś poznać przebranych kochanków, przeto umyśliłem sprowadzić moją siostrę z Grenady i dla uniknięcia podejrzeń, udać ją za moją żonę. Urządziwszy to wszystko, wróciłem do Segowii, gdzie dowiedziałem się, że Rovellas miał zamiar wyprawienia wspaniałej walki byków. Ale przypominam sobie, że miałaś pani wówczas dwuletniego synka. Racz mi też powiedzieć, co się z nim stało?
1159
Ciotka Torres, przypominając sobie, że ten synek był tym samym mulnikiem, którego wicekról przed godziną chciał posłać na galery, nie wiedziała, co odpowiedzieć i dobywszy chustki, zalała się łzami.
1160— Przebacz pani — rzekł wicekról — widzę, że odnawiam jakieś bolesne wspomnienie, ale dalszy ciąg mojej historii wymaga, abym mówił o tym nieszczęsnym dziecięciu. Pamiętasz pani, że zachorował wówczas na ospę; otaczałaś go pani najtkliwszymi staraniami i wiem, że Elwira także dnie i noce przepędzała przy łóżku chorego malca. Nie mogłem wstrzymać się od uwiadomienia pani, że był ktoś na świecie, kto podzielał wszystkie wasze cierpienia i co noc pod waszymi oknami wyśpiewywałem tęskne pieśni. Nie zapomniałaśże pani o tym?
1161— Bynajmniej — odpowiedziała — pamiętam bardzo dobrze i wczoraj jeszcze wszystko to opowiadałam towarzyszce mojej podróży.
11621163
Całe miasto zajmowało się tylko chorobą Lonzeta jako główną przyczyną, dla której opóźniano widowiska, dlatego też gdy dziecię wróciło do zdrowia, radość była powszechna.
1164Nastąpiła wreszcie uroczystość, wszelako niedługo trwała. Pierwszy zaraz byk nielitościwie pokaleczył hrabiego. Utopiwszy szpadę w karku rozjuszonego zwierzęcia, rzuciłem wzrok na waszą lożę i ujrzałem, że Elwira pochyliwszy się ku pani, mówiła coś o mnie z wyrazem, który przejął mnie radością. Pomimo to zniknąłem w tłumie. Nazajutrz Rovellas, przyszedłszy nieco do sił, oświadczył się o rękę Elwiry; utrzymywano, że nie został przyjęty, on zaś dowodził przeciwnie, dowiedziawszy się jednak, że wyjeżdżacie do Villaca, poznałem, że hrabia chełpił się według zwyczaju. Wyjechałem więc do Villaca, gdzie przyjąłem wieśniaczy sposób życia, chodziłem sam za pługiem lub też udawałem, gdyż w istocie chłopiec mój tym się zajmował.
1165Po kilku dniach pobytu, gdy wracałem za wołami do domu wsparty na ramieniu mojej siostry, która uchodziła za moją żonę, spostrzegłem panią wraz z Elwirą i twoim mężem. Siedzieliście przed domem waszym przy wieczerzy. Poznałyście mnie obie, ale ja wcale nie chciałem się zdradzić. Przyszła mi jednak złośliwa myśl powtórzenia wam niektórych pieśni, jakie wam śpiewałem podczas choroby Lonzeta. Czekałem tylko z ostatecznym oświadczeniem pewności, że Rovellas został odrzucony.
1166
— Ach, Jaśnie Oświecony Panie — rzekła ciotka Torres — nie ma wątpienia, że byłbyś potrafił zająć Elwirę, jak również pewne jest, że odrzuciłaby rękę hrabiego. Jeżeli później poszła za niego, uczyniła to jedynie w myśli, że byłeś żonaty.
1167— Widać, że Opatrzność — odparł wicekról — miała inne zamiary względem mojej niegodnej osoby. W istocie, gdybym był otrzymał rękę Elwiry, Chiriguanie, Assinibuanie i Apalasi[148] nie zostaliby nawróceni na wiarę chrześcijańską, a krzyż, znak naszego wybawienia, nie byłby zatknięty o trzy stopnie dalej na północ amerykańskich dzierżaw.
1168— Być to może — rzekła pani de Torres — ale za to mój mąż i moja siostra dotychczas by jeszcze żyli. Wszelako nie śmiem przerywać dalszego ciągu tak zajmującej historii.
1169Wicekról zebrał głos w te słowa:
1170
W kilka dni po przybyciu waszym do Villaca, umyślny posłaniec z Grenady doniósł mi, że matka moja śmiertelnie zachorowała. Miłość ustąpiła miejsca synowskiemu przywiązaniu i opuściliśmy z moją siostrą Villaca. Matka moja chorowała przez dwa miesiące i oddała ducha w naszych objęciach. Opłakałem tę stratę, może zbyt krótko, i wróciłem do Segowii, gdzie dowiedziałem się, że Elwira była już hrabiną Rovellas.
1171Usłyszałem także, że hrabia przyrzekł sto sztuk złota nagrody temu, kto mu odkryje nazwisko jego wybawcy; odpowiedziałem mu bezimiennym listem i udałem się do Madrytu, prosząc o powierzenie mi jakiego urzędu w Ameryce. Otrzymawszy go, czym prędzej wsiadłem na okręt. Pobyt mój w Villaca był tajemnicą znaną tylko mnie i mojej siostrze, ale służący nasi mają wrodzoną wadę szpiegostwa, która przenika wszelkie tajniki. Jeden z moich ludzi, który nie chciał udać się ze mną do Ameryki, wszedł w służbę Rovellasa; opowiedział służącej ochmistrzyni hrabiny całą historię kupna domu w Villaca i mego przebrania się za wieśniaka, służąca powtórzyła to samej ochmistrzyni, ta zaś dla zaskarbienia sobie łaski powiedziała wszystko hrabiemu. Rovellas, porównywając bezimienność mego listu, biegłość okazaną w walce byków i nagły mój wyjazd do Ameryki, wywnioskował, że musiałem być szczęśliwym kochankiem jego małżonki. Mocno przeraziłem się, słysząc o tym, co zaszło, przybywszy jednak do Ameryki, otrzymałem list następującej treści:
1172„Señor don Sancho de Peña Sombre!
Uwiadomiono mnie o stosunkach, jakie miałeś z niegodziwą, której odtąd zaprzeczam nazwiska hrabiny Rovellas. Jeżeli chcesz, możesz posłać po dziecię, które wkrótce się z niej narodzi. Co do mnie, wyjeżdżam natychmiast za tobą do Ameryki, gdzie spodziewam się widzieć cię po raz ostatni w mym życiu”.
List ten pogrążył mnie w rozpaczy, wkrótce jednak boleść moja dobiegła ostatnich krańców, gdy dowiedziałem się o śmierci Elwiry, męża Pani i Rovellasa, którego chciałem przekonać o fałszu jego zarzutów. Uczyniłem jednak, co mogłem, dla zniweczenia potwarzy i uprawnienia rodu jego córki; nadto poprzysiągłem uroczyście, gdy dziewczynka przyjdzie do lat pojąć ją za żonę. Po dopełnieniu tego obowiązku, osądziłem, że wolno mi było szukać śmierci, której religia nie pozwalała mi zadać samemu sobie. W Ameryce naówczas dziki lud sprzymierzony z Hiszpanami toczył wojnę z sąsiednim narodem. Udałem się tam i przyjęty zostałem od ludu. Dla pozyskania jednak, że tak rzekę, prawa obywatelstwa, musiałem pozwolić, ażeby wykłuto mi igłą na całym ciele kształt węża i żółwia. Głowa węża miała zaczynać się na prawym moim ramieniu, ciało szesnaście razy owijało się koło mojego i dopiero na wielkim palcu u prawej nogi kończyło ogonem. Podczas obrzędu dziki operator naumyślnie kłuł mnie do kości, próbując, czyli nie wydam surowo zakazanego krzyku boleści. Śród tych męczarni usłyszałem już z daleka wrzaski dzikich naszych nieprzyjaciół, podczas gdy nasi zawodzili śpiew za umarłych. Uwolniwszy się z rąk kapłanów, pochwyciłem maczugę i rzuciłem się w sam war boju. Zwycięstwo przechyliło się na naszą stronę, przynieśliśmy z sobą dwieście dwadzieścia czupryn, mnie zaś na placu bitwy jednomyślnie okrzyknięto kacykiem.
1173Po upływie dwóch lat dzikie pokolenia nowego Meksyku przeszły na wiarę Chrystusa i poddały się koronie hiszpańskiej.
1174Wiadoma wam zapewne reszta mojej historii. Osiągnąłem najwyższe zaszczyty, o jakich może zamarzyć poddany króla hiszpańskiego; ale muszę uprzedzić cię, zachwycająca Elwiro, że nigdy nie będziesz wicekrólową. Polityka gabinetu madryckiego nie pozwala, ażeby ludzie żonaci piastowali w Nowym Świecie tak wysoką władzę. Od chwili, w której raczysz zostać moją żoną, ja przestaję nosić tytuł wicekróla. Mogę tylko złożyć u stóp twych godność granda hiszpańskiego i majątek, o którego źródłach winienem ci jeszcze, jako o wspólnym na przyszłość, kilka słów napomknąć. Podbiwszy dwie prowincje północnego Meksyku, otrzymałem od króla pozwolenie na wyzyskiwanie jednej z najbogatszych kopalni srebra. W tym celu stowarzyszyłem się z pewnym spekulantem z Veracruz i w pierwszym roku otrzymaliśmy dywidendę wartości trzech milionów podwójnych piastrów, ponieważ jednak przywilej był na moje imię, dostałem więc sześćkroć sto tysięcy piastrów więcej od mego wspólnika.
1175
— Pozwól pan — przerwał nieznajomy — suma przypadająca na wicekróla wynosiła milion osiemkroć sto tysięcy piastrów, na wspólnika zaś milion dwakroć sto tysięcy.
1176— Tak sądzę — odparł naczelnik Cyganów.
1177— Czyli wyraźniej mówiąc — rzekł nieznajomy — połowa sumy plus połowa różnicy: jasne jak dwa razy dwa cztery.
1178— Masz pan słuszność — odpowiedział naczelnik, po czym tak dalej ciągnął:
1179
Wicekról, pragnąc dokładnie mnie uwiadomić o stanie swego majątku, rzekł:
1180— Na drugi rok zapuściliśmy się głębiej we wnętrzności ziemi i musieliśmy zbudować przejścia, studnie, galerie. Wydatki, które dotąd czwartą część wynosiły, powiększyły się o jedną ósmą, ilość zaś kruszcu spadła o jedną szóstą. —
1181
Na te słowa geometra dobył z kieszeni tabliczki i ołówek, ale myśląc, że trzyma pióro, umoczył ołówek w czekoladzie, widząc jednak, że czekolada nie pisze, chciał otrzeć pióro o swój czarny kaftan i otarł je o suknię Rebeki. Następnie zaczął coś gryzmolić na swoich tabliczkach. Roześmieliśmy się z jego roztargnienia i naczelnik Cyganów tak dalej mówił:
1182
— Na trzeci rok przeszkody jeszcze się powiększyły. Musieliśmy sprowadzić górników z Peru i daliśmy im piętnastą część przychodu, nie przypuszczając ich wcale do wydatków, które tego roku wzrosły o dwie piętnaste. Natomiast ilość kruszcu zwiększyła się o sześć razy i jedna czwarta więcej w porównaniu z ilością przeszłoroczną.
1183
Tu zaraz dorozumiałem[149] się, że naczelnik chciał pobałamucić geometrze jego rachunki. W istocie, nadając swemu opowiadaniu formę zagadnienia, rzekł dalej:
1184
— Odtąd pani, nasze dywidendy ciągle zmniejszały się o dwie siedmnaste. Ponieważ jednak umieszczałem na procent pieniądze zyskane na kopalniach i dołączałem do kapitału procenta od procentów, otrzymałem jako ostateczną sumę mego majątku pięćdziesiąt milionów piastrów, którą składam u twych nóg wraz z moimi tytułami, sercem i ręką.
1185
Tu nieznajomy, ciągle pisząc na tabliczkach, powstał i udał się drogą, którą przybyliśmy do obozu; ale zamiast iść prosto, zboczył na ścieżkę prowadzącą do potoku, gdzie Cyganie czerpali wodę i wkrótce potem usłyszeliśmy plusk ciała wpadającego w potok.
1186Pobiegłem mu na pomoc, rzuciłem się w wodę i pasując się z prądem, zdołałem wreszcie naszego roztargnionego wyciągnąć na brzeg. Dobyto z niego wodę, której się opił, rozpalono wielki ogień i gdy po długich staraniach geometra wrócił do zmysłów, wlepił w nas błędne oczy i rzekł słabym głosem:
1187— Bądźcie panowie przekonani, że majątek wicekróla wynosił sześćdziesiąt milionów dwadzieścia pięć tysięcy sto sześćdziesiąt jeden piastrów, przypuszczając, że część wicekróla tak się zawsze miała do części jego wspólnika jak tysiąc osiemset do tysiąca dwustu, czyli jak trzy do dwóch.
1188To powiedziawszy, geometra wpadł w pewien rodzaj letargu, z którego nie chcieliśmy go budzić, sądząc, że potrzebuje spoczynku. Spał aż do szóstej wieczorem i zbudził się z letargu po to, aby jedna za drugą popełniać tysiące niedorzeczności.
1189Naprzód zapytał, kto wpadł w wodę. Gdy mu odpowiedziano, że on sam i że ja go wyratowałem, zbliżył się ku mnie z wyrazem najłagodniejszej grzeczności i rzekł:
1190— W istocie, nie myślałem, że umiem tak dobrze pływać; mocno mnie to cieszy, że zachowałem królowi jednego z najdzielniejszych oficerów, gdyż pan jesteś kapitanem w gwardii walońskiej, sam mi to powiedziałeś, a ja mam wyborną pamięć.
1191Towarzystwo parsknęło śmiechem, ale geometra bynajmniej się nie zmieszał i ciągle nas bawił swoimi roztargnieniami.
1192Kabalista również był zajęty i bezustannie tylko mówił o Żydzie Wiecznym Tułaczu, który miał mu udzielić niektórych wiadomości względem dwóch szatanów nazywających się Eminą i Zibeldą. Rebeka wzięła mnie pod rękę i zaprowadziwszy do miejsca, z którego głos nasz nie dochodził, rzekła:
1193— Drogi panie Alfonsie, zaklinam cię, powiedz mi twoje zdanie o tym wszystkim, co słyszałeś i widziałeś od czasu przybycia twego w te góry, i co myślisz o tych dwóch wisielcach, które wyrządzają nam tyle psot.
1194— Sam nie wiem, co mam odpowiedzieć na to zapytanie — odrzekłem. — Tajemnica, o którą troszczy się twój brat, jest mi zupełnie nieznana. Co do mnie, przekonany jestem, że uśpiono mnie za pomocą napoju i zaniesiono pod szubienicę. Wreszcie, sama mówiłaś mi o władzy, jaką Gomelezowie skrycie wywierają w tych okolicach.
1195— Tak jest — przerwała Rebeka — zdaje mi się, że chcą, abyś przeszedł na wiarę proroka i moim zdaniem powinieneś to uczynić.
1196— Jak to? — zawołałem. — Więc i ty jesteś ich wspólniczką?
1197— Bynajmniej — odpowiedziała — ja mam własne widoki na celu; wszakże mówiłam ci, że nigdy nie pokocham żadnego z moich współwyznawców ani też chrześcijanina; ale złączmy się z towarzystwem, kiedy indziej pomówimy o tym obszerniej.
1198Rebeka poszła do brata, ja zaś udałem się w przeciwną stronę i zacząłem rozmyślać nad tym wszystkim, co widziałem i słyszałem; ale im więcej zagłębiałem się w moich myślach, tym mniej mogłem dojść w nich ładu.
Dzień dziewiętnasty
1199Całe towarzystwo wcześnie zebrało się do jaskini, sam tylko naczelnik nie przybył. Geometra był już zupełnie zdrów i przekonany, że on wydobył mnie z wody, spoglądał na mnie tym zajmującym wzrokiem, jakim zwykle patrzymy na tych, którym wyświadczyliśmy ważne przysługi. Rebeka zauważyła ten dziwny stan jego i mocno ją to bawiło. Po skończonym śniadaniu rzekła:
1200— Wiele straciliśmy na nieobecności naczelnika, gdyż umierałam z ciekawości dowiedzenia się, jakim sposobem przyjął ofiarę ręki i majątku wicekróla. Wszelako ten oto szlachetny nieznajomy będzie zapewne mógł wynagrodzić naszą stratę, opowiadając nam własne przygody, które muszą być nader zajmujące. Zdaje się, że poświęcał się naukom niezupełnie dla mnie obcym i bez wątpienia wszystko, cokolwiek odnosi się do takiego jak on człowieka, ma prawo do pilnej mojej uwagi.
1201— Nie sądzę — odparł nieznajomy — abyś pani miała poświęcać się tymże samym naukom, gdyż kobiety zwykle nie mogą zrozumieć pierwszych ich początków; ponieważ jednak przyjęliście mnie z taką gościnnością, uwiadomienie was zatem o wszystkim, co się mnie tyczy, jest moim najświętszym obowiązkiem. Zacznę więc od oznajmienia, że nazywam się… że nazywam się…
1202— Jak to — rzekła Rebeka — byłżebyś pan do tego stopnia roztargniony, żeby zapomnieć swego własnego nazwiska?
1203— Bynajmniej — odpowiedział geometra — z natury mojej wcale nie jestem roztargniony, ale ojciec mój pewnego dnia, przez roztargnienie podpisawszy nazwisko brata zamiast swego, od razu stracił żonę, majątek i nagrodę za oddane krajowi usługi. Aby więc nie wpaść w podobny błąd, wypisałem moje nazwisko na tych oto tabliczkach i odtąd, ile razy mam podpisać się, wiernie je przepisuję.
1204— Ale kiedy my żądamy od pana — rzekła Rebeka — abyś nam powiedział, nie zaś podpisywał swoje nazwisko.
1205— W istocie, masz pani słuszność — odpowiedział nieznajomy i schowawszy tabliczki do kieszeni, zaczął w te słowa:
Historia geometry
1206Nazywam się don Pedro Velasquez. Pochodzę ze starożytnej rodziny margrabiów Velasquez którzy od wynalezienia prochu wszyscy służyli w artylerii i byli najbieglejszymi oficerami, jakich Hiszpania posiadała w tej broni. Don Ramiro Velasquez, naczelny dowódca artylerii za Filipa czwartego, wyniesiony został do godności granda przez jego następcę. Don Ramiro miał dwóch synów, obu żonatych. Jakkolwiek starsza linia wyłącznie została przy tytule i majątku, atoli daleka od oddania się próżniactwu dworskich urzędów, ciągle przykładała się do zaszczytnych prac, którym winna była swoje wyniesienie, i o ile możności zawsze i wszędzie starała się wspierać linię młodszą.
1207To trwało aż do Sancha, piątego księcia Velasquez, prawnuka najstarszego syna don Ramira. Ten zacny mąż, równie jak jego przodkowie, piastował godność naczelnego dowódcy artylerii, oprócz tego był gubernatorem Galicji, gdzie też zwykle przemieszkiwał. Ożenił się był z córką księcia Alby; małżeństwo to było równie dla niego szczęśliwe, jak zaszczytne dla całego naszego domu. Wszelako nadzieje don Sancha nie ze wszystkim się urzeczywistniły. Księżna miała tylko jedną córkę imieniem Blanka. Książę przeznaczył ją za żonę jednemu Velasquezowi z młodszej linii, na którą miała przenieść tytuł i majątek.
1208Ojciec mój, don Henrique, i brat jego, don Carlos, tylko co byli stracili swego ojca, który w tymże samym stopniu co książę Velasquez pochodził od don Ramira. Na rozkaz księcia sprowadzono obu do jego domu. Mój ojciec miał wówczas dwanaście lat, stryj zaś jedenaście. Sposoby ich myślenia zupełnie się różniły. Mój ojciec był poważny, zagłębiony w naukach i nadzwyczajnie czuły, podczas gdy brat jego Carlos lekkomyślny, trzpiotowaty, nie mógł jednej chwili wysiedzieć przy książce. Don Sancho, poznawszy te odmienne skłonności, postanowił, że mój ojciec będzie jego zięciem; żeby zaś serce Blanki nie uczyniło przeciwnego wyboru, wysłał don Carlosa do Paryża, gdzie ten miał pobierać wychowanie pod okiem hrabiego Hereiry, jego krewnego i posła naówczas we Francji.
1209Mój ojciec wybornymi swymi przymiotami, dobrocią serca i niezmordowaną pracą z każdym dniem więcej zyskiwał sobie przychylność księcia, Blanka zaś, wiedząc o uczynionym dla niej wyborze, coraz goręcej do niego się przywiązywała. Podzielała nawet upodobania młodego kochanka i z daleka postępowała za nim na drodze nauk. Wyobraźcie sobie młodego człowieka, którego znakomite zdolności ogarniały cały obszar nauk ludzkich, w wieku, gdy inni zaledwie przystępują do pierwszych początków; wyobraźcie sobie następnie tego samego młodego człowieka zakochanego w osobie równego z nim wieku, jaśniejącej niezwykłymi przymiotami umysłu, chciwej zrozumienia go i szczęśliwej z powodzeń, które zdawała się z nim podzielać, a wtedy będziecie mieli lekkie pojęcie o szczęściu, jakiego mój ojciec kosztował w tej krótkiej epoce swego życia. I dlaczegóż Blanka nie miałaby go kochać? Stary książę pysznił się nim, cała prowincja poważała go i nie miał jeszcze dwudziestu lat, kiedy sława jego przekroczyła już granice Hiszpanii. Blanka kochała swego narzeczonego nawet miłością własną, Henryk zaś, który tylko dla niej oddychał, kochał ją całym sercem. Dla starego księcia miał prawie równe uczucie jak dla jego córki i często z żalem myślał o nieobecności brata swego Carlosa.
1210— Droga Blanko — mawiał do swojej kochanki — czyli nie znajdujesz, że do zupełnego szczęścia brak nam Carlosa? Mamy tu dość pięknych panien, które mogły by go ustatkować; wprawdzie jest on lekkomyślny, rzadko kiedy do mnie pisuje, ale słodka i rozumna kobieta wykształciłaby jego serce. Kochana Blanko, ubóstwiam cię, poważam twego ojca, ale ponieważ natura obdarzyła mnie bratem, dlaczegóż przeznaczenie tak długo nas rozdziela?
1211Pewnego dnia książę kazał przyzwać do siebie mego ojca i rzekł mu:
1212— Don Henryku, w tej chwili otrzymałem od króla, naszego najmiłościwszego pana, list, który pragnę ci przeczytać. Oto są jego słowa:
1213Na ostatniej naszej radzie postanowiliśmy zażądać nowych planów i umocnić niektóre miejsca służące ku obronie naszego królestwa. Widzimy, że Europa dzieli się w zdaniach między systemami Vaubana[150] i Cohorna[151]. Racz użyć najbieglejszych oficerów do opracowania tego przedmiotu. Przyślij nam ich plany, a jeżeli znajdziemy takie, które potrafią nas zadowolić, autorowi powierzone zostanie ich wykonanie. Oprócz tego nasza królewska wspaniałość stosownie go wynagrodzi. Teraz polecamy was łasce Stwórcy i zostajemy przychylnym wam
— Cóż więc — rzekł książę — czujeszże[152] w sobie kochany Henryku siłę wejścia w zapasy? Uprzedzam cię, że współzawodnikami twymi będą najbieglejsi inżynierowie, nie tylko z Hiszpanii, ale z całej Europy.
1214Ojciec mój zamyślił się przez chwilę, po czym odpowiedział z pewnością:
1215— Tak jest, mości książę i chociaż wstępuję dopiero w ten zawód, jednak wasza książęca mość może mi zaufać.
1216— Dobrze więc — rzekł książę — staraj się wykonać twoją pracę, jak będziesz mógł najlepiej, a skoro skończysz, nic już nie opóźni waszego szczęścia. Blanka będzie twoja.
1217Możecie domyślić się, z jakim zapałem ojciec mój wziął się do pracy. Dnie i noce siedział nad stolikiem, gdy zaś zmęczony umysł gwałtem dopominał się wytchnienia, przepędzał ten czas w towarzystwie Blanki, rozmawiając o swoim przyszłym szczęściu i o rozkoszy, z jaką uściska za powrotem Carlosa. Tym sposobem cały rok upłynął. Nareszcie poprzysyłano masę planów z różnych stron Hiszpanii i krajów Europy. Wszystkie były opieczętowane i złożone w kancelarii księcia. Mój ojciec poznał, że należało ostatecznie wykończyć swoją pracę i wydoskonalił ją do stopnia, o którym mogę wam tylko dać słabe wyobrażenie. Zaczynał od ustalenia głównych zasad zaczepki i odporu, dowodził, w czym Cohorn zgadzał się z tymi zasadami, w czym zaś od nich odstępował. Vaubana daleko wyżej stawiał nad Cohornem, wszelako przepowiadał, że jeszcze zmieni swój system, jakoż późniejszy czas potwierdził jego zdanie. Wszystkie te argumenty nie tylko potwierdzała uczona teoria, ale nadto szczegóły miejscowości, obliczenie wydatków i wyrachowania niepojęte nawet dla ludzi najbieglejszych w nauce.
1218Mój ojciec, skończywszy ostatni wiersz swego dzieła, odkrył w nim jeszcze wiele niedokładności, których zrazu nie dostrzegł, cały więc drżący zaniósł rękopis księciu, który nazajutrz oddał mu go, mówiąc:
1219— Kochany synowcze, otrzymałeś pierwszeństwo, natychmiast prześlę twoje plany, ty zaś myśl tylko o twoim weselu, które się wkrótce odbędzie.
1220Mój ojciec padł do nóg księcia i rzekł:
1221— Jaśnie oświecony książę, racz pozwolić przyjechać memu bratu, szczęście moje bowiem nie będzie zupełne, jeżeli go nie uściskam po tak długim rozłączeniu.
1222Książę zmarszczył brwi i odpowiedział:
1223— Przewiduję, że Carlos będzie nam suszył głowy wychwalaniem wspaniałości dworu Ludwika XIV, ale ponieważ prosisz mnie o to, poślę więc po innego!
1224Mój ojciec ucałował ręce księcia i poszedł do swojej narzeczonej. Odtąd nie zajmował się więcej geometrią i miłość zapełniała wszystkie chwile jego życia i władze jego duszy.
1225Tymczasem król, obstając mocno przy swoim zamiarze, rozkazał, aby przeczytano i zgłębiono wszystkie plany. Praca mego ojca jednomyślnie została przyjęta. Niebawem ojciec mój otrzymał list od ministra, w którym ten wyrażał mu najwyższe zadowolenie i z polecenia króla zapytywał, jakim by sposobem pragnął być wynagrodzony. W liście do księcia minister dawał do zrozumienia, że młody człowiek zapewne mógłby otrzymać stopień pierwszego pułkownika artylerii, gdyby go zażądał.
1226Mój ojciec zaniósł list księciu, który mu nawzajem swój przeczytał, wszelako oświadczył, że nie ośmieli się nigdy przyjąć stopnia, na który, według jego mniemania, dotąd nie zasłużył i błagał księcia, aby w jego imieniu chciał odpowiedzieć ministrowi.
1227 1228— Do ciebie — rzekł — minister pisał i ty powinieneś mu odpowiedzieć: bez wątpienia minister ma w tym swoje przyczyny, ponieważ zaś w liście do mnie pisanym nazywa cię młodym człowiekiem, zapewne młodość twoja zajęła króla, któremu chce przedstawić własnoręczny list młodzieńca pełnego nadziei. Zresztą potrafimy napisać ten list bez wielkiej zarozumiałości.
1229To mówiąc, książę siadł do stolika i zaczął pisać w te słowa:
1230Zadowolenie JK Mości oświadczone mi przez JW Pana jest nagrodą wystarczającą dla każdego dobrze urodzonego Kastylijczyka. Jednakowoż ośmielony Jego dobrocią, poważam się upraszać JK Mość o potwierdzenie mego małżeństwa z Blanką Velasquez, dziedziczką majątków i tytułów naszego domu.
Takowa zmiana stanu w niczym nie osłabi mojej gorliwości w służeniu krajowi i monarsze. Zbyt będę szczęśliwy, jeżeli kiedyś przez moją pracę, potrafię sobie zasłużyć na godność pierwszego pułkownika artylerii, którą wielu moich przodków z zaszczytem piastowało.
Mój ojciec podziękował księciu za trud, jaki sobie zadał w napisaniu listu, poszedł do siebie, przepisał go słowo w słowo, ale w chwili, gdy miał go podpisywać, usłyszał głos wołający na podwórzu:
1231— Don Carlos przyjechał! Don Carlos przyjechał!
1232— Kto? Mój brat? Gdzie jest? Niech go uściskam!
1233— Racz dokończyć list, don Henrique — rzekł mu goniec, który miał natychmiast wyjeżdżać do ministra. Mój ojciec, przepełniony radością z przybycia brata i naglony przez gońca, zamiast „Don Henrique” podpisał „Don Carlos Velasquez”, zapieczętował list i pobiegł przywitać się z bratem.
1234W istocie obaj bracia czule się uściskali, ale don Carlos, odskakując w tył, zaczął śmiać się na całe gardło i rzekł:
1235— Kochany Henryku, podobny jesteś jak dwie krople wody do Scaramuccia w komedii włoskiej. Kryza twoja obejmuje ci podbródek jak miska do golenia brody, pomimo to kocham cię zawsze; a teraz chodźmy do starego poczciwca.
1236Weszli razem do starego księcia, którego Carlos mało nie udusił w swych uściskach, według panującego wówczas zwyczaju na dworze francuskim, po czym rzekł do niego:
1237— Drogi wuju, tłusty wasz ambasador dał mi list do ciebie, ale postarałem się zgubić go u mego łaziennika. Wreszcie mniejsza o to, Gramont, Roquelaure i wszyscy starzy serdecznie cię całują.
1238— Ależ mój drogi synowcze — przerwał książę — ja nie znam żadnego z tych panów.
1239— Tym gorzej dla ciebie — mówił dalej Carlos — są to bardzo przyjemni ludzie. Ale gdzież jest moja przyszła bratowa? Musiała od tego czasu szalenie wypięknieć.
1240W tej chwili weszła Blanka. Don Carlos zbliżył się do niej poufale i rzekł:
1241— Boska moja bratowo, zwyczaje nasze paryskie pozwalają nam całować piękne kobiety — i to mówiąc, pocałował ją w twarz z wielkim podziwieniem don Henryka, który widywał Blankę otoczoną zawsze orszakiem jej kobiet i nie ośmielił się nigdy pocałować jej w rękę.
1242Carlos powiedział jeszcze tysiąc niedorzecznych rzeczy, które szczerze zmartwiły don Henryka i zgrozą przejęły starego księcia. Nareszcie stryj rzekł mu surowo:
1243— Idź i przebierz się z twoich podróżnych sukni; tego wieczora mamy u nas bal. Pamiętaj, że co za górami uważają za grzeczność, to u nas uchodzi za zuchwalstwo.
1244— Drogi stryju — odpowiedział Carlos wcale niezmieszany — ubiorę się w nowy strój, który Ludwik XIV wymyślił dla swoich dworzan, a wtedy przekonasz się, jak monarcha ten wielki jest na każdym kroku. Zamawiam moją piękną kuzynkę do sarabandy; jest to taniec hiszpański, ale zobaczycie, jak Francuzi go wydoskonalili.
1245Po tych słowach don Carlos wyszedł, nucąc jakąś arię Lully'ego. Brat jego, mocno zmartwiony tą lekkomyślnością, chciał uniewinnić go przed księciem i Blanką, ale na próżno, gdyż stary książę był już zbyt przeciw niemu uprzedzony, Blanka zaś nie brała mu tego za złe.
1246Gdy bal się rozpoczął, Blanka ukazała się wystrojona nie po hiszpańsku, ale z francuska. Zdziwiło to wszystkich, chociaż utrzymywała, że dziad jej, ambasador, przysłał jej tę suknię przez don Carlosa. Wszelako tłumaczenie to nie zadowoliło nikogo i zdziwienie panowało ogólne.
1247Don Carlos długo kazał na siebie czekać, nareszcie wszedł wystrojony wedle zwyczaju przyjętego na dworze Ludwika XIV. Miał na sobie niebieski kaftan, cały haftowany srebrem, szarfę i wypustki z również ozdobionego białego atłasu, gors i mankiety z koronek brabanckich, na koniec niezmiernej wielkości jasną perukę. Strój ten, wspaniały sam przez się, jeszcze świetniejszy się wydawał pośród biednych ubiorów, jakie ostatni nasi królowie z domu austriackiego zaprowadzili w Hiszpanii. Nie noszono już nawet kryzy, która cokolwiek przynajmniej dodawała mu wdzięku i zastąpiono ją prostym kołnierzem, jakiego dziś używają alkazilowie i prawnicy. W istocie, jak to trafnie powiedział don Carlos, ubiór ten zupełnie przypominał Scaramuccia.
1248Nasz trzpiot, odróżniający się od młodzieży hiszpańskiej swoim strojem, jeszcze więcej odznaczył się sposobem, jakim wszedł na bal. Zamiast głębokiego ukłonu lub uczynienia komu jakiejkolwiek grzeczności, z przeciwnego końca sali zaczął krzyczeć na muzykantów:
1249— Hola, łotry! Uciszcie się!… Jeżeli mi będziecie co innego grać jak moją sarabandę, potłukę wam skrzypce na uszach!
1250Następnie porozdawał nuty, które z sobą był przywiózł, poszedł po Blankę i wyprowadził ją na środek sali, gdzie mieli razem tańcować. Mój ojciec przyznaje, że don Carlos nieporównanie tańcował, Blanka zaś, z natury nader zgrabna, tym razem przechodziła samą siebie. Po skończeniu sarabandy wszystkie damy powstały, aby powinszować Blance wdzięku, z jakim ją tańczyła. Wszelako chociaż do niej niby stosowały te grzeczności, przecież ukradkiem spoglądały na Carlosa, jak gdyby chciały mu dać poznać, że on był jedynym przedmiotem ich uwielbienia. Blanka pojęła doskonale ukrytą myśl i tajemne hołdy kobiet podniosły w jej oczach zasługę młodego człowieka.
1251Przez cały czas balu, Carlos na chwilę nie opuścił Blanki, a skoro brat jego przybliżał się do nich, mówił mu:
1252— Henryku, mój przyjacielu, idź rozwiązać jakie zadanie algebraiczne, będziesz miał dość czasu nudzić Blankę, jak zostaniesz jej mężem.
1253Blanka niepowstrzymanym śmiechem podniecała te zuchwalstwa i biedny don Henryk cały zmieszany odchodził.
1254Gdy dano znak do wieczerzy, Carlos podał rękę Blance i zasiadł z nią na najwyższym rogu stołu. Książę zmarszczył brwi, ale don Henryk uprosił go, aby przebaczył na ten raz bratu.
1255Podczas wieczerzy don Carlos opowiadał towarzystwu o uroczystościach wyprawianych przez Ludwika XIV, nade wszystko zaś o balecie pod tytułem Olimp miłości, w którym sam monarcha grał rolę słońca, po czym dodał, że pamiętał ją wybornie i że Blanka byłaby zachwycająca w roli Diany. Rozdał więc wszystkim role i zanim wstano od stołu, balet Ludwika XIV był już zupełnie ułożony. Don Henryk opuścił bal; Blanka nie postrzegła nawet jego nieobecności. Nazajutrz z rana mój ojciec poszedł odwiedzić Blankę i zastał ją powtarzającą z Carlosem scenę nowego baletu. Tak upłynęły trzy tygodnie. Książę stawał się coraz kwaśniejszy, Henryk tłumił swoją boleść, Carlos zaś wygadywał niestworzone rzeczy, które damy z towarzystwa uważały za wyrocznie.
1256Paryż i balety Ludwika XIV tak dalece zawróciły głowę Blance, że nie wiedziała, co się koło niej działo.
1257Pewnego dnia przy obiedzie książę otrzymał depeszę z dworu. Był to list od ministra zawarty w tych słowach:
1258JK Mość, najmiłościwszy nasz pan, zgadza się na małżeństwo córki Waszej z don Carlosem Velasquez, nadto potwierdza mu tytuł granda i mianuje pierwszym pułkownikiem artylerii.
— Co to ma znaczyć? — zawołał książę w największym gniewie. — Co w tym liście porabia imię Carlosa, wtedy gdy ja Henrykowi przeznaczyłem Blankę za żonę?
1259Mój ojciec prosił księcia, aby raczył cierpliwie go wysłuchać i rzekł:
1260— Nie wiem, mości książę, jakim sposobem imię Carlosa w tym liście wcisnęło się zamiast mego, ale jestem pewny, że brat mój wcale do tego nie należał. Ostatecznie nikt tu nie jest winny i widocznie ta zmiana nazwiska jest prostym wypadkiem wyroków Opatrzności. W istocie, sam książę zapewne raczyłeś już spostrzec, że Blanka nie ma ku mnie żadnej skłonności i że, przeciwnie, wcale nie jest obojętna dla Carlosa. Niechże więc jej ręka, osoba, tytuły i majątek jemu się dostaną. Ja zrzekam się wszystkich moich praw.
1261Książę obrócił się do córki i rzekł:
1262— Blanko! Blanko, miałażbyś być istotnie tak lekkomyślna i zdradliwa?
1263Blanka rozpłakała się, zemdlała i na koniec wyznała swoją miłość dla Carlosa.
1264Książę w rozpaczy rzekł do mego ojca:
1265— Drogi Henryku, jeżeli brat twój wydarł ci kochankę, nie może jednak pozbawić cię godności pierwszego pułkownika artylerii, do której przyłączę pewną część mego majątku.
1266— Przebacz, książę — odrzekł don Henryk — ale majątek twój w całości należy do twojej córki, co zaś do godności pierwszego pułkownika, król słusznie uczynił, oddając ją memu bratu, gdyż ja w teraźniejszym stanie umysłu nie jestem zdolny piastować ani tego, ani innego stopnia. Pozwól, książę, ażebym oddalił się w jakie święte schronienie, u stóp ołtarzy ukoił moją boleść i ofiarował ją temu, który tyle za nas wycierpiał.
1267Mój ojciec opuścił dom księcia, wstąpił do klasztoru kamedułów, gdzie przywdział habit nowicjusza. Don Carlos pojął Blankę, wesele jednak odbyło się bez żadnej świetności. Sam książę nie był na nim obecny. Blanka, wtrąciwszy w rozpacz swego ojca, martwiła się nieszczęściami, jakich była powodem; Carlos nawet, pomimo zwykłej lekkomyślności, zmieszany był tym powszechnym smutkiem.
1268Wkrótce książę zapadł na podagrę, która podchodziła mu do piersi i czując, że niewiele mu powstaje chwil do życia, posłał do kamedułów i żądał raz jeszcze widzieć kochanego swego Henryka. Alvarez, marszałek książęcego domu, przybył do klasztoru i wypełnił dane mu polecenie. Kameduli, stosownie do reguły zabraniającej im mówić, nie odpowiedzieli ani słowa, ale zaprowadzili go do celi Henryka. Alvarez zastał go leżącego na słomie, okrytego łachmanami i przez pół ciała przykutego łańcuchem do ściany.
1269Mój ojciec poznał Alvareza i rzekł:
1270— Przyjacielu Alvarze, jak ci się podoba sarabanda, którą tańczyłem wczoraj? Sam Ludwik XIV był z niej zadowolony, szkoda tylko, że muzykanci niegodziwie grali. A Blanka co mówi o tym?… Blanka! Blanka! Nieszczęśliwy, odpowiadaj!…
1271Tu ojciec mój wstrząsnął łańcuchami, zaczął gryźć sobie ręce i wpadł w niepomiarkowany napad szaleństwa. Alvarez wyszedł, zalewając się łzami, i opowiedział księciu smutny widok, jaki się jego oczom przedstawił.
1272Nazajutrz podagra weszła księciu w żołądek i zwątpiono o jego życiu. Na chwilę przed śmiercią obrócił się do córki i rzekł:
1273— Blanko! Blanko! Henryk wkrótce się ze mną złączy. Przebaczamy ci: bądź szczęśliwa.
1274Ostatnie te jego słowa wpoiły się w duszę Blanki i zaprawiły ją trucizną wyrzutów. Niebawem wpadła w głęboką melancholię.
1275Młody książę niczego nie szczędził dla rozweselenia swojej małżonki, ale nie mogąc nic wskórać, zostawił ją jej smutkowi, sprowadził z Paryża sławną zalotnicę, nazwiskiem Lajardin, po czym Blanka oddaliła się do klasztoru. Stopień pierwszego pułkownika artylerii nie był dla niego stosowny; przez jakiś czas starał się go sprawować, ale nie mogąc zaszczytnie pełnić obowiązków, posłał królowi swoją dymisję i prosił go o jaki urząd przy dworze. Król ustanowił go wielkim szatnym koronnym: książę wraz z Lajardin przeniósł się do Madrytu.
1276Mój ojciec przypędził trzy lata u kamedułów, podczas których zacni zakonnicy za pomocą najgorliwszych starań i anielskiej cierpliwości przywrócili go na koniec do zdrowia. Następnie udał się do Madrytu i poszedł do ministra. Wprowadzono go do gabinetu, gdzie dygnitarz odezwał się do niego w te słowa:
1277— Sprawa wasza, don Henryku, doszła do wiadomości króla, który mocno rozgniewał się na mnie za tę pomyłkę; szczęściem posiadałem jeszcze wasz list z podpisem don Carlosa. Oto go jeszcze mam, racz mi teraz powiedzieć, dlaczego nie podpisałeś własnego nazwiska?
1278Mój ojciec wziął list, poznał swoje pismo i rzekł:
1279— Przypominam sobie, JW Panie, że w chwili gdy podpisywałem ten list, doniesiono mi o przybyciu mego brata; radość doznana z tego powodu była zapewne przyczyną mojej pomyłki. Wszelako nie błąd ten winienem oskarżać o moje nieszczęścia. Gdyby nawet patent na pułkownika był wydany na moje nazwisko, nie byłbym w stanie piastować tej godności. Dziś odzyskałem dawne siły mego umysłu i czuję się zdolny do pełnienia obowiązków, jakie JK Mość wówczas mi naznaczała.
1280— Drogi Henryku — odparł minister — zamiary naszych fortyfikacji wpadły w wodę, a my na dworze nie zwykliśmy odświeżać zapomnianych rzeczy. Mogę ci jednak ofiarować posadę komendanta Ceuty. W tej chwili mam to tylko miejsce do rozporządzenia. Jeżeli jednak chcesz je przyjąć, musisz odjechać, nie widząc się z królem. Wyznaję, że urząd ten nie odpowiada twoim zdolnościom, nadto pojmuję, że w twoim wieku przykro jest osiedlać się na opuszczonej afrykańskiej skale.
1281— Ta to ostatnia przyczyna — odrzekł mój ojciec — powoduje mną, iż upraszam JW Pana o udzielenie mi tego miejsca. Spodziewam się, że porzucając Europę, wymknę się losowi, który mnie prześladuje; w drugiej części świata stanę się innym człowiekiem i pod wpływem przyjaźniejszych gwiazd odzyskam szczęście i spokój.
1282Mój ojciec, otrzymawszy nominacją, zajął się przygotowaniami do podróży, wsiadł na okręt w Algesiras i szczęśliwie wylądował w Ceucie.
1283Cały przejęty radością stanął na obcej ziemi z uczuciem, jakiego doświadcza żeglarz, gdy staje w porcie po straszliwej burzy.
1284Nowy komendant naprzód usiłował dokładnie zbadać swoje obowiązki i wypełnianiu ich gorliwie się poświęcił; co zaś do fortyfikacji, nad tymi nie potrzebował pracować, wyspa bowiem przez samo swoje położenie przedstawiała dostateczną obronę przeciw napadom barbarzyńskim. Natomiast wszystkie siły swego umysłu zwrócił ku polepszeniu losu załogi i mieszkańców i pomnożeniu przyjemności ich życia. Sam odrzucił wszelkie materialne korzyści, jakimi zwykle nie gardził żaden z poprzedzających go dowódców. Cała osada ubóstwiała go też za to postępowanie. Oprócz tego mój ojciec troskliwie opiekował się więźniami stanu powierzonymi jego straży i często zbaczał z surowej drogi danych mu przepisów, bądź to ułatwiając im przesyłki listów do rodzin, bądź też nastręczając im rozmaite rozrywki.
1285Gdy wszystko w Ceucie szło już wedle należytego porządku, mój ojciec znowu wziął się do pracy nad naukami ścisłymi. Dwaj bracia Bernouilli napełniali wówczas uczony świat odgłosem swych sprzeczek. Mój ojciec powierzchownie z nich żartował, w duszy jednak szczerze był nimi zajęty. Często mieszał się do walki, przesyłając bezimienne pisma, które jednemu z dwóch stronnictw dostarczały niespodziewanych posiłków. Gdy wielkie zagadnienie izoperymetryczne przedstawiono pod roztrząśnienie czterech najznakomitszych europejskich geometrów, mój ojciec przesłał im metody analizy, które można uważać za arcydzieła wynalazku; ale nikt nie przypuścił, żeby autor chciał był zachować incognito, i przypisywano je raz jednemu, to znów drugiemu bratu. Mylono się; mój ojciec lubił nauki, nie zaś sławę, jaką te przynoszą. Doznane nieszczęścia uczyniły go dzikim i bojaźliwym.
1286Jakob Bernouilli umarł w chwili, gdy miał odnieść stanowcze zwycięstwo, i plac boju został się przy jego bracie. Mój ojciec widział dobrze jego pomyłkę w uwzględnieniu dwóch tylko pierwiastków w liniach krzywych, wszelako nie chciał przedłużać walki, która miotała całym uczonym światem. Tymczasem Mikołaj Bernouilli nie mógł spokojnie usiedzieć, wypowiedział wojnę margrabiemu de l'Hospital, roszcząc prawo do wszystkich jego odkryć, w kilka zaś lat potem uderzył nawet na Newtona. Przedmiotem tych nowych waśni była analiza rachunku różniczkowego, którą Leibniz wynalazł był w tym samym czasie, co i Newton, i którą Anglicy podnieśli do godności sprawy narodowej.
1287Tym sposobem mój ojciec przepędził najpiękniejsze lata swego życia na zapatrywaniu się z daleka na te wielkie walki, w których najznakomitsze ówczesne umysły stawały do boju z bronią tak ostrą, na jaką tylko geniusz ludzki mógł się zdobyć. Jednakowoż przy zamiłowaniu swoim do nauk ścisłych wcale nie zaniedbywał innych gałęzi umiejętności. Na skałach Ceuty znajdowało się mnóstwo zwierząt morskich, które w naturze swej nader zbliżają się do roślin i stanowią przejście między dwoma tymi królestwami. Mój ojciec miał zawsze kilka takowych pozamykanych w słojach i z upodobaniem zapatrywał się na cudowność ich organizmu. Oprócz tego zebrał znaczną bibliotekę ksiąg łacińskich lub tłumaczonych z łacińskiego, do których odwoływał się jako do źródeł historycznych. Uposażył się był w ten zbiór w zamiarze poparcia dowodami, wyciągniętymi z faktów, pryncypia prawdopodobieństwa rozwiniętych przez Bernouillego w jego dziele pod tytułem: Ars coniectandi.
1288Tak mój ojciec, żyjąc tylko myślą, przechodząc kolejno z badania do rozmyślania, ciągle nie wychodził prawie od siebie: nadto, za pomocą nieustannego natężania umysłu, zapominał o tej strasznej epoce swego życia, w której nieszczęścia przywaliły jego rozum. Czasami jednak serce domagało się swoich praw, co zwykle działo się nad wieczorem, gdy umysł jego był już zmęczony całodzienną pracą. Wtedy, nieprzyzwyczajony szukać rozrywek za domem, wstępował na swój belweder, spoglądał na morze i widnokrąg opierający się z dala na ciemnym pasku brzegów Hiszpanii. Widok ten przypominał mu dni sławy i szczęścia, gdy kochany od rodziny, ubóstwiany od kochanki, poważany od najznakomitszych w kraju mężów, z duszą rozpłomienioną młodzieńczym zapałem, rozjaśnioną światłem dojrzałego wieku, oddychał wszystkimi uczuciami stanowiącymi rozkosz życia i zagłębiał się nad zbadaniem prawd przynoszących zaszczyt umysłowi ludzkiemu. Później wspominał na brata porywającego mu kochankę, majątek, godność i zostawiającego go, obłąkanego, na garści słomy. Czasami chwytał za skrzypce i grał nieszczęsną sarabandę, która zjednała Carlosowi serce Blanki. Na głos tej muzyki zalewał się łzami i wtedy dopiero czuł ulgę na sercu. Tak przepędził piętnaście lat.
1289Pewnego dnia namiestnik królewski z Ceuty, pragnąc widzieć się z moim ojcem, wszedł do niego nieco późno i zastał go pogrążonego w zwykłej tęsknocie. Pomyślawszy przez chwilę, rzekł:
1290— Kochany nasz komendancie, racz posłuchać z uwagą kilku moich słów. Jesteś nieszczęśliwy, cierpisz, nie jest to tajemnicą, wszyscy o tym wiemy i moja córka wie to także. Miała pięć lat, gdy przybyłeś do Ceuty, i odtąd nie minął jeden dzień, żeby nie słyszała ludzi mówiących o tobie z uwielbieniem, gdyż w istocie jesteś bóstwem opiekuńczym naszej małej osady. Często mówiła do mnie: „Kochany nasz komendant dlatego tak cierpi, że nikt nie podziela jego zmartwień”. Don Henryku, daj się namówić, przyjdź do nas, to cię więcej rozerwie aniżeli te ciągłe rachowanie wałów[153] morskich.
1291Mój ojciec pozwolił zaprowadzić się do Inezy de Ladonza, ożenił się z nią w sześć miesięcy potem, w dziesięć zaś po ich małżeństwie ja przyszedłem na świat. Gdy słaba moja osoba ujrzała światło słoneczne, mój ojciec wziął mnie na ręce i wznosząc oczy ku niebu, rzekł:
1292— O potęgo posiadająca nieskończoność za wykładnik, ostatni stopniu wszystkich postępów geometrycznych, Boże wielki, o to jeszcze jedno czułe stworzenie rzucone w przestrzeń; jeżeli jednak ma być tak nieszczęśliwe jak jego ojciec, niech raczej dobroć twoja napiętnuje go znakiem odejmowania.
1293Skończywszy tę modlitwę, mój ojciec uściskał mnie z radością, mówiąc:
1294— Nie, biedne moje dziecię, nie będziesz tak nieszczęśliwy, jak twój ojciec; poprzysiągłem na święte imię Boga, że nigdy nie każę uczyć cię matematyki, ale natomiast wyćwiczysz się w sarabandzie, baletach Ludwika XIV i wszystkich niedorzecznościach i zuchwalstwach, o jakich gdziekolwiek usłyszę.
1295Po tych słowach mój ojciec oblał mnie rzewnymi łzami i oddał akuszerce.
1296Proszę was teraz, abyście raczyli uważać na dziwne moje przeznaczenie. Mój ojciec zaprzysięga się, że nigdy nie będę uczył się matematyki, ale natomiast będę umiał tańcować. Tymczasem stało się zupełnie przeciwnie. Dziś posiadam głębokie wiadomości w naukach ścisłych, nigdy zaś nie mogłem nauczyć się, nie mówię sarabandy, która dziś już nie jest w modzie, ale żadnego innego tańca. W istocie nie pojmuję, jakim sposobem można spamiętać figury kontredansa. Żadna z nich nie tworzy się z jednego ogniska ani też podług stale przyjętych zasad, żadna nie może być przedstawiona przez formułę i nie mogę sobie wyobrazić, jakim sposobem znajdują się ludzie, którzy wszystkie umieją na pamięć.-
1297
Gdy tak don Pedro Velasquez rozpowiadał nam swoje przygody, naczelnik Cyganów wszedł do jaskini i rzekł, że sprawy hordy wymagają, by śpiesznie wyruszyć w podróż i zapuścić się w pasmo Alpuhary.
1298— Dzięki najwyższemu — odparł kabalista — tym sposobem prędzej jeszcze ujrzymy Żyda Wiecznego Tułacza; ponieważ zaś nie wolno mu odpoczywać, przeto uda się z nami w pochód i tym więcej skorzystamy z jego rozmowy. Widział on bardzo wiele rzeczy, niepodobna zaś jest mieć więcej od niego doświadczenia.
1299Następnie naczelnik Cyganów obrócił się do Velasqueza i rzekł:
1300— Wy zaś, señor, chcecieli[154] pójść z nami czy też wolicie, aby wam dodano straż, która przeprowadzi was do najbliższego miasta?
1301Velasquez zastanowił się przez chwilę, po czym odpowiedział:
1302— Zostawiłem niektóre ważne papiery obok garści słomy, na której onegdaj spoczywałem, zanim obudziłem się pod szubienicą, gdzie mnie znalazł señor, który jest kapitanem w gwardii walońskiej. Racz łaskawie posłać do Venta Quemada. Jeżeli nie odzyskam moich papierów, nie mam po co jechać dalej i muszę powracać do Ceuty. Przez ten czas, jeżeli pozwolisz, mogę podróżować z wami.
1303— Wszyscy moi ludzie są na pana rozkazy — rzekł Cygan — natychmiast poślę kilku do wenty, złączą się z nami na pierwszym noclegu.
1304Zebrano namioty, ruszyliśmy w pochód i ujechawszy cztery mile, roztasowaliśmy się na nocleg na jakimś pustym wierzchołku góry.
Dzień dwudziesty
1305Przepędziliśmy poranek w oczekiwaniu na ludzi, których naczelnik wysłał był po papiery Velasqueza do wenty i zdjęci mimowolną ciekawością, wpatrywaliśmy się w drogę, którą mieli powracać. Sam tylko Velasquez, znalazłszy na pochyłości skały kawał tablicy szyfrowej wygładzonej przez deszcz, pokrył ją cyframi, iksami i ipsylonami.
1306Napisawszy masę liczb, zwrócił się do nas i zapytał, dlaczego tak się niecierpliwimy. Odpowiedzieliśmy, że powodem tego są jego papiery, które nie przybywają. Odrzekł nam, że to niecierpliwienie się o jego papiery dowodziło dobroci naszych serc i że jak tylko pokończy swoje rachunki, przyjdzie niecierpliwić się razem z nami. Po czym dokończył swoich równań i zapytał, na co czekamy z dalszą podróżą.
1307— Ależ, mości geometro, don Pedro Velasquezie — rzekł kabalista — jeżeli sam nigdy się nie niecierpliwiłeś, musiałeś czasami stan ten spostrzegać w drugich?
1308— W istocie — odparł Velasquez — często zauważałem u drugich niecierpliwość i zawsze sądziłem, że musi to być nieprzyjemne uczucie, wzrastające z każdą chwilą, ale tak, że nigdy nie można było dokładnie odznaczyć prawa tego postępu. Jednakowoż można ogólnie powiedzieć, że jest ono w stosunku przeciwnym do siły bezwładności. Stąd ja, będąc dwa razy trudniejszy od was do wzruszenia, dopiero za godzinę będę miał jeden stopień niecierpliwości, wtedy gdy wy staniecie już na drugim. Rozumowanie to da się zastosować do wszystkich namiętności, które można uważać za siły poruszające.
1309Obraz świata, Kondycja ludzka, Nauka— Zdaje mi się — rzekła Rebeka — że pan doskonale znasz sprężyny serca ludzkiego i że geometria jest najpewniejszą drogą do szczęścia.
1310— To poszukiwanie szczęścia — odparł Velasquez — według mego zdania może być uważane za rozwiązanie równania najwyższego stopnia. Znasz pani ostatni wyraz i wiesz, że jest wypadkiem wszystkich pierwiastków, ale zanim wyczerpiesz dzielniki, przychodzisz do liczby pierwiastków urojonej. Tymczasem dzień mija w ciągłej rozkoszy rachowania i obliczania. Tak samo jest z życiem: przychodzisz także do ilości urojonych, które brałaś za rzeczywistą wartość, ale tymczasem żyłaś, a nawet działałaś. Działanie zaś jest powszechnym prawem natury. W niej nic nie próżnuje. Zdaje ci się, że ta skała spoczywa, gdyż ziemia, na której leży, przedstawia oddziaływanie wyższe od jej ciśnienia; ale gdybyś pani mogła podłożyć nogę pod skałę, natychmiast przekonałabyś się o jej działalności.
1311— Ale uczucie nazywane miłością — rzekła Rebeka — czyliż także może być ocenione za pomocą rachunku? Tak na przykład zapewniają, że ścisłość pożycia zmniejsza miłość w mężczyznach, gdy tym czasem w kobietach ją powiększa. Możeszże[155] pan mi to wytłumaczyć?
1312— Zagadnienie, które pani mi podajesz — odpowiedział Velasquez — dowodzi, że jedna z dwóch miłości bieży w postępie powiększającym, druga zaś w zmniejszającym. Tym sposobem musi znaleźć się taka chwila, w której kochankowie będą zupełnie równo, w tym samym stopniu się kochać. Odtąd kwestia wchodzi w teorię de maximis et minimis i zagadnienie może być wyobrażone pod postacią linii krzywej. Wymyśliłem nader przyjemne rozwiązanie dla wszelkich zagadnień tego rodzaju. Przypuśćmy na przykład, że x…
1313Gdy Velasquez właśnie przyszedł do tego miejsca swej analizy, spostrzeżono powracających z wenty wysłańców, którzy przynosili papiery. Velasquez wziął je, przejrzał z uwagą i rzekł:
1314— Odzyskałem wszystkie moje papiery, wyjąwszy jeden, który wprawdzie nie jest mi nader potrzebny, ale który mocno mnie zajmował podczas tej nocy zakończonej pod szubienicą. Mniejsza o to, nie chcę bynajmniej was zatrzymywać.
1315Ruszyliśmy w drogę i postępowaliśmy przez znaczną część dnia. Gdyśmy się zatrzymali, towarzystwo zebrało się w namiocie naczelnika i po wieczerzy prosiło go, aby raczył dalej ciągnąć opowiadanie swoich przygód, co też uczynił w tych słowach:
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
1316Zostawiliście mnie z straszliwym wicekrólem, który mi rozpowiadał o stanie swego majątku.
1317— Pamiętam bardzo dobrze — rzekł Velasquez — majątek ten wynosił sześćdziesiąt milionów dwadzieścia pięć tysięcy sto sześćdziesiąt jeden piastrów.
1318— Nie inaczej — odpowiedział Cygan, po czym tak dalej mówił:
1319
Jeżeli wicekról przestraszył mnie w pierwszej chwili spotkania, uląkłem się jeszcze bardziej, gdy mi oznajmił, że wykłuto mu igłą węża, który owijał jego ciało szesnaście razy i kończył się na wielkim palcu u lewej nogi.
1320Nie uważałem więc na to wszystko, co mi mówił o swoim majątku, ale natomiast ciotka Torres zebrała całą odwagę i rzekła:
1321— Majątek wasz, jaśnie oświecony panie, jest zapewne wielki, ale też i dostatki tej oto młodej osoby muszą być znaczne.
1322— Hrabia Rovellas — odparł wicekról — rozrzutnością swoją głęboką szczerbę uczynił w swoim majątku i chociaż podjąłem się wszystkich kosztów procesu, nie mogłem jednak wydobyć więcej niż szesnaście plantacji w St. Domingo, dwadzieścia dwie akcje w kopalni srebra w St. Lugar, dwanaście w spółce filipińskiej, pięćdziesiąt sześć w Asiento i inne niektóre drobne przedmioty. Dziś więc cała suma wynosi zaledwie mniej więcej dwadzieścia siedem milionów podwójnych piastrów.
1323Tu wicekról przyzwał swego sekretarza, kazał mu przynieść szkatułkę z kosztownego indyjskiego drzewa i ukląkłszy na jedno kolano, rzekł:
1324— Córko zachwycająca matki, której nie przestałem dotąd uwielbiać, racz przyjąć owoc trzynastoletnich trudów, gdyż tyle czasu potrzebowałem na wydobycie tego dobra z rąk twoich chciwych krewnych.
1325Z początku chciałem przyjąć szkatułkę z wdzięcznym uśmiechem, ale myśl, że u moich nóg klęczał człowiek, który rozbił tyle głów indyjskich, przy tym wstyd odgrywania roli przeciwnej mojej płci, nareszcie sam nie wiem jakie pomieszanie sprawiło, że ledwie nie postradałem zmysłów; ale ciotka Torres, której odwagę dziwnie podniosło dwadzieścia siedem milionów podwójnych piastrów, pochwyciła mnie w objęcia i porywając szkatułkę, z poruszeniem może nieco zbyt niepowstrzymanej chciwości, rzekła do wicekróla:
1326— Jaśnie oświecony panie, ta młoda osoba nigdy nie widziała klęczącego przed sobą mężczyzny. Racz pozwolić, aby oddaliła się do swoich pokojów.
1327Wicekról pocałował mnie w rękę, następnie ofiarując ramię, zaprowadził do moich pokojów. Znalazłszy się sami, zamknęliśmy drzwi na dwa rygle i tu dopiero ciotka Torres oddała się uniesieniom najżywszej radości, całując po tysiąc razy szkatułkę i dziękując niebu za zapewnienie Elwirze nie tylko przyzwoitego, ale i świetnego losu.
1328Wkrótce potem zastukano do naszych drzwi i wszedł sekretarz wicekróla wraz z urzędnikiem sądowym. Spisali papiery znajdujące się w szkatułce i zażądali od ciotki de Torres świadectwa, że je odebrała. Co do mnie zaś, dodali, że ponieważ byłam małoletnia, podpis mój był wcale niepotrzebny.
1329Wtedy, gdy znowu zamknęliśmy się, rzekłem do obu ciotek:
1330— Wprawdzie los Elwiry jest już zabezpieczony, ale jakże wprowadzimy fałszywą pannę Rovellas do teatynów, prawdziwą zaś gdzie znajdziemy?
1331Zaledwie wymówiłem te słowa, gdy obie damy zaczęły gorzko narzekać. Ciotce Dalanosa zdawało się, że już mnie widzi w rękach oprawców, pani de Torres zaś drżała o swego syna i siostrzenicę na myśl o niebezpieczeństwach, jakie zagrażały biednym dzieciom błądzącym bez schronienia i pomocy. Wszyscy w głębokim smutku rozeszliśmy się na spoczynek. Długo marzyłem nad sposobami wydobycia się z kłopotu; mogłem uciec, ale wicekról natychmiast wysłałby za mną pogoń. Zasnąłem, nie znalazłszy żadnego środka, a tymczasem byliśmy tylko o jeden dzień oddaleni od Burgos.
1332Nazajutrz znowu nic nie wymyśliłem. Wsiadłem do lektyki, wicekról zaś jechał konno przy moich drzwiczkach, przeplatając zwykłą surowość rysów, sam nie wiem jakimi czułymi uśmiechami, których widok krew mi ziębił w sercu. Tak przybyliśmy do ocienionego źródła, gdzie zastaliśmy wieczerzę przygotowaną dla nas przez mieszczan z Burgos.
1333Wicekról wysadził mnie z lektyki, ale zamiast poprowadzić na miejsce, gdzie był stół nakryty, odłączył się od towarzystwa, posadził mnie w cieniu i siadłszy obok mnie, rzekł:
1334— Zachwycająca Elwiro, im więcej mam szczęście zbliżać się do ciebie, tym bardziej przekonywam się, że niebo przeznaczyło cię na ozdobienie wieczora życia burzliwego, poświęconego dla dobra kraju i sławy mego króla. Zapewniłem Hiszpanii posiadanie archipelagu filipińskiego, odkryłem połowę nowego Meksyku i przymusiłem do posłuszeństwa niespokojne plemiona Inkasów. Ciągle tylko walczyłem o życie, z falami oceanu, zmiennością klimatu lub zjadliwymi wyziewami otwieranych przeze mnie kopalni. I któż mi wynagrodzi najpiękniejsze lata mego życia? Mogłem poświęcić je spoczynkowi, słodkim uniesieniom przyjaźni lub uczuciom stokroć jeszcze przyjemniejszym. Jakkolwiek potężny jest król Hiszpanii i Indii, przecież cóż może dla wynagrodzenia mnie uczynić? Ta jednak nagroda spoczywa w twoich rękach, nieporównana Elwiro. Jeżeli połączę los twój z moim, nic mi nie pozostanie do życzenia. Pędząc dni tylko na odkrywaniu nowych stron twojej pięknej duszy, będę szczęśliwy jednym twoim uśmiechem i przepełniony radością przy najmniejszym dowodzie przywiązania, jaki raczysz mi okazać. Obraz tej spokojnej przyszłości, która nastąpi po burzach, jakich w życiu doznałem, do tego stopnia mnie zachwyca, że postanowiłem tej nocy przyśpieszyć chwilę naszego połączenia. Teraz opuszczam cię, piękna Elwiro, jadę czym prędzej do Burgos, gdzie przekonasz się o skutkach mego pośpiechu.
1335To mówiąc, wicekról przykląkł, pocałował mnie w rękę, wskoczył na konia i w cwał pogonił ku Burgos. Nie potrzebuję opisywać wam stanu duszy, w jakim się znajdowałem. Oczekiwałem najnieprzyjemniejszych wypadków, które wszystkie kończyły się na niemiłosiernym oćwiczeniu mnie na podwórzu ojców teatynów. Poszedłem złączyć się z dwiema ciotkami, które posilały się, chciałem opowiedzieć im nowe oświadczenia wicekróla, ale usiłowania moje były nadaremne. Nielitościwy marszałek naglił mnie do zajęcia miejsca w lektyce; musiałem mu być posłuszny.
1336Przybywszy do bram Burgos, zastaliśmy pazia przyszłego mego małżonka, który nam oznajmił, że czekano na nas w pałacu arcybiskupim. Zimny pot, który wystąpił mi na czoło, upewnił mnie, że jeszcze żyję, gdyż zresztą bojaźń pogrążyła mnie w taki stan bezwładności, że dopiero stanąwszy przed arcybiskupem, przyszedłem do siebie. Prałat ten siedział w obszernym krześle naprzeciwko wicekróla. Duchowieństwo zasiadało niższe siedzenia, znaczniejsi mieszkańcy Burgos stali obok wicekróla, w głębi zaś komnaty spostrzegłem ołtarz przygotowany do obrzędów. Arcybiskup wstał, pobłogosławił mnie i pocałował w czoło.
1337Miotany tysiącznymi uczuciami, które dręczyły mnie wewnętrznie, upadłem do nóg arcybiskupa i wtedy, jak gdyby natchniony nie wiem jaką przytomnością umysłu, zawołałem:
1338— Przewielebny ojcze, miej litość nade mną, ja chcę być zakonnicą, tak jest, pragnę zostać zakonnicą!
1339Po tym oświadczeniu, które obiło się o uszy całego zgromadzenia, uznałem za potrzebne zemdleć. Podniosłem się, ale znowu padłem w objęcia obu ciotek, które same ledwie mogły utrzymać się, tak dalece były wzruszone. Otworzywszy nieco oczy, ujrzałem, że arcybiskup w postawie pełnej uszanowania stał przed wicekrólem i zdawał się oczekiwać na jego zamiary.
1340Wicekról poprosił arcybiskupa, aby zasiadł na swoim miejscu i zostawił mu czas do namysłu. Arcybiskup usiadł i wtedy spostrzegłem twarz mego znakomitego wielbiciela, która, surowsza niż kiedykolwiek, przybrała wyraz będący w stanie przestraszenia najśmielszych. Wtedy, dumnie kładąc kapelusz na głowę, rzekł:
1341— Moje incognito skończone: jestem wicekról Meksyku… arcybiskup niech raczy siedzieć na swoim miejscu.
1342Wszyscy powstali z uszanowaniem, wicekról tak dalej mówił:
1343— Czternaście lat dziś właśnie mija, panowie, jak bezczelni potwarcy roznieśli pogłoskę, jakobym ja był ojcem tej młodej osoby. Nie mogłem wówczas znaleźć innego środka zmuszenia ich do milczenia, jak poprzysiężenie, że gdy dojdzie stosownych lat, pojmę ją za żonę. Podczas gdy wzrastała we wdzięki i cnoty, król, łaskawy na moje usługi, podwyższał mnie od stopnia do stopnia i nareszcie zaszczycił godnością, która mnie zbliża do tronu. Nadszedł czas spełnienia mojej obietnicy, prosiłem króla o pozwolenie przybycia do Hiszpanii dla ożenienia się i rada madrycka odpowiedziała przychylnie, z warunkiem jednak, że tylko do chwili małżeństwa będę piastował wicekrólewską godność. Zarazem nie pozwolono mi jak o pięćdziesiąt mil zbliżać się do Madrytu. Łatwo zrozumiałem, że należało mi wyrzec się albo małżeństwa, albo łaski monarszej, ale przyrzekłem święcie: nie było więc nad czym się zastanawiać. Ujrzawszy zachwycającą Elwirę, zdało mi się, że niebo chciało mnie sprowadzić z drogi zaszczytów i obdarzyć nowym szczęściem spokojnych rozkoszy domowych, ale ponieważ to zazdrosne niebo wzywa do siebie duszę, której ludzie nie są godni, oddaję ją więc wam, każcie ją zawieźć do klasztoru Annonciady[156], gdzie niechaj natychmiast wstąpi do nowicjatu. Ja napiszę do króla, prosząc go o pozwolenie przybycia do Madrytu.
1344Po tych słowach straszliwy wicekról pożegnał ręką obecnych, ze srogim spojrzeniem wcisnął kapelusz na oczy i udał się do swojej karety, przeprowadzony przez arcybiskupa, urzędników, duchowieństwo i cały swój orszak. My zostaliśmy sami w komnacie oprócz kilku zakrystianów, którzy rozbierali ołtarz. Natenczas wciągnąłem obie ciotki do przyległej izby i poskoczyłem do okna w nadziei, że znajdę jaki sposób ucieczki i uniknięcia klasztoru.
1345Okno wychodziło na obszerne podwórze z wodotryskiem w środku. Spostrzegłem dwóch chłopców, oszarpanych i umierających ze znużenia, którzy gasili pragnienie. Poznałem na jednym z nich suknie, które oddałem był Elwirze i zarazem ujrzałem ją samą. Drugim oszarpanym chłopcem był Lonzeto. Krzyknąłem z radości. Czworo drzwi było w naszej izbie; pierwsze, które otworzyłem, wychodziły na schody prowadzące na podwórze, gdzie znajdowali się nasi włóczędzy. Czym prędzej pobiegłem po nich, a ciotka Torres ledwie że nie umarła z radości, ściskając swoje dzieci.
1346W tej chwili usłyszeliśmy arcybiskupa, który odprowadziwszy wicekróla, wracał, aby kazać mnie zawieźć do klasztoru Annonciady. Zaledwie miałem dość czasu, by rzucić się na drzwi i zamknąć je na klucz. Ciotka moja zawołała, że młoda osoba znowu wpadła w mdłości i nie może widzieć nikogo. Z pośpiechem drugi raz przemieniliśmy suknie, zawiązano głowę Elwirze, jak gdyby była zraniła się, padając, i zasłonięto jej tym sposobem dla większej niepoznaki całą prawie twarz.
1347Gdy wszystko było już w pogotowiu, wymknąłem się z Lonzetem. Arcybiskup już był wyszedł, ale zostawił swego sufragana, który zaprowadził do klasztoru Elwirę i panią de Torres. Ciotka Dalanosa udała się do gospody Las Rosas, gdzie mi naznaczyła była schadzkę i gdzie najęła wygodne mieszkanie. Przez osiem dni cieszyliśmy się tylko szczęśliwym zakończeniem tej przygody i śmieliśmy się ze strachu, jakiego nas nabawiła. Lonzeto, który przestał już być mulnikiem, mieszkał z nami pod własnym nazwiskiem syna pani de Torres.
1348Ciotka moja kilka razy chodziła z odwiedzinami do klasztoru Annonciady. Ułożono, że Elwira zrazu okaże niepowściągnioną chęć zostania mniszką, że jednak ten zapał powoli będzie ostygał, że nareszcie opuści klasztor i wtedy udadzą się do Rzymu, prosząc o pozwolenie dla niej zaślubienia swego ciotecznego brata.
1349Wkrótce dowiedzieliśmy się, że wicekról przybył do Madrytu i przyjęty był z wielkimi zaszczytami. Król nawet raczył pozwolić mu na przeniesienie majątku i tytułów na imię synowca, syna tej samej siostry, którą był niegdyś przyprowadził do Villaca. Wkrótce potem odjechał na zawsze do Ameryki.
1350Co do mnie, zdarzenia tej nadzwyczajnej podróży zwiększyły jeszcze lekkomyślne moje skłonności do włóczęgostwa. Ze wstrętem przemyśliwałem o chwili, w której mieli mnie zamknąć w klasztorze teatynów, ale ojciec mojej ciotki żądał tego, trzeba więc było po wszystkich zwłokach, na jakie tylko zdołałem się zdobyć, poddać się przeznaczeniu.
1351
Gdy tak mówił naczelnik Cyganów, jeden z jego podwładnych przyszedł zdawać mu sprawę z dziennych czynności. Każdy z nas czynił swoje uwagi nad tak dziwną przygodą; ale kabalista przyrzekł nam daleko ciekawsze rzeczy, które usłyszymy od Żyda Wiecznego Tułacza, i zaręczył, że nazajutrz niezawodnie ujrzymy tę nadzwyczajną osobę.
Dzień dwudziesty pierwszy
1352Ruszono w pochód, kabalista zaś, który na ten dzień zapowiedział nam był Żyda Wiecznego Tułacza, nie mógł powstrzymać swojej niecierpliwości. Wreszcie ujrzeliśmy na oddalonym wierzchołku człowieka, który szedł z niezwykłym pośpiechem, nie zważając wcale na ścieżki.
1353— Widzicie go! — zawołał Uzeda. – Ach leniwiec, łotr niegodziwy! Przez osiem dni wlókł się tu z Afryki.
1354Po chwili Żyd był o kilkadziesiąt kroków od nas. W tej jeszcze odległości kabalista z całej siły wołał do niego:
1355— Cóż więc? Mamże[157] jeszcze prawo do córek Salomona?
1356— Bynajmniej — odpowiedział Żyd — nie tylko straciłeś do nich wszelkie prawo, ale nawet całą władzę, jaką posiadałeś nad duchami wyższymi nad dwudziesty drugi stopień. Spodziewam się także, że niedługo pozbędziesz się i tej władzy, którą podstępnie osiągnąłeś nade mną.
1357Kabalista zadumał się na chwilę, po czym rzekł:
1358— Tym lepiej, pójdę za przykładem mojej siostry, kiedy indziej obszernie o tym pomówimy, tymczasem mości podróżny, rozkazuję ci, abyś szedł między mułem tego młodego człowieka i jego towarzysza, o którym historia geometrii z dumą kiedyś będzie wspominać. Opowiesz im historię twego życia, ale uprzedzam cię, wiernie i jasno.
1359Żyd Wieczny Tułacz z początku chciał się opierać, ale kabalista przemówił do niego kilka niezrozumiałych słów i nieszczęsny włóczęga tak zaczął mówić:
Historia Żyda Wiecznego Tułacza
1360Rodzina moja należy do liczby tych, które służyły wielkiemu kapłanowi Oniaszowi i za pozwoleniem Ptolomeusza Philometora zbudowały świątynię w niższym Egipcie. Dziad mój zwał się Hiskias. Gdy sławna Kleopatra zaślubiła brata swego, Ptolomeusza Dionizego, Hiskias wszedł w jej służbę jako nadworny jubiler, nadto miał zlecone zakupywanie drogich materii i strojów, następnie zaś główne zawiadywanie uroczystościami. Jednym słowem, mogę was zapewnić, że mój dziad zostawał w wielkim znaczeniu na dworze Aleksandryjskim. Nie mówię tego, ażebym się miał chwalić, na cóż mi się to może przydać? Już siedemnaście wieków, ba, więcej nawet, upływa, jak go straciłem, gdyż umarł czterdziestego pierwszego roku panowania Augusta, ja byłem wówczas nader młody i zaledwie mogę go zapamiętać, ale niejaki Dellius często mi opowiadał o tych wypadkach.
1361
Tu Velasquez przerwał Żydowi, zapytując:
1362— Czyli[158] to był ten sam Dellius, muzyk Kleopatry, o którym Flawiusz i Plutarch często wspominają?
1363Żyd Wieczny Tułacz dał potakującą odpowiedź, po czym tak dalej mówił:
1364— Ptolomeusz, nie mogąc mieć dzieci z swoją siostrą, posądził ją o niepłodność i wyrzekł się jej po trzech latach małżeństwa. Kleopatra wyjechała do jednego z miast portowych nad Morzem Czerwonym. Dziad mój towarzyszył jej w tym wygnaniu i wtedy to nabył dla swojej pani owe sławne dwie perły, z których jedną rozpuściła i połknęła na uczcie wyprawionej przez Antoniusza.
1365Tymczasem wojna domowa wybuchła we wszystkich częściach państwa rzymskiego. Pompejusz schronił się do Ptolemeusza Dionizego, który kazał mu ściąć głowę. Zdrada ta, mająca zapewnić mu łaskę Cezara, sprawiła wcale przeciwny skutek. Cezar pragnął powrócić Kleopatrze koronę. Mieszkańcy Aleksandrii stanęli w obronie swego króla z gorliwością jakiej w historii mało widzimy przykładów; ale gdy nieszczęsnym trafem monarcha ten utonął, nic już nie przeszkadzało zadośćuczynieniu żądzy panowania Kleopatry, która odwdzięczała się wdzięcznością bez granic.
1366Cezar, zanim opuścił Egipt, kazał Kleopatrze zaślubić młodego Ptolemeusza, który był jej bratem i szwagrem zarazem, jako młodszy brat Ptolemeusza Dionizego pierwszego jej małżonka. Książę ten miał wówczas dopiero jedenaście lat, Kleopatra była przy nadziei i dziecię jej nazwano Cezarionem, dla uniknięcia wszelkich wątpliwości względem jego pochodzenia.
1367Dziad mój, mając wówczas dwadzieścia pięć lat, postanowił wejść w związki małżeńskie. Było to może nieco za późno jak dla Żyda, ale miał nieprzezwyciężony wstręt do poślubienia kobiety rodem z Aleksandrii, nie tak dlatego ze Żydzi jerozolimscy uważali nas za odszczepieńców, atoli, według naszego zdania, jedna tylko świątynia powinna była istnieć na ziemi. Stronnictwo nasze utrzymywało, że nasza świątynia egipska założona przez Oniasza, jako niegdyś samarytańska, stanie się powodem odszczepienia, którego Żydzi obawiali się, niby nieuchronnej klęski ogólnej zatraty. Takowe nabożne pobudki, niesmak towarzyszący wszelkim dworskim urzędom, sprawiły, że mój dziad postanowił oddalić się do świętego miasta i tam pojąć żonę. Śród tego przybył z całą rodziną do Aleksandrii, Żyd jerozolimski nazwiskiem Hillel. Córka jego Melea wpadła w oko memu dziadowi i wesele odbyło się z niesłychanym przepychem; Kleopatra i młody jej małżonek zaszczycili je swoją obecnością.
1368W kilka dni potem królowa kazała przywołać mego dziada i rzekła mu:
1369— Dowiaduję się w tej chwili, mój przyjacielu, że Cezar został mianowany dożywotnim dyktatorem. Los wyniósł tego pana zwycięzców świata na stopień, na jakim nikogo dotąd nie postawił. Nie wytrzymają z nim porównania ani Belus, ani Sezostrys, ani Cyrus ani nawet Aleksander. Szczycę się, że on jest ojcem mojego małego Cezariona. Dziecię to wkrótce skończy czwarty rok, pragnę więc, ażeby Cezar widział je i uściskał. Za dwa miesiące postanowiłam wyjechać do Rzymu, pojmujesz, że chcę uczynić wjazd godny królowej Egiptu. Ostatni z moich niewolników powinien być odziany w złociste szaty, wszystkie zaś moje sprzęty mają być ulane z szlachetnego kruszcu i wysadzone drogimi kamieniami. Co do mnie, każesz mi sporządzić suknie z najlżejszych tkanin indyjskich, za strój zaś nie chcę innych klejnotów prócz pereł. Weź wszystkie moje klejnoty, całe złoto znajdujące się w moich pałacach, nadto podskarbi mój wyliczy ci sto tysięcy talentów złota. Jest to cena dwóch prowincji, które sprzedałam królowi Arabów. Powróciwszy z Rzymu, potrafię mu je odebrać; teraz idź i pamiętaj, żeby za dwa miesiące wszystko było w pogotowiu.
1370Kleopatra miała wówczas dwadzieścia pięć lat, piętnastoletni brat jej, którego była przed czterema laty zaślubiła, kochał ją z niewypowiedzianą namiętnością. Dowiedziawszy się, że ma wyjechać, oddał się najgwałtowniejszej rozpaczy, gdy zaś pożegnał królową i widział oddalający się okręt, wpadł w taki smutek, że lękano się o jego życie.
1371We trzy tygodnie potem Kleopatra wylądowała w porcie Ostii. Zastała tam już wspaniałe łodzie, które poholowały ją Tybrem i można rzec, że w tryumfie wjechała do tego miasta, gdzie inni królowie wchodzili zaprzężeni do wozów rzymskich hetmanów. Cezar, zarówno wdziękiem obyczajów jako wielkością ducha celując między resztą ludzi, przyjął Kleopatrę z niewypowiedzianą grzecznością, mniej jednak czule, niż się królowa tego spodziewała. Kleopatra ze swojej strony, więcej powodowana dumą niżeli przywiązaniem, mało uważała na tę obojętność i postanowiła dokładnie poznać Rzym. Obdarzona rzadką przenikliwością, wkrótce poznała niebezpieczeństwa, które groziły dyktatorowi. Mówiła mu o swoich przeczuciach, ale bohater nie był w stanie przypuścić do serca uczucia bojaźni. Kleopatra widząc, że Cezar nie zważa na jej przestrogi, zamierzyła o ile możności dla siebie wyciągnąć z nich jak największą korzyść. Przekonana była, że Cezar padnie ofiarą jakiego spisku i, że świat rzymski rozpadnie się wówczas na dwa stronnictwa.
1372Pierwsze z nich, przyjaciół wolności, miało za widomego naczelnika starego Cycerona, mędrka nadętego, który myślał, że dokonał wielkich rzeczy dlatego, że szumnie przemawiał do ludzi i który wzdychał do spokojnego życia w swojej tuskulańskiej willi, z zachowaniem jednak wpływu przywiązanego do osobistości przywódców stronnictwa. Wszyscy ci ludzie pragnęli osiągnąć jakiś wielki cel, ale nie wiedzieli, jak sobie począć, nie mieli bowiem żadnej znajomości świata.
1373Drugie stronnictwo, przyjaciół Cezara, złożone z dzielnych wojowników, hucznie używających przyjemności życia, zadosyć czyniło swoim i korzystało z namiętności drugich.
1374Kleopatra niedługo wahała się nad wyborem, zastawiła sidła niewieściej zalotności na Antoniusza, gardziła zaś Cyceronem, który jej tego nigdy nie mógł przebaczyć, jak się możecie łatwo przekonać z listów jakie pisał wówczas do przyjaciela swego Attyka.
1375Królowa, wcale nie ciekawa rozwiązania zagadki, której poznała ukryte sprężyny, czym prędzej wróciła do Aleksandrii, gdzie młody małżonek przyjął ją z całym uniesieniem rozpłomienionego serca. Mieszkańcy Aleksandrii podzielali jego radość. Kleopatra zdawała się uczestniczyć w szczęściu, jakie sprawiło jej przybycie, zjednała sobie umysły wszystkich; ale ludzie bliżej ją znający dobrze widzieli, że cele polityczne były głównymi pobudkami tych oświadczeń, w których więcej było udawania niż prawdy. W istocie zaledwie zabezpieczyła się względem mieszkańców Aleksandrii, wnet pośpieszyła do Memfis, gdzie ukazała się w stroju Izydy z krowimi rogami na głowie. Egipcjanie szaleli za nią; następnie podobnymi sposobami umiała pozyskać przychylność Etiopów, Nabatejczyków, Libijczyków i innych ludów opasujących Egipt.
1376Wreszcie królowa powróciła do Aleksandrii, a tymczasem zamordowano Cezara, wojna domowa wybuchła we wszystkich prowincjach imperium. Odtąd Kleopatra stawała się coraz bardziej posępna, często się zamyślała, otaczający ją zaś poznali, że powzięła zamiar zaślubienia Antoniusza i zapanowania nad Rzymem.
1377Pewnego poranku mój dziad udał się do królowej i pokazał jej klejnoty świeżo sprowadzone z Indii. Mocno się z nich ucieszyła, wychwalała smak mego dziada, jego gorliwość w pełnieniu obowiązków i dodała:
1378— Drogi Hiskiasie, oto są banany przywiezione z Indii przez tych samych kupców z Serendib, od których otrzymałeś twoje klejnoty. Racz zanieść te owoce mojemu młodemu małżonkowi i proś, aby je zjadł natychmiast przez miłość jaką ma ku mnie.
1379Mój dziad wypełnił to polecenie, a młody król mu rzekł:
1380— Ponieważ królowa zaklina mnie przez miłość, jaką mam ku niej, abym natychmiast zjadł te owoce, chcę, abyś był świadkiem, że żadnego nie zostawię.
1381Ale zaledwie zjadł trzy banany, gdy nagle rysy boleśnie mu się połamały, wysadził oczy na wierzch głowy, krzyknął straszliwie i padł bez ducha na posadzkę. Mój dziad poznał, że użyto go za narzędzie okropnej zbrodni. Powrócił do domu, rozdarł swoje szaty, odział się workiem i głowę posypał popiołem.
1382W sześć tygodni potem królowa posłała po niego i rzekła:
1383— Wiadomo ci zapewne, że Oktawian, Antoniusz i Lepidus rozdzielili między siebie imperium rzymskie. Drogi mój Antoniusz otrzymał wschód w podziale, chciałabym więc wyjechać naprzeciw nowego władcy do Cylicji. W tym celu polecam ci, abyś kazał zbudować okręt w kształcie muszli i wyłożyć go, tak zewnątrz jako i wewnątrz, perłową macicą. Pokład ma być otoczony misterną siatką złotą, przez którą będę mogła być widziana, gdy wystąpię pod postacią Wenery otoczonej gracjami i amorkami. Teraz idź i staraj się wypełnić moje rozkazy ze zwykłą ci pojętnością.
1384Mój dziad padł do nóg królowej, mówiąc:
1385— Pani, racz zważyć, że jestem hebrajczykiem i że wszystko, co się stosuje do bóstw greckich, jest dla mnie świętokradztwem, którego w żaden sposób nie mogę się dopuścić.
1386— Rozumiem — odparła królowa — żal ci mojego młodego małżonka. Boleść twoja jest słuszna i podzielam ją więcej, aniżelim się tego spodziewała. Hiskiaszu, widzę, że nie jesteś stworzony do życia dworskiego, uwalniam cię więc od pełnienia dotychczasowych twoich obowiązków.
1387Mój dziad nie dał sobie tego dwa razy powtarzać, wrócił do siebie, zapakował swoje sprzęty i oddalił się do małego domku, który posiadał nad brzegami jeziora Mereotis. Tam gorliwie zajął się ostatecznym ukończeniem swoich spraw, zawsze mając na myśli osiedlenie się w Jerozolimie. Wreszcie żył w najściślejszym odosobnieniu i nie przyjmował żadnego z dawnych swoich dworskich znajomych, wyjąwszy jednego muzyka Delliusa, z którym zawsze łączyła go prawdziwa przyjaźń.
1388Tymczasem Kleopatra, kazawszy prawie taki sam zbudować okręt, o jakim mówiła, wylądowała w Cylicji, której mieszkańcy w istocie wzięli ją za Wenerę, Marek Antoniusz zaś, znajdując, że niezupełnie się mylili, odpłynął z nią do Egiptu, gdzie związek ich odbył się z wspaniałością niepodobną do opisania.
1389
Gdy Żyd Wieczny Tułacz doszedł do tego miejsca swego opowiadania, kabalista mu rzekł:
1390— Dość tego na dzisiaj, mój przyjacielu, oto właśnie przybywamy na nocleg. Przepędzisz dzisiejszą noc, krążąc koło tej góry, jutro zaś znowu złączysz się z nami. Co się zaś tyczy tego, co miałem ci powiedzieć, odkładam to na później.
1391Żyd straszliwym wzrokiem spojrzał na kabalistę i znikł w pobliskim wąwozie.
Dzień dwudziesty drugi
1392Wyruszyliśmy w drogę dość wcześnie i ujechawszy blisko dwie mile, ujrzeliśmy Żyda, który, nie każąc sobie powtarzać rozkazu, wsunął się między mego konia a muła Velasquezowego i zaczął w te słowa:
Dalszy ciąg historii Żyda Wiecznego Tułacza
1393Kleopatra, zostawszy małżonką Antoniusza, pojęła, że dla zachowania jego serca, wypadło jej odgrywać rolę raczej Fryny niż Artemizy, czyli wyraźniej mówiąc, kobieta ta posiadała dziwną łatwość przechodzenia z charakteru zalotnicy do obejścia czułej, a nawet wiernej małżonki. Wiedziała, że Antoniusz z namiętnością oddawał się rozkoszy, niewyczerpanymi więc wynalazkami zalotności starała się go do siebie przywiązać.
1394Wnet dwór jął naśladować królewską parę, miasto naśladowało dwór, następnie cały kraju poszedł za miastem, tak że wkrótce Egipt stał się wielką widownią wszeteczeństwa. Bezwstyd ten dostał się nawet do niektórych osad żydowskich.
1395Mój dziad byłby już od dawna przeniósł się do Jerozolimy, ale Partowie właśnie tylko co byli zdobyli miasto i wypędzili Heroda, syna Antypasowego, którego później Marek Antoniusz ustanowił królem nad Judeą. Dziad mój, zmuszony do pozostania w Egipcie, sam nie wiedział, dokąd miał się schronić, gdyż jezioro Mereotis, pokryte gondolami, dzień i noc przedstawiało najbardziej gorszące widowiska. Nareszcie zniecierpliwiony, kazał zamurować okna wychodzące na jezioro i zamknął się u siebie z swoją żoną Meleą i synem, którego nazwał Mardochejem. Drzwi jego otwierały się tylko dla wiernego przyjaciela Delliusa. Tym sposobem upłynęło kilka lat, podczas których Herod został mianowany królem Judei i mój dziad znowu wrócił do swego zamiaru osiedlenia się w Jerozolimie.
1396Pewnego dnia Dellius przyszedł do mego dziada i rzekł:
1397— Kochany przyjacielu, Antoniusz i Kleopatra wysyłają mnie do Jerozolimy, przychodzę więc zapytać cię, czy nie chcesz dać mi jakowych poleceń? Przy tym proszę cię o pismo do twego teścia Hillela, pragnę być jego gościem, chociaż przekonany jestem, że będą chcieli mnie zatrzymać na dworze i nie pozwolą, abym obrał mieszkanie u prywatnego człowieka.
1398Dziad mój, widząc człowieka jadącego do Jerozolimy, zalał się rzewnymi łzami. Dał Delliusowi list do swego teścia i powierzył mu dwadzieścia tysięcy darejkow, które przeznaczał na zakupienie najwspanialszego domu w całym mieście.
1399We trzy tygodnie potem Dellius powrócił i zaraz dał znać o sobie memu dziadowi, uprzedzając go, że dla ważnych spraw dworskich, przed pięcioma dniami nie będzie mógł go odwiedzić. Po upływie tego czasu przybył i rzekł:
1400— Przede wszystkim oddaję ci kontrakt kupna wspaniałego domu, który nabyłem od twego własnego teścia. Sędziowie opatrzyli to pismo swymi pieczęciami i pod tym względem możesz być zupełnie spokojny. Oto jest list od samego Hillela, który będzie mieszkał w domu do chwili twego przybycia i za ten czas zapłaci ci komorne. Co do szczegółów mojej podróży, wyznam ci, że niesłychanie jestem z niej zadowolony. Heroda nie było w Jerozolimie, zastałem tylko jego świekrę Aleksandrę, która pozwoliła mi wieczerzać z jej dziećmi, Marianną, małżonką Heroda, i młodym Arystobulem, którego przeznaczano na arcykapłana, ale który musiał ustąpić miejsca jakiemuś człowiekowi z najniższej klasy ludu. Nie mogę ci wypowiedzieć, do jakiego stopnia byłem zachwycony pięknością tych dwojga młodych ludzi. Arystobul zwłaszcza wygląda jak półbożek zstępujący na ziemię. Wyobraź sobie głowę najpiękniejszej kobiety na ramionach najkształtniejszego mężczyzny. Ponieważ od czasu mego powrotu o nich tylko mówię, Antoniusz przeto powziął zamiar sprowadzenia obojga na swój dwór. »Zapewne — rzekła Kleopatra — radzę ci, abyś to uczynił; sprowadź tu żonę króla judzkiego, a nazajutrz Partowie rozgoszczą się w samym środku rzymskich prowincji«. »W takim razie — odparł Antoniusz — poślijmy przynajmniej brata, jeżeli prawda, że młodzieniec ten jest tak powabny, mianujemy go naszym podczaszym. Wiesz, że nie mogę cierpieć koło siebie niewolników i rad bym, aby moi paziowie należeli do pierwszych rodzin rzymskich, jeżeli już brakuje synów królów barbarzyńskich«. »Nic nie mam przeciwko temu — odpowiedziała Kleopatra — poślijmy więc po Arystobula«.
1401— Boże Izraela i Jakuba — zawołał mój dziad — mamże wierzyć moim uszom? Asmonejczyk, czysta krew Machabeuszów, następca Arona, paziem u Antoniusza, nieobrzezańca lubującego się we wszelkiego rodzaju rozpuście? O Delliuszu, za długo żyłem na świecie, rozedrę moje szaty, odzieję się workiem i głowę posypię popiołem.
1402Mój dziad uczynił, jako rzekł. Zamknął się u siebie, opłakując nieszczęścia Syjonu i żywiąc się własnymi tylko łzami. Zapewne byłby upadł pod brzemieniem tych uderzeń, gdyby po kilku tygodniach Dellius nie był zapukał do jego drzwi, mówiąc:
1403— Arystobul już nie będzie paziem Antoniusza, Herod wyświęcił go na wielkiego kapłana.
1404Natenczas dziad mój otworzył drzwi, pocieszył się tą nowiną i wrócił znowu do dawnego trybu rodzinnego życia.
1405Wkrótce potem Antoniusz wyjechał do Armenii wraz z Kleopatrą, która udała się w tę podróż w celu zagarnięcia Arabii skalistej i Judei. Dellius należał także do tej wyprawy i za powrotem opowiedział memu dziadowi wszystkie szczegóły. Herod kazał uwięzić Aleksandrę w jej pałacu za to, że chciała uciec wraz ze swym synem do Kleopatry, która była niesłychanie ciekawa poznania zachwycającego arcykapłana. Niejaki Kubion odkrył ten zamiar i Herod kazał utopić Arystobula w kąpieli. Kleopatra dopominała się o zemstę, ale Antoniusz odpowiedział, że każdy król jest panem u siebie. Wszelako dla uspokojenia Kleopatry darował jej kilka miast należących do Heroda.
1406— Następnie — dodał Dellius — zaszły inne znowu wypadki. Herod wydzierżawił od Kleopatry wydarte mu przez nią kraje. Dla załatwienia tych spraw udaliśmy się do Jerozolimy. Nasza królowa chciała nieco przyspieszyć zawarcie ugody, ale cóż, kiedy na nieszczęście Kleopatra ma już trzydzieści pięć lat, Herod zaś do szaleństwa kocha się w swojej dwudziestoletniej Mariannie? Zamiast wdzięcznej odpowiedzi na te zaloty, zebrał radę i wniósł zamiar uduszenia Kleopatry, zaręczając, że Antoniusz jest już nią znudzony i bynajmniej o to gniewać się nie będzie. Wszelako rada przełożyła mu, że jakkolwiek Antoniusz w duchu byłby z tego zadowolony, atoli nie odpuści sposobności pomszczenia się; jakoż w istocie, rada miała słuszność. Powróciwszy do domu, znowu zastaliśmy niespodziewane nowiny. Oskarżono Kleopatrę w Rzymie o oczarowanie Antoniusza. Sprawa nie jest jeszcze wytoczona, ale niebawem się rozpocznie. Cóż mówisz na to wszystko, drogi przyjacielu, trwaszże jeszcze w zamiarze przesiedlenia się do Jerozolimy?
1407— Byle nie w tej chwili — odrzekł mój dziad — nie umiałbym ukryć mego przywiązania do krwi Machabeuszów; z drugiej zaś strony jestem przekonany, że Herod niczego nie zaniedba do wygubienia jednego po drugim wszystkich Asmonejczyków.
1408— Ponieważ chcesz tu pozostać — rzekł Dellius — przeto daj mi w twoim domu schronienie. Od wczoraj porzuciłem dwór. Zamkniemy się razem i wtedy dopiero pokażemy się na świat, gdy cały kraj stanie się prowincją rzymską, co wkrótce zapewne nastąpi. Majątek mój, składający się z trzydziestu tysięcy darejków, oddałem w ręce twego teścia, który polecił mi wręczyć ci komorne z twego domu.
1409Dziad mój z radością przyjął zamiar swego przyjaciela Delliusa i odsunął się od świata bardziej niż kiedykolwiek. Dellius wychodził czasami, przynosił nowiny z miasta, przez resztę zaś czasu wykładał literaturę grecką młodemu Mardochejowi, który później stał się moim ojcem. Często także czytano Biblię, dziad mój bowiem koniecznie pragnął nawrócić Delliusa. Wiecie dobrze, jak skończyli Kleopatra i Antoniusz. Zgodnie z przepowiednią Delliusa, zamieniono Egipt w prowincję rzymską, w naszym jednak domu odosobnienie tak dalece weszło w zwyczaj, że wypadki polityczne nie przyniosły żadnej odmiany w dotychczasowym sposobie życia.
1410Śród tego nie zbywało na ciągłych nowinach z Palestyny: Herod, który, zdawało się, że upadnie razem z opiekunem swoim, Antoniuszem, znalazł łaskę w oczach Augusta. Odzyskał utracone kraje, zdobył wiele nowych, przyszedł do posiadania wojska, skarbu, niezmiernych zapasów zboża, tak że zaczynano go już nazywać Wielkim. W istocie można by było, jeżeli nie wielkim, to przynajmniej mianować go szczęśliwym, gdyby kłótnie familijne nie były przyćmiły blasku tak świetnego przeznaczenia.
1411Jak tylko spokojność ustaliła się w Palestynie, mój dziad powrócił do zamiaru przesiedlenia się tam wraz z swoim drogim Mardochejem, który liczył wówczas trzynasty rok życia. Dellius także szczerze przywiązał się był do swego ucznia i wcale nie chciał go odstępować, gdy nagle przybył z Jerozolimy Żyd z listem zawierającym następujące wyrazy:
1412„Rabbi Sedekias syn Hillela, niegodny grzesznik i ostatni ze świętego Sanhendrynu faryzeuszów, Hiskiasowi, małżonkowi siostry jego Melei, pozdrowienie.
Zaraza, jaką grzechy Izraela ściągnęły na Jerozolimę, zabrała mego ojca i starszych moich braci. Są oni w tej chwili na łonie Abrahama i uczestniczą w nieśmiertelnej jego chwale. Oby niebo wytępiło saduceuszów[159] i tych wszystkich, którzy nie wierzą w zmartwychwstanie. Byłbym niegodny nazwiska faryzeusza[160], gdybym śmiał splamić ręce przywłaszczeniem cudzego dobra. Dlatego więc pilnie wyszukiwałem, azali ojciec mój nie pozostał komu winnym, usłyszawszy zaś, że dom, który zajmowaliśmy w Jerozolimie przez jakiś czas, należał do ciebie, udałem się do sędziów, ale nie znalazłem u nich nic takiego, coby ten domysł potwierdzić mogło. Dom bez zaprzeczenia do mnie należy. Oby niebo potępiło złych. Nie jestem saduceuszem.
Znalazłem także, że pewien nieobrzezaniec, nazwiskiem Dellius, umieścił był niegdyś u mojego ojca trzydzieści tysięcy darejków, na szczęście jednak znalazłem wprawdzie nieco zamazany papier, który jednak mniemam, że musi być pokwitowaniem rzeczonego Delliusa. Zresztą człowiek ten był stronnikiem Marianny i brata jej Arystobula, a tym samym nieprzyjacielem naszego wielkiego króla. Oby niebo go potępiło wraz z wszystkimi złymi i saduceuszami.
Bywaj zdrów, kochany bracie, uściskaj ode mnie moją drogą siostrę, Meleę. Chociaż byłem bardzo młody, gdy ją poślubiłeś, atoli mam ją zawsze przytomną mojemu sercu. Zdaje mi się, że posag, jaki wniosła w twój dom, przewyższa nieco część na nią przypadającą, atoli pomówimy o tym kiedy indziej. Bądź zdrów, kochany bracie, oby niebo mogło wykierować cię na prawdziwego faryzeusza”.
Dziad mój i Dellius, długo spoglądali po sobie z zadziwieniem, nareszcie ten ostatni pierwszy przerwał milczenie i rzekł:
1413— Otóż to są skutki odłączenia się od świata. Cieszymy się nadzieją spokoju, gdy tymczasem los inaczej zrządza. Ludzie uważają cię za umarłe drzewo, które stosownie do woli mogą ogołocić lub wykorzenić, za robaka, którego wolno im zdeptać, słowem, za nieużyteczny ciężar na ziemi. Na tym świecie, trzeba być młotem albo kowadłem, bić lub ulegać. Żyłem w stosunkach przyjacielskich z kilkoma rzymskimi prefektami, którzy przeszli na stronę Oktawiana i gdybym nie był ich zaniedbał, nie śmiano by dziś mnie krzywdzić. Ale byłem znudzony światem, opuściłem go więc, aby żyć z cnotliwym przyjacielem, gdy oto zjawia się jakiś faryzeusz z Jerozolimy, wydziera mi moje dobro i mówi, że ma zamazany papier, który uważa za moje pokwitowanie. Dla ciebie strata nie jest tak ważna, dom twój stanowił zaledwo czwartą część twego majątku, ale ja od razu straciłem wszystko i bądź co bądź, sam udam się do Palestyny”.
1414Na te słowa nadeszła Melea. Uwiadomiono ją o śmierci ojca i dwóch starszych braci i zarazem opowiedziano niegodny postępek brata jej Sedekiasa. Wrażenia odbierane w samotności są zwykle nader silne. Do zmartwienia biednej dołączyła się jakaś nieznana choroba, która w przeciągu sześciu miesięcy zaprowadziła ją do grobu.
1415Dellius właśnie wybierał się do Judei, gdy wtem pewnego wieczora, wracając piechotą przez przedmieście Rakotis, został pchnięty nożem w piersi. Odwrócił się i poznał tego samego Żyda, który przyniósł list od Sedekiasa. Długo leczył się z tej rany, gdy zaś wyzdrowiał, odeszła mu chęć podróży do Palestyny. W tym bowiem razie pragnął przynajmniej zapewnić sobie wprzódy opiekę możnych i rozmyślał nad sposobami przypomnienia się pamięci dawnych swoich opiekunów. Ale August miał także zasadę, że pozostawiał królów samowładcami w ich państwach, trzeba więc było wywiedzieć się, jak Herod jest usposobiony dla Sedekiasa i w tym celu postanowiono wysłać na zwiady do Jerozolimy człowieka wiernego i pojętnego.
1416We dwa miesiące wrócił posłaniec, donosząc, że szczęście Heroda z każdym dniem wzrasta, że biegły ten monarcha zarówno zjednywał sobie Rzymian, jak Żydów i że podczas gdy wznosił posągi Augustowi, ogłaszał zarazem zamiar odbudowania świątyni jerozolimskiej, podług daleko wspanialszego planu, co tak dalece zachwyciło lud, że niektórzy pochlebcy, zawczasu już okrzykiwali go Mesjaszem zapowiedzianym przez proroków.
1417Odgłos ten, mówił posłaniec, niesłychanie podobał się na dworze i utworzył już sektę. Nowych sekciarzy nazywają herodianami, na ich czele zaś stoi Sedekias.
1418Pojmujecie, że wieści te mocno zastanowiły mego dziada i Delliusa, ale zanim dalej pójdę, muszę wam powiedzieć, co nasi prorocy mówili o Mesjaszu.
1419
Wyrzekłszy te słowa, Żyd Wieczny Tułacz nagle zamilkł i spojrzawszy na kabalistę wzrokiem pełnym wzgardy, rzekł:
1420— Synu nieczysty Mamuna, potężniejszy od ciebie adept, wzywa mnie na wierzchołek Atlasu. Bywaj zdrów.
1421— Kłamiesz — przerwał kabalista — ja mam sto razy więcej władzy od szejka Tarudantu.
1422— Straciłeś twoją władzę w Venta Quemada — odrzekł Żyd, spiesznie uchodząc, tak że wkrótce straciliśmy go z oczu. Kabalista zmieszał się cokolwiek, ale zastanowiwszy się przez chwilę, rzekł:
1423— Upewniam was, że zuchwalec nie ma pojęcia o połowie formuł będących w mojej mocy i że dopiero pozna je swoim kosztem. Ale mówmy o czym innym. Panie Velasquez, czy dobrze uważałeś na całe jego opowiadanie?
1424— Bez wątpienia — odpowiedział geometra — bacznie przysłuchiwałem się jego słowom i znajduję, że wszystko, co mówił zupełnie zgadza się z historią. Tertulian wspomina o sekcie herodian.
1425— Miałżebyś[161] pan być równie biegły w historii, jak w matematyce? — przerwał kabalista.
1426— Niezupełnie — rzekł Velasquez — wszelako, jak wam to już mówiłem, mój ojciec, który do wszystkiego zastosowywał wyrachowanie, sądził, że można go także użyć do nauki historii, mianowicie zaś do oznaczenia, w jakim stosunku prawdopodobieństwa zaszłe wypadki stawiają się wobec do tych, które mogły zajść. Dalej nawet posuwał swoją teorię, sądził bowiem, że można wyobrażać czyny i namiętności ludzkie za pomocą figur geometrycznych.
1427Dla wyraźniejszego pojęcia podam wam przykład. Mój ojciec mówił tak. Antoniusz przybywa do Egiptu, miotają nim dwie namiętności: ambicja prowadząca go do panowania i miłość, która go od niego odciąga. Przedstawiam dwa te kierunki za pomocą dwóch linii AB i AC pod jakimkolwiek kątem. Linia AB, przedstawiająca miłość Antoniusza do Kleopatry, jest mniejsza od AC, ponieważ Antoniusz miał więcej ambicji niż miłości. Przypuszczam, że stosunek jest jak jeden do trzech. Biorę więc linię AB i przenoszę ją trzy razy w kierunku AC, po czym dopełniam równoległobok i prowadzę wypadającą przekątną, która przedstawi mi jak najdokładniej nowy kierunek sprawiony przez siły działające ku B i C. Przekątna ta zawsze będzie więcej się zbliżać ku linii AB. Jeżeli przypuścimy więcej miłości i przedłużymy nieco linię AB, przekątna zawsze będzie więcej zbliżała się ku AC. W razie zaś gdybyśmy nadali wyższość ambicji, jak na przykład u Augusta, przekątna zupełnie zbliżyłaby się ku C, gdyż nic by jej nie odciągało od AC. Ponieważ jednak namiętności wzrastają lub zmniejszają się postępowo, kształt zatem równoległoboku również musi ulegać odmianom i wtedy koniec wypadającej przekątnej z wolna przechodzi w linię krzywą, do której można by zastosować teorię dzisiejszego rachunku różniczkowego.
1428Wprawdzie mądry dawca mego życia uważał wszystkie te zagadnienia historyczne za przyjemne zabawki rozweselające samotność dni jego; gdy atoli dokładność rozwiązań zależała od pewności wiadomych, przeto mój ojciec, jak to już mówiłem, z gorliwą starannością zbierał wszelkie źródła historyczne. Skarb ten długo był dla mnie zamknięty, jak również książki geometryczne, ojciec mój bowiem pragnął, abym umiał tylko sarabandę, menueta i inne tym podobne niedorzeczności. Na szczęście dostałem się do szafy i wtedy dopiero oddałem się nauce historii.
1429Nauka, Wiedza, Rozum, Pamięć— Pozwól pan, mości Velasquez — rzekł kabalista — ażebym powtórzył moje podziwienie, widząc go równie biegłym w historii, jak w matematyce; jedna bowiem z tych nauk zależy więcej od rozwagi, druga zaś od pamięci, tymczasem dwie te władze umysłu są względem siebie całkiem przeciwne.
1430— Ośmielam się nie podzielać pańskiego zdania — odparł geometra. — Rozwaga dopomaga pamięci, porządkując zebrane przez nią materiały, tak że w usystematyzowanej pamięci każde pojęcie poprzedza zwykle możebne z niego wnioski. Wszelako nie przeczę, że tak pamięć, jako rozwaga mogą być skutecznie zastosowane tylko do pewnej liczby pojęć. Ja na przykład wybornie pamiętam wszystko, czego uczyłem się z nauk ścisłych, historii ludzi i natury, podczas gdy z drugiej strony często zapominam o chwilowych stosunkach z otaczającymi mnie przedmiotami, czyli wyraźniej mówiąc, nie widzę rzeczy podpadających mi pod oczy i nie słyszę wyrazów, które często krzyczą mi nad uszami. Stąd pochodzi, że niektórzy uważają mnie za roztargnionego.
1431— W istocie — rzekł kabalista — pojmuję teraz, jakim sposobem wpadłeś pan naówczas w wodę.
1432— Nie ma wątpliwości — mówił dalej Velasquez — że sam nie wiem, dlaczego znalazłem się w wodzie w chwili, gdy się tego najmniej spodziewałem. Wypadek ten jednak mocno mnie cieszy, tym bardziej, że podał mi sposobność ocalenia życia temu szlachetnemu młodzieńcowi, który jest kapitanem w gwardii walońskiej. Z tym wszystkim rad bym jak najrzadziej oddawać podobne przysługi, gdyż nie znam wrażenia mniej przyjemnego, jak gdy człowiek na czczo opije się wody.
1433Po kilku zdaniach podobnego rodzaju, przybyliśmy na miejsce naszego noclegu, gdzie zastaliśmy przyrządzoną wieczerzę. Zajadano smacznie, ale rozmowa powoli się wlokła, gdyż kabalista zdawał się być zafrasowany. Po wieczerzy brat z siostrą długo między sobą rozmawiali. Nie chciałem im przerywać i odszedłem do małej jaskini, gdzie przygotowano mi posłanie.
Dzień dwudziesty trzeci
1434Czas był zachwycający. Zerwaliśmy się o wschodzie słońca i po lekkim śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę. Około południa zatrzymaliśmy się i zasiedliśmy do stołu, czyli raczej do skórzanego obrusa rozesłanego na ziemi. Kabalista zaczął odzywać się z pewnymi zdaniami dowodzącymi, że niezupełnie był zadowolony ze swego napowietrznego świata. Po obiedzie znowu jął to samo powtarzać, aż wreszcie siostra jego, znalazłszy, że monologi te muszą nudzić towarzystwo, dla zmienienia tematu rozmowy, poprosiła Velasqueza, aby raczył dalej ciągnąć opowiadanie swoich przygód, co też ten uczynił w tych słowach:
Dalszy ciąg historii Velasqueza
1435Miałem zaszczyt wam opowiedzieć, jak przyszedłem na świat i jak mój ojciec, wziąwszy mnie w objęcia, zmówił nade mną modlitwę geometryczną i zaprzysiągł, że nigdy nie każe uczyć mnie matematyki. W sześć tygodni po moim urodzeniu mój ojciec ujrzał przybijający do portu mały statek, który zarzuciwszy kotwicę, wysłał do lądu szalupę. Niebawem wysiadł z niej starzec złamany wiekiem i odziany w strój właściwy dworzanom nieboszczyka księcia Velasqueza, to jest w zielony kaftan ze złotymi i czerwonymi wyłogami i wiszącymi rękawami i szeroki pas ze szpadą na temblaku. Mój ojciec wziął teleskop i zdało mu się, że rozpoznał Alvareza. On to był w istocie. Staruszek już ledwo mógł chodzić. Mój ojciec wybiegł przeciw niemu aż do przystani, obaj padli sobie w objęcia i długo nie byli w stanie słowa przemówić z rozrzewnienia. Następnie Alvarez oznajmił, że przybywał od księżnej Blanki Velasquez, która od dawna zamieszkiwała klasztor urszulanek, i oddał mu list następującej treści:
1436Nieszczęśliwa, która spowodowała śmierć własnego ojca i zniszczyła los tego, któremu niebo ją przeznaczyło, ośmiela się przypomnieć twojej pamięci.
Pogrążona w zgryzotach sumienia, oddałam się pokucie, której surowość miała skrócić kres. Alvarez przedstawił mi, że jeżeli umrę, zostawię księcia wolnym i że małżonek mój niechybnie wejdzie w powtórne związki, zapewne szczęśliwsze co do potomstwa niż ze mną; przeciwnie zaś, zachowując życie mogę przynajmniej zapewnić ci dziedzictwo naszego majątku. Uznałam słuszność tego zdania, zaprzestałam zbytecznych postów, porzuciłam włosiennicę i ograniczyłam moją pokutę do odosobnienia i modlitwy. Tymczasem książę, oddany światowym rozkoszom, każdego prawie roku zapadał na zdrowiu i nieraz myślałam, że zostawi cię posiadaczem tytułów i majątków naszego domu; ale snadź niebo postanowiło zachować cię w ukryciu niezgodnym z twoimi znakomitymi zdolnościami.
Dowiedziałam się, że masz syna. Teraz jeżeli pragnę żyć, jedyną tego przyczyną jest chęć powrócenia mu korzyści, jakie z mojej winy utraciłeś. Tymczasem czuwałam tak nad jego, jako i nad twoim losem. Dobra alodialne naszego domu od najdawniejszych czasów zawsze należały do linii młodszej, ponieważ jednak nie upominałeś się o nie, przyłączono je więc do majątków przeznaczonych na moje utrzymanie. Z tym wszystkim jest to twoja własność i Alvarez wręczy ci dochód z piętnastu lat, jak również odbierze polecenia twoje względem dalszego ich zarządu. Powody wypływające z niektórych cech charakteru księcia Velasquez nie pozwoliły mi znieść się[162] z tobą wcześniej.
Żegnam cię, don Henrique; nie ma dnia, w którym bym nie wznosiła pokutniczego głosu i nie błagała nieba o błogosławieństwo dla ciebie i twojej szczęśliwej małżonki. Módl się także za mnie i nie odpowiadaj mi na list”.
Wspominałem wam już o władzy, jaką wspomnienia wywierały na umysł mego ojca, możecie więc pojąć, że list ten rozbudził je wszystkie razem. Blisko przez rok nie był wstanie zająć się ulubionymi zatrudnieniami; dopiero starania żony, przywiązanie, jakie miał do mnie, nade wszystko zaś wielkie ogólne rozwiązanie teorii równań, której geometrowie naówczas z zapałem się oddawali, zaledwie zdołały duszy jego powrócić siłę i spokojność. Zwiększenie jego dochodów pozwoliło mu pomnożyć księgozbiór i gabinet fizyczny, wkrótce nawet zdołał się urządzić małe obserwatorium zaopatrzone w dość dokładne narzędzia. Nie potrzebuję dodawać, że nie omieszkał zadość uczynić wrodzonej skłonności do dobrych uczynków. Zaręczam wam, że nie zostawiłem w Ceucie żadnego człowieka godnego politowania, gdyż ojciec mój zużywał całą działalność swego ducha na zabezpieczenie każdemu przyzwoitego utrzymania. Szczegóły, jakie mógłbym wam opowiedzieć, byłyby bez wątpienia zajmujące, ale nie zapominam, że przyrzekłem wam własną historię i nie powinienem zbaczać z wytkniętej raz linii.
1437O ile pamiętam, ciekawość była pierwszą moją namiętnością. W Ceucie nie ma ani koni, ani powozów, ani innych tym podobnych niebezpieczeństw dla dzieci, pozwalano mi zatem biegać po ulicach wedle upodobania. Zaspokajałem więc moją ciekawość, sto razy na dzień chodząc do portu i wracając do miasta, wchodziłem nawet do domów, do magazynów, arsenałów, pracowni, przypatrując się robotnikom, towarzysząc tragarzom, zatrzymując przechodzących, jednym słowem, mieszając się do wszystkiego. Ciekawość moja bawiła wszystkich, wszędzie z przyjemnością starano się zadość jej uczynić, tak jest, wszędzie, z wyjątkiem domu rodzicielskiego.
1438Mój ojciec kazał był zbudować na środku podwórza oddzielny pawilon, w którym umieścił księgozbiór, gabinet fizyczny i obserwatorium. Wzbroniono mi wejścia do tego pawilonu; z początku mało mnie to obchodziło, wkrótce jednak zakaz ten, zaostrzając moją ciekawość, był dzielnym bodźcem, który popchnął mnie na drogę nauk. Pierwszą nauką, której się oddałem, była część historii naturalnej, zwana konchologią. Mój ojciec często chodził nad brzeg morski w pewne miejsce otoczone skalami, gdzie podczas ciszy woda była przezroczysta jak zwierciadło. Tam śledził zwyczaje zwierząt morskich, skoro zaś trafiał na piękną muszlę, natychmiast zanosił ją do domu. Dzieci z natury są naśladowcami, mimowolnie więc stałem się konchologiem i długo zapewne byłbym w tej gałęzi pracował, gdyby raki, pokrzywy morskie i niedźwiadki nie były mi zbrzydziły tego zatrudnienia. Porzuciłem historię naturalną i zająłem się fizyką.
1439Mój ojciec, potrzebując rzemieślnika do odmieniania, naprawy lub naśladowania narzędzi przesyłanych mu z Anglii, wyuczył tej sztuki jednego kanoniera, któremu natura udzieliła stosowne do tego zdolności. Prawie całe dnie przepędzałem w pracowni mechanika i powziąłem tam wiele wiadomości, ale cóż, gdy zbywało mi na pierwszej i najgłówniejszej. Nie umiałem ani czytać, ani pisać. Jednakże kończyłem już ósmy rok; ale ojciec mój powtarzał, że dość będzie, jeżeli nauczę się podpisywać własne nazwisko i tańczyć sarabandę. Był naówczas w Ceucie pewien ksiądz odesłany na pokutę z jakiegoś klasztoru. Wszyscy powszechnie go szanowali. Często przychodził nas odwiedzać. Zacny duchowny, widząc mnie tak zaniedbanego, przedstawił memu ojcu, że należało wyuczyć mnie przynajmniej religii, i podjął się tego obowiązku. Mój ojciec zgodził się i szanowny ksiądz Anzelm pod tym pozorem wyuczył mnie czytać, pisać i rachować. Czyniłem szybkie postępy, zwłaszcza zaś w arytmetyce, w której niebawem prześcignąłem mego mistrza.
1440Tym sposobem doszedłem dwunastego roku życia i jak na mój wiek posiadałem wiele wiadomości, wszelako strzegłem się występować z nimi przed moim ojcem, skoro bowiem czasami zapomniałem się, wnet spoglądał na mnie surowo, mówiąc:
1441— Ucz się sarabandy, mój synu, ucz się sarabandy i porzuć te inne rzeczy, które mogą tylko przyczynić ci nieszczęścia.
1442Natenczas matka moja dawała mi znak, abym milczał i zwracała rozmowę na inne tory.
1443Pewnego dnia, siedząc przy stole, gdy mój ojciec znowu namawiał mnie, abym poświęcał się Terpsychorze, ujrzeliśmy wchodzącego człowieka około trzydziestoletniego, ubranego z francuska.
1444Złożył nam ze dwadzieścia ukłonów jeden za drugim, po czym chcąc wykręcić pirueta, potrącił służącego z wazą, która rozbiła się na drobne kawałki. Hiszpan byłby rozpłynął się w przeprosinach, cudzoziemiec jednak wcale się tym nie zmieszał. Wybuchnął śmiechem, a następnie oznajmił nam w zepsutej hiszpańskiej mowie, że nazywa się margrabia de Folencour, że zmuszony został opuścić Francję za zabicie człowieka w pojedynku i że prosi nas o udzielenie mu schronienia, dopóki jego sprawa nie będzie załatwiona.
1445Folencour jeszcze nie był ukończył swojej przemowy, gdy mój ojciec nagle porwał się od stołu i rzekł:
1446— Mości margrabio, jesteś pan człowiekiem, jakiego od dawna wyglądałem, racz uważać mój dom za własny, rozkazuj, jak ci się tylko podoba, w zamian zaś nie wzbraniaj się zająć trochę wychowaniem mego syna. Jeżeli z czasem stanie się do ciebie nieco podobny, uczynisz mnie najszczęśliwszym z ojców.
1447Gdyby Folencour mógł był odgadnąć ukrytą myśl, jaką mój ojciec do tych słów przywiązywał, byłby zapewne szczerze się skrzywił; ale przyjął to oświadczenie dosłownie, zdał się być mocno z niego zadowolony i podwoił zuchwalstwa, zwracając uwagę na piękność mojej matki i podeszły wiek mego ojca, który pomimo to był uszczęśliwiony i ciągle wystawiał mi go za przykład.
1448Przy końcu obiadu mój ojciec zapytał margrabiego, czy byłby w stanie wyuczyć mnie sarabandy. Zamiast odpowiedzi nauczyciel mój parsknął głośnym śmiechem i gdy nareszcie ochłonął nieco z tej wielkiej radości, oświadczył nam, że od dwudziestu wieków nikt nie tańczy już sarabandy, ale menueta i gawota. Przy tych słowach dobył z kieszeni małe skrzypki, jakie zwykli nosić tancmistrze, i zaczął grać melodie tych dwóch tańców. Gdy skończył, mój ojciec rzekł mu z powagą.
1449— Mości margrabio, grasz pan na instrumencie obcym dla wszystkich dobrze urodzonych ludzi i mniemałbym, gdybym nie wiedział, z kim mam zaszczyt mówić, że jesteś tancmistrzem z rzemiosła, wreszcie i w takim nawet razie, niesłychanie się cieszę z twego przybycia i dziękuję niebu, że raczyło wysłuchać moich życzeń. Proszę cię, abyś od jutra zaraz zajął się moim synem i wychował go na podobieństwo szlachcica z dworu francuskiego.
1450Folencour przyznał, że w istocie nieszczęścia familijne zmusiły go do oddawania się przez jakiś czas rzemiosłu tancmistrza, że jednak był człowiekiem dobrze urodzonym, a tym samym sposobnym na mentora młodzieńca należącego do znakomitej rodziny. Postanowiono więc, że od jutra zacznę brać lekcje tańca i światowego ułożenia; ale zanim przystąpię do opisu tego nieszczęsnego dnia, muszę wam opowiedzieć rozmowę, jaką tego samego wieczora mój ojciec miał z don Cadanzą, swoim teściem. Nigdy mi ona nie przyszła na myśl, ale w tej chwili całą ją sobie przypominam i zapewne radzi jej posłuchacie.
1451Tego dnia ciekawość zatrzymała mnie przy moim nowym nauczycielu, nie wybiegłem więc wcale na ulicę, pozostałem w domu i przechodząc obok gabinetu mego ojca, usłyszałem, jak podnosząc głos z uniesieniem mówił do teścia Cadanzy:
1452— Po raz ostatni, przestrzegam cię, kochany teściu, jeżeli nie zaprzestaniesz twoich tajemnych wycieczek i wysyłania posłańców w głąb Afryki, będę zmuszony zaskarżyć cię do ministra.
1453— Ależ mój zięciu — odpowiedział Cadanza — jeżeli pragniesz dowiedzieć się tajemnicy, możesz to uskutecznić z wszelką łatwością. Moja matka pochodziła z Gomelezów, krew ich więc płynie w żyłach twego syna.
1454— Mości Cadanza — przerwał mój ojciec — ja tu rozkazuję w imieniu króla i nie mam nic wspólnego z Gomelezami i wszystkimi ich tajemnicami. Bądź pewny, że jutro jeszcze uwiadomię ministra o całej naszej rozmowie.
1455— Ty zaś — rzekł Cadanza — bądź pewny, że minister zabroni ci na przyszłość mieszać się w nasze sprawy.
1456Na tym skończyła się ich rozmowa. Tajemnica Gomelezów mocno mnie zajmowała przez resztę dnia i pewną część nocy, ale nazajutrz przeklęty Folencour dał mi pierwszą lekcję tańca, która całkiem inaczej się skończyła, aniżeli mój ojciec tego sobie życzył. Skutkiem tej lekcji było, że mogłem nareszcie oddać się moim ulubionym matematycznym zatrudnieniom.
1457
Gdy Velasquez domawiał tych słów, kabalista przerwał mu, mówiąc, że ma do pomówienia z siostrą o niektórych ważnych rzeczach. Rozeszliśmy się więc i każdy udał się w swoją stronę.
Dzień dwudziesty czwarty
1458Znowu zaczęliśmy błąkać się po Alpuharach, aż przybyliśmy wreszcie na spoczynek i posiliwszy się wieczerzą, prosiliśmy Velasqueza, aby raczył dalej opowiadać przygody swego życia, co też uczynił w tych słowach.
Dalszy ciąg historii Velasqueza
1459Mój ojciec chciał być obecny przy pierwszej mojej lekcji tańca i żądał, aby moja matka także mu towarzyszyła. Folencour, zachęcony tak pochlebnym przyjęciem, zapomniał zupełnie, że przedstawił się nam jako markiz i zaczął od szumnej przemowy na pochwałę sztuki choreograficznej, którą nazywał wrodzonym mu talentem. Następnie zwrócił uwagę, że trzymam nogi do siebie i usiłował wytłumaczyć, że zwyczaj ten bynajmniej nie zgadza się z poczuciem własnej godności. Obróciłem więc palce na zewnątrz i próbowałem chodzić tym sposobem, ale Folencour wciąż nie był zadowolony i wymagał, żebym stąpał na palcach. Nareszcie, zniecierpliwiony, ujął mnie za ręce i chcąc ku sobie przybliżyć, popchnął tak gwałtownie, że nie mogąc utrzymać się na palcach, padłem na twarz i mocno się potłukłem. Folencour, zamiast mnie przeprosić, uniósł się niepohamowanym gniewem i zaczął używać wyrażeń, których nieprzyzwoitość sam lepiej byłby osądził, gdyby był umiał po hiszpańsku. Przyzwyczajony do powszechnej grzeczności mieszkańców Ceuty, sądziłem, że nie należy bezkarnie puszczać takiej zniewagi. Postąpiłem więc ku memu i porwawszy jego skrzypki, rozbiłem je w drobne kawałki, przysięgając, że żadnej nauki nie pragnę od człowieka tak źle wychowanego. Mój ojciec nie rzekł na to ani słowa, powstał w milczeniu, wziął mnie za rękę, zaprowadził do maleńkiej izdebki na końcu podwórza i zamknął drzwi za mną, mówiąc, że wyjdę z niej wtedy, gdy wróci mi znowu ochota do tańca.
1460Wychowany w zupełnej wolności, z początku nie mogłem przywyknąć do więzienia i długo gorzko płakałem. Cały we łzach obróciłem oczy ku jednemu kwadratowemu oknu znajdującemu się w izbie i zacząłem rachować szyby. Było ich dwadzieścia sześć na długość i tyleż na szerokość. Przypomniałem sobie lekcje arytmetyki ojca Anzelma, którego nauka nie wykraczała poza mnożenie.
1461Pomnożyłem wysokość kwadratów przez szerokość i z zadziwieniem ujrzałem, że wypadła mi prawdziwa liczba szyb. Ustały moje łkania i ukoiła się boleść. Powtórzyłem obliczenie, opuszczając po jednym pasie kwadratów raz na wysokość, to znowu na szerokość. Zrozumiałem naówczas, że mnożenie jest tylko powtarzaniem dodawania i że powierzchnie da się równo mierzyć, tak jak długości. Wykonałem to samo doświadczenie na kamiennych flizach, którymi moja izdebka była wyłożona; i tym razem wypadek zadowolił mnie zupełnie. Wtedy nie myślałem już o płaczu, serce biło mi z radości, dziś nawet nie mogę o tym mówić bez wzruszenia.
1462Około południa matka moja przyniosła mi czarnego chleba i dzbanek wody; zaklinała mnie ze łzami w oczach, abym zgodził się na życzenia mego ojca i rozpoczął lekcje z Folencourem. Gdy skończyła swoją przemowę, pocałowałem ją z czułością w rękę, po czym prosiłem, aby mi przysłała papier i ołówek i nie troszczyła się więcej o mój los, gdyż — co do mnie — bynajmniej nie pragnąłem zmiany. Moja matka odeszła zadziwiona i dostarczyła mi żądanych przedmiotów. Wtedy oddałem się obliczeniom z niewypowiedzianym zapałem, przekonany, że co chwila dokonuję najważniejszych odkryć; w istocie, wszystkie te własności liczb były dla mnie prawdziwymi odkryciami, nie miałem bowiem dotąd o nich najmniejszego pojęcia.
1463Tymczasem głód zaczął mi doskwierać, rozłamałem chleb i spostrzegłem, że moja matka umieściła w nim kurczę pieczone i kawałek szynki. Ta oznaka dobroci powiększyła moją wesołość, z radością więc powróciłem do moich rachunków. Wieczorem przyniesiono mi świecę, więc pracowałem do późnej nocy.
1464Nazajutrz podzieliłem na połowę jeden bok kwadratu i ujrzałem, że mnożenie połowy przez połowę daje mi ćwierć; podzieliłem dalej ten sam bok na trzy części i otrzymałem jedną dziewiątą; tak powziąłem pierwsze pojęcia o ułamkach. Upewniłem się jeszcze bardziej, pomnożywszy dwa i pół przez dwa pół, obok bowiem kwadratu z dwóch otrzymałem pas o powierzchni dwa i ćwierć.
1465Tym sposobem coraz dalej posuwałem moje badania i spostrzegłem, że mnożąc jakowąś liczbę przez samą siebie i podnosząc wynik do kwadratu, otrzymuję ten sam wynik, co mnożąc ją trzykrotnie przez samą siebie.
1466Wszystkie moje odkrycia nie były wcale wyrażone algebraicznie, nie miałem bowiem o tej nauce żadnego pojęcia, ale wymyśliłem sobie osobne znaki, powzięte od kwadratów mego okna, które pomimo to zalecały się jasnością i wdziękiem
1467Na koniec szesnastego dnia moja matka, przyniósłszy mi obiad, rzekła:
1468— Drogie dziecię, przychodzę do ciebie z dobrą nowiną, odkryło się, że Folencour był zbiegiem, twój ojciec zaś, który nienawidzi zbiegostwa, kazał go wsadzić na okręt i odesłać do Francji. Spodziewam się, że wkrótce wyjdziesz z twego więzienia.
1469Przyjąłem te słowa z obojętnością, która zadziwiła moją matkę. Niebawem wszedł mój ojciec, potwierdził jej słowa i dodał, że napisał do swoich przyjaciół Cassiniego i Huygensa, prosząc o przysłanie mu nut i figur tańców najbardziej wziętych w Paryżu i Londynie. Wreszcie sam doskonale pamiętał sposób, w jaki brat jego Carlos wchodził do salonu, a ostatecznie tego przede wszystkim chciał mnie nauczyć.
1470Tak mówiąc, ojciec mój spostrzegł zwój papieru wyglądający mi z kieszeni i wziął go do rąk. Z początku mocno się zdziwił, widząc masę liczb, a zwłaszcza całkiem nieznane mu znaki. Wytłumaczyłem mu je wraz ze wszystkimi moimi działaniami. Zdziwienie jego coraz wzrastało, ale dostrzegłem, że nie było mu zupełnie nieprzyjemne.
1471Mój ojciec, zważywszy cały postęp moich działań, rzekł:
1472— Mój synu, gdybym do tego okna, mającego 26 kwadratów, we wszystkich kierunkach dodał dwa na dole, chcąc zarazem zachować kształt kwadratu, ile by razem było kwadratów?
1473 1474— Miałbym z boku i u góry dwa pasy każdy po 52 kwadraty, a nadto mały kwadrat o czterech kwadracikach w kącie dotykającym obu pasów.
1475Słowa te przejęły żywą radością mego ojca, którą jednak zdołał ukryć, po czym rzekł:
1476— Gdybym atoli dodał u dołu linię nieskończenie małą, jaki byłby kwadrat?
1477Zastanowiłem się przez chwilę i odpowiedziałem:
1478— Miałbym dwa pasy równie długie jak boki okna, ale nieskończenie wąskie, co zaś do kwadratu narożnego, ten byłby tak mały, że nie mogę żadnym sposobem sobie tego wyobrazić.
1479Tu mój ojciec upadł na krzesło, złożył ręce, wzniósł oczy ku niebu i rzekł:
1480— Wielki Boże, on sam odgadł prawa dwumianu i jeżeli mu nie przeszkodzę, gotów odkryć cały rachunek różniczkowy!
1481Przeląkłem się, widząc stan mego ojca, odwiązałem mu chustkę i zacząłem wołać o pomoc. Nareszcie wrócił do zmysłów i przycisnął mnie do serca, mówiąc:
1482— Moje dziecię, moje kochane dziecię, porzuć te rachunki, ucz się sarabandy, mój przyjacielu, ucz się lepiej sarabandy.
1483Już nie było nawet mowy o dalszym więzieniu. Tego samego wieczora obszedłem dokoła wały Ceuty i chodząc, ciągle powtarzałem: „On odgadł prawo dwumianu, on odgadł prawo dwumianu”. Mogę śmiało wyznać, że odtąd z każdym dniem czyniłem nowe postępy w matematyce. Mój ojciec zaprzysiągł, że nigdy nie będzie mnie jej uczył, ale pewnego dnia znalazłem przy łóżku Arytmetykę ogólną don Izaaka Newtona i o ile mi się zdaje, ojciec musiał umyślnie ją tam zostawić.
1484Czasami także znajdowałem otwarte drzwi do jego gabinetu i nigdy nie omieszkałem skorzystać z tej sposobności.
1485Niekiedy jednak ojciec mój wracał do dawnych swoich zamiarów, chciał znowu wykształcać mnie na człowieka światowego i kazał okręcać się na pięcie przy wchodzeniu do pokoju. Sam nucił jakąś arię, udawał, że nie widzi moich niezgrabnych ruchów, po czym zalewał się łzami, mówiąc:
1486— Moje dziecko, Pan Bóg nie stworzył cię na zuchwalca, dni twoje nie będą szczęśliwsze od moich.
1487W pięć lat po tej przygodzie matka moja zaszła w ciążę i porodziła córkę, którą nazwano Blanką, na pamiątkę pięknej, chociaż zbyt lekkomyślnej księżnej Velasquez. Jakkolwiek pani ta zabraniała memu ojcu pisać do niej, wypadało jednak donieść jej o przyjściu na świat córki. Wkrótce nadeszła odpowiedź, która odnowiła dawne blizny, ale mój ojciec znacznie już się postarzał i wiek stępił w nim żywość uczuć.
1488Następnie przepłynęło dziesięć łat, których jednostajności nie przerwał żaden wypadek. Życie moje i mego ojca, uprzyjemniały tylko nowe wiadomości, jakie z każdym dniem wzbogacały nasze umysły. Mój ojciec porzucił nawet dawny sposób postępowania ze mną; w istocie nie od niego nauczyłem się matematyki, on bowiem nie szczędził niczego, abym umiał sarabandę. Nie miał więc sobie nic do wyrzucenia i z przyjemnością, bez skrupułów, oddawał się rozmowie ze mną, zwłaszcza w przedmiotach nauk ścisłych. Rozmowy te zwykle podniecały moją gorliwość i podwajały pilność, ale zarazem, chłonąc całą moją uwagę, budziły we mnie skłonność do roztargnienia — jak to wam już mówiłem — stan zaś ten musiałem często zbyt drogo opłacać — jak to wam wkrótce opowiem — gdyż pewnego dnia, wyszedłszy z Ceuty, sam nie wiem, jakim sposobem znalazłem się pośród Arabów.
1489Siostra moja tymczasem z każdym dniem stawała się coraz piękniejsza i nabierała wdzięku i nic nie brakowałoby nam do szczęścia, gdybyśmy mogli zachować naszą matkę, ale rok temu nieubłagana choroba wydarła ją z naszych objęć. Mój ojciec przyjął wtedy do swego domu siostrę nieboszczki żony, donę Antonię de Poneras, kobietę dwudziestoletnią i owdowiałą od sześciu miesięcy. Była ona dzieckiem z drugiego małżeństwa mego dziada, don Cadanza, który wydawszy córkę za mąż, poczuł się nagle osamotniony i postanowił powtórnie się ożenić, ale po pięciu latach pożycia stracił i drugą żonę, która wydała na świat dziewczynkę o pięć lat młodszą ode mnie.
1490Moja młoda i piękna ciotka, wprowadziła się do mieszkania matki i poczęła trudnić się zarządem całego domu. Szczególniej troszczyła się o mnie i przynajmniej dwadzieścia razy dziennie wchodziła do mego pokoju, pytając, czy nie chcę czekolady, lemoniady lub czegoś podobnego.
1491Odwiedziny te często były mi nader nieprzyjemne, przerywały bowiem moje obliczenia. Jeżeli przypadkiem doña Antonia przez pół godziny mi nie przeszkadzała, zastępowała ją w tym służąca. Była to dziewczyna równego wieku ze swoją panią, tegoż samego humoru, a nazywała się Marika.
1492Wkrótce spostrzegłem, że siostra moja wcale nie lubi ani pani, ani służącej; podzielałem w tym względzie jej uczucia, których całą przyczyną z mojej strony było zniecierpliwienie natręctwem tych kobiet. Wprawdzie niewiele na tym traciłem, gdyż miałem zwyczaj, ile razy wchodziły, podstawiać urojone wartości i dopiero po ich wyjściu wracałem do moich rachunków.
1493Pewnego dnia, gdy byłem zajęty obliczaniem logarytmów, Antonia weszła do mego pokoju, usiadła obok mnie i zaczęła szczebiotać tysiączne niedorzeczności, przeplatając swoją rozmowę czułymi wejrzeniami. Poznawszy, że tym razem zabiera się na długie posiedzenie, zatrzymałem moje obliczenia przy czwartej średniej proporcjonalnej, jąłem zastanawiać się nad naturą logarytmów i nad niesłychaną pracą, jakiej ułożenie tablic musiało wymagać od sławnego barona Nepera. Wtedy Antonia, pragnąc mi się sprzeciwić wstała, zakryła mi oczy swymi rękami i rzekła:
1494— Teraz spróbujemy, czy potrafisz dalej rachować, mości geometro.
1495Słowa te mojej ciotki zdały mi się prawdziwym wyzwaniem i lekceważeniem mojej nauki, ponieważ jednak w ostatnich czasach wiele zajmowałem się tablicami logarytmicznymi i umiałem je, jak to mówią, na pamięć, przyszła mi więc myśl rozłożenia na trzy czynniki liczby, której logarytmu szukałem. Znalazłem trzy takie, których logarytmy znałem, czym prędzej zatem dodałem je i nagle, wyrywając się z rąk Antonii, napisałem cały logarytm, także nie brakowało w nim ani jednej dziesiątki. Antonia mocno się tym rozgniewała i wyszła z pokoju, mówiąc z oburzeniem:
1496— Cóż to za głupcy te geometry.
1497Wprawdzie moja metoda z trudnością dawała się zastosować do liczb pierwszych, nie mniej była dowcipna i mogła w wielu wypadkach być przydatna. Nie pojmowałem, dlaczego ciotka moja nazwała mnie głupcem. Wkrótce potem przyszła jej służąca, która także jęła oświadczać mi jakieś grzeczności, ale byłem tak rozjątrzony słowami jej pani, że odprawiłem ją bez żadnej ceremonii.
1498Teraz zbliżam się do epoki mego życia, w której nadałem moim pojęciom nowy kierunek i zwróciłem je wszystkie do jednego celu. Spostrzeżecie w życiu każdego uczonego chwilę, w której silnie uderzony prawdą jakiejś zasady, oczekuje jej skutków i zastosowań i rozwija ją w porządny, właściwy mu system. Natenczas podwaja odwagę i pracę, wraca do punktu, z którego wyszedł i uzupełnia niedokładność pierwszych pojęć. Wtedy to zastanawia się nad każdą wiadomością, spogląda na nią ze wszystkich stron, następnie łączy je razem i porządkuje. Jeżeli nie uda mu się zbudować systemu albo też przekonać się o jego prawdziwości, przynajmniej porzuca go mędrszy aniżeli wówczas, gdy doń przystępował i nabywa pewnych wiadomości, o których istnieniu dotąd wcale nie myślał. Nadeszła więc i dla mnie ta chwila zbudowania systemu, okoliczność zaś, która podała mi pierwszą myśl, była następująca.
1499Pewnego wieczora, gdy po wieczerzy kończyłem rozwiązanie nader zawiłego zagadnienia, ujrzałem wchodzącą moją ciotkę Antonię[163], która mi rzekła:
1500— Mój synowcze, widok światła w twoim pokoju nie daje mi zasnąć, ponieważ więc matematyka jest nauką tak powabną, pragnę zatem, abyś mnie jej nauczył.
1501Nie mając nic lepszego do czynienia, przystałem na żądanie mojej ciotki. Wziąłem tablicę i wyłożyłem jej dwa zagadnienia Euklidesa; właśnie miałem przechodzić do trzeciego, gdy Antonia nagle, wyrywając mi tablicę, zawołała:
1502— Nieznośny pedancie, czyliż matematyka dotąd nie nauczyła cię, jakim sposobem stworzenia boskie mnożą się na świecie?
1503Z początku wyrazy wydały mi się niedorzeczne, ale głębiej się zastanowiwszy, powziąłem myśl, że zapewne chciała mnie zapytać o formułę ogólną, odpowiadającą wszystkim trybom mnożenia używanym przez naturę, zacząwszy od cedru aż do najlichszej trawki i od wieloryba do żyjątek dostrzegalnych zaledwie za pomocą mikroskopu. Przypomniałem sobie zarazem uwagi, jakie niegdyś czyniłem nad rozmaitością stopni pojęć każdego zwierzęcia, których wynalazłem pierwszą przyczynę, odnosząc się do wychowania, skłonności i rozradzania. Stopniowanie to pozwalało mi zastosowanie teorii o szeregach malejących i rosnących, co w następstwie sprowadzało cały system ponownie do zasad matematyki. Jednym słowem, wpadłem na myśl wynalezienia równania dającego się zastosować do całego państwa zwierzęcego, przypuszczając wszędy jednakowe czynniki rozmaitej wartości i stopnia działalności. Rozogniła się moja wyobraźnia, sądziłem, że potrafię oznaczyć matematyczne ogniwo i granicę każdego z naszych pojęć, czyli wyraźniej mówiąc, zastosować wyrachowanie do całego systemu natury. Dręczony takim natłokiem gwałtownych wrażeń uczułem potrzebę odetchnięcia świeżym powietrzem, wypadłem więc na wały i trzy razy je obiegłem, sam nie wiedząc, co czynię
1504Nareszcie ochłonąłem nieco; dzień poczynał już świtać, chciałem zapisać sobie niektóre wypadki i tak pisząc, wracałem, jak mi się zdawało, drogą do domu. Tymczasem stało się inaczej; zamiast pójść na prawo od miejskich przekopów, poszedłem na lewo i wlazłem w fosę. Moje wnioski nie tylko były dla mnie jeszcze ciemnymi pojęciami, ale nadto żadnym sposobem nie mogłem odgadnąć, jak je przeniosę na tabliczki, gdyż mrok tak gęsty panował, że niepodobna było dojrzeć ani jednej cyfry. Pragnąłem czym prędzej wrócić do domu, podwoiłem więc kroku, myśląc zawsze, że idę prostą drogą. W tym przekonaniu dostałem się do wyłomu, który sporządzono dla przeprowadzenia dział w chwili wycieczki i naraz znalazłem się za okopami.
1505Pomimo to bynajmniej nie spostrzegłem mojej pomyłki, ale nie zważając na otaczające mnie przedmioty, biegłem ciągle, gryzmoląc na tabliczkach i tak coraz dalej oddalałem się od miasta. Na koniec zmęczony usiadłem i cały oddałem się moim rachunkom.
1506Po pewnym czasie podniosłem oczy i ujrzałem się śród Arabów, że jednak znam trocha ich język dość używany w Ceucie, powiedziałem im przeto kim jestem i prosiłem, żeby mnie odprowadzili do mego ojca, który nie omieszka dać im sowity wykup. Wyraz „wykup” zawsze dobrze brzmi w uszach arabskich; otaczający mnie obrócili się z uśmiechem do naczelnika i zdawali się oczekiwać od niego odpowiedzi zapowiadającej im obfity zysk.
1507Szejk długo stał zamyślony i poważnie głaskał swoją brodę, po czym rzekł:
1508— Słuchaj, młody nazarejczyku, znamy twego ojca jako bogobojnego człowieka; słyszeliśmy także różne rzeczy o tobie. Powiadają, że jesteś równie dobry, jak twój ojciec, ale że pan Bóg pozbawił cię pewnej części twego rozumu. Niech cię to bynajmniej nie martwi. Bóg jest wielki i daje ludziom lub też odbiera im rozum, wedle swego upodobania. Szaleńcy są żywym dowodem potęgi boskiej i nicości rozumu ludzkiego. Szaleńcy, nie znając złego ani dobrego, przedstawiają nam oprócz tego dawny stan niewinności człowieka. Są oni na pierwszym stopniu świętości. Nazywamy ich marabutami, równie jak naszych świętych. Wszystko to jest w zasadach naszej wiary; zgrzeszylibyśmy więc, wymagając za ciebie okupu. Odprowadzimy cię do pierwszej hiszpańskiej forpoczty z wszelkim szacunkiem i czcią, jakie podobnym tobie ludziom przynależą.
1509Wyznam wam, że ta mowa szejka, zmieszała mnie do najwyższego stopnia.
1510— Jak to — rzekłem sam do siebie — miałżebym w ślady Locka i Newtona przejść do ostatecznych granic pojęcia ludzkiego, wspierając zasady pierwszego na obliczeniach drugiego i stawiając śmiałe kroki w przepaściach metafizyki na to, ażeby potem mnie osądzono za szaleńca? Zepchnięto do kategorii istot zaledwie należących do rodu człowieczego? Niech przepadną rachunek różniczkowy i wszystkie zagadnienia, do których przywiązywałem całą moją sławę.
1511To mówiąc porwałem miecz i rozbiłem tabliczki na drobne kawałki, następnie jeszcze bardziej rozżalony rzekłem:
1512— Mój ojcze, miałeś słuszność, gdy chciałeś uczyć mnie sarabandy i wszystkich zuchwalstw używanych przez ludzi poczciwych! — po czym jąłem mimowolnie powtarzać niektóre poruszenia sarabandy, jak to zwykł był czynić mój ojciec, ile razy przypominał sobie dawne nieszczęścia.
1513Tymczasem Arabowie widząc, że potłukłem tabliczki, na których przed chwilą pisałem z taką gorliwością, zawołali z czcią i politowaniem:
1514— Bóg jest wielki! Chwała Panu i jego prorokowi! Hamdullach! Allah kerim!
1515Po czym wzięli mnie łagodnie za ręce i odprowadzili do pierwszej forpoczty hiszpańskiej.
1516
Gdy Velasquez doszedł do tego miejsca, zdał się nam mocno przygnębiony i roztargniony, spostrzegłszy więc, że z trudnością przyjdzie mu dalej ciągnąć opowiadanie, prosiliśmy, aby resztę odłożył na dzień następny.
Dzień dwudziesty piaty
1517Podróżowaliśmy dalej przez piękne, ale opuszczone okolice. Obchodząc jedną górę, oddaliłem się od karawany i zdało mi się, że słyszę jęki w wydrążeniu nader zarosłej doliny, ciągnącej się pod drogą, na której wówczas się znajdowaliśmy. Jęki podwoiły się; zsiadłem z konia, przywiązałem go, dobyłem szpady i zapuściłem się w zarośla. Im bliżej podchodziłem, tym bardziej jęki zdawały się oddalać, nareszcie przybyłem na otwarte miejsce, gdzie znalazłem się pośród ośmiu do dziesięciu ludzi uzbrojonych w muszkiety i biorących mnie na cel.
1518Jeden z nich krzyknął, abym mu oddał szpadę; za całą odpowiedź poskoczyłem, chcąc go nią przeszyć na wylot, ale natenczas położył muszkiet na ziemi, jakby sam zdawał się na łaskę, i ofiarował mi kapitulację, wymagając ode mnie jakowychś obietnic. Odpowiedziałem, że nie będę ani kapitulował, ani nic obiecywał.
1519W tej chwili usłyszano krzyki podróżnych, którzy mnie przyzywali. Naczelnik — o ile się zdawało — bandy rzekł do mnie:
1520— Señor kawalerze, szukają cię, nie mamy czasu do stracenia, za pięć dni racz opuścić obóz i udać się drogą ku zachodowi. Spotkasz osoby, które mają ci powierzyć ważną tajemnicę. Jęki, jakie słyszałeś, były tylko fortelem użytym na sprowadzenie cię pośród nas. Nie zapominaj więc, abyś na czas się stawił.
1521Po tych słowach, lekko mi się ukłonił, gwizdnął i zniknął wraz z towarzyszami. Złączyłem się z karawaną, ale nie uznałem za potrzebne zdawać sprawę z mego spotkania. Przybyliśmy wcześnie na nocleg i po wieczerzy prosiliśmy Velasqueza, aby kończył swoje przygody, co też uczynił w tych słowach:
Dalszy ciąg historii Velasqueza
1522Mówiłem wam, jakim sposobem, zwracając uwagę na ogólny porządek wszechświata, sądziłem, żem wynalazł zastosowania rachunkowe nikomu przedtem nieznane; powiedziałem wam następnie, jak ciotka moja Antonia dziwnym zapytaniem sprawiła, że myśli moje zebrały się niejako w jedno ognisko i uporządkowały w system. Nareszcie oznajmiłem, jak — przekonawszy się, że uważano mnie za szaleńca — z największej egzaltacji umysłu od razu spadłem na samo dno zwątpienia. Teraz wyznam wam, że stan tego osłabienia był długi i bolesny. Nie śmiałem podnieść oczu na ludzi; zdawało mi się, że bliźni moi spiknęli się, by mnie odepchnąć i poniżyć; z niesmakiem poglądałem na książki, które mi tyle przyjemnych chwil użyczyły, widziałem w nich tylko nawał czczych wyrażeń. Nie dotykałem więcej tabliczek, nie rachowałem, rozprzęgły się nerwy mego mózgu, straciły całą dzielność i nie miałem siły do myślenia.
1523Ojciec spostrzegł stan mego zniechęcenia i dopytywał mnie o przyczynę. Długo opierałem się, nareszcie powtórzyłem mu mowę szejka arabskiego i opowiedziałem smutek dręczący mnie od chwili, w której po raz pierwszy nazwano mnie szaleńcem. Mój ojciec opuścił głowę na piersi i zalał się łzami. Po długiem milczeniu zwrócił na mnie wzrok pełen politowania i rzekł:
1524— Ach, mój synu, ty uchodzisz tylko za szaleńca, a ja w istocie byłem nim przez trzy lata. Roztargnienie twoje i miłość moja dla Blanki nie są pierwszymi przyczynami naszych trosk; nieszczęścia nasze skądinąd pochodzą. Natura, niesłychanie płodna i dziwaczna w swoich środkach, z upodobaniem gwałci najstalsze swoje zasady; z interesu osobistego tworzy dźwignię wszystkich czynności człowieka, z tym wszystkim jednak w masie ludzi płodzi tu i ówdzie wyjątki, u których samolubstwo zaledwie jest dostrzegalne, ci bowiem na zewnątrz siebie zwracają cały prąd ich myśli i dążeń. Jedni kochają się w naukach, inni w dobru ogółu, wynoszą odkrycia drugich, jak gdyby sami ich byli doszli, lub zbawienne dla państwa ustawy, jak gdyby sami z nich tylko korzystali. Zwyczaj ten zaparcia się samego siebie wpływa na ich przeznaczenie, nie mogą widzieć w ludziach narzędzi własnego szczęścia, a gdy los do nich kołace, nie pomyślą o otworzeniu mu drzwi. Mało kto potrafi zapomnieć o samym sobie; znajdziesz samolubstwo w radach, jakie ludzie ci będą udzielać, w przysługach, jakie ci wyświadczą, w związkach, jakich pragną, i przyjaźniach, jakie zawierają. Namiętni dla własnego interesu, choćby najbardziej oddalonego, obojętni są na wszystko, co ich nie dotyczy. Spotkawszy na drodze życia człowieka lekceważącego własny interes, nie mogą go zrozumieć, wmawiają w niego tysiące ukrytych przyczyn, odurzenie lub szaleństwo, odtrącają go od swego grona, upadlają i zasyłają na opuszczoną afrykańską skałę.
1525Synu mój, my obaj należymy do tego przeklętego plemienia, ale mamy i my nasze rozkosze, które muszę ci dać poznać. Niczego nie szczędziłem dla wykierowania cię na wietrznika i głupca, niebo jednak nie sprzyjało moim usiłowaniom i obdarzyło cię duszą tkliwą i oświeconym umysłem. Powinienem więc odkryć ci przyjemności naszego życia, są one nieznane i niebłyskotliwe, ale czyste i słodkie. Jakże byłem szczęśliwy wewnętrznie, dowiedziawszy się, że don Izaak Newton pochwalał jedną z moich bezimiennych prac i chciał koniecznie poznać autora. Nie ujawniłem się, ale ośmielony do nowych usiłowań, wzbogaciłem mój umysł masą nieznanych mi dotąd pojęć, byłem nimi przepełniony, nie mogłem ich powstrzymać, wybiegłem, aby je ogłaszać skałom Ceuty, powierzałem je całej Naturze i składałem w ofierze mojemu Stwórcy. Wspomnienie moich cierpień mieszało do tych wzniosłych uczuć westchnienia i łzy, które także nie dręczyły mnie bez pewnej przyjemności. Przypominały mi one, że były około mnie nieszczęścia, które mogłem osłodzić, łączyłem się myślą z zamiarami Opatrzności, z dziełami ręki Stworzyciela, z postępem ducha ludzkiego. Mój umysł, moja osobistość, moje przeznaczenie nie przedstawiały mi się pod cząstkową postacią, ale wchodziły w skład jednej, wielkiej całości.
1526Dorosłość, Małżeństwo, Rodzina, Dom, SzczęścieTak upłynął wiek namiętności, po czym znowu znalazłem samego siebie. Tkliwe starania twojej matki, sto razy na dzień przekonywały mnie, że byłem jedynym przedmiotem jej przywiązania. Mój duch, zamknięty sam w sobie, dał przystęp uczuciu wdzięczności, słodyczy domowego pożycia. Drobne wypadki dziecinnych lat twoich i twojej siostry utrzymywały we mnie ogień najsłodszych wzruszeń.
1527Dzisiaj, twoja matka żyje tylko w mym sercu i umysł mój, zwątlony wiekiem, nie może nic dorzucić do skarbca wiedzy ludzkiej; atoli z radością spoglądam, jak ten skarbiec z każdym dniem się powiększa, i ścigam myślą postęp tego wzrostu: zajęcie wiążące mnie z ogólnym ruchem umysłowym nie pozwala mi myśleć o niedołężności, smutnej towarzyszce mego wieku, i dotąd nie doznałem jeszcze nudy w życiu. Widzisz więc, mój synu, że i my mamy nasze radości i gdybyś był został wietrznikiem, jak tego pragnąłem, miałbyś także twoje zmartwienia.
1528Alvarez, będąc tutaj, mówił mi o moim bracie w sposób wzbudzający raczej politowanie niż zazdrość: „Książę — prawił — zna dwór doskonale, z łatwością rozplątuje wszelkie intrygi; ale ile razy chce sięgnąć po najwyższe zaszczyty, wnet poznaje, że brak mu skrzydeł do lotu. Był ambasadorem i powiadają, że reprezentował króla swego i pana z wszelką przyzwoitą godnością, ale przy pierwszej trudnej sprawie musiano go odwołać. Wiesz także, że należał do składu ministerium i pełnił swoje obowiązki nie gorzej od innego, ale pomimo wszelkich starań jego podwładnych, którzy o ile możności usiłowali oszczędzać mu pracy, nie mógł sobie dać rady i musiał złożyć urząd. W tej chwili nie ma żadnego znaczenia, ale posiada talent stwarzania mało ważnych sposobności, by zbliżyć się do monarchy i pokazywać przed światem, że jest w łasce. Z tym wszystkim, nuda go pożera; tyle ma środków uniknięcia jej, ale zawsze upada pod żelazną ręką dławiącego go potwora. Wprawdzie unika go, zajmując się wyłącznie samym sobą; ale to wygórowane samolubstwo uczyniło go tak drażliwym na najmniejszą przeciwność, że życie stało mu się ciężarem. Tymczasem częste choroby ostrzegły go, że ten jedyny przedmiot jego troskliwości może łatwo z rąk mu się wyśliznąć i tą jedną myślą zatruły wszystkie jego rozkosze”. — Oto jest prawie wszystko, co mi o nim mówił Alvarez, i z tego wniosłem, że w moim zapomnieniu może byłem szczęśliwszy aniżeli mój brat śród wydartych mi dostatków. Co zaś do ciebie, kochany synu, mieszkańcy Ceuty uważają cię za trochę szalonego, jest to skutkiem ich ciemnoty; ale jeżeli kiedyś rzucisz się w świat, wtedy dopiero poznasz niesprawiedliwość ludzi i przeciwko tej powinieneś się uzbroić. Najlepszym może środkiem byłoby stawiać zniewagę przeciw zniewadze, oszczerstwo przeciw oszczerstwu, czyli, wyraźniej mówiąc, potykać się z niesprawiedliwością jej własną bronią; wszelako sztuka walczenia za pomocą niegodziwości nie jest udziałem ludzi naszego rodzaju. Gdy więc ujrzysz się przygniecionym, odsuń się, zamknij sam w sobie, karm twego ducha jego własnymi zapasami, a wtedy jeszcze doświadczysz szczęścia.
1529Słowa mego ojca sprawiły na mnie żywe wrażenie, odwaga znowu we mnie wstąpiła i znowu powróciłem do pracy nad moim systemem. Wtedy to zaczynałem już z każdym dniem stawać się coraz bardziej roztargniony. Rzadko kiedy słyszałem, co do mnie mówiono, wyjąwszy ostatnie wyrazy, które głęboko wrażały mi się w pamięć. Odpowiadałem logicznie, ale prawie zawsze godzinę lub dwie po zapytaniu. Często także szedłem, nie wiedząc gdzie, tak że miałbym słuszność, biorąc przewodnika jak dla ślepego. Roztargnienia te jednak trwały dopóty tylko, dopóki nie uporządkowałem mego systemu. Następnie im mniej zużywałem uwagi, tym mniej z każdym dniem wpadałem w roztargnienie i dziś śmiało mogę powiedzieć, że już zupełnie jestem wyleczony.
*
1530— Tak jest, prawie zupełnie — rzekł kabalista — pozwól pan, abym mu pierwszy tego powinszował.
1531— Szczerze panu dziękuję — odpowiedział Velasquez — gdyż zaledwie dokończyłem mój system, aliści nieprzewidziany wypadek taką zmianę sprawił w moim przeznaczeniu, że teraz trudno mi będzie, nie mówię: utworzyć system, ale niestety poświęcić nędzne dziesięć lub dwanaście godzin z rzędu jednemu obliczeniu. Krótko mówiąc, niebo chciało, abym został księciem Velasquez, grandem hiszpańskim i panem ogromnego majątku.
*
1532Cztery tygodnie mija, odkąd Diego Alvarez, syn tamtego Alvareza, przybył do Ceuty z listem od księżnej Blanki do mojego ojca. Pismo to zawierało następujące wyrazy:
1533List ten uwiadomi cię, że Bóg zapewne wkrótce do siebie powoła księcia Velasquez. Prawa szlachty hiszpańskiej nie pozwalają, ażebyś dziedziczył po młodszym bracie, majątek zatem i tytuły spadają na twego syna. Zbyt jestem szczęśliwa, kończąc czterdziesty rok pokuty i mogąc przywrócić mu dostatki, których płochość moja ciebie pozbawiła. Ale w tej chwili oboje jesteśmy już u bram wieczystej chwały, ziemska nie może nas zajmować. Przebacz więc po raz ostatni grzesznej Blance i przyślij nam syna, którym cię niebo obdarzyło. Książę, przy którego łożu jestem już od dwóch miesięcy, pragnie go widzieć.
Muszę wyznać, że list ten napełnił radością wszystkich mieszkańców Ceuty, tak dalece kochano mnie i mego ojca, ja jednak dalekim byłem od podzielania powszechnej wesołości. Ceuta była dla mnie całym światem. wychodziłem z niej tylko myślą, ażeby gubić się w marzeniach, jeżeli zaś zapuszczałem kiedy wzrok za okopy na szerokie płaszczyzny zamieszkane przez Maurów, zapatrywałem się na nie jedynie jak na krajobraz. Skoro nie mogłem używać na nich przechadzki, obszerne okolice wydawały mi się stworzone tylko dla oczu. Oprócz tego mniemałem, że nie byłbym w stanie przesiedlić się do innego miejsca. W całej Ceucie nie było żadnego muru, na którym nie byłbym nagryzmolił jakiegoś równania, żadnego zakątka, gdzie nie byłbym oddawał się rozmyślaniom, których wyniki pieściły mój umysł. Wprawdzie czasami dokuczała mi moja ciotka Antonia i jej służąca Marika, ale cóż znaczyły te małe przykrości w porównaniu z roztargnieniami, na jakie byłem skazany. Bez długich rozmyślań, bez rachunków nie pojmowałem szczęścia dla siebie. Takie myśli przychodziły mi do głowy w chwili, gdy miałem opuszczać Ceutę.
1534Mój ojciec towarzyszył mi do samego brzegu i tam, kładąc ręce na mojej głowie i błogosławiąc mnie, rzekł:
1535— Synu mój, ujrzysz Blankę, już ona nie jest tą zachwycającą pięknością, która miała stanowić sławę i szczęście twego ojca. Ujrzysz rysy poorane wiekiem, połamane pokutą, ale bo i dlaczegóż tak długo żałowała za błąd, który ojciec jej przebaczył? Co do mnie, nigdy nie miałem do niej żalu. Jeżeli nie służyłem królowi na zaszczytnym stanowisku, to zamiast tego przez czterdzieści lat pośród tych skał przyczyniłem się do szczęścia kilku uczciwych ludzi. Cała ich wdzięczność należy się Blance, często słyszeli o jej cnotach i wszyscy ją błogosławią.
1536Mój ojciec nie mógł więcej mówić, łzy tłumiły mu słowa w piersiach. Wszyscy mieszkańcy Ceuty towarzyszyli memu odjazdowi, ze wszystkich oczu można było wyczytać smutek rozłączenia pomieszany z radością, jaką sprawiła wieść o tak świetnej przemianie mego losu.
1537Rozwinęliśmy żagle i nazajutrz wylądowaliśmy w porcie Algeciras, skąd udałem się do Kordowy, następnie zaś na nocleg do Andujar. Oberżysta tameczny rozpowiadał mi jakieś nadzwyczajne historie o duchach i upiorach, których wcale nie słuchałem. Przenocowałem u niego i nazajutrz wcześnie wybrałem się w drogę. Miałem z sobą dwóch służących, jeden jechał na przedzie, drugi postępował za mną. Uderzony myślą, że w Madrycie nie będę miał czasu do pracy, dobyłem moich tabliczek i zająłem się zwykłymi wyrachowaniami, zwłaszcza zaś tymi, których brakowało jeszcze w moim systemie.
1538Jechałem na mule, którego równy i wolny krok sprzyjał temu zatrudnieniu. Nie pamiętam, ile czasu w ten sposób strawiłem, gdy nagle mój muł się zatrzymał. Ujrzałem się u stóp szubienicy obciążonej dwoma wisielcami, których twarze zdawały się wykrzywiać i napełniały mnie zgrozą. Obejrzałem się dokoła, ale nie ujrzałem żadnego z moich służących, jąłem więc przyzywać ich z całej siły, lecz nadaremnie. Postanowiłem jechać dalej prostą drogą otwierającą się przede mną. Już noc dawno była zapadła, gdy przybyłem do obszernej i dobrze zbudowanej gospody, opuszczonej jednak i próżnej.
1539Umieściłem muła w stajni, sam zaś wszedłem do izby, gdzie znalazłem resztki wieczerzy, mianowicie pasztet z kuropatw, chleb i flaszę wina z Alikantu. Od Andujar nic w ustach nie miałem, sądziłem więc, że potrzeba nadawała mi prawa nad pasztetem, który skądinąd pozostawał bez właściciela. Byłem także mocno spragniony, ugasiłem więc pragnienie, wprawdzie może nieco zbyt gwałtownie, gdyż wino uderzyło mi do głowy, ale spostrzegłem się poniewczasie.
1540W izbie stało dość porządne łóżko, rozebrałem się, położyłem i zasnąłem. Nagle, nie wiem, z jakiego powodu, obudziłem się i usłyszałem zegar bijący północ. Myślałem, że w pobliżu był jakiś klasztor, więc postanowiłem zwiedzić go nazajutrz.
1541Wkrótce potem doszedł mnie hałas z podwórza; sądziłem, że moi służący powrócili; ale jakież było moje zadziwienie, gdy ujrzałem wchodzącą moją ciotkę Antonię wraz z jej powiernicą Mariką. Ta ostatnia niosła latarnię z dwiema świecami, ciotka zaś moja trzymała zwój papierów w ręku.
1542— Kochany synowcze — rzekła do mnie — twój ojciec nas tu przysłał, abyśmy ci wręczyły te ważne papiery.
1543Wziąłem papiery i przeczytałem napis: Wykazanie kwadratury koła. Wiedziałem dobrze, że mój ojciec nigdy się nie zajmował tym czczym zagadnieniem. Zadziwiony rozwinąłem papiery, ale wnet z oburzeniem spostrzegłem, że mniemana kwadratura była znaną teorią Dinostrata, popartą dowodzeniem, w którym poznałem rękę mojego ojca, ale bynajmniej jego głowę. W istocie, spostrzegłem, że przytoczone dowody były tylko nędznymi paralogizmami.
1544Tymczasem moja ciotka, widząc, że nie było siedzenia w całej izbie, usiadła przy mnie. Byłem tak zmartwiony myślą, że mój ojciec mógł popaść w podobne błędy, że nie słuchałem tego wszystkiego, co mi mówiła. Mimowolnie odsunąłem się do ściany, podczas gdy Marika siadła w nogach, wspierając głowę na moich kolanach.
1545Wtedy odczytałem dowodzenie i czy to wino Alikantu uderzyło mi do głowy, czyli też miałem wzrok oczarowany, słowem, nie pojmuję, jak się to stało, ale znalazłem dowody mniej błędnymi, po trzecim zaś odczytaniu byłem zupełnie przekonany.
1546Przewróciłem arkusz i znalazłem pasmo cudownych formuł służących do kwadratowania lub prostowania wszelkiego rodzaju linii krzywych, nareszcie ujrzałem zagadnienie izochronów rozwiązane za pomocą zasad geometrii elementarnej. Zadziwiony, uszczęśliwiony, odurzony nawet, za każdym rzutem oka wołałem:
1547— Tak jest, mój ojciec uczynił najważniejsze odkrycie!
1548— W takim razie — rzekła moja ciotka — powinieneś mi podziękować za trud, jaki podjęłam, przebywając morze i przynosząc ci te papiery.
1549 1550— A ja — przerwała Marika — czyliż także nie przebyłam morza?
1551 1552Towarzyszki moje tak silnie ujęły mnie w objęcia, że nie byłem w stanie im się wydrzeć, wprawdzie nie życzyłem sobie tego, gdyż naraz przejęły mnie dziwne uczucia, których dotąd nie znałem. Nowy zmysł obudził się we mnie i na próżno do wytłumaczenia go chciałem zastosować jakąkolwiek teorię. Pragnąłem zdać sprawę z doznawanych wrażeń, ale nie mogłem uchwycić żadnego pojęcia. Nareszcie uczucia moje rozwinęły się w pasmo geometrycznym postępem biegące w nieskończoność. Zasnąłem i ze zgrozą obudziłem się pod szubienicą, na której spostrzegłem dwóch wykrzywiających się wisielców. Taka jest powieść mego życia, do której brak tylko teorii mego systemu, czyli zastosowań matematyki do ogólnego porządku wszechświata. Spodziewam się jednak, że kiedyś dam wam ją poznać, zwłaszcza zaś tej pięknej pani, która zdaje mi się, że ma popęd do nauk ścisłych, niezwykły osobom jej płci. —
1553
Rebeka wdzięcznie odpowiedziała na tę grzeczność, po czym zapytała Velasqueza, co się stało z papierami, które mu jego ciotka była przyniosła.
1554— Nie wiem, gdzie się podziały — odrzekł geometra — nie znalazłem ich wcale pomiędzy papierami, jakie Cyganie mi przynieśli, i mocno żałuję, gdyż nie wątpię, że przejrzawszy powtórnie to mniemane dowodzenie, byłbym natychmiast fałsz odkrył; ale jak to wam już mówiłem, krew grała we mnie zbyt gwałtownie; alikant, te dwie kobiety i nieprzezwyciężona senność były zapewne przyczynami mego błędu. Co mnie jednak zadziwia, to że pismo było ręki mego ojca, mianowicie zaś sposób pisania znaków jemu tylko właściwy.
1555Uderzyły mnie słowa Velasqueza, zwłaszcza gdy mówił, że nie mógł oprzeć się snowi. Domyślałem się, że musiano mu podać wino podobne do tego, które moje kuzynki przyprawiły mi w wencie podczas pierwszego naszego spotkania, lub też do trucizny, którą kazano mi wypić w podziemiu, a która w istocie była tylko napojem usypiającym.
1556Towarzystwo rozeszło się. Udając się na spoczynek, natrafiłem na wiele uwag, za pomocą których sądziłem, że zdołam naturalnym sposobem wytłumaczyć wszystkie moje przygody. Takimi myślami zajęty usnąłem.
Dzień dwudziesty szósty
1557Całą tę dobę poświęciliśmy spoczynkowi. Rodzaj życia naszych Cyganów i kontrabanda stanowiąca główny sposób ich utrzymania wymagały ciągłej, męczącej zmiany miejsca: z radością więc przepędziłem dzień tam, gdzie stanęliśmy na nocleg. Każdy zajął się nieco swoją powierzchownością, Rebeka nawet dodała niektóre ozdoby do swego stroju i można było rzec, że starała się stać przedmiotem roztargnienia młodego księcia, tym bowiem tytułem odtąd nazywaliśmy Velasqueza.
1558Wszyscy zeszli się na trawniku ocienionym pięknymi kasztanami i gdy spożyliśmy obiad bardziej wykwintny niż zazwyczaj, Rebeka rzekła, że skoro naczelnik Cyganów jest dziś mniej zatrudniony, możemy więc śmiało prosić go, aby opowiedział dalszą część swoich przygód. Pandesowna nie dał się długo prosić i zaczął w te słowa:
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
1559Wstąpiłem wtedy dopiero do szkół, jak wam już mówiłem, gdym wyczerpał wszelkie środki i pozory zwłoki, jakie tylko mogłem wymyślić. Z początku rad byłem, znalazłszy się pośród tylu towarzyszów mego wieku, ale ciągła podległość, w jakiej nas nauczyciele trzymali, wkrótce stała mi się nieznośna. Przyzwyczaiłem się do pieszczot mojej ciotki, do jej tkliwego pobłażania i pochlebiało mi to, gdy sto razy na dzień powtarzała, że mam najlepsze serce. Tu dobre serce na nic się nie przydało, trzeba było ciągle się pilnować lub czuć nad sobą jarzmo. Jednego i drugiego nienawidziłem. Stąd powstała we mnie nieprzezwyciężona odraza do czarnych sukienek, którą zawsze okazywałem, płatając im mnóstwo rozmaitych figlów.
1560Byli między uczniami chłopcy, którzy mieli lepszą pamięć niż serce i którzy z przyjemnością donosili wszystko, co wiedzieli o towarzyszach. Utworzyłem związek przeciw nim i wybryki nasze tak były urządzone, że podejrzenie zawsze padało na tych, którzy go wzniecali. Ostatecznie czarne sukienki zaczęły niecierpieć nas wszystkich: tak oskarżonych, jako też donosicieli.
1561Nie będę wam rozpowiadał małoznacznych szczegółów o naszych szkolnych psotach, powiem wam tylko, że w przeciągu czterech lat, przez które ćwiczyłem moją wyobraźnię, figle moje przybierały coraz poważniejszą barwę, nareszcie wynalazłem myśl, zapewne dość niewinną samą w sobie, ale niegodziwą, zważywszy środki, jakich do uskutecznienia jej użyłem. Mało brakowało, a przypłaciłbym ten wynalazek kilkuletnim więzieniem lub też pozbawieniem wolności na całe życie. Rzecz była następująca:
1562Pomiędzy teatynami, którzy surowo się z nami obchodzili, żaden nie dał nam uczuć tyle srogości ile ojciec Sanudo, rektor pierwszej klasy. Duchowny ten nie był zły z natury, przeciwnie, był nawet może zbyt czuły i jego ukryte skłonności wcale nie zgadzały się z powołaniem duchownego, tak że Sanudo w trzydziestym roku życia nie zdołał jeszcze nad nimi zapanować.
1563Bez litości dla siebie samego, stał się nieubłagany dla drugich. Ciągłe poświęcenia, jakie składał na ołtarzu obyczajów, były godne tym większej pochwały, że zdawało się, iż sama natura stworzyła go do stanu całkiem przeciwnego temu, jaki sobie był obrał. Piękny, jak sobie tylko możecie człowieka wyobrazić, na wszystkich kobietach w Burgos sprawiał niesłychane wrażenie, ale Sanudo spotykając tkliwe niewieście wejrzenia spuszczał oczy, marszczył brwi i udawał, że ich nie widzi. Takim był przed laty teatyn ojciec Sanudo.
1564Tyle jednak zwycięstw zmęczyło jego ducha; zmuszony obawiać się kobiet, nie przestawał o nich myśleć i od dawna gnębiony nieprzyjaciel z coraz świeżymi siłami występował przed jego wyobraźnią. Nareszcie gwałtownie zapadł na zdrowiu, długo potem nie mógł wrócić do sił, gdy zaś przyszedł do siebie, choroba zostawiła mu niewypowiedzianą drażliwość, objawiającą się zawsze pod postacią zniecierpliwienia. Gniewały go najmniejsze nasze wykroczenia, nasze wymówki łzy mu z oczu wyciskały, odtąd ciągle tylko marzył i często chociaż wlepiał oczy w obojętny przedmiot, wzrok jego jednak przybierał tkliwy wyraz, gdy zaś przerywano mu chwile tego zachwycenia, bystro spoglądał, wszelako więcej boleśnie niż srogo.
1565My zaś zbyt wyuczyliśmy się śledzić naszych zwierzchników, aby tak znaczna zmiana mogła była ujść naszej uwagi, niepodobna nam jednak było domyślić się przyczyny, gdy nagle niespodziewany wypadek wskazał nam prawdziwą drogę.
1566Dla łatwiejszego zrozumienia mnie muszę zacząć nieco wyżej. Dwoma najznakomitszymi rodzinami w Burgos byli hrabiowie de Liria i margrabiowie de Fuen Castilla. Pierwsi należeli do tych, których w Hiszpanii nazywają agraviados, to jest pokrzywdzonymi przez nieudzielenie im zasłużonej godności granda. Pomimo to inni grandowie żyją z nimi poufale, jak gdyby w istocie należeli do ich klasy.
1567Naczelnikiem rodziny Liria był siedemdziesięcioletni starzec nader szlachetnego i uprzejmego sposobu obejścia. Miał dwóch synów, którzy mu poumierali i cały jego majątek spadał na młodą hrabiankę Liria, jedyną córkę jego najstarszego syna.
1568Stary hrabia, pozbawiony dziedziców swego nazwiska, przyrzekł był rękę wnuczki dziedzicowi margrabiów de Fuen Castilla, który przy tej okoliczności miał przybrać tytuł hrabiego de Fuen de Liria y Castilla. Związek ten ze wszech stron tak dobrany zgadzał się z wiekiem państwa młodych, z ich powierzchownością i charakterem. Oboje więc kochali się serdecznie i stary Liria lubował się, spoglądając na ich niewinną miłość, która przypominała mu szczęśliwe czasy jego młodości.
1569Przyszła hrabina de Fuen de Liria, chociaż mieszkała w klasztorze Annonciady, codziennie jednak chodziła na obiad do swego dziada i zostawała tam przez cały wieczór w towarzystwie swego narzeczonego. Miała wówczas przy sobie dueñę mayor nazwiskiem doña Klara Mendoza, kobietę trzydziestoletnią, nader zacną i wcale nie ponurą, gdyż stary hrabia nie lubił ludzi tego charakteru.
1570Codziennie panna de Liria z swoją dueñą przechodziły obok naszego kolegium, tędy bowiem wypadała im droga do pałacu, ponieważ zaś mieliśmy naówczas chwile wypoczynku, zwykle więc stawaliśmy w oknach lub też słysząc turkot ich powozu, wybiegaliśmy na ulicę.
1571Pierwsi, którzy przybiegali do okien, często słyszeli jak doña Mendoza mówiła do swojej towarzyszki:
1572— Spojrzyjmy, czy nie ma pięknego teatyna.
1573Było to nazwisko nadane przez płeć niewieścią ojcu Sanudo. W istocie dueña patrzyła w niego jak w tęczę, co zaś do młodej hrabianki, ta rzucała jednakowy wzrok na nas wszystkich, bardziej bowiem przypominaliśmy jej wiekiem margrabiego de Fuez y Castilla, lub też starała się wyszukać dwóch krewnych, umieszczonych w naszym kolegium.
1574Sanudo wraz z innymi zbliżał się do okna, ale jak tylko postrzegał, że kobiety zwracały nań uwagę, zachmurzał czoło i odchodził z pogardą. Uderzyła nas ta sprzeczność: „Ostatecznie — mówiliśmy — jeżeli ma takie obrzydzenie do kobiet, po co ciśnie się do okna, jeżeli zaś pragnie je widzieć, dlaczego odwraca oczy?” Młody jeden uczeń nazwiskiem Veyras, pewnego razu rzekł mi, że Sanudo bynajmniej nie jest już jak dawniej nieprzyjacielem kobiet i że on musi się o tym przekonać. Ten Veyras był najlepszym moim przyjacielem w całym kolegium, czyli, wyraźniej mówiąc, dopomagał mi we wszystkich psotach, których często sam był wynalazcą.
1575W owym czasie pojawił się romans pod tytułem Zakochany Fernando. Autor tego dzieła odmalował w nim miłość tak żywymi barwami, że książka ta była nader niebezpieczna dla młodzieży i nasi przełożeni surowo jej zakazali. Veyras wystarał się o jeden egzemplarz i wsunął go w kieszeń, tak jednak, że widać było większą część. Sanudo spostrzegł i zabrał wzbronioną książkę. Zagroził Veyrasowi najsurowszą karą, jeżeliby kiedykolwiek dopuścił się podobnej winy; ale wieczorem zmyślił jakąś chorobę i nie pokazał się między nami. My zaś naumyślnie dopytywaliśmy się o jego zdrowie. Weszliśmy niespodzianie do jego pokoju i zastaliśmy go zagłębionego w lekturę niebezpiecznego Fernanda, z oczyma pełnymi łez, które dowodziły, ile przyjemności sprawiło mu czytanie tej książki. Sanudo zmieszał się, udaliśmy, że tego nie spostrzegamy i wkrótce otrzymaliśmy nowy dowód wielkiej zmiany w sercu nieszczęśliwego duchownego.
1576Kobiety hiszpańskie pilnie przestrzegają obowiązków religijnych i za każdym razem wymagają tego samego spowiednika. Nazywają to: buscar el su padre Stąd pochodzi, że niektórzy złośliwi żartownisie, widząc dziecko w kościele, pytają czy nie przyszło buscar el su padre, to jest szukać swego ojca.
1577Mieszkanki Burgos rade byłyby spowiadały się przed ojcem Sanudo, ale posępny zakonnik oświadczył, że nie czuje się zdolny do kierowania sumieniem kobiet, wszelako nazajutrz po przeczytaniu nieszczęsnej książki jedna z najpiękniejszych kobiet z miasta prosiła księdza Sanudo, który natychmiast udał się do konfesjonału. Niektórzy ze znajomych winszowali mu dwuznacznie tej zmiany, ale Sanudo z powagą odpowiedział, że nie lęka się nieprzyjaciela, którego od tak dawna już pokonał. Być może, że szanowni ojcowie uwierzyli temu oświadczeniu, ale my, młodzież, wiedzieliśmy, czego się trzymać. Tymczasem Sanudo z każdym dniem coraz więcej zdawał się zajmować tajemnicami, które płeć piękna składała przed jego pokutnym trybunałem. Odtąd często zasiadał do spowiedzi, niektóre kobiety prędko odprawiał, inne zaś zatrzymywał dłużej, zawsze jednak nie omieszkał ujrzeć piękną hrabiankę i jej powabną ochmistrzynię, po czym gdy powóz przyjechał, odwracał wzrok z pogardą.
1578Pewnego dnia, gdy nie nauczywszy się lekcji, doświadczyliśmy całej srogości Sanuda, Veyras tajemniczo wziął mnie na stronę i rzekł:
1579— Czas jest, abyśmy zemścili się nad przeklętym pedantem za tyle srogich kar i pokut, jakimi zatruwa najpiękniejsze nasze dni. Wynalazłem doskonały figiel, ale trzeba by koniecznie wyszukać młodą dziewczynę podobną z kibici do hrabianki Liria. Wprawdzie Juanita, córka ogrodnika, gorliwie służy nam w psotach, ale do tej nie ma dość dowcipu.
1580— Kochany Veyrasie — odpowiedziałem — gdybyśmy nawet znaleźli młodą dziewczynę podobną z kibici do hrabianki de Liria, nie pojmuję, jakim sposobem nadamy jej te zachwycające rysy?
1581— Pod tym względem bądź spokojny — odrzekł mój towarzysz — wiesz, że kobiety nasze podczas postu zwykły nosić zasłony zwane catafalcos. Są to falbany z krepy, które spadając jedna na drugą, zasłaniają twarz jak gdyby najdoskonalszą maską. Juanita zawsze się przyda, jeżeli nie do przedstawienia, to przynajmniej do ubrania nowej hrabianki i jej ochmistrzyni.
1582Veyras tego dnia nic więcej nie powiedział, ale pewnej niedzieli ojciec Sanudo, siedząc w konfesjonale, ujrzał dwie kobiety okryte krepowymi zasłonami, z których jedna usiadła na ziemi, na macie według zwyczaju hiszpańskiego, druga zaś jako pokutnica przed nim uklękła. Ta, która wydawała się młodsza, chociaż przybyła do spowiedzi, nie mogła jednak powstrzymać się od gwałtownego płaczu i łkania. Sanudo, jak mógł, starał się ją uspokoić, ale ona ciągle powtarzała:
1583— Czcigodny ojcze, zlituj się nade mną, popełniłam grzech śmiertelny.
1584Sanudo rzekł jej, że dziś nie będzie w stanie otworzyć przed nim duszy i kazał powrócić nazajutrz. Młoda grzesznica oddaliła się, klękła przed ołtarzem, modliła się długo i gorąco, aż nareszcie wyszła z kościoła wraz z towarzyszką.
1585
— Wszelako — rzekł Cygan, sam sobie przerywając — nie bez wyrzutów sumienia rozpowiadam wam te niegodziwe igraszki, których nawet młodość nasza nie zdoła uniewinnić i gdybym nie liczył na wasze pobłażanie, nigdy nie ośmieliłbym się dalej mówić. —
1586Każdy powiedział, co mu się zdało najstosowniejsze do uspokojenia naczelnika, który tak dalej ciągnął swoje opowiadanie:
1587
— Nazajutrz, o tej samej godzinie powróciły obie pokutnice. Sanudo od dawna ich oczekiwał. Młodsza znowu uklękła przy konfesjonale; była nieco spokojniejsza, jednak i tym razem nie obeszło się bez szlochów. Nareszcie srebrnym i dziewiczym głosem wyrzekła te słowa:
1588— Niedawno temu, czcigodny ojcze, jak serce moje, zgodne z obowiązkami, zdawało się na wieki ustalone na drodze cnoty. Przeznaczono mi młodego i szlachetnego małżonka. Sądziłam, że go kocham…
1589Tu znowu łkania się rozpoczęły, ale Sanudo świątobliwymi wyrazy uspokoił młodą dziewczynę, która tak dalej mówiła:
1590— Nierozsądna ochmistrzyni zwróciła moją uwagę na zasługi człowieka, do którego nigdy nie mogę należeć, o którym nigdy nie powinnam myśleć, z tym wszystkim jednak nie jestem w stanie przezwyciężyć świętokradzkiej namiętności.
1591Wzmianka o świętokradztwie dała poznać Sanudowi, że chodziło o księdza, może nawet o niego samego.
1592— Obowiązkiem twoim — rzekł drżącym głosem — jest ofiara z twojej miłości złożona małżonkowi przeznaczonemu ci od rodziców.
1593— Ach, czcigodny ojcze — odrzekła — dlaczegóż nie jest on podobny do człowieka, którego ukochałam? Dlaczegóż nie ma jego czułego, choć surowego wejrzenia, jego rysów tak pięknych i szlachetnych, jego wyniosłej postaci?
1594— Moja panno — przerwał Sanudo — podobna mowa nie przystoi przy spowiedzi.
1595— Bo też to nie jest spowiedź — odpowiedziała młoda dziewczyna — ale wyznanie.
1596To mówiąc powstała zapłoniona, złączyła się z towarzyszką i razem wyszły z kościoła. Sanudo ścigał je wzrokiem i przez cały dzień był zadumany. Nazajutrz zasiadł w konfesjonale, ale nikt się nie pokazał, toż samo i następnego dnia. Trzeciej dopiero doby pokutnica wróciła z ochmistrzynią, uklękła przy konfesjonale i rzekła do Sanuda:
1597— Mój ojcze, zdaje mi się, że miałam tej nocy objawienie. Rozpacz i wstyd miotały moją duszą. Mój zły duch nastręczył mi nieszczęsną myśl, porwałam sznurek i okręciłam go koło szyi. W tej chwili zdało mi się, że ktoś wstrzymywał mi ręce, nagle światło oćmiło mój wzrok i ujrzałam świętą Teresę, moją patronkę, stojącą przy moim łóżku. „Córko moja — rzekła do mnie — wyspowiadaj się jutro przed ojcem Sanudo i proś go, aby ci dał pukiel swoich włosów, który będziesz nosiła na sercu, a który natychmiast powróci ci łaskę bożą”.
1598— Odejdź ode mnie — rzekł Sanudo — klęknij u stóp ołtarza i ze łzami błagaj niebo, aby wyrwało cię z piekielnego obłędu. Z mojej strony będę modlił się, wzywając nad tobą miłosierdzia boskiego.
1599Sanudo wstał, wyszedł z konfesjonału i udał się do kaplicy, gdzie aż do wieczora żarliwie się modlił.
1600Nazajutrz młoda grzesznica nie pokazała się, ochmistrzyni sama tylko przyszła, klękła przed konfesjonałem i rzekła:
1601— Ach, mój ojcze, przychodzę błagać cię o pobłażanie dla młodej nieszczęśliwej, której dusza bliska jest zatracenia. Utrzymuje ona, że nie przeżyje srogości, z jaką wczoraj się z nią obszedłeś. Odmówiłeś jej, jak powiada, jakiejś relikwii, które posiadasz. Obłąkał się jej umysł i teraz myśli tylko o zakończeniu życia. Pójdź do siebie mój ojcze, przynieś te relikwie, o które cię prosiła. Zaklinam cię, nie odmawiaj jej tej łaski.
1602Sanudo zakrył twarz chustką, wstał, wyszedł z kościoła i wkrótce powrócił. Trzymał w ręku mały relikwiarz i rzekł, podając go ochmistrzyni:
1603— Weź, pani, ten kawałek czaszki naszego świętego założyciela. Bulla ojca świętego przywiązuje do tych relikwii mnogie odpusty i skuteczniejszych żadnych nie mamy. Niech wychowanica twoja nosi je na sercu i oby Bóg raczył jej dopomóc w powrocie na prostą drogę.
1604Dostawszy relikwiarz do naszych rąk otworzyliśmy go w nadziei, że znajdziemy w nim pukiel włosów, ale oczekiwania nasze były nadaremne. Sanudo, jakkolwiek czuły i łatwowierny, może nawet nieco zbyt próżny, był jednak cnotliwy i nie chciał odstąpić od raz powziętych zasad.
1605Po wieczornej lekcji Veyras go zapytał, dlaczego nie wolno księżom wstępować w związki małżeńskie.
1606— Dla nieszczęścia na tym i może potępienia na tamtym świecie — odpowiedział Sanudo, po czym z surowością zawołał: — Zakazuję ci raz na zawsze zadawać podobne pytania!
1607Nazajutrz Sanudo nie poszedł do konfesjonału. Ochmistrzyni dopytywała się o niego, ale przysłał na swoje miejsce innego duchownego. Jużeśmy byli zwątpili o skutku naszych niegodziwych zamiarów, gdy wtem zdarzył się niespodziewany wypadek, który przewyższył nasze nadzieje.
1608Młoda hrabianka de Liria na krótki czas przed zamęściem z margrabią de Fuen y Castilla rozchorowała się na zgniłą gorączkę połączoną z nieustającą maligną. Całe miasto Burgos szczerze zajmowało się tymi dwoma znakomitymi domami i wieść o chorobie panny de Liria przeraziła wszystkich. Ojcowie teatyni także dowiedzieli się o tym, wieczorem zaś Sanudo otrzymał następujący list:
1609Święta Teresa mocno jest rozgniewana, powiada, że oszukałeś mnie; również nie szczędziła gorzkich wyrzutów dla doñy Mendozy za to, że codziennie przechodziła ze mną obok kolegium teatynów. Święta Teresa kocha mnie daleko więcej niż ty. W głowie się kręci — doświadczam niewypowiedzianych boleści — umieram”.
List ten pisany był drżącą ręką i prawie nieczytelnie. U spodu dodano innym charakterem:
1610„Biedna moja chora pisze na dzień dwadzieścia podobnych listów. W tej chwili nie jest już w stanie wziąć pióra do ręki. Módl się za nami, szanowny ojcze. Oto jest wszystko, co ci mogę donieść”.
Sanudo nie mógł znieść tego ostatniego ciosu. Odurzony, pomieszany, zrywał się, wchodził, wychodził, pytał, czy radzi jesteśmy, że nam nie daje już lekcji, które zwykle były tak krótkie, że mogliśmy wycierpieć je bez nudów.
1611Nareszcie szczęśliwie minął kryzys i starania biegłych lekarzy ocaliły dni pięknej hrabianki de Liria. Chora z wolna powracała do zdrowia, Sanudo zaś otrzymał list następującej treści:
1612„Minęło niebezpieczeństwo, szanowny ojcze, ale choroba dotąd umysłu jeszcze nie opuściła. Młoda osoba co chwila może mi się wymknąć i zdradzić swoją tajemnicę. Racz pomyśleć, czylibyś nie mógł nas przyjąć w twojej celi. Dopiero koło jedenastej zamykają u was bramę, przybędziemy więc, jak tylko mrok zapadnie. Być może, że rady twoje więcej będą skutkowały niż relikwie. Jeżeli taki stan rzeczy potrwa dłużej, i ja dostanę pomieszania zmysłów.
Zaklinam cię w imię Boga, czcigodny ojcze, ratuj sławę dwóch znakomitych domów”.
Słowa te tak dalece przeraziły Sanuda, że zaledwie zdołał trafić do własnej celi. Zamknął się, my zaś przyczailiśmy się przy drzwiach, aby usłyszeć, co z sobą pocznie. Naprzód zalał się rzewnymi łzami, po czym jął żarliwie się modlić. Następnie przywołał odźwiernego i rzekł mu:
1613— Gdyby jakie dwie kobiety przyszły dopytywać się o mnie, nie wpuścisz ich pod żadnym pozorem.
1614Sanudo nie przyszedł na wieczerzę, przepędził wieczór na modlitwie i około jedenastej usłyszał stukanie do drzwi. Otworzył, młoda dziewczyna wpadła do jego celi i wywróciła lampę, która natychmiast zagasła. W tej chwili dał się słyszeć głos przeora przyzywający Sanuda.
1615
Gdy tak mówił naczelnik Cyganów, jeden z jego ludzi przyszedł zdawać mu sprawę z czynności hordy, ale Rebeka zawołała:
1616— Proszę cię, abyś nie przerywał w tym miejscu twego opowiadania. Muszę dziś jeszcze dowiedzieć się, jak Sanudo wybrnął z tak drażliwego położenia.
1617— Pozwól pani — odrzekł Cygan — abym poświęcił kilka chwil temu człowiekowi, po czym będę mówił dalej.
1618Pochwaliliśmy jednogłośnie niecierpliwość Rebeki, Cygan zaś wyprawiwszy człowieka, który go zatrzymywał, tak dalej swoją rzecz ciągnął:
1619
Dał się więc słyszeć głos przeora przyzywający ojca Sanudo, który zaledwie miał czas zamknąć drzwi na klucz i udać się do swego przełożonego.
1620Ubliżyłbym waszej przenikliwości, sądząc, że jeszcze nie odgadliście, iż fałszywą Mendozą był Veyras, hrabianką zaś ta sama dziewczyna, którą chciał zaślubić wicekról Meksyku.
1621Znalazłem się więc od razu zamknięty w celi Sanuda, bez światła, nie pojmując, jakim sposobem rozwiąże się cała ta przygoda, która zupełnie inaczej potoczyła się, aniżeliśmy sobie życzyli. Przekonaliśmy się bowiem, że Sanudo był łatwowierny, ale nie słaby lub świętokradzki. Najstosowniej było zaniechać dalszych figlów i poprzestać na pierwszych. Małżeństwo panny de Liria zawarte w kilka dni potem i szczęście obojga małżonków byłyby dla Sanuda niewytłumaczonymi zagadkami i męczarnią na całe życie; ale pragnęliśmy być świadkami pomieszania naszego nauczyciela, łamałem więc sobie głowę: czy należało zakończyć całą scenę głośnym wybuchem śmiechu czy też też gorzką ironią. Właśnie wahałem się między tymi dwoma zamiarami, gdy usłyszałem, jak otwierano drzwi. Sanudo wszedł, a widok jego bardziej mnie zmieszał, niż się tego spodziewałem. Miał na sobie albę i stułę, w jednej ręce trzymał świeczniki, w drugiej hebanowy krucyfiks. Postawił świecznik na stole, ujął w obie ręce krucyfiks i rzekł:
1622— Señora, widzisz mnie tu odzianego w święte szaty, które powinny ci przypominać charakter duchowny cechujący moją osobę. Jako kapłan Boga Zbawiciela nie mogę lepiej wypełnić świętych obowiązków mego powołania, niż wstrzymując cię nad samym brzegiem przepaści. Szatan obłąkał twój umysł, szatan wlecze cię na manowce złego. Cofnij twoje kroki, powróć na drogę prawdy, którą los usypał ci kwieciem. Młody małżonek cię wzywa. Przedstawia ci go cnotliwy starzec, którego krew krąży w twych żyłach. Twój ojciec był jego synem; poprzedził on was obojga w krainie duchów czystych i stamtąd ukazuje ci drogę. Wznieś wzrok ku niebieskiemu światłu, wyrwij się z rąk kłamliwego ducha, który otumanił twoje zmysły, zwracając je między sługi boże, wieczne jego nieprzyjaciele.
1623Sanudo wyrzekł wiele jeszcze podobnych zdań, które byłyby mnie nawróciły, gdybym był w istocie panną de Liria zakochaną w moim spowiedniku, ale cóż z tego, kiedy zamiast pięknej hrabianki stał przed nim mały łotr, osłoniony spódnicą i kwefem i niewiedzący, jak się to wszystko skończy. Sanudo nabrał tchu, po czym tak dalej mówił:
1624— Pójdź señora za mną, wszystko jest już przygotowane do twego wyjścia z klasztoru. Zaprowadzę cię do żony naszego ogrodnika i stamtąd poślemy po Mendozę, ażeby przyszła po ciebie.
1625Po tych słowach otworzył drzwi, ja zaś natychmiast wyskoczyłem, chcąc czym prędzej uciec, jakoż powinienem był to uczynić, gdy wtem nie wiem jaki zły duch natchnął mnie, że odsłoniłem kwef i rzuciłem się na szyję naszego nauczyciela, mówiąc:
1626— Okrutny! Chceszże[164] być przyczyną śmierci nieszczęśliwej hrabianki?
1627Sanudo poznał mnie; z początku osłupiał, potem zalał się rzewnymi łzami i dając znaki najżywszej rozpaczy, powtarzał:
1628— Boże, wielki Boże, zlituj się nade mną! Racz natchnąć mnie i oświecić na drodze zwątpienia! Panie w Trójcy jedyny, cóż mam teraz począć?
1629Litość zdjęła mnie na widok biednego nauczyciela w tym stanie, rzuciłem mu się do nóg, błagając go o przebaczenie i przysięgając, że z Veyrasem święcie dochowamy mu tajemnicy.
1630Sanudo podniósł mnie i zanosząc się od łez, rzekł:
1631— Nieszczęśliwy chłopcze, możeszże[165] mniemać, żeby obawa okazania się śmiesznym mogła przyprowadzić mnie do tej rozpaczy? To ty jesteś zgubiony i nad tobą ja płaczę. Nie lękałeś się tego zbezcześcić, co nasza wiara ma w sobie najświętszego. Wystawiłeś na szyderstwo święty trybunał pokuty, obowiązkiem moim jest zaskarżyć cię przed inkwizycją, gdzie więzienie i katusze będą twoim udziałem.
1632Po czym tuląc mnie do piersi z najżywszą czułością, dodał:
1633— Dziecię moje, jeszcze nie rozpaczaj; być może zdołam uzyskać to, iż nam zostawią twoje ukaranie, wprawdzie będzie ono okropne, ale nie wywrze zgubnego wpływu na całe twoje życie.
1634To powiedziawszy, Sanudo wyszedł, zamknął drzwi na klucz i zostawił mnie w osłupieniu, które możecie sobie wyobrazić, a którego nie będę nawet starał się wam opisywać. Myśl o zbrodni dotąd nie przedstawiła się przed naszymi umysłami i uważaliśmy nasze świętokradzkie wynalazki za niewinne psoty. Zagrażające mi kary pogrążyły mnie w odrętwienie, które nie pozwalało mi nawet płakać. Nie wiem, jak długo zostawałem w tym stanie, gdy drzwi się otworzyły. Ujrzałem wchodzącego prefekta z kilku zakonnikami i dwoma ludźmi, którzy ujęli mnie pod ręce i zaprowadzili przez nie wiem ile korytarzy do oddalonej izby. Rzucono mnie na podłogę i zatrzaśnięto za mną drzwi na podwójne rygle.
1635Niebawem powróciłem do zmysłów i zacząłem rozpatrywać się w moim więzieniu. Księżyc przez żelazne kraty okna oświecał izbę; spostrzegłem mury pokryte różnymi napisami pokreślonymi węglem i w kącie garść słomy.
1636Okno moje wychodziło na cmentarz. Trzy trupy owinięte w całuny i złożone na noszach leżały pod przysionkiem. Widok ten przestraszył mnie; nie śmiałem otworzyć oczu ani na izbę, ani na cmentarz.
1637Wkrótce usłyszałem stąpanie na cmentarzu i ujrzałem wchodzącego kapucyna z czterema grabarzami. Zbliżyli się do przysionku i kapucyn rzekł:
1638— To ciało margrabiego Valornez: umieścicie w izbie do balsamowania, co zaś do tych dwóch chrześcijan, wrzucicie ich w świeży dół wykopany wczoraj.
1639Zaledwie kapucyn dokończył mówić te słowa, usłyszałem przeciągły jęk i trzy ohydne widma pokazały się na murze cmentarza.
1640
Gdy Cygan doszedł do tego miejsca, człowiek, który pierwszy raz nam przeszkodził, znowu przyszedł zdawać mu sprawę z czynności, ale Rebeka, ośmielona poprzednim powodzeniem, odezwała się z powagą:
1641— Senor naczelniku, muszę się dziś koniecznie dowiedzieć, co znaczyły te trzy widma, inaczej przez całą noc nie zasnę.
1642Cygan przyrzekł zadość uczynić jej żądaniu; w istocie nieobecność jego krótko trwała; powrócił i tak dalej mówił:
1643
Powiedziałem wam, że trzy ohydne widma pokazały się na parkanie cmentarza. Zjawiska te, wraz z towarzyszącym im przeciągłym jękiem, przeraziły czterech grabarzy i naczelnika ich, kapucyna. Wszyscy uciekli, krzycząc bez miłosierdzia. Co do mnie, także przeląkłem się, ale z zupełnie odmiennym skutkiem, gdyż zostałem jakby przykuty do okna, odurzony i prawie bez zmysłów.
1644Ujrzałem wtedy, jak dwa widma zeskakiwały z parkanu na cmentarz i podawały ręce trzeciemu, które zdawało się złazić z większą ostrożnością. Następnie pojawiły się inne widma i złączyły z pierwszymi, tak że ich było razem od dziesięciu do dwunastu. Natenczas widmo najbardziej ociężałe, które z trudnością zdołało zleźć z parkanu, dobyło latarnię spod białego całunu, zbliżyło się do przysionka i uważnie oglądając trzy trupy rzekło do towarzyszy:
1645— Moi przyjaciele, oto jest trup margrabiego Valornez; widzieliście, jak ze mną postąpili niegodni moi koledzy. Z tym wszystkim każdy z nich mówił jak głupiec, utrzymując, że margrabia umarł na puchlinę wodną w piersiach. Ja tylko jeden, ja, doktor Sangro Moreno miałem słuszność, dowodząc, że to była angina polyposa, znana wszystkim uczonym lekarzom. Wszelako zaledwie wymówiłem nazwę angina polyposa, gdy widzieliście, jak się skrzywili moi szanowni koledzy, których nie mogę inaczej mianować jak osłami. Widzieliście, jak wzruszali ramionami, odwracali się do mnie tyłem, jak gdybym był niegodnym członkiem ich zgromadzenia. Ach, zapewne, doktor Sangro Moreno nie jest stworzony do ich towarzystwa. Oślarze Galicji i mulnicy Estremadury, oto są ludzie, którzy powinni by ich prowadzić i przekonywać. Jednak niebo jest sprawiedliwe. Przeszłego roku między bydłem panowała nadzwyczajna śmiertelność, jeżeli zaraza pokaże się i tego roku, bądźcie pewni, że żaden z moich kolegów jej nie ujdzie. Natenczas doktor Sangro Moreno zostanie panem pola bitwy, wy zaś, drodzy moi uczniowie, zatkniecie na nim proporzec medycyny chemicznej. Widzieliście, jak ocaliłem hrabiankę Liria za pomocą prostej mieszaniny fosforu i antymonu. Półmetale i mądre ich kombinacje: oto są potężne środki mogące wystąpić do walki i zwyciężyć choroby wszelkiego rodzaju. Nie wierzcie w skutki żadnych ziół lub korzeni, które dobre są tylko na paszę dla bydła i wszystkich moich kolegów.
1646Byliście świadkami, drodzy uczniowie, próśb, jakie zanosiłem do margrabiny Valornez, aby mi tylko koniec lancetu pozwoliła zapuścić w jaśnie wielmożny żołądek jej małżonka, ale margrabina, idąc za namowami moich nieprzyjaciół, wzbroniła mi pozwolenia i musiałem szukać innych środków, zanim znalazłem możliwość złożenia oczywistych na moją stronę dowodów.
1647Ach, jakże gorzko żałuję, że jaśnie wielmożny margrabia nie może być obecny przy dysekcji własnego ciała, z jakąż rozkoszą pokazałbym mu zarody hydatyczne i polipowe, zaczynające się w żołądku i rozchodzące po całym ciele aż do larynksu[166]!
1648Ale co mówię? Skąpy ten kastylijczyk, obojętny na postęp nauki odmawia nam tego, czego sam wcale nie potrzebuje. Gdyby margrabia miał był najmniejszy pociąg do sztuki lekarskiej, byłby nam zapisał swoje płuca, wątrobę i wszystkie wnętrzności, które na nic już przydać mu się nie mogą. Ale nie, ani pomyślał o tym i teraz musimy z narażeniem życia gwałcić przybytek śmierci i kłócić spoczynek umarłych.
1649Mniejsza o to, kochani uczniowie, im więcej napotykamy przeszkód, tym większą w przezwyciężeniu ich zdobędziemy chwałę. Odwagi więc; czas już raz dopełnić tego wielkiego przedsięwzięcia. Po trzykrotnym gwizdnięciu towarzysze wasi pozostający z drugiej strony parkanu, podadzą drabinę i natychmiast porwiemy jaśnie wielmożnego margrabiego; powinien on sobie winszować, że zmarł na tak rzadką chorobę, jak również, że wpadł w ręce ludzi, którzy od razu ją poznali i oznaczyli właściwą nazwą.
1650Za kilka dni znowu tu powrócimy po pewnego znakomitego nieboszczyka zmarłego wskutek… ale sza, cicho, nie należy o wszystkim głośno mówić.
1651Gdy doktor skończył mowę, jeden z jego uczniów gwizdnął trzy razy i ujrzałem, jak spuszczano z parkanu drabiny. Następnie owiązano sznurami trupa margrabiego i przeciągnięto go na drugą stronę. Pozdejmowano drabiny i widma poznikały. Gdy zostałem sam, zacząłem szczerze śmiać się z pierwszej mojej bojaźni.
1652Tu muszę was uwiadomić o szczególnym sposobie grzebania umarłych używanym w niektórych klasztorach hiszpańskich i sycylijskich. Zwykle urządzają w tym celu małe, ciemne jaskinie, gdzie jednak sztucznie wydrążonymi otworami powietrze szparko dochodzi. Wtedy składają w nich te ciała, które pragną zachować od zniszczenia — ciemność chroni je od robaków, powietrze zaś wysusza. Po sześciu miesiącach otwierają jaskinię. Jeżeli operacja się uda, mnisi w uroczystej procesji idą donieść o tym rodzinie. Następnie ubierają ciało w kapucyński habit i umieszczają w podziemiach przeznaczonych, jeżeli nie dla zupełnie świętych nieboszczyków, to przynajmniej dla posądzonych o świętość.
1653W tych klasztorach orszak towarzyszy pogrzebowi tylko do bramy cmentarza, po czym braciszkowie odbierają ciało i postępują z nim wedle rozkazu przełożonego. Zwykłe ciało przynoszą wieczorem, przez noc przełożeni się naradzają, nad rankiem dopiero przystępują do pogrzebania, do wielu bowiem ciał sztuka zachowania nie da się zastosować.
1654Kapucyni chcieli zasuszyć margrabiego de Valornez i właśnie mieli się tym zająć, gdy widma rozproszyły grabarzy, którzy pokazali się dopiero przed świtem, postępując cichaczem i trzymając się jeden drugiego. Wtedy strach ogromny padł na nich, gdy ujrzeli, że ciało margrabiego znikło. Osądzili, że bez wątpienia diabeł musiał je porwać.
1655Niebawem zbiegli się wszyscy zakonnicy uzbrojeni w kropidła, kropiąc, egzorcyzmując, wrzeszcząc wniebogłosy. Co do mnie, padałem ze znużenia, rzuciłem się więc na słomę i wkrótce zasnąłem.
1656Nazajutrz pierwsza moja myśl była o karze, jaką mi gotowano i o sposobach uniknięcia jej. Veyras i ja tak dalece przyzwyczailiśmy się zakradać do spiżarni, że wdrapywanie się na mury przychodziło nam z wszelką łatwością. Umieliśmy także wysadzać kraty z okien i zasadzać je na powrót bez żadnego śladu. Dobyłem noża z kieszeni i zacząłem wyjmować gwoździe z okna. Tym sposobem postanowiłem obruszyć jedną kratę. Pracowałem bez odetchnięcia aż do południa. Natenczas otworzyły się drzwi mego więzienia i poznałem twarz braciszka, który nam usługiwał w refektarzu. Podał mi kawał chleba i dzban wody i zapytał, czy nie potrzebuję czegoś więcej. Poprosiłem go, aby poszedł ode mnie do ojca Sanudo i zaklął go o udzielenie mi pościeli; słusznie bowiem było, ażebym wycierpiał karę, ale nie należało porzucać mnie w plugastwie.
1657Uznano rację mego wnioskowania, przysłano mi, czego żądałem i dołączono nawet jakieś mięso na zimno, ażebym nie zasłabł z wycieńczenia. Zapytałem, kiedy chciano rozpocząć moją karę. Braciszek odpowiedział mi, że nie wie, że jednak zwykle zostawiano trzy dni do rozwagi. Nie potrzebowałem więcej i zupełnie się uspokoiłem.
1658Użyłem wody, którą mi przyniesiono do odwilżania muru i praca moja z szybkością postępowała. Trzeciego poranka krata z łatwością dała się wyjmować. Wtedy podarłem na szmaty kołdrę i prześcieradła, uwiązałem linę, która wygodnie mogła służyć zamiast drabiny sznurowej i oczekiwałem nocy, aby uskutecznić ucieczkę. W istocie, nie miałem czasu do stracenia, gdyż braciszek doniósł mi, że nazajutrz miał się rozpocząć proces sądu złożonego z teatynów pod przewodnictwem członka świętej inkwizycji.
1659Nad wieczorem znowu przyniesiono ciało okryte czarnym suknem ze srebrnymi frędzlami; domyśliłem się, że musiał to być ten znakomity pan, o którym wspominał Sangro Moreno.
1660Noc już była zapadła, nastało głębokie milczenie, wyjąłem kratę, przywiązałem drabinkę i miałem zaczynać schodzić, gdy spostrzegłem te same widma na murze. Byli to, jak możecie się domyślić, uczniowie doktora. Poszli prosto do znakomitego nieboszczyka, unieśli go, nie tykając wszakże sukna ze srebrnymi frędzlami. Skoro odeszli, otworzyłem okno i spuściłem się, jak najszczęśliwiej. Następnie chciałem oprzeć o mur pierwsze z brzegu tragi[167], by dostać się na drugą stronę.
1661Właśnie stawiałem nogę na pierwszym szczeblu, gdy posłyszałem, że otwierano bramę. Czym prędzej uciekłem do przysionka, położyłem się na noszach, przykryłem suknem z frędzlami, podnosząc jednak jeden róg, abym mógł widzieć, co się dalej stanie.
1662Naprzód wszedł jakiś koniuszy, cały czarno ubrany, z pochodnią w jednej, a szpadą w drugiej ręce. Za nim postępowała służba odziana w żałobne szaty, nareszcie dama niezwykłej piękności, od głowy do stóp osłoniona czarną krepą.
1663Piękna zapłakana zbliżyła się o kilka kroków ode mnie i padłszy na kolana, w te słowa zaczęła gorzkie narzekania:
1664— O drogie szczątki najukochańszego z mężów, dlaczegóż nie mogę, jak druga Artemizja, ze łzami mymi pomieszać waszych popiołów? Napój ten krążyłby z moją krwią i ożywił to serce, które zawsze biło tylko dla ciebie, ukochany mężu; ale ponieważ wiara zabrania mi posłużenia ci za żywy grobowiec, pragnę przynajmniej wyrwać cię ogólnemu prochowi leżących tu nieboszczyków, pragnę każdego dnia rzewnymi łzami zlewać kwiaty wyrosłe na twoim grobie, gdzie ostatnie moje westchnienie wkrótce połączy nas razem. —
1665To powiedziawszy, dama obróciła się ku koniuszemu ze słowami:
1666— Don Diego, każ wziąć ciało twego pana i odnieść je do ogrodowej kaplicy.
1667Natychmiast czterech barczystych służących porwało nosze w myśli, że niosą umarłego, jakoż niezupełnie mylili się, gdyż w istocie byłem na pół umarły z przestrachu.
1668
Gdy Cygan doszedł do tej części swych przygód, dano mu znać, że sprawy hordy wymagały jego obecności. Opuścił nas i już go więcej tego dnia nie widzieliśmy.
Dzień dwudziesty siódmy
1669Następnego dnia jeszcze zostaliśmy na miejscu. Cygan miał czas wolny; Rebeka skorzystała z pierwszej sposobności i prosiła o dalszą część przygód; naczelnik chętnie skłonił się do jej żądań i zaczął w te słowa:
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
1670Podczas gdy mnie unoszono, wydarłem mały otwór w pokrywającym mnie suknie. Spostrzegłem, że dama wsiadła do czarno pokrytej lektyki, koniuszy jechał obok niej konno, służący zaś przemieniali się dla tym prędszego zdążania.
1671Wyszliśmy z Burgos, nie pamiętam przez którą bramę, i postępowaliśmy około godziny, po której zatrzymaliśmy się u wejścia do ogrodu. Zaniesiono mnie do pawilonu i złożono pośród wielkiej komnaty wybitej czarnym kirem i słabo oświeconej kilkoma lampami.
1672— Don Diego — rzekła dama do swego koniuszego — zostaw mnie samą, pragnę sama płakać nad tymi ukochanymi szczątkami z którymi boleść moja wkrótce mnie połączy.
1673Gdy koniuszy odszedł, dama usiadła przede mną i rzekła:
1674— A tyranie, tu cię więc nareszcie twoja nieubłagana wściekłość doprowadziła! Potępiłeś nas bez wysłuchania: jakże teraz odpowiesz przed straszliwym trybunałem wieczności?
1675W tej chwili wpadła druga kobieta na kształt furii, z rozpuszczonym włosem i sztyletem w ręku:
1676— Gdzie są — zawołała — zwłoki tego potwora pod ludzką postacią? Dowiem się, czy miał wnętrzności, rozerwę je, dobędę to nielitościwe serce, rozszarpię je własnymi rękami! Ha! Nadeszła chwila zemsty!
1677Osądziłem, że nadszedł czas oznajmienia tym paniom, z kim miały do czynienia. Wydobyłem się spod sukna i padając do nóg drugiej damy, zawołałem:
1678— Pani, miej litość nad biednym studentem, który przed rózgami skrył się pod to sukno!
1679— Nieszczęśliwy chłopcze — rzekła dama — cóż się stało z ciałem księcia Sidonii?
1680— Tej nocy — odpowiedziałem — przed kilkoma godzinami porwali go uczniowie doktora Sangro Moreno.
1681— Sprawiedliwe nieba! — przerwała dama — musiał poznać, że książę został otruty! Jestem zgubiona!
1682— Nie lękaj się, pani — odpowiedziałem — doktor nigdy nie ośmieli się wyznać, że porywa trupy z cmentarza kapucynów, ci zaś ostatni, przypisując diabłu te sprawki, nie zechcą przyznać się, że szatan nabrał takiej mocy w ich świętym schronieniu.
1683Wtedy dama ze sztyletem, spojrzawszy na mnie surowo, rzekła:
1684— Ale ty, chłopcze, kto nam zaręczy, że potrafisz milczeć?
1685— Ja — odpowiedziałem — miałem być dziś sądzonym przez juntę teatynów pod przewodnictwem członka inkwizycji. Bez wątpienia byłbym skazany na tysiąc rózg. Racz więc, pani, ukrywając mnie przed światem, zyskać pewność, że dochowam tajemnicy.
1686Dama ze sztyletem zamiast dać odpowiedź, podniosła jedną deskę w kącie komnaty i dała mi znak, abym zszedł do podziemia. Posłuchałem jej rozkazu i podłoga zamknęła się za mną.
1687Schodziłem zupełnie ciemnymi schodami prowadzącymi do równie ciemnego podziemia. Zawadziłem o słup, poczułem łańcuchy pod ręką, nogami zaś namacałem kamień grobowy z krzyżem. Wprawdzie smutne te przedmioty bynajmniej nie zachęcały do snu, jednak byłem w owym szczęśliwym wieku, gdy znużenie przezwycięża wszelkie inne względy. Rozciągnąłem się więc na tym grobowym marmurze i niebawem głęboko usnąłem.
1688Nazajutrz, obudziwszy się, spostrzegłem, że moje więzienie oświeca lampa zawieszona w pobocznym podziemiu, oddzielonym od mego żelazną kratą. Wkrótce dama ze sztyletem pokazała się u kraty i złożyła koszyk nakryty serwetą. Chciała coś mówić, ale łzy tamowały jej głos. Oddaliła się więc, dając mi znakami do zrozumienia, że miejsce to budziło w niej straszliwe wspomnienia. Znalazłem w koszu obfite zapasy i kilka książek. Rózgi przestały mnie niepokoić, byłem pewny, że nie spotkam się z żadnym teatynem, dwie te zatem uwagi sprawiły, że dzień upłynął mi dość przyjemnie.
1689Następnego dnia młoda wdowa przyniosła mi posiłek, ta również chciała mówić, ale zabrakło jej siły, odeszła więc, nie mogąc wyrzec ani słowa.
1690Nazajutrz znowu powróciła, w jednej ręce trzymała koszyk, w drugiej zaś krucyfiks. Podała mi koszyk przez kratę, po czym oparła krucyfiks o ścianę, uklękła i w te słowa zaczęła się modlić:
1691— Wielki Boże! Pod tym marmurem spoczywają zwłoki zamordowanej drogiej mi istoty. Dziś jest ona już zapewne między aniołami, których była obrazem na ziemi i błaga Twego miłosierdzia dla okrutnego zabójcy, dla tej, która zemściła się za jej śmierć i dla nieszczęśliwej, którą los przeznaczył na mimowolną współwinowajczynię i ofiarę tylu okropności.
1692Po tych słowach dama cichym głosem, ale z wielką żarliwością modliła się dalej. Wreszcie powstała, zbliżyła się do kraty i uspokojona nieco, rzekła do mnie:
1693— Młody mój przyjacielu, powiedz, czy ci czego nie brakuje i w czym możemy ci usłużyć.
1694— Pani — odpowiedziałem — mam ciotkę, nazwiskiem Dalanosa, która mieszka obok teatynów. Rad bym, aby jej doniesiono, że znajduję się w bezpiecznym miejscu.
1695— Podobne zlecenie — rzekła dama — mogłoby nas narazić, przyrzekam ci jednak, że pomyślę nad sposobem uspokojenia twojej ciotki.
1696— Jesteś pani aniołem dobroci — mówiłem — i mąż, który uczynił cię nieszczęśliwą, musiał być potworem.
1697— Mylisz się, mój przyjacielu — odrzekła dama. — Książę Medina Sidonia był najlepszym i najłagodniejszym z ludzi.
1698Nazajutrz druga dama przyniosła mi posiłek. Tym razem wydała mi się mniej znękana lub też więcej panią samej siebie.
1699— Moje dziecko — rzekła — byłam osobiście u pani Dalanosy; widać, że ta kobieta kocha cię jak własnego syna. Czy nie masz już rodziców?
1700Odpowiedziałem, że w istocie w pierwszych dniach życia utraciłem matkę i że nieszczęśliwym trafem, wpadłszy w kałamarz mego ojca, zostałem na wieki wygnany z jego domu. Dama żądała, abym jej wytłumaczył te słowa. Opowiedziałem jej moje przygody, które wywołały uśmiech na jej usta.
1701— Zdaje mi się — rzekła — żem się roześmiała, co od dawna już mi się nie przytrafiło. I ja miałam syna, który spoczywa pod tym grobowcem. Rada bym w tobie go odzyskać. Byłam mamką księżny Sidonia, jestem bowiem wiejskiego pochodzenia, ale mam serce, które umie kochać i nienawidzić; wierzaj mi zatem, że osoby mego charakteru zawsze są coś warte.
1702Podziękowałem damie, zapewniając ją, że do grobu zachowam dla niej uczucia syna.
1703Tym sposobem upłynęło kilka tygodni i obie damy coraz bardziej do mnie się przyzwyczajały. Mamka postępowała ze mną jak z synem, księżna zaś była dla mnie prawdziwą siostrą. Ta ostatnia często kilka godzin przepędzała w podziemiu.
1704Pewnego dnia, gdy wydała mi się mniej smutna niż zwykle, ośmieliłem się prosić ją, aby mi opowiedziała swoje nieszczęścia. Długo opierała się, wreszcie uległa moim naleganiom i zaczęła w te słowa:
Historia księżnej Medina Sidonia
1705Jestem córką jedynaczką don Emmanuela de Val Florida, pierwszego sekretarza stanu, przed niedawnymi czasy zmarłego, a zaszczyconego względami nie tylko swego władcy, ale jak mi mówiono, kilku królów sprzymierzonych z naszym potężnym monarchą. Dopiero w ostatnich latach jego życia poznałam tego zacnego człowieka.
1706Przepędziłam młodość w Asturii, przy matce mojej, która rozłączywszy się z mężem po kilku latach małżeńskiego pożycia, mieszkała u swego ojca, margrabiego Astorgas, którego była jedyną dziedziczką.
1707Nie wiem, jakim sposobem matka moja straciła miłość swego małżonka, pamiętam tylko, że długie cierpienia jej życia wystarczały na odpokutowanie za najstraszliwsze przewinienia. Smutek ogarnął całą jej istotę. Łzy błyszczały w każdym jej spojrzeniu, boleść w każdym uśmiechu, snu nawet nie miała spokojnego. Łkania i westchnienia ciągle go przerywały.
1708Wszelako rozłączenie nie było zupełne. Moja matka często odbierała listy od swego męża i natychmiast przesyłała mu odpowiedzi. Dwa razy odwiedziła go w Madrycie, ale serce małżonka było dla niej zamknięte na zawsze. Margrabina miała duszę tkliwą i potrzebującą kochania, całe więc przywiązanie zwróciła na ojca i uczucie to, podniesione aż do egzaltacji, osłodziło nieco gorycz długich jej zmartwień.
1709Co do mnie, nie umiem nazwać uczucia, jakie moja matka mi okazywała. Kochała mnie bez wątpienia, ale można było rzec, że lękała się mieszać do mego przeznaczenia. Nie tylko, że nie udzielała mi żadnych nauk, ale nie śmiała w niczym mi radzić. Być może, że doświadczając jakichś wyrzutów sumienia, nie czuła się godna do prowadzenia córki. Opuszczenie, w jakim od pierwszych lat życia zostawałam, byłoby zapewne pozbawiło mnie korzyści dobrego wychowania, gdybym nie miała przy sobie Giraldy[168], naprzód mamki, następnie mojej ochmistrzyni. Znasz ją, wiesz, że posiada duszę silną i umysł nader wykształcony. Niczego nie zaniedbała, aby tylko zapewnić mi szczęście na przyszłość, ale los nieubłagany zawiódł jej nadzieje.
1710Mąż Giraldy, Pedro Giron[169], znany był jako człowiek charakteru dzielnego, ale dwuznacznego. Zmuszony porzucić Hiszpanię, popłynął do Ameryki i nie dawał o sobie żadnych wieści. Giralda miała z nim tylko jednego syna, który był moim mlecznym bratem. Było to dziecię nadzwyczajnej piękności, co spowodowało, że nazwano go Hermositem. Nieszczęśliwy, niedługo cieszył się życiem i tym nazwiskiem. Jedne piersi nas karmiły i często spoczywaliśmy w tej samej kołysce. Zażyłość wzrastała między nami aż do siódmego roku naszego życia. Wtedy Giralda osądziła, że nadszedł czas powiadomienia syna o różnicy naszych stanów, i o rozdziale, jaki los położył między nim a młodą jego przyjaciółką.
1711Pewnego dnia, gdyśmy zapuścili się w jakąś sprzeczkę dziecinną, Giralda przywołała swego syna i rzekła mu surowo:
1712— Proszę cię, abyś nie zapominał, że panna de Val Florida jest twoją i moją panią i że oboje jesteśmy tylko pierwszymi służącymi jej domu.
1713Hermosito posłuchał tych słów; odtąd ślepo wypełniał wszelkie moje żądania, starał się nawet odgadywać je i uprzedzać. To nieograniczone posłuszeństwo zdawało się mieć dla niego niewypowiedziany urok, ja zaś cieszyłam się, widząc go tak dla siebie powolnym. Naówczas Giralda spostrzegła, że nowy ten sposób wzajemnego obejścia, narażał nas na inne niebezpieczeństwa, postanowiła więc rozłączyć nas, gdy tylko skończymy po trzynaście lat. Sądząc, że tym środkiem położy granice powstającemu uczuciu, przestała o nas myśleć i ku czemu innemu zwróciła uwagę.
1714Giralda, jak wiesz, kobieta z wykształconym umysłem, zawczasu zaznajomiła nas z dziełami kilku znakomitych autorów hiszpańskich i udzieliła nam pierwszych pojęć o historii; chcąc także wykształcić w nas rozsądek, kazała nam tłumaczyć się z tego, co czytaliśmy i pokazywała, jakim sposobem należy zastanawiać się nad wypadkami.
1715Zwykle dzieci, czytając historię, z namiętnością przywiązują się do osób odgrywających najświetniejsze role. W takich razach mój bohater natychmiast stawał się bohaterem mego towarzysza, gdy zaś zmieniałam przedmiot mego uwielbienia, Hermosito z tymże samym zapałem podzielał moje zdanie.
1716Przyzwyczaiłam się tak dalece do uległości Hermosita, że najmniejszy opór z jego strony byłby niesłychanie mnie zadziwił; ale nie było się czego lękać, ja sama musiałam ograniczyć moją władzę albo też przezornie jej używać.
1717Pewnego dnia zachciało mi się pięknej muszli, którą spostrzegłam na dnie czystej, ale głębokiej wody. Hermosito rzucił się i omal nie utonął. Drugiego razu złamała się pod nim gałąź, gdy chciał wybrać gniazdo, którego żądałam. Upadł na ziemię i mocno się potłukł. Odtąd z większą przezornością oświadczałam moje życzenia, ale zarazem znajdowałam, że pięknie było mieć taką władzę, a jednak jej nie nadużywać. Był to, jeżeli sobie dobrze przypominam, pierwszy przejaw mojej miłości własnej; odtąd, zdaje mi się, nieraz byłabym mogła czynić podobne spostrzeżenia.
1718Tak nam upłynął trzynasty rok życia. W dniu, w którym Hermosito go ukończył, matka rzekła mu:
1719— Synu mój, dziś obchodziliśmy trzynastą rocznicę twego urodzenia. Nie jesteś już dzieckiem i nie możesz tak poufale zbliżać się do twojej pani. Pożegnaj się z nią, jutro bowiem odjedziesz do Nawarry, do twego dziadka.
1720Giralda jeszcze nie była dokończyła tych słów, gdy Hermosito wpadł w gwałtowną rozpacz. Rozpłakał się, zemdlał, odzyskał zmysły, aby znowu zalewać się łzami. Co do mnie, bardziej zajmowałam się kojeniem jego żalu aniżeli podzielaniem zmartwienia. Uważałam go za istotę zupełnie zależącą ode mnie, nie dziwiłam się więc jego rozpaczy, ale bynajmniej nie okazałam mu wzajemności. Wreszcie byłam jeszcze zbyt młoda i zbyt przyzwyczajona do niego, aby jego nadzwyczajna piękność mogła była sprawić na mnie jakiekolwiek wrażenie.
1721Giralda nie należała do tych osób, które można było wzruszyć łzami, nie zważała więc na żal Hermosita i gotowała wszystko do planowanej podróży. Ale po dwóch dniach mulnik, któremu powierzyła była syna, przyszedł zafrasowany z oznajmieniem, że przechodząc przez las, odstąpił mułów na pięć minut i wróciwszy, nie znalazł więcej już jej syna, że wołał go i szukał na próżno i że bez wątpienia wilcy go pożarli. Giralda była więcej zdziwiona niż zmartwiona.
1722— Zobaczycie — rzekła — że mały łotr wkrótce do nas powróci.
1723W istocie, nie omyliła się. Niebawem ujrzeliśmy naszego zbiega. Hermosito rzucił się matce do nóg, mówiąc:
1724— Urodziłem się, ażeby służyć pannie de Val Florida i umrę, jeżeli mnie od niej oddalą.
1725W kilka dni potem Giralda otrzymała list od męża, o którym dotąd nie miała żadnych wiadomości. Pisał do niej, że w Veracruz zebrał znaczny majątek, dodając, że rad by mieć syna przy sobie, jeżeli ten dotąd zostawał przy życiu. Giralda, pragnąc przede wszystkim oddalić syna, nie omieszkała skorzystać z tej sposobności. Hermosito, od chwili swego powrotu, nie mieszkał już w zamku, ale w małej wiosce, którą posiadaliśmy nad brzegiem morza. Pewnego poranka matka przyszła do niego i zmusiła go, że wsiadł do rybackiej łódki, której sternik zobowiązał się odwieźć go do stojącego w pobliżu amerykańskiego okrętu. Hermosito wsiadł na okręt, ale podczas nocy rzucił się w morze i wpław przypłynął do brzegu. Giralda gwałtem zmusiła go do powrotu. Były to poświęcenia, jakie czyniła własnemu obowiązkowi: łatwo było dostrzec, ile ją kosztowały.
1726Wszystkie te wypadki, które ci opowiadam, bardzo szybko po sobie następowały, po czym nastały inne, daleko smutniejsze. Mój dziad rozchorował się; matka moja, od dawna trawiona powolną gorączką, zaledwie miała dość siły do pielęgnowania ostatnich jego chwil i oddała duszę wraz z duchem margrabiego Astorgas.
1727Lada dzień oczekiwano przybycia mego ojca do Asturii, ale król żadną miarą nie chciał go puścić od siebie i powiadają, że stan spraw państwa sprzeciwiał się jego oddaleniu. Margrabia de Val Florida w pochlebnych wyrazach napisał list do Giraldy, polecając jej, aby mnie jak najśpieszniej przywiozła do Madrytu. Mój ojciec przyjął w swoją służbę wszystkich domowników margrabiego Astorgas, którego byłam jedyną dziedziczką. Urządziwszy mi więc świetny orszak, wybrali się ze mną w drogę. Zresztą córka sekretarza stanu może być w całej Hiszpanii pewna jak najlepszego przyjęcia, honory zaś, jakie mi wszędzie po drodze oddawano, zrodziły w moim umyśle widoki dumy, które później postanowiły o całym moim losie.
1728Zbliżając się do Madrytu, inny rodzaj miłości własnej przygłuszył nieco to pierwsze uczucie. Uważałam, że margrabina de Val Florida kochała swego ojca do szaleństwa, szanowała go aż do uwielbienia, zdawała się żyć tylko dla niego, podczas gdy ze mną obchodziła się z pewną obojętnością. Teraz miałam także pozyskać dla siebie mego własnego ojca, przyrzekłam, że będę go kochała z całej duszy, chciałam nawet stać się koniecznym warunkiem do jego szczęścia. Nadzieja ta wbijała mnie w dumę, zapominałam o moim wieku, sądziłam, że jestem już dorosła, chociaż liczyłam dopiero czternasty rok życia.
1729Jeszcze byłam zajęta tymi rozkosznymi myślami, gdy powóz wjechał w bramę naszego pałacu. Ojciec mój przyjął mnie przy wejściu i okrył tysiącznymi pieszczotami. Niebawem rozkaz królewski wezwał go do dworu, odeszłam do moich pokojów, byłam jednak mocno wzruszona i przez całą noc nie zmrużyłam oka.
1730Nazajutrz z rana mój ojciec kazał mnie przywołać do siebie; właśnie pił czekoladę i chciał, abym z nim śniadała. Po chwili rzekł mi:
1731— Kochana Eleonoro, tryb mego życia jest niewesoły i charakter mój od pewnego czasu nader zesmutniał, ponieważ jednak niebo ciebie mi powróciło, spodziewam się, że odtąd pogodniejsze dni zajaśnieją. Drzwi mego gabinetu stoją zawsze dla ciebie otworem, przychodź tu, kiedy zechcesz z jakąś niewieścią robotą. Mam drugi, oddzielny gabinet do narad i tajemnych prac. W przerwach między zatrudnieniami będę mógł z tobą rozmawiać i mam nadzieję, że słodycz tego nowego pożycia przypomni mi niektóre obrazy od tak dawna straconego domowego szczęścia.
1732To powiedziawszy, margrabia zadzwonił. Wszedł jego sekretarz z dwoma koszykami, z których jeden zawierał listy tego dnia nadeszłe, drugi zaś listy zadawnione, które czekały jeszcze odpowiedzi.
1733Przez godzinę zostawałam w gabinecie, po czym oddaliłam się i wróciłam w porze obiadu. Zastałam kilku poufałych przyjaciół mego ojca, zatrudnionych równie jak on sprawami największej wagi. Nie lękali się otwarcie o wszystkim przede mną mówić, prostoduszne zaś uwagi, jakie mieszałam do ich rozmów, często widocznie ich bawiły. Spostrzegłam, że zajmowały one mego ojca i mocno byłam z tego zadowolona. Nazajutrz, gdy tylko dowiedziałam się, że jest w swoim gabinecie, natychmiast poszłam do niego. Pił czekoladę i rzekł mi z twarzą rozpromienioną:
1734— Dzisiaj mamy piątek, nadejdą listy z Lizbony.
1735Po czym zadzwonił na sekretarza, który przyniósł oba koszyki. Mój ojciec z niecierpliwością dobył papiery z pierwszego i wyjął list zawierający dwa arkusze: jeden ostemplowany, który oddał sekretarzowi, drugi zaś zwyczajny, który sam zaczął czytać z pośpiechem i zadowoleniem.
1736Podczas gdy zajmował się czytaniem, podjęłam kopertę i jęłam przypatrywać się pieczęci. Rozpoznałam złote runo zawieszone na książęcym płaszczu. Niestety, ten szumny herb miał kiedyś zostać moim. Nazajutrz przyszła poczta z Francji i tak dalej przez dni następne, ale żadna nie zajmowała tak żywo mego ojca, jak portugalska.
1737Gdy tydzień upłynął i nadszedł piątek, rzekłam wesoło do mego ojca, który siedział przy śniadaniu:
1738— Dzisiaj piątek, będziemy znowu mieli listy z Lizbony.
1739Następnie prosiłam, aby mi pozwolił zadzwonić i gdy sekretarz wszedł, pobiegłam do koszyka, dobyłam upragniony list i podałam go memu ojcu, który w nagrodę czule mnie uściskał.
1740Tym sposobem postępowałam przez kilka piątków. Nareszcie pewnego dnia ośmieliłam się zapytać mego ojca, co to za list, którego zawsze oczekiwał z taką niecierpliwością.
1741— Ten list — odpowiedział — jest od naszego posła w Lizbonie, księcia Medina Sidonia, mego przyjaciela, a nawet więcej jak dobroczyńcy, gdyż przekonany jestem, że jego los ściśle łączy się z moim.
1742— W takim razie — rzekłam — ten zacny książę ma także prawo i do mego szacunku. Rada bym go poznać. Nie pytam się, co pisze do ciebie tajemniczymi znakami, ale zaklinam cię, drogi ojcze, przeczytaj mi ten drugi list.
1743Na te słowa mój ojciec mocno się rozgniewał. Nazwał mnie zepsutym, samowolnym i pełnym przywidzeń dzieckiem. Dodał jeszcze wiele przykrych wyrazów. Następnie ułagodził się i nie tylko przeczytał, ale darował mi list księcia Medina Sidonia. Mam go dotąd u siebie na górze i przyniosę, gdy następnym razem przyjdę cię odwiedzić.
1744
Gdy Cygan doszedł do tego miejsca, dano mu znać, że sprawy hordy wymagały jego obecności, oddalił się więc i już tego dnia go nie widzieliśmy.
Dzień dwudziesty ósmy
1745Zebraliśmy się wszyscy dość wcześnie na śniadanie. Rebeka widząc, że naczelnik nie jest pilnie zatrudniony, prosiła, aby dalej ciągnął opowiadanie, co też uczynił w tych słowach:
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
1746W istocie nazajutrz księżna przyniosła mi list, o którym poprzednio wspominała, następującej treści:
„Książę Medina Sidonia do margrabiego de Val Florida.
Znajdziesz kochany przyjacielu w tajemnych depeszach dalszy ciąg naszych układów. Pragnę jeszcze donieść ci, co się dzieje na tym dworze świętoszków i rozpustników, na którym skazany jestem przebywać. Jeden z moich ludzi ma odwieźć list do granicy, dlatego więc szerzej będę mógł się rozpisać.
Król don Pedro de Bragança ciągle obiera klasztory za widownię swoich miłostek. Porzucił teraz ksienię urszulanek dla przeoryszy wizytek.
J.K.Mość życzy sobie, abym mu towarzyszył w tych miłosnych wycieczkach, co też muszę czynić dla dobra naszej sprawy. Król rozmawia z przeoryszą, przegrodzony od niej nieprzełamaną kratą, która, jak powiadają, za pomocą ukrytych sprężyn zapada się pod dłonią potężnego monarchy.
My wszyscy, którzy mu towarzyszymy, rozchodzimy się po różnych klauzurach, gdzie nas przyjmują najmłodsze zakonnice. Portugalczycy mają szczególne upodobanie w rozmowie z zakonnicami, która jednak co do sensu podobna jest do śpiewu ptasząt w klatkach. Wszelako zajmująca bladość poświęconych dziewic, ich pobożne westchnienia, tkliwe przystosowania religijnego języka, ich prostoduszna nieświadomość i rozmarzone żądania, wywierają na młodych panach naszego dworu urok, jaki trudno im znaleźć w kobietach z towarzystwa lizbońskiego. Skądinąd, wszystko w tych schronieniach upaja duszę i zmysły. Powietrze tchnie balsamicznym zapachem kwiatów nagromadzonych koło obrazów świętych, oko za klauzurą spostrzega również przystrojone i dyszące wonnościami korytarze, dźwięki świeckiej gitary mieszają się z akordami poświęconych organów i osłaniają tkliwe gruchania młodzieży po obu stronach kraty. Takie zwyczaje panują w zakonach portugalskich.
Co do mnie, przez krótki czas tylko mogę wdawać się w te czułe szaleństwa, niebawem namiętne wyrażenia miłości przywodzą mi na myśl obrazy zbrodni i zabójstwa. Przecież popełniłem jedno tylko zabójstwo, zamordowałem jednego tylko przyjaciela, człowieka, który tobie i mnie życie ocalił.
Rozpustne obyczaje wielkiego świata stały się przyczyną tych nieszczęsnych wypadków i skalały mi serce w tym wieku wynurzenia, w którym dusza moja miała dać przystęp szczęściu, cnocie, a zapewne i czystej miłości. Ale namiętność ta nie mogła powstać pośród tak okropnych wrażeń. Ile razy słyszałem rozmowę o miłości, tyle razy zawsze zdało mi się, że krew występowała mi na dłonie.
Tymczasem czułem potrzebę kochania i to, co byłoby zrodziło miłość w mym sercu, przetworzyło się w uczucie ogólnej przychylności, którą starałem się dokoła rozpościerać.
Kochałem mój kraj, kochałem bliźnich, nade wszystko zaś kochałem ten poczciwy lud hiszpański, tak wierny królowi, wierze i danemu słowu. Hiszpanie odpłacili mi wzajemnością i dwór osądził, że zbyt mnie kochano. Odtąd na zaszczytnym wygnaniu, jak mogłem, służyłem krajowi i przyczyniałem się do szczęścia moich poddanych. Miłość ku ojczyźnie i ludzkości napełniła serce moje słodkimi uczuciami. Co do tej drugiej miłości, która miała ozdobić wiosnę mego życia, czegóż się od niej dziś mogę spodziewać? Postanowiłem zakończyć na sobie ród Medina Sidonia. Wiem, że córki pierwszych panów pragną połączenia ze mną, ale nie wiedzą, że ofiara mojej ręki jest niebezpiecznym podarunkiem. Mój sposób myślenia nie może zgodzić się z dzisiejszymi zwyczajami. Ojcowie nasi uważali swoje małżonki za skarbnice ich szczęścia i honoru. W starej Kastylii puginał i trucizna karały niewiarę. Bynajmniej nie ganię moich przodków, z drugiej strony, nie chciałbym ich naśladować; ostatecznie więc lepiej, że mój ród na mnie się skończy”.
1747
Gdy mój ojciec doszedł do tego miejsca listu, zdawał się wahać i nie chciał dalej czytać, ale zaczęłam tak usilnie go prosić, że nie mógł oprzeć się moim naleganiom i tak dalej ciągnął:
1748„Cieszę się wraz z tobą ze szczęścia, jakie ci sprawia towarzystwo zachwycającej Eleonory, umysł w tym wieku musi przybierać czarujące kształty. To, co o niej piszesz dowodzi mi, że jesteś z nią szczęśliwy, co niemało przyczynia się do mego własnego szczęścia”.
Na te słowa nie mogłam wstrzymać mego uniesienia, rzuciłam się do nóg mego ojca, zaczęłam go ściskać, byłam przekonana, że stanowiłam jego szczęście. Myśl ta na wskroś przejmowała mnie niewysłowioną radością. Gdy przeszły pierwsze chwile uniesienia, zapytałam mego ojca, w jakim wieku jest książę Medina Sidonia.
1749— Jest on — rzekł — o pięć lat młodszy ode mnie, czyli ma trzydzieści pięć lat, ale należy on do ludzi, którzy, zdaje się, nigdy się nie starzeją.
1750Byłam właśnie w tym wieku, w którym młode dziewczęta wcale nie zastanawiają się nad latami mężczyzn. Chłopiec tak jak ja czternastoletni byłby mi się wydał dzieckiem niegodnym mojej uwagi. Mego ojca bynajmniej nie uważałam za starego, książę zaś mając pięć lat mniej, był w moich oczach młodzieńcem. Było to pierwsze pojęcie, jakie o nim powzięłam i później przyczyniło się ono wielce do postanowienia o moim losie.
1751Następnie zapytałam, co to były za morderstwa, o których książę wspominał. Na te słowa mój ojciec zmarszczył czoło i po kilku chwilach zastanowienia rzekł:
1752— Droga Eleonoro, są to wypadki zostające w ścisłym związku z moim rozłączeniem się z twoją matką. Wprawdzie nie powinienem ci o tym mówić, ale prędzej czy później własna twoja ciekawość zwróciłaby się w tym kierunku, zamiast więc domysłów nad przedmiotem równie śliskim, jak smutnym, wolę sam o wszystkim cię uwiadomić.
1753Po tej przemowie mój ojciec w te słowa opowiedział mi przygody swego życia:
Historia margrabiego de Val Florida
1754Wiesz dobrze, że ród Astorgas wygasł na twojej matce. Rodzina ta wraz z domem Val Florida należała do najstarszych w Asturii. Ogólne życzenie prowincji przeznaczało mi rękę panny Astorgas. Przyzwyczajeni zawczasu do tej myśli, powzięliśmy ku sobie wzajemne uczucia, które miały ustalić nasze małżeńskie szczęście. Różne jednak okoliczności opóźniły nasz związek, tak że ożeniłem się dopiero w dwudziestym piątym roku mego życia.
1755W sześć tygodni po naszym ślubie oświadczyłem mojej żonie, że ponieważ wszyscy moi przodkowie służyli w wojsku, przeto honor nakazywał mi iść za ich przykładem, i że wreszcie w garnizonach hiszpańskich daleko przyjemniej można pędzić życie aniżeli w Asturii. Pani de Val Florida odpowiedziała, że zawsze zgodzi się z moim zdaniem, ile razy będzie chodziło o honor naszego domu. Uradzono więc, że wstąpię do wojska. Napisałem do ministra i otrzymałem kompanię jazdy w pułku Medina Sidonia, który stał jako załoga w Barcelonie. Przybyliśmy i tam urodziłaś się, moje dziecię.
1756Wybuchła wojna — posłano nas do Portugalii, ażeby złączyć się z armią don Sancha de Saavedra. Wódz ten rozpoczął wojnę sławną potyczką pod Vila Marga. Nasz pułk, najsilniejszy wówczas w całej armii, odebrał rozkaz zniesienia kolumny angielskiej, która tworzyła lewe skrzydło nieprzyjaciela. Dwa razy natarliśmy bezskutecznie i już gotowaliśmy się do trzeciego natarcia, gdy nagle zjawił się między nami nieznajomy oficer w kwiecie wieku i okryty świetną bronią:
1757— Za mną — krzyknął — jestem pułkownik wasz, książę Medina Sidonia.
1758W istocie słusznie uczynił, że się nazwał, gdyż bylibyśmy go wzięli za anioła wojny lub jakiego księcia z niebieskiej armii, tak miał w sobie coś nadludzkiego.
1759Tym razem rozbiliśmy angielską kolumnę i sława tego dnia należała do naszego pułku. Mogę śmiało wyznać, że po księciu ja najdzielniej sobie poczynałem. Przynajmniej tak pochlebne świadectwo pozyskałem od mego naczelnika, który natychmiast uczynił mi zaszczyt proszenia o moją przyjaźń. Nie była to czcza grzeczność z jego strony, staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi, chociaż książę nigdy nie dał uczuć mi, że był moim zwierzchnikiem, ani też ja, że byłem jego podwładnym. Zarzucają Hiszpanom pewną obojętność w obejściu, wszelako tylko unikając poufałości, umiemy być dumni bez pychy i grzeczni bez nadskakiwania.
1760Zwycięstwo pod Vila Marga otworzyło wiele awansów. Książę został generałem, mnie zaś podwyższono na placu na podpułkownika i pierwszego adiutanta.
1761Dano nam niebezpieczne polecenie przeszkadzania nieprzyjacielowi w przejściu przez Duero. Książę zajął korzystne położenie i dość długo na nim się utrzymywał, nareszcie całe wojsko angielskie na nas uderzyło. Przewaga liczebna nie mogła zmusić nas do odwrotu, powstała okropna rzeź i nasza zguba była już nieodzowna, gdy wtem niejaki van Berg, dowódca kompanii wallońskich, przybył nam na pomoc z trzema tysiącami ludzi. Dokazał cudów waleczności i nie tylko wyrwał nas z niebezpieczeństwa, ale za jego sprawą otrzymaliśmy plac boju. Pomimo to nazajutrz złączyliśmy się z głównym korpusem armii.
1762Gdy tak cofaliśmy się razem z Wallonami, książę zbliżył się do mnie i rzekł:
1763— Kochany Val Florida, wiem, że liczba dwa najlepiej przystoi dla przyjaźni, nie można przekroczyć jej bez narażenia świętych praw tego uczucia, sądzę jednak, że ważna przysługa, jaką van Berg nam wyświadczył, zasługuje na wyjątek. Zdaje mi się, że wdzięczność nakazuje nam ofiarować mu naszą przyjaźń i przypuścić go na trzeciego do węzła, jaki nas łączy.
1764Podzieliłem zdanie księcia, który udał się do van Berga i złożył mu ofiarę naszej przyjaźni, z uroczystością odpowiadającą wadze, jaką przywiązywał do miana przyjaciela. van Berg zdziwił się niepomału i rzekł:
1765— Wasza książęca mość wyświadczasz mi zbyt wielki zaszczyt, ale muszę uprzedzić go, że mam zwyczaj upijać się każdego dnia, gdy zaś nie jestem pijany, gram w grę jak można najgrubszą. Jeżeli zatem wasza książęca mość ma wstręt do podobnych zwyczajów, nie sądzę, aby nasz związek mógł być długotrwały.
1766Odpowiedź ta zmieszała księcia, po chwili jednak roześmiał się, zapewnił van Berga o swoim szacunku i użył całego kredytu, aby go jak najświetniej wynagrodzono. Van Berg jednak nade wszystko przekładał nagrody pieniężne. Król obdarzył go baronią Deulen, położoną w okręgu Malines; van Berg tego samego dnia sprzedał ją Walterowi van Dykowi, mieszczaninowi z Antwerpii i liwerantowi armii.
1767Rozłożyliśmy się na leże zimowe w Coimbrze, jednym z najznaczniejszych miast portugalskich. Pani de Val Florida przyjechała do mnie, lubiła żyć w świecie, otworzyłem więc dom dla zacniejszych oficerów armii. Wszelako książę i ja mało oddawaliśmy się przyjemnościom towarzystwa; ważne zatrudnienia cały nasz czas nam zajmowały.
1768Cnota była bożyszczem młodego Sidonii, dobro ogółu jego marzeniem. Zagłębialiśmy się razem w ustawy Hiszpanii i układaliśmy plany do zapewnienia jej pomyślności na przyszłość. Dla uszczęśliwienia Hiszpanów pragnęliśmy naprzód wpoić w nich miłość cnoty i odciągnąć ich od niepomiarkowanej chęci zysku, co bynajmniej nie wydawało się nam trudne. Chcieliśmy także wskrzesić dawny duch rycerstwa. Każdy Hiszpan miał być równie wierny małżonce, jak królowi i każdy powinien był mieć towarzysza broni. Ja połączyłem się już z księciem. Nie byliśmy oddaleni od mniemania, że świat będzie kiedyś mówił o naszym związku i że szlachetne umysły, postępując w nasze ślady, ułatwią i upewnią drogę cnoty.
1769Wstyd mi, kochana Eleonoro, mówić ci o podobnych dziwactwach, ale od dawna to już zauważano, że młodzież, w pierwszych latach życia zapuszczająca się w marzenia, wychodzi z czasem na pożytecznych, a nawet wielkich ludzi. Przeciwnie, młode katony, wystudzone jeszcze przed wiekiem, nie mogą nigdy wznieść się nad ścisłe rachunki własnej korzyści. Brak serca ścieśnia ich umysł i tworzy ich niezdolnymi tak na mężów stanu, jako też na użytecznych obywateli. Prawidło to nader mało ma wyjątków.
1770Tak przypuszczając wyobraźnię na manowce cnoty, łudziliśmy się nadzieją, że rozpoczniemy kiedyś w Hiszpanii wiek Saturna i Rei. Przez ten czas van Berg o ile możności zaprowadzał wiek złoty. Sprzedał baronię Deulen za osiemkroć sto tysięcy liwrów i przysiągł na słowo honoru, że nie tylko wyda te pieniądze przez dwa miesiące leż zimowych, ale nadto zaciągnie jeszcze sto tysięcy franków długu. Marnotrawny nasz Flamandczyk wyrachował następnie, że dla dotrzymania słowa należało mu wydawać dziennie tysiąc czterysta pistolów, co było dość trudne w takim mieście jak Coimbra. Uląkł się, myśląc, że zbyt lekkomyślnie dał słowo, gdy mu zaś przekładano, że mógł użyć część pieniędzy na wspomożenie biednych i uszczęśliwienie tylu ludzi, odpowiedział, że przysiągł wydać na siebie, nie zaś rozdawać, i że uczucie własnej godności nie pozwala mu najmniejszej części tych pieniędzy obrócić na dobrodziejstwa, gra nawet w to nie wchodziła, gdyż mógł wygrać, a pieniądze przegrane nie były wydanymi.
1771Tak trudne położenie zdawało się mocno trapić van Berga, przez kilka dni był roztargniony, nareszcie wpadł na sposób, który miał ocalić jego honor. Zebrał, ile tylko mógł znaleźć, kucharzów, muzykusów, skoczków, komediantów i innych osób jeszcze weselszego rzemiosła. W dzień wyprawiał sutą biesiadę, wieczorem bal i widowisko, stawiał przed drzwiami maszty obfitości, a jeżeli pomimo wszelkich usiłowań, nie wydano tysiąca czterechset pistolów, kazał resztę wyrzucać oknem, mówiąc, że podobny postępek wchodził w zakres marnotrawstwa.
1772Van Berg, uspokajając tak sumienie, odzyskał dawną wesołość; w istocie był to nader dowcipny człowiek i zręcznie umiał bronić wad, jakie wszędzie mu zarzucano. Te rozumowania, w których się był biegle wyćwiczył, nadawały błyskotliwość jego rozmowie i odróżniały go od nas, Hiszpanów, zwykle poważnych i milczących.
1773Van Berg często u mnie bywał wraz ze znaczniejszymi oficerami armii, wszelako przychodził także w chwilach, gdy mnie w domu nie było. Wiedziałem o tym i bynajmniej się nie gniewałem, wyobrażałem sobie bowiem, że nieograniczone zaufanie przekona go, że wszędzie i o każdej godzinie dobrze był widziany. Ogół tymczasem innego był zdania i niebawem zaczęły krążyć wieści ubliżające mojej sławie. Do mnie żadna z nich nie doszła, książę jednak posłyszał je, wiedział, jak kochałem moją żonę i przez przyjaźń cierpiał za mnie.
1774Pewnego dnia książę udał się do pani de Val Florida, padł jej do nóg, zaklinając, aby nie zapominała swoich obowiązków i nie widywała Van Berga sam na sam. Nie wiem, co mu na to odpowiedziano.
1775Następnie książę udał się do van Berga z zamiarem przełożenia mu w podobnym sposobie całego stanu rzeczy i zwrócenia go na drogę cnoty. Nie zastał go w domu. Powrócił po południu, w pokoju pełno było ludzi, ale van Berg sam siedział na uboczu; ponury i zapewne nieco pijany potrząsał kubkiem z kościami.
1776Książę zbliżył się do niego poufale i śmiejąc się zapytał, jak mu idą wydatki.
1777Van Berg rzucił na księcia zagniewane spojrzenie i odpowiedział:
1778— Wydatki moje przeznaczone są dla przyjemności mych przyjaciół, nie zaś niegodziwców, którzy mieszają się do tego, co do nich nie należy.
1779 1780— Czy to do mnie ma się stosować? — rzekł książę. — Van Berg, racz natychmiast odwołać twoje lekkomyślne wyrazy.
1781— Nigdy nic nie odwołuję — odparł van Berg.
1782Książę ukląkł na jedno kolano, mówiąc:
1783— Van Berg, wyświadczyłeś mi znakomitą przysługę, dlaczegóż teraz chcesz mnie zbezcześcić? Zaklinam cię, uznaj mnie za godziwego człowieka.
1784Van Berg odpowiedział nie wiem jaką zniewagą.
1785Książę powstał spokojnie, dobył sztyletu zza pasa i położywszy go na stole, rzekł:
1786— Zwyczajny pojedynek nie może załatwić tej sprawy. Jeden z nas musi umrzeć, a im prędzej to nastąpi, tym lepiej. Rzucajmy kości po kolei, kto więcej wyrzuci, weźmie sztylet i utopi go w sercu przeciwnika.
1787— Wyśmienicie — krzyknął van Berg — to dopiero nazywa się gruba gra, ale przysięgam, że jeżeli wygram, nie będę oszczędzał waszej książęcej mości.
1788Przerażeni widzowie stali na miejscu jakby skamieniali.
1789Van Berg wziął kubek i wyrzucił podwójną dwójkę.
1790— Do szatana — zawołał — coś mi się nie wiedzie.
1791Z kolei książę potrząsł kościami i wyrzucił piątkę i szóstkę. Wtedy wziął sztylet i utopił go w piersiach van Berga, po czym obracając się ku widzom z tąż samą zimną krwią, rzekł:
1792— Panowie, raczcie wyświadczyć ostatnią posługę temu młodzieńcowi, którego bohaterskie męstwo na lepszy los zasługiwało. Co do mnie, ruszam natychmiast do głównego audytora armii i oddaję się w ręce sprawiedliwości królewskiej.
1793Możecie wyobrazić sobie rozgłos, jaki ten wypadek powszechnie sprawił. Księcia nie tylko Hiszpanie kochali, ale nawet nieprzyjaciele nasi, Portugalczycy. Gdy wieść o tym doszła do Lizbony, arcybiskup tego miasta, który jest zarazem patriarchą Indii, dowiódł, że dom, gdzie zatrzymano księcia w Coimbrze, należał do kapituły, że od najdawniejszych czasów uważany był za nietykalne schronienie, że przeto książę może spokojnie w nim przebywać, nie lękając się przemocy świeckiego ramienia. Książę nader był wzruszony okazywanym mu przywiązaniem, wszelako oświadczył, że nie chce korzystać z tego przywileju.
1794Audytor generalny zaczął wytaczać sprawę przeciw księciu, ale Rada Kastylii postanowiła koniecznie się wmieszać, następnie wielki marszałek Aragonii, którego urząd teraz właśnie zniesiono, utrzymywał, że sądzenie księcia jako urodzonego w jego prowincji i należącego do dawnych ricos hombres, do niego należy, słowem, wielu usilnie dobijało się o pierwszeństwo, każdy bowiem chciał go ocalić.
1795Pośród całej tej wrzawy, łamałem sobie głowę nad wynalezieniem przyczyny tego pojedynku. Nareszcie jakiś znajomy zlitował się i uwiadomił mnie o postępowaniu pani de Val Florida. Nie pojmuję, jakim sposobem wytłumaczyłem sobie, że moja żona mogła tylko mnie kochać. Przez kilka dni na chwilę nie mogłem przypuścić przeciwnego mniemania, na koniec pewne okoliczności zdarły nieco zasłonę z moich oczu, poszedłem więc do pani de Val Florida i rzekłem.
1796— Dowiedziałem się, że ojciec pani niebezpiecznie zasłabł; sądzę, że wypada, abyś do niego pojechała, wreszcie córka nasza wymaga twoich starań i jak mniemam, odtąd osiądziesz pani na zawsze w Asturii.
1797Pani de Val Florida spuściła oczy i z pokorą przyjęła wyrok.
1798Wiesz, jak od tego czasu żyliśmy z twoją matką; miała ona tysiąc nieocenionych przymiotów, a nawet cnót, którym zawsze oddawałem sprawiedliwość.
1799Tymczasem proces księcia przybrał dziwny obrót. Oficerowie wallońscy podnieśli go do znaczenia ogólnej sprawy narodowej. Utrzymywali, że ponieważ grandowie hiszpańscy pozwalali sobie mordować Flamandczyków, wypadało im opuścić służbę hiszpańską. Hiszpanie nawzajem dowodzili, że to był pojedynek, nie zaś morderstwo. Rzeczy tak daleko zaszły, że król nakazał zwołać juntę złożoną z dwunastu Hiszpanów i dwunastu Flamandczyków, nie dla osądzenia księcia, ale raczej dla rozstrzygnięcia, czy śmierć van Berga należało uważać za zaszłą wskutek pojedynku czy też morderstwa.
1800Oficerowie hiszpańscy głosowali naprzód i jak się można domyślić, zgodzili się za pojedynkiem. Jedenastu pierwszych Wallończyków było przeciwnego zdania, nie usprawiedliwiali swego sądu, przede wszystkim zaś najwięcej krzyczeli.
1801Dwunasty, który głosował ostatni, ponieważ był najmłodszy, dał się już zaszczytnie poznać w kilku sprawach honorowych. Nazywał się don Juan van Worden.
1802
Tu przerwałem Cyganowi, mówiąc:
1803— Mam zaszczyt być synem tego samego van Wordena i spodziewam się, że w twoim opowiadaniu nic takiego nie usłyszę, coby mogło honor jego na szwank wystawić.
1804— Mogę zaręczyć — odrzekł Cygan — że wiernie powtórzę słowa margrabiego de Val Florida do jego córki.
1805
Gdy kolej głosowania przyszła na don Juana van Wordena, zabrał głos i tak się wyraził:
1806— Panowie, sądzę, że dwie rzeczy oznaczają istotę pojedynku: naprzód wyzwanie lub też w braku tego spotkanie, po wtóre równość broni lub też w braku tej równowaga w sposobach zadania śmierci. Tak na przykład, człowiek uzbrojony strzelbą mógłby stanąć przeciw drugiemu uzbrojonemu krócicą pod warunkiem, ażeby pierwszy strzelał o sto kroków, drugi zaś o cztery, gdyby w każdym razie zgoda poprzednio już była nastąpiła, kto ma strzelać pierwszy. W obecnym wypadku jedna i ta sama broń służyła dla obu, nie można przeto już wymagać większej równości. Kości nie były fałszywe, więc przeciw równowadze w sposobie zadania śmierci nic niepodobna zarzucić. Na ostatek, wyzwanie było wyraźnie oświadczone i z obu stron przyjęte.
1807Wyznaję, że z przykrością widzę pojedynek, tę najszlachetniejszą walkę, zniżoną do losu gry hazardowej, rodzaju zabawy, której człowiek honorowy powinien używać z nadzwyczajnym umiarkowaniem: wszelako według zasad, jakie na początku przytoczyłem, zdaje mi się niezaprzeczonym, że zajmująca nas obecnie sprawa była pojedynkiem, nie zaś morderstwem. Tak mi nakazuje mówić moje przekonanie, jakkolwiek przykro mi, że takowe sprzeciwia się sposobowi widzenia moich jedenastu kolegów. Będąc zatem prawie pewnym, że popadnę w nieszczęście niełaski z ich strony, i pragnąc zarazem jak najłagodniejszymi środkami uprzedzić wyrazy ich niezadowolenia, upraszam, aby wszystkich jedenastu raczyło wyświadczyć mi zaszczyt wystąpienia ze mną do pojedynku, mianowicie sześciu z rana, pięciu po obiedzie.
1808Wniosek tego dowodzenia sprawił powszechną wrzawę, wszelako należało przyjąć zaproszenie. Pan van Worden ranił pierwszych sześciu, którzy stawili się z rana, następnie z pięcioma pozostałymi zasiadł do obiadu.
1809Po obiedzie, znowu wzięto się do broni. Pierwsi trzej zostali ranni przez pana van Worden, dziesiąty skaleczył go w ramię, jedenasty zaś przeszył go szpadą na wylot i zostawił na placu.
1810Biegły chirurg ocalił życie panu van Worden, ale nie myślano już ani o juncie, ani o procesie i król ułaskawił księcia Sidonię.
1811Odbyliśmy jeszcze jedną kampanię, zawsze jako ludzie honorowi, ale już nie z poprzednim zapałem. Pierwszy raz nieszczęście nas dotknęło. Książę zawsze okazywał wiele szacunku dla odwagi i zdolności wojskowych van Berga. Wyrzucał sobie przesadzoną gorliwość o mój spokój, która stała się przyczyną tak smutnych wypadków. Nauczył się, że nie wystarczało chcieć dobra, ale należało umieć je wykonywać. Co do mnie, podobnie do wielu małżonków, tłumiłem w sobie boleść i tym więcej jeszcze cierpiałem. Odtąd przestaliśmy marzyć o naszych zamiarach uszczęśliwienia Hiszpanii.
1812Tymczasem nastał pokój, książę postanowił podróżować; przebiegliśmy więc razem Włochy, Francję i Anglię. Po powrocie szlachetny mój przyjaciel wszedł do Rady Kastylii, mnie zaś przy tej samej Radzie powierzono urząd sekretarza. Podróże i kilka ubiegłych lat zrządziły znaczne zmiany w umyśle księcia. Nie tylko, że odstąpił od rozmarzonych obłędów swojej młodości, ale nawet przezorność stała się ulubioną jego cnotą. Garnął się do dobra publicznego nie z szaleństwem, ale jeszcze z namiętnością, wiedział bowiem, że niepodobna było wszystkiego razem dokonać, że trzeba było wprzódy przygotować umysły, o ile możności zaś ukrywać własne środki i cel. Do tego stopnia posuwał przezorność, że w Radzie zdawał się nigdy nie mieć własnego zdania i iść za cudzym, tymczasem towarzysze przemawiali jego własnymi słowy. Staranność, z jaką książę osłaniał swoje zdolności przed wzrokiem publicznym, tym bardziej je wykrywała. Hiszpanie odgadli go i pokochali. Dwór począł mu zazdrościć. Ofiarowano księciu ambasadę w Lizbonie. Wiedział, że nie wolno mu było odmówić, przyjął więc ale pod warunkiem, że ja zostanę sekretarzem stanu.
1813Odtąd nie widziałem go więcej, ale serca nasze zawsze żyją razem.
1814
Gdy Cygan doszedł do tego miejsca swego opowiadania, dano mu znać, że sprawy hordy wymagały jego obecności. Skoro się oddalił, Velasquez zabrał głos i rzekł:
1815— Jakkolwiek całą uwagę zwracam na słowa naszego naczelnika, nie mogę przecie schwytać w nich najmniejszego związku. W istocie nie wiem, kto mówi, a kto słucha. Tu margrabia de Val Florida opowiada córce swoje przygody, która opowiada je naczelnikowi, który nam znowu je opowiada. To istny labirynt. Zawsze zdawało mi się, że romanse i inne dzieła podobnego rodzaju winny być pisane w kilku kolumnach, na kształt tablic chronologicznych.
1816— Masz słuszność señor — odpowiedziała Rebeka — i tak na przykład w jednej kolumnie czytano by, że pani de Val Florida oszukuje swego męża, w drugiej zaś ujrzano by, czym ten wypadek go uczynił, co bez wątpienia rzuciłoby wielkie światło na całe opowiadanie.
1817— Wcale nie to chciałem powiedzieć — rzekł Velasquez — ale oto jest na przykład książę Sidonia, którego charakter mam zgłębiać, gdy tymczasem widziałem go już umarłego. Czyliż nie lepiej by było zacząć od wojny portugalskiej, wtedy w drugiej kolumnie ujrzałbym doktora Sangro-Moreno zastanawiającego się nad sztuką lekarską. Tym sposobem nie dziwiłbym się, widząc, że jeden płata drugiego.
1818— Zapewne — przerwała Rebeka — ciągłe niespodzianki zmniejszają zajęcie tej powieści, nigdy nie można zgadnąć, co po czym nastąpi.
1819Naówczas ja zabrałem głos i rzekłem, że podczas wojny portugalskiej mój ojciec był jeszcze nader młody i że nie można dość nadziwić się roztropności, jaką okazał w sprawie księcia Medina Sidonia.
1820— Nie ma co mówić — rzekła Rebeka — gdyby twój ojciec nie był się pojedynkował z jedenastoma oficerami, mogłoby było przyjść do sprzeczki, słusznie zatem uczynił, że ją uprzedził.
1821Wydało mi się, że Rebeka drwiła z nas wszystkich. Odkryłem w jej charakterze coś szyderczego i wątpiącego. Pomyślałem, że kto wie, czy nie mogłaby nam opowiedzieć przygód całkiem odmiennych od historii niebieskich bliźniąt i postanowiłem kiedyś ją o to zapytać. Tymczasem nadeszła godzina rozstania i każdy odszedł w swoją stronę.
Dzień dwudziesty dziewiąty
1822Zebraliśmy się dość wcześnie i Cygan, mając czas wolny, tak dalej ciągnął powieść o swoich przygodach:
Dalszy ciąg historii naczelnika Cyganów
1823Księżna Sidonia, opowiedziawszy mi historię swego ojca, przez kilka dni wcale się nie pokazała, natomiast Giralda przynosiła mi koszyk. Od niej to dowiedziałem się, że dzięki wpływowi wuja matki załatwiono moją sprawę. Ostatecznie księża radzi byli, żem od nich się wymknął. Wyrok świętej inkwizycji wspominał tylko o nierozwadze i o dwuletniej pokucie, nazwisko moje nawet oznaczono tylko początkowymi zgłoskami. Giralda uwiadomiła mnie także, że ciotka moja Dalanosa życzyła sobie, abym ukrywał się przez dwa lata, podczas których ona sama wyjedzie do Madrytu i tam zajmie się zarządem wioski, jaką ojciec wyznaczył na moje utrzymanie. Zapytałem Giraldę, czyli[170] myślała, że będę zmuszony przepędzić te dwa lata w podziemiu. Odpowiedziała mi, że nie mogę nic stosowniejszego uczynić i że wreszcie jej własne bezpieczeństwo wymagało tej ostrożności.
1824Nazajutrz sama księżna przyszła, ku wielkiej mojej radości, daleko więcej ją lubiłem od jej dumnej mamki. Chciałem także dowiedzieć się o dalszym ciągu jej przygód. Prosiłem, aby mi go opowiedziała, co też uczyniła w te słowa:
Dalszy ciąg historii księżnej Medina Sidonia
1825Podziękowałam memu ojcu za zaufanie, z jakim zaznajomił mnie z najważniejszymi wypadkami swego życia. Następnego piątku znowu wręczyłam mu list od księcia Sidonii. Nie czytał mi go, ani też późniejszych, które odtąd odbierał, ale często mawiał o swoim przyjacielu, ta bowiem rozmowa najwięcej go zajmowała.
1826Wkrótce potem odwiedziła mnie kobieta w podeszłym wieku, wdowa po pewnym oficerze. Ojciec jej był wasalem księcia, ona zaś dopominała się o małą wioskę zależącą od jego majątku. Nigdy dotąd nikt mnie nie prosił o wstawiennictwo. Sposobność ta pochlebiła mojej miłości własnej. Napisałem prośbę, w której dość jasno i dokładnie wyłuszczyłam wszystkie prawa biednej wdowy. Zaniosłam tę pracę memu ojcu, który bardzo był z niej zadowolony i posłał ją księciu. Wyznam ci, żem się tego spodziewała. Książę przychylił się do żądania wdowy i napisał mi list pełen grzeczności, unosząc się nad moim rozumem nad wiek rozwiniętym.
1827Później znowu znalazłam sposobność pisania do niego i znowu odebrałam list, w którym zachwycał się moim dowcipem, jakoż w istocie cały czas obracałam na kształcenie mego umysłu, w czym Giralda dzielnie mi dopomagała. Gdy pisałam ten list, kończyłam właśnie piętnaście lat życia.
1828Pewnego dnia właśnie znajdowałam się w gabinecie mego ojca, gdym nagle usłyszała hałas na ulicy i okrzyki gromadzącego się ludu. Pobiegłam do okna i ujrzałam mnóstwo ludzi zgiełkliwie tłoczących się i prowadzących jakby w tryumfie złoconą karetę, na której poznałam herby książąt Medina Sidonia. Tłum dworzan i paziów poskoczył ku drzwiczkom i spostrzegłam wychodzącego mężczyznę nader przyjemnej postaci w kastylijskim stroju, który na naszym dworze właśnie wyszedł z mody. Miał na sobie krótki płaszcz, kryzę, pióro u kapelusza, największego zaś blasku jego ubiorowi dodawało złote runo wysadzone diamentami, zawieszone na piersiach. Mój ojciec także zbliżył się do okna.
1829— Ach to on — zawołał — spodziewałem się, że przyjedzie.
1830Odeszłam do moich pokojów i poznałam księcia dopiero nazajutrz, później jednak co dzień go widywałam, gdyż prawie nie wychodził z domu mego ojca.
1831Dwór wezwał księcia dla spraw wielkiej wagi. Chodziło o uspokojenie wzburzenia, jakie nowy pobór podatków spowodował w Aragonii. Książę, będąc niesłychanie lubianym, przybył ze strony królewskiej i umiał pogodzić życzenie dworu z korzyścią mieszkańców. Zapytano go, jakiej żąda nagrody. Odpowiedział, że pragnie jakiś czas odetchnąć powietrzem ojczyzny. Książę, człowiek szczery i otwarty, bynajmniej nie taił przyjemności, jakiej doświadczał w moim towarzystwie, dlatego też prawie ciągle byliśmy razem, podczas gdy inni przyjaciele mego ojca zajmowali się wraz z nim sprawami państwa.
1832Sidonia przyznał mi się, że był nieco skłonny do zazdrości, czasami nawet gwałtowny; w ogóle mówił mi tylko o sobie lub o mnie, o mnie lub o sobie, gdy zaś taki rodzaj rozmowy zawiąże się między mężczyzną a kobietą, stosunki wkrótce stają się coraz ściślejsze. Wcale więc nie zdziwiłam się, gdy pewnego dnia ojciec, zawoławszy mnie do swego gabinetu, oświadczył, że książę prosi o moją rękę.
1833Odpowiedziałam, że nie żądam czasu do namysłu, przewidując bowiem, że książę może sobie upodobać córkę swego przyjaciela, zawczasu zastanowiłam się nad jego sposobem myślenia i różnicą wieku między nami.
1834— Wszelako — dodałam — grandowie hiszpańscy zwykli szukać związków w równych im rodzinach, jakimże okiem będą spoglądali na nasze połączenie, być może nawet, że przestaną mówić ty do księcia, co jest pierwszym dowodem ich niechęci.
1835— Jest to także uwaga, którą uczyniłem księciu — rzekł mój ojciec — ale odpowiedział mi na to, że pragnie tylko twego zezwolenia, o resztę zaś sam się postara.
1836Sidonia był w pobliżu, wszedł z bojaźliwą postawą, dziwnie odbijającą od wrodzonej mu dumy. Widok ten wzruszył mnie i niedługo czekał na zezwolenie. Tym sposobem dwóch uszczęśliwiłam, gdyż mój ojciec nie posiadał się z radości. Giralda także podzielała nasze szczęście.
1837Nazajutrz książę zaprosił na obiad grandów znajdujących się podówczas w Madrycie i gdy wszyscy zebrali się i zasiedli, odezwał się do nich w te słowa:
1838— Albo, do ciebie się zwracam, uważam cię bowiem za pierwszego spomiędzy nas, nie dlatego, żeby ród twój był zacniejszy od mego, ale przez szacunek dla pamięci bohatera, którego nazwisko nosisz. Przesąd czyniący nam zaszczy wymaga, abyśmy wybierali małżonki pomiędzy córkami grandów, i bez wątpienia gardziłbym tym, który by zawarł niestosowny związek przez miłość bogactw lub też dla zadośćuczynienia występnej namiętności. Przypadek, o którym pragnę wam mówić, jest całkiem odmiennego rodzaju. Wiecie dobrze, że Asturyjczycy uważają się za równie dobrze, a czasami nawet za lepiej urodzonych niż sam król. Jakkolwiek zdanie to pod pewnym względem jest przesadzone, wszelako nie podpada wątpliwości, że mają prawo uważać się za najlepszą szlachtę z całej Europy. Najczystsza krew asturyjska krąży w żyłach Eleonory de Val Florida, że już nie wspomnę o znanych powszechnie znakomitych jej przymiotach. Utrzymuję zatem, że podobny związek może tylko zaszczyt przynieść rodzinie każdego granda hiszpańskiego, kto zaś jest przeciwnego zdania, niech podniesie tę rękawicę, którą rzucam pośród zgromadzenia.
1839— Ja podnoszę — rzekł książę Alba — wszakże aby ci ją oddać wraz z życzeniami szczęścia z tak zaszczytnego związku.
1840To mówiąc uściskał księcia, co też reszta grandów za nim powtórzyła. Mój ojciec opowiadając mi to zdarzenie, dodał głosem nieco smutnym:
1841— Zawsze w nim ta sama rycerskość, oby tylko mógł się odmienić z dawnej gwałtowności. Droga Eleonoro, zaklinam cię, staraj się nigdy w niczym go nie obrazić.
1842Wyznałam ci, że w swoim charakterze miałam pewną skłonność do dumy, ale ta niepowściągniona żądza wielkości opuściła mnie, gdy tylko ją zaspokoiłam. Zostałam księżną Sidonia i serce moje napełniło się najsłodszymi uczuciami. Książę w domowym pożyciu był najprzyjemniejszym z ludzi, kochał mnie bez granic, okazywał ciągle jednostajną dobroć, niewyczerpaną łagodność, czułość w każdej chwili i wtedy anielska jego dusza odbijała się w rysach jego twarzy. Czasami tylko, gdy posępna myśl je zmarszczyła, nabierały straszliwego wyrazu. Naówczas, drżąca, mimowolnie przypominałam sobie mordercę Van Berga.
1843Mało jednak rzeczy mogło go rozgniewać, we mnie zaś wszystko go uszczęśliwiało. Lubił patrzeć na moje zatrudnienia, słuchać, gdy coś mówiłam, i zgadywał najskrytsze moje myśli. Sądziłam, że niepodobieństwem było, aby mógł więcej mnie kochać, ale przyjście na świat naszej córeczki podwoiło jeszcze jego miłość i uzupełniło nasze szczęście.
1844W dniu, w którym powstałam ze słabości, Giralda przyszła do mnie i rzekła:
1845— Kochana Eleonoro, jesteś żoną i matką, jednym słowem, jesteś szczęśliwa; moje obowiązki zaś gdzie indziej mnie wzywają. Postanowiłam wyjechać do Ameryki.
1846 1847— Nie — rzekła — moja obecność jest tam konieczna.
1848W kilka dni potem odjechała[171].
1849Giralda pełniła przy mnie obowiązki dueñy mayor. Dano mi na jej miejsce doñę Mencję, trzydziestoletnią kobietę, jeszcze dość piękną, która miała umysł dość wykształcony i stąd często przebywała w naszym towarzystwie. W tych razach zwykle postępowała jak gdyby była zakochana w moim mężu. Śmiałam się z tego, on zaś bynajmniej nie zwracał na to uwagi. Z resztą doña Mencja starała mi się przypodobać, a nade wszystko dokładnie mnie poznać. Często kierowała rozmowę na dość wesołe przedmioty lub opowiadała mi miejskie plotki, tak że nieraz musiałam nakazać jej milczenie. Karmiłam sama moją córkę i na szczęście odłączyłam ją przed strasznymi wypadkami, o których się dowiesz. Pierwszym ciosem, jaki we mnie uderzył, była śmierć mego ojca, który złożony dokuczliwą i gwałtowną chorobą, wyzionął ducha w moich objęciach, błogosławiąc nas oboje i nie przewidując gorzkich chwil, jakie nas czekały.
1850Wkrótce potem wybuchły zaburzenia w Biskai. Posłano tam księcia, ja zaś towarzyszyłam mu aż do Burgos.
1851Posiadamy majątki we wszystkich prowincjach Hiszpanii i domy we wszystkich miastach, tu jednak mieliśmy tylko letni dom o milę od miasta położony, ten sam, w którym się obecnie znajdujesz.
1852Książę zostawił mnie z całym moim orszakiem i pojechał na miejsce swego przeznaczenia. Pewnego dnia, wracając do domu, usłyszałam hałas na podwórzu. Doniesiono mi, że schwytano złodzieja, że zraniono go kamieniem w głowę, ale że był to tak piękny chłopiec, jakiego nie było w świecie drugiego. W tej chwili kilku służących przyniosło go do mych nóg i poznałam Hermosita.
1853— Nieba! — zawołałam — to nie jest złodziej, ale uczciwy chłopiec, wychowany w Astorgas u mego dziada.
1854Następnie obracając się do marszałka dworu, kazałam mu wziąć biedaka do siebie i jak najtroskliwiej go pielęgnować. Zdaje mi się nawet, żem powiedziała, że to był syn Giraldy, ale nie przypominam sobie dokładnie.
1855Nazajutrz doña Mencja doniosła mi, że młody chłopiec, trawiony gorączką, w malignie często o mnie wspomina i mówi rzeczy nader czułe i namiętne.
1856Odpowiedziałam, że jeżeli kiedykolwiek poważy się wspominać o czymś podobnym, natychmiast każę ją wypędzić.
1857 1858Zabroniłam jej pokazywać mi się na oczy. Nazajutrz przysłała prosić o łaskę, padła mi do nóg i przebaczyłam.
1859W tydzień potem siedziałam sama, gdy weszła Mencja, wspierając Hermosita, niesłychanie osłabionego.
1860— Rozkazałaś mi pani przyjść — rzekł drżącym głosem.
1861Spojrzałam z zadziwieniem na Mencję, ale nie chcąc sprawiać przykrości synowi Giraldy, kazałam mu podać krzesło o kilka kroków ode mnie.
1862— Drogi Hermosito — rzekłam — przez ten czas twoja matka nigdy nawet nie wspominała przede mną twego nazwiska, chciałabym więc teraz dowiedzieć się, co ci się przytrafiło od czasu naszego rozłączenia.
1863Hermosito zabrał głos i przestając co chwila z osłabienia, tak zaczął mówić:
Historia Hermosita
1864Ujrzawszy nasz statek pod pełnymi żaglami i wiedząc, że straciłem wszelką nadzieję dostania się do brzegu, jąłem rozmyślać nad okrucieństwem lub raczej nad szczególną surowością, z jaką matka wypędziła mnie od siebie i w żaden sposób nie mogłem odgadnąć przyczyn. Powiedziano mi, że jestem w twojej, pani, służbie, służyłem ci więc z całą gorliwością, na jaką mogłem się zdobyć. Posłuszeństwo moje było bez granic. Dlaczegóż zatem wypędzono mnie, jak gdybym popełnił największą winę? Im więcej się nad tym zastanawiałem, tym mniej mogłem zrozumieć.
1865Piątego dnia naszej podróży znaleźliśmy się pośród eskadry don Fernanda Arudez. Kazano nam przepływać z tyłu admiralskiego okrętu. Na wzniosłym balkonie, złoconym i przystrojonym mnogimi chorągwiami, spostrzegłem don Fernanda bogato ubranego i ozdobionego kilkoma orderami. Orszak oficerów otaczał go z poszanowaniem. Admirał przyłożył tubę do ust, zapytał, czy nie spotkaliśmy kogo w drodze i kazał płynąć dalej. Minąwszy go, kapitan naszego okrętu rzekł:
1866— Widzieliście admirała, dziś jest margrabią, a jednak zaczął od takiego chłopca okrętowego jak ten, który oto zamiata pokład.
1867
Gdy Hermosito doszedł do tego miejsca, kilka razy rzucił niespokojny wzrok na Mencję. Domyśliłam się, że nie chciał tłumaczyć się w jej obecności, wyprawiłam ją zatem z pokoju. Radziłam się w tym jedynie mojej przyjaźni dla Giraldy i myśl, że mogę wpaść w podejrzenie nie przeszła mi nawet przez głowę. Gdy Mencja wyszła, Hermosito tak dalej mówił:
1868
Zdaje mi się, że czerpiąc pierwszy pokarm życia z jednego z tobą, pani, źródła, jednakowo wykształciłem z tobą duszę, tak że nie mogłem myśleć, tylko o tobie, przez ciebie lub o tym, co ciebie dotyczyło. Kapitan powiedział mi, że don Fernand stał się margrabią z chłopca okrętowego, wiedziałem, że twój ojciec także był margrabią, zdało mi się więc, że nie było w świecie nic piękniejszego nad ten tytuł i zapytałem, jakim sposobem don Fernand go pozyskał. Kapitan wytłumaczył mi, że postępował od stopnia do stopnia i wszędzie odznaczał się świetnymi czynami. Odtąd postanowiłem wejść do służby morskiej i zacząłem wprawiać się w bieganiu po masztach. Kapitan, któremu mnie powierzono, o ile możności sprzeciwiał się temu, ale nie chciałem go słuchać i byłem już dość dobrym majtkiem, gdy przybyliśmy do Veracruz. Dom mego ojca leżał nad brzegiem morza. Przybiliśmy doń szalupę. Mój ojciec przyjął mnie otoczony czeredą młodych Mulatek, kazał mi je kolejno uściskać. Niebawem rozpoczęły tańce, wabiły mnie tysiącznymi sposoby i tak przepędziłem pierwszy wieczór w domu ojcowskim.
1869Nazajutrz corregidor z Veracruz oznajmił memu ojcu, że nie wypadało przyjmować syna do domu podobnie urządzonego i że powinien był umieścić mnie w kolegium teatynów. Mój ojciec, acz z żalem, musiał przecie być posłuszny.
1870W kolegium ojciec rektor dla zachęcenia do nauki często nam powtarzał, że margrabia Campo Salez, naówczas drugi sekretarz stanu, także był niegdyś biednym studentem, a zawdzięczał wyniesienie swoje pilności do nauk. Widząc, że i na tej drodze można było zostać margrabią, przez dwa lata pracowałem z niezwykłą gorliwością. Tymczasem przeniesiono korregidora z Veracruz, następca zaś jego był człowiekiem mniej surowych zasad. Mój ojciec odważył się na odebranie mnie do domu. Znowu zostałem wystawiony na płochość młodych Mulatek, które dręczyły mnie wszelkimi sposobami. Bynajmniej nie rozlubowałem się w tych szaleństwach, atoli nauczyłem się wielu nowych dla mnie rzeczy i teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego mnie oddalono z Astorgas.
1871Wtedy to cały mój sposób myślenia uległ okropnej zmianie. Nieznane uczucia, rozwijając się w mej duszy, obudziły we mnie wspomnienia niewinnych zabaw moich lat dziecinnych. Myśl o utraconym szczęściu, o łąkach i ogrodach w Astorgas, które z tobą, pani, przebiegałem, pomieszane wspomnienia tysiącznych dowodów twojej dobroci, razem zwaliły się na mój umysł. Nie mogłem oprzeć się tylu nieprzyjaciołom, wpadłem w stan moralnego i fizycznego rozprężenia. Lekarze utrzymywali, że dostałem trawiącej gorączki; co do mnie, nie uważałem się za chorego, ale często do tego stopnia wpadałem w obłęd, że spostrzegałem przedmioty wcale przed mymi oczyma nieistniejące.
1872Ty to, pani, najczęściej w widzeniach przedstawiałaś się rozmarzonej mojej wyobraźni, nie taką, jaką dziś cię widzę, ale jaką cię opuściłem. W nocy nagle zrywałem się z pościeli i widziałem, jak biała i promienista ukazywałaś mi się w mglistej oddali. Gdy wyszedłem z miasta, wrzawa dalekich wiosek i szmer pól powtarzały mi twoje imię. Czasami zdawało mi się, że przesuwałaś się po płaszczyźnie przed moim wzrokiem, gdy zaś wznosiłem oczy ku niebu, błagając go o zakończenie moich męczarni, widziałem obraz twój pławiący się w obłokach.
1873Zauważyłem, żem zwykle najmniej cierpiał w kościele, zwłaszcza modlitwa dodawała mi ulgi. Skończyłem na tym, że całe dnie przepędzałem w świętych schronieniach. Pewien zakonnik osiwiały na modlitwach i pokucie zbliżył się raz do mnie i rzekł:
1874— Synu mój, serce twoje przepełnia miłość, której świat ten nie jest godnym; pójdź do mojej celi, tam ci pokażę ścieżki do raju. Poszedłem za nim i ujrzałem gwoździe, włosiennicę, dyscypliny i tym podobne narzędzia męczeństwa, na których widok wcale się nie przeląkłem, żadne bowiem cierpienia nie mogły iść w porównanie z moimi. Zakonnik przeczytał mi kilka kart z Żywotów świętych. Prosiłem go o pożyczenie mi książki do domu i przez całą noc oddawałem się czytaniu. Nowe myśli zawładnęły mym umysłem, widziałem we śnie otwarte niebiosa i aniołów, którzy wprawdzie twoją postać mi przypominali.
1875Dowiedziano się naówczas w Veracruz o twoim zamęściu z księciem Sidonia. Od dawna miałem zamiar poświęcenia się stanowi duchownemu, całe moje szczęście pokładałem w modleniu się za twoje szczęście w tym i zbawienie w przyszłym życiu. Pobożny mój przewodnik powiedział mi, że rozwiązłość zakradła się do wielu amerykańskich klasztorów, i poradził mi, abym się udał na nowicjat do Madrytu.
1876Uwiadomiłem o tym zamiarze mego ojca: od dawna już nie podobała mu się moja pobożność, wszelako nie śmiejąc otwarcie mnie z tej drogi sprowadzać, prosił, abym czekał na mający wkrótce nastąpić przyjazd mojej matki. Odpowiedziałem mu, że nie miałem już rodziców na ziemi i że niebo było jedyną moją rodziną. Nic mi na to nie odrzekł. Następnie poszedłem do korregidora, który pochwalił mój zamiar i kazał mnie odwieźć do najpierwszego okrętu.
1877Przybywszy do Bilbao, dowiedziałem się, że moja matka tylko co odpłynęła do Ameryki. Miałem, jak to już mówiłem, listy polecające do Madrytu; gdy przejeżdżałem przez Burgos powiedziano mi, że pani mieszkasz w okolicach tego miasta, pragnąłem więc raz jeszcze cię ujrzeć, zanim na zawsze wyrzeknę się świata. Zdawało mi się, że jeżeli raz cię jeszcze zobaczę, z tym większym zapałem będę mógł modlić się za ciebie.
1878Udałem się więc drogą do waszego domu, wszedłem na pierwszy dziedziniec, myśląc, że znajdę którego z dawnych twoich służących, słyszałem bowiem, że zatrzymałaś przy sobie cały dwór z Astorgas. Chciałem dać mu się poznać i prosić go, aby mnie umieścił w takim miejscu, z którego będę mógł widzieć cię wsiadającą do karety. Pragnąłem ciebie, pani, ujrzeć, sam wcale się nie pokazując.
1879Tymczasem sami tylko nieznajomi przechodzili i już nie wiedziałem, co z sobą począć, gdy ujrzałem jedne drzwi od domu odemknięte. Wszedłem do pokoju całkiem próżnego, następnie zdało mi się, żem spostrzegł kogoś znajomego. Wyszedłem, gdy wtem znienacka uderzono mnie kamieniem w głowę. Ale widzę, że opowiadanie moje sprawiło na pani żywe wrażenie.
1880
— Mogę ci zaręczyć — mówiła dalej księżna — że obłąkanie Hermosita wzbudziło tylko litość we mnie, ale gdy zaczął mówić o ogrodach w Astorgas, o zabawkach naszych lat dziecinnych, wspomnienie o szczęściu, jakiego wówczas kosztowałam, myśl o teraźniejszym moim szczęściu i jakaś obawa przyszłości, jakieś uczucie miłe i tęskne razem, ścisnęły mi serce i czułam, że łzy płynęły mi po twarzy.
1881Hermosito powstał, zdaje mi się, że chciał pocałować kraj mojej sukni, ale kolana pod nim zadrżały, głowa opadła na moje nogi i ramiona silnie okrążyły moją kibić.
1882W tej chwili rzuciłam wzrok na stojące naprzeciw zwierciadło i ujrzałam Mencję i księcia, ale rysy tego ostatniego przybrały tak straszliwy wyraz, że zaledwie mogłam go poznać.
1883Krew mi się ścisnęła w żyłach, znowu podniosłam oczy na zwierciadło, ale tym razem nic nie ujrzałam. Wszystko znikło. Wyrwałam się z rąk Hermosita, zawołałam Mencję, kazałam jej, aby miała staranie o tego chłopca, który nagle zemdlał i odeszłam do moich pokojów. Widzenie to jednakże nabawiło mnie mocnej niespokojności.
1884Nazajutrz posłałam dowiedzieć się o zdrowie Hermosita. Odpowiedziano mi, że już go nie ma w domu.
1885We trzy dni potem, gdy miałam kłaść się do łóżka, Mencja przyniosła mi list od księcia, zawierający te tylko słowa:
1886„Czyń, co ci poleci dona Mencja. To ci rozkazuje twój małżonek i sędzia”
Mencja zawiązała mi oczy chustką, poczułam, jak porwano mnie za ręce i zaprowadzono do tego tu podziemia. Posłyszałam szczęk łańcuchów. Zerwałam chustkę i ujrzałam Hermosita przykutego za szyję do słupa, na którym się wspierasz. Oczy miał zamknięte i twarz niezmiernie bladą.
1887— Tyżeś to, pani — rzekł mi po chwili umierającym głosem — nie mogę mówić, nie dają mi wody i język schnie mi do podniebienia. Męczarnie moje niedługo potrwają; jeżeli pójdę do nieba, będę się modlił za ciebie.
1888W tej chwili wystrzał dał się słyszeć z tego oto otworu w ścianie, kula strzaskała Hermositowi ramię.
1889— Wielki Boże — zawołał — przebacz moim katom.
1890Drugi wystrzał zagrzmiał z tego samego miejsca, ale nie widziałam skutku, gdyż straciłam przytomność.
1891Odzyskawszy zmysły, znalazłam się śród moich kobiet, które zdawały się o niczym nie wiedzieć, oznajmiły mi tylko, że Mencja dom opuściła.
1892Nazajutrz z rana koniuszy przyszedł i doniósł mi od księcia, że pan jego tej nocy z tajemnym poleceniem wyjechał do Francji i że nie wróci aż za kilka miesięcy.
1893Tak zostawiona samej sobie, przyzwałam odwagę w pomoc, zostawiłam moją sprawę najwyższemu sędziemu i oddałam się wychowaniu mojej córki.
1894Po trzech miesiącach zjawiła się Giralda. Przybywała z Ameryki i była w Madrycie, gdzie szukała syna w klasztorze, w którym miał odprawiać nowicjat. Nie znalazłszy go tam, pojechała do Bilbao i za śladami Hermosita dostała się do Burgos. Lękając się smutnych wybuchów, opowiedziałam jej część prawdy; rozżalona, potrafiła wydrzeć mi całą tajemnicę. Znasz przykry i gwałtowny charakter tej kobiety. Wściekłość, rozpacz, najstraszniejsze uczucia, jakie mogą opanować duszę, miotały kolejno jej umysłem. Ja byłam zbyt nieszczęśliwa, abym mogła ją pocieszać.
1895Pewnego dnia Giralda, porządkując w swoim pokoju, odkryła w ścianie tajne drzwiczki i dostała się aż do podziemia, gdzie natychmiast poznała słup, do którego przywiązano jej syna. Znać było jeszcze ślady krwi. Wpadła do mnie w stanie najokropniejszego obłąkania. Odtąd często zamykała się w swoim pokoju, ale mniemam, że musiała przesiadywać w podziemiu i roić jakieś zamiary zemsty.
1896W miesiąc potem oznajmiono mi o bliskim przybyciu księcia. Oczekiwałam go spokojnie. Wszedł poważnie, popieścił się z dzieckiem, po czym kazał mi usiąść i siadł obok mnie.
1897— Pani — rzekł — długo zastanawiałem się, jak mam z tobą postąpić, namyśliłem się, aby w niczym nie zaprowadzać odmiany. Będą ci usługiwać w moim domu z tym samym jak dotąd szacunkiem, będziesz na pozór odbierała ode mnie dowody tego samego przywiązania; ale wszystko to będzie trwało tylko dopóki córka twoja nie dojdzie szesnastu lat.
1898— Skoro zaś moja córka dojdzie szesnastu lat, cóż się ze mną stanie? — zapytałam księcia.
1899W tej chwili Giralda przyniosła czekoladę, nagle przyszła mi myśl o truciźnie, ale książę nie dał mi czasu do namysłu i szybko rzekł:
1900— Skoro twoja córka skończy szesnasty rok, zawołam ją do siebie i tak się do niej odezwę: „Twoje rysy, moje dziecię, przypominają mi twarz kobiety, której historię ci opowiem. Piękna jak anioł, zdawała się mieć duszę jeszcze piękniejszą, ale cóż z tego, kiedy udawała tylko cnotliwą. Tak doskonale umiała przybierać różne powierzchowności, że dzięki tej sztuce zawarła jedno z najświetniejszych małżeństw w Hiszpanii. Pewnego dnia, gdy mąż musiał oddalić się, kazała sprowadzić ze swojej prowincji małego nędznika. Przypomnieli sobie dawne miłostki i padli sobie wzajemnie w objęcia. Tą niegodziwą obłudnicą jest twoja matka”. Następnie wypędzę cię z mojej posiadłości i pójdziesz płakać na grobie twojej matki, która nie była poczciwsza od ciebie.
1901Niesprawiedliwość tak dalece zatwardziła już moje serce, że mowa ta nie uczyniła na mnie najmniejszego wrażenia. Wzięłam dziecię na ręce i odeszłam do mego pokoju.
1902Na nieszczęście zapomniałam o czekoladzie, książę zaś, jak się później dowiedziałam, od dwóch dni nic nie jadł. Filiżanka stała przed nim, porwał ją i wychylił duszkiem, po czym odszedł do siebie. W pół godziny później posłał po doktora Sangro-Moreno i kazał, aby oprócz niego nikogo nie wpuszczano.
1903Udano się do doktora, ale wyjechał był na wieś dla przeprowadzenia jakiejś dysekcji, pojechano za nim, ale już go tam nie było, szukano go u wszystkich jego pacjentów, nareszcie we trzy godziny przybył i znalazł księcia trupem.
1904Sangro-Moreno, z wielką uwagą zastanawiał się nad ciałem księcia, wpatrywał się w paznokcie, oczy, język, kazał przynieść od siebie mnóstwo flaszek i zaczął czynić jakieś doświadczenia. Następnie przyszedł do mnie i rzekł:
1905— Mogę panią zapewnić, że książę umarł wskutek mieszaniny żywicy narkotycznej z metalem gryzącym. Wszelako obowiązki krwawego trybunału nie do mnie należą, zostawiam więc sprawę tę Najwyższemu Sędziemu w niebie. Przed światem ogłoszę, że książę skończył na uderzenie krwi.
1906Inni lekarze przyszli i potwierdzili zdanie Sangro-Morena.
1907Kazałam przywołać Giraldę i powtórzyłam jej słowa doktora. Pomieszanie jej zdradziło ją.
1908— Otrułaś mego małżonka — rzekłam — jakimże prawem chrześcijanka mogła dopuścić się podobnej zbrodni?
1909— Jestem chrześcijanką — odrzekła — to prawda, ale jestem także i matką i gdyby ci zamordowano własne dziecko, kto wie, czyli[172] nie stałabyś się okrutniejsza od rozjuszonej tygrysicy?
1910Uczyniłam jej uwagę, że mogła mnie także otruć.
1911— Bynajmniej — odpowiedziała — patrzałam przez dziurkę od klucza i byłabym natychmiast wpadła, gdybyś się była dotknęła filiżanki.
1912Następnie przyszli kapucyni, domagając się ciała księcia dla zabalsamowania go. Na poparcie żądania przynieśli własnoręczny rozkaz arcybiskupa, niepodobna więc było im się opierać.
1913Giralda, która dotąd okazywała dość odwagi, nagle przelękła się i zmieszała. Drżała, ażeby balsamując ciało nie odkryto śladów trucizny, i usilne jej prośby skłoniły mnie do tej nocnej wycieczki, której jestem winna przyjemność posiadania cię w moim domu.
1914Nadęta moja mowa na cmentarzu miała za cel oszukanie służących, spostrzegłszy zaś, że zamiast ciała ciebie tu przynieśliśmy, aby nie wyprowadzać ich z błędu, musieliśmy obok kaplicy ogrodowej pochować wypchaną lalkę.
1915Pomimo tych ostrożności Giralda dotąd jeszcze nie jest spokojna, mówi ciągle o powrocie do Ameryki i pragnie cię tu zatrzymać, dopóki nie przedsięweźmie jakiego stanowczego środka. Co do mnie, niczego się nie lękam i jeżeli mnie powołają przed sąd, szczerze wyznam wszystko. Zresztą uprzedziłam o tym Giraldę.
1916Niesprawiedliwość i okrucieństwa księcia pozbawiły go mojej miłości i nigdy nie mogłabym żyć z nim razem. Jedynym moim szczęściem jest moja mała córeczka; nie lękam się o jej los. Tytuły i mnogie dostatki spadną kiedyś na nią, nie potrzebuję więc troszczyć się o jej przyszłość.
1917Oto jest wszystko, o czym chciałeś się dowiedzieć, mój młody przyjacielu. Giralda wie, że uwiadamiam cię o wszystkim i utrzymuje, że nie należy zostawiać cię w niepotrzebnych domysłach. Ale duszno mi w tym podziemiu, muszę pójść na górę, odetchnąć świeżym powietrzem.
1918Skoro księżna odeszła, rzuciłem wzrok dokoła i w istocie znalazłem, że widok mego podziemia był nader smutny; grób młodego męczennika i słup, do którego był przywiązany, dodawały jeszcze posępności. Dobrze mi było w tym więzieniu, dopóki obawiałem się teatynów, ale teraz, skoro wiedziałem, że sprawa była załatwiona, pobyt mój zaczął mi być nieznośny. Bawiło mnie zaufanie Giraldy, która postanowiła trzymać mnie tu przez dwa lata. W ogóle obie kobiety tak mało znały się na rzemiośle strażników, że zostawiały otworem drzwi od podziemia, sądząc zapewne, że oddzielająca mnie krata była nieprzezwyciężoną przeszkodą. Tymczasem ułożyłem już sobie plan nie tylko ucieczki, ale całego postępowania przez dwa lata, które przeznaczono mi na pokutę. W krótkich słowach opowiem wam moje zamiary.
1919Podczas mego pobytu w kolegium teatynów często zastanawiałem się nad szczęściem, jakiego zdawali się kosztować niektórzy mali żebracy, zasiadający u drzwi naszego kościoła. Ich los wydawał mi się daleko przyjemniejszy od mojego. W istocie, podczas gdy ja usychałem nad książkami, nie mogąc nigdy zadowolić moich nauczycieli, te szczęśliwe dzieci nędzy biegały po ulicy, grały w karty na schodach przysionku i płaciły sobie kasztanami. Czasami biły się do upadłego i nikt im nie przerywał tej rozrywki, tarzały się w piasku i nikt nie zmuszał ich do mycia, rozbierały się na ulicy i prały koszule przy studni. Możnaż było przyjemniej żyć na świecie?
1920Myśli o podobnym szczęściu zajmowały mnie podczas mego pobytu w podziemiu i osądziłem, że najlepiej będzie, jeżeli raz wydostawszy się z więzienia, przez dwa lata pokuty obiorę stan żebraka. Wprawdzie byłem dość wykształcony i można było po mowie odróżnić mnie od moich towarzyszów, ale spodziewałem się, że łatwo potrafię przejąć ich zwyczaje i następnie po dwóch latach powrócić do moich. Jakkolwiek myśl ta była nieco dziwaczna, przecież w położeniu, w jakim się znajdowałem, nie mogłem wpaść na lepszą.
1921Powziąwszy takie postanowienia, złamałem ostrze noża i zacząłem pracować nad przepiłowaniem kraty. Przez pięć dni męczyłem nad jednym prętem. Sprzątałem starannie proch z kamienia i zasadzałem żelazo na powrót, tak że niepodobna było niczego się domyślić.
1922W dniu, w którym dokończyłem pracę, gdy Giralda przyniosła mi koszyk, zapytałem, czy nie lęka się, aby nie odkryto przypadkiem, że żywi jakiegoś nieznajomego chłopca w podziemiu.
1923— Wcale nie — odpowiedziała — zasuwa, którą się tu dostałeś wychodzi do osobnego pawilonu, którego drzwi kazałam zamurować pod pozorem, że przywodzi księżnie na pamięć bolesne wspomnienia, przejście zaś, którym przychodzimy do ciebie, prowadzi do mego sypialnego pokoju i zakryte jest kobiercem.
1924— Musi jednak być zabezpieczone żelaznymi drzwiczkami?
1925— Bynajmniej — odrzekła — drzwi są dość lekkie, ale starannie ukryte, a wreszcie wychodząc, zamykam mój pokój na klucz. Są tu jeszcze i inne podziemia podobne do tego i jak mniemam, przed nami musiał tu mieszkać niejeden zazdrośnik i popełnić niejedną zbrodnię.
1926To mówiąc, Giralda chciała odejść.
1927— Dlaczegóż, pani, już wychodzisz? — zapytałem.
1928— Nie mam czasu do stracenia — odrzekła — księżna skończyła dziś szósty tydzień żałoby i pragnie udać się na przechadzkę.
1929Dowiedziałem się, czego chciałem i nie zatrzymywałem więcej Giraldy, która wyszła i tym razem nie zamykając drzwi za sobą. Czym prędzej napisałem do księżnej list z przeprosinami, położyłem go na kracie, następnie wyjąłem pręt i wszedłem do pierwszego podziemia, potem ciemnym korytarzem dostałem się do jakichś zamkniętych drzwi. Usłyszałem turkot powozu i tętent kilku koni; wniosłem stąd, że księżna musiała wraz z mamką wyjechać z willi.
1930Zacząłem wyłamywać drzwi. Spróchniałe deski niedługo opierały się moim usiłowaniom. Naówczas dostałem się do pokoju mamki, wiedząc zaś, że zamknęła drzwi na klucz, osądziłem, że mogę bezpiecznie udzielić sobie chwilę wypoczynku.
1931Przejrzałem się w zwierciedle i uznałem, że powierzchowność moja wcale nie odpowiadała stanowi, jaki miałem obrać. Wziąłem węgiel z komina, przyćmiłem nieco bladość mojej cery, następnie porozdzierałem koszulę i suknie, zbliżyłem się do okna i ujrzałem, że wychodzi na ogród, miły niegdyś panom domu, w obecnej jednak chwili zupełnie opuszczony.
1932Otworzyłem okno, spostrzegłem, że żadne inne nie wychodziło na tę stronę, przedział nie był wysoki, mogłem był skoczyć, ale wolałem użyć prześcieradeł Giraldy; wylazłem na jakąś starą altanę, stamtąd wdrapałem się na mur i wydobyłem na czyste pole, szczęśliwy, że oddycham wolnym powietrzem i pozbywam się teatynów, inkwizycji, księżnej i jej mamki.
1933Spostrzegłem z daleka Burgos, ale puściłem się w przeciwną stronę i niebawem przybyłem do nędznej karczmy; pokazałem gospodyni monetę[173], którą od dawna już miałem zawiniętą w papierze i powiedziałem, że chciałem od razu całą u niej wydać. Na te słowa roześmiała się i przyniosła mi za podwójną wartość chleba i cebuli. Posiliwszy się, poszedłem do stajni i zasnąłem, jak zwykle człowiek zasypia w szesnastym roku życia.
1934Przybyłem do Madrytu bez żadnej zasługującej na wzmiankę przygody. Przede wszystkim przebiegłem place i ulice, szukając miejsca jak najkorzystniejszego dla mego powołania.
1935Przechodząc przez ulicę Toledo, spotkałem dziewczynę niosącą flaszkę z atramentem. Zapytałem, czy przypadkiem nie wraca od pana Avadoro.
1936— Nie — odpowiedziała — idę od don Filipa del Tintero Largo.
1937Przekonałem się, że znano mego ojca zawsze pod tym samym nazwiskiem i że dotąd zajmuje się tymi samymi rzeczami.
1938Jednakowoż należało pomyśleć o wyborze miejsca. Ujrzałem pod przysionkiem kościoła świętego Rocha kilku łotrów mego wieku, których powierzchowność przypadła mi do gustu. Zbliżyłem się do nich, mówiąc, że przybyłem z prowincji, aby polecić się miłosierdziu boskiemu, że jednak została mi garstka miedziaków, którą chętnie złożę do wspólnej kasy, jeżeli takową posiadają. Słowa te sprawiły na słuchaczach miłe wrażenie, odpowiedzieli mi, że w istocie posiadają małą wspólną kasę, złożoną tymczasowo u przekupki kasztanów na rogu ulicy.
1939Zaprowadzili mnie tam, po czym wrócili do przysionku i zaczęli grać w chapankę. Podczas gdy z całą uwagą oddawaliśmy się tej zabawce, jakiś dobrze ubrany jegomość zdawał się nam kolejno bacznie przyglądać. Już mieliśmy krzyknąć mu jakieś głupstwo, gdy uprzedził nas i zawołał mnie, rozkazując, abym szedł za nim. Zaprowadził mnie w ciasną uliczkę i rzekł:
1940— Moje dziecko, wybrałem ciebie spomiędzy twoich towarzyszów, dlatego że twarz twoja zapowiada więcej od innych rozumu, tego zaś potrzeba do polecenia, jakie masz spełnić. Słuchajże więc z uwagą. Ujrzysz tu wiele przechodzących kobiet, jednakowo ubranych w czarne aksamitne suknie i mantyle z czarnymi koronkami, które tak doskonale zasłaniają im twarze, że niepodobna żadnej rozpoznać. Na szczęście wzory aksamitu i koronek są rozmaite, tym więc sposobem łatwo iść śladem pięknych nieznajomych. Jestem kochankiem pewnej młodej osoby, która, o ile mi się zdaje, ma niejaką skłonność do niestałości, postanowiłem zatem stanowczo się przekonać. Oto masz dwie próbki aksamitu i dwie koronek. Jeżeli spostrzeżesz dwie kobiety, których suknie odpowiadają tym próbkom, będziesz uważał, czy wejdą do kościoła lub też do tego oto domu naprzeciwko, należącego do kawalera Toledo. Naówczas przyjdziesz zdać mi sprawę do kupca win na rogu ulicy. Masz tymczasem jedną sztukę złota, dostaniesz drugą, jeżeli dobrze się sprawisz.
1941Podczas gdy nieznajomy to mówił, bacznie mu się przypatrywałem i zdało mi się, że wyglądał bardziej na męża niż na kochanka. Przyszły mi na myśl okrucieństwa księcia Sidonii i lękałem się zgrzeszyć, poświęcając uczucia miłości czarnym podejrzeniom hymenu. Postanowiłem więc spełnić tylko połowę polecenia, to jest donieść zazdrośnikowi, gdyby dwie kobiety weszły do kościoła, w przeciwnym jednak razie chciałem je same uprzedzić o grożącym im niebezpieczeństwie.
1942Powróciłem do towarzyszów, powiedziałem im, aby grali, nie zwracając na mnie uwagi i położyłem się za nimi, rozesławszy przed sobą próbki aksamitu i koronek.
1943Wkrótce mnóstwo kobiet zaczęło wstępować parami, nareszcie zbliżyły się dwie, na których poznałem suknie wskazane mi przez niegodziwego. Obie kobiety udały, że wschodzą do kościoła, ale zatrzymały się pod przysionkiem, obejrzały dokoła, czy kto za nimi nie idzie, po czym szybko przebiegły ulicę i weszły do domu na przeciwko.
1944
Gdy Cygan doszedł do tego miejsca, przysłano po niego i musiał odejść. Wtedy Velasquez zabrał głos i rzekł:
1945Flirt, Nauka, Kobieta— W istocie obawiam się tej historii, wszystkie przygody Cygana zaczynają się po prostu i słuchacz sądzi, że wkrótce dopatrzy się końca. Tymczasem nic z tego; jedna historia rodzi drugą, z której wywija się trzecia, coś na kształt tych resztek ilorazów, które w pewnych przypadkach można rozdrobnić aż do nieskończoności. Na zatrzymanie atoli różnego rodzaju postępów są sposoby, tu jednak za całą sumę tego wszystkiego, co nam Cygan opowiadał, mogę tylko otrzymać niepojętą gmatwaninę.
1946— Pomimo to — rzekła Rebeka — słuchasz go pan z wielką przyjemnością, gdyż zdaje mi się, że miałeś zamiar prosto udać się do Madrytu, a tymczasem niepodobna ci nas opuścić.
1947— Dwa powody skłaniają mnie do zostania w tych miejscach — odrzekł Velasquez — naprzód, zacząłem ważne rachunki, które pragnę tu skończyć, po wtóre, wyznam pani, że w towarzystwie żadnej kobiety nie doświadczyłem takiej przyjemności, ile w twoim, czyli wyraźniej mówiąc, jesteś pani jedyną kobietą, z którą rozmowa sprawia mi przyjemność.
1948— Mości książę — odpowiedziała Żydówka — rada bym, aby ten drugi powód stał się kiedyś pierwszym.
1949— Mało zapewne na tym zależy — rzekł Velasquez — czy myślę o pani przed lub po geometrii, inna rzecz wprawia mnie w kłopot. Dotąd nie znam nazwiska pani, muszę go oznaczyć cyfrą X lub Z, jakie w algebrze nadajemy zwykle wartościom nieznanym.
1950— Nazwisko moje — rzekła Żydówka — jest tajemnicą, którą chętnie powierzyłabym twojej uczciwości, gdybym się nie lękała skutków twego roztargnienia.
1951— Nie lękaj się, pani — przerwał Velasquez. — Za pomocą częstego używania substancji w rachunkach przyzwyczaiłem się zawsze jednym sposobem oznaczać te same wartości. Skoro więc raz nadam ci jakie nazwisko, później, pomimo najszczerszej chęci, nie będziesz w stanie go odmienić.
1952— Dobrze więc — rzekła Rebeka — nazywaj mnie zatem Laurą Uzeda.
1953— Jak najchętniej — odparł Velasquez — albo też piękną Laurą, uczoną Laurą, zachwycającą Laurą, gdyż wszystko to są wykładniki twojej ogólnej wartości.
1954Gdy tak między sobą rozmawiali, przyszła mi na pamięć obietnica, jaką dałem rozbójnikowi, że go odwiedzę o czterysta kroków na zachód od obozu. Wziąłem szpadę i gdy oddaliłem się o tę prawie odległość od obozu, usłyszałem wystrzał z pistoletu. Skierowałem kroki w stronę lasu, skąd wystrzał pochodził, i znalazłem ludzi, z którymi miałem do czynienia. Naczelnik ich rzekł do mnie:
1955— Witaj señor kawalerze, widzę, że umiesz dotrzymać słowa i nie wątpię, że jesteś równie odważny. Widzisz ten otwór w skale, prowadzi on do podziemi, gdzie oczekują cię z najżywszą niecierpliwością. Spodziewam się, że nie zawiedziesz położonego w tobie zaufania.
1956Wszedłem do podziemia, zostawiwszy nieznajomego, który wcale za mną nie zdążał. Postąpiwszy kilka kroków naprzód, usłyszałem łoskot za sobą i spostrzegłem, jak ogromne głazy zawalały wejście za pomocą niepojętego mechanizmu. Słaby promyk światła wdzierający się przez rozpadlinę w skale ginął w ciemnym korytarzu. Pomimo jednak ciemności, łatwo postępowałem, droga bowiem była gładka i spadzistość niewielka. Nie męczyłem się więc bynajmniej; ale sądzę, że niejeden człowiek na moim miejscu byłby doznał obawy, zapuszczając się tak bez celu we wnętrzności ziemi. Postępowałem przez dobre dwie godziny ze szpadą w jednej ręce, z drugą zaś wyciągniętą dla zabezpieczenia się przeciw uderzeniom. Nagle powietrze zadrgało obok mnie i usłyszałem cichy, harmonijny głos, który mi szeptał do ucha:
1957— Jakim prawem śmiertelnik odważa się wkraczać do państwa gnomów?
1958Drugi głos, równie łagodny, odpowiedział:
1959— Być może przychodzi wydrzeć nam nasze skarby.
1960 1961— Gdyby chciał rzucić szpadę, zbliżyłybyśmy się do niego.
1962Z kolei ja zabrałem głos i rzekłem:
1963— Czarujące gnomidy, które jeżeli się nie mylę, poznaję po głosie, nie wolno mi rzucać szpady, ale wetknąłem ostrze w ziemię, śmiało więc możecie się przybliżyć.
1964Podziemne bóstwa ujęły mnie w objęcia, wszelako tajemnym uczuciem odgadłem, że to były moje kuzynki. Żywe światło, które nagle ze wszech stron wytrysło, przekonało mnie, żem się nie pomylił. Zaprowadziły mnie do jaskini ozdobionej wezgłowiami i wyłożonej świetnymi kruszcami połyskującymi tysiącznymi barwami opalu.
1965— Cóż — rzekła Emina — czy rad jesteś z naszego spotkania? Żyjesz teraz w towarzystwie młodej Izraelitki, której rozum dorównuje wdziękom.
1966— Mogę ci zaręczyć — odpowiedziałem — że Rebeka nie sprawiła na mnie żadnego wrażenia, ale ile razy was widzę, zawsze z niespokojnością myślę, że już was więcej nie ujrzę. Chciano we mnie wmówić, że jesteście nieczystymi duchami, wszelako nigdy temu nie dałem wiary. Wewnętrzny jakiś głos zapewniał mnie, że jesteście istotami mego rodzaju, stworzonymi do miłości. Miłość, KochanekPowszechnie utrzymują, że nie można kochać prawdziwie jak tylko jedną kobietę: jest to błąd bez wątpienia, gdyż ja kocham was obie zarówno. Serce moje bynajmniej was nie rozdziela, obie razem wspólnie nad nim panujecie.
1967— Ach! — zawołała Emina — otóż to krew Abencerragów mówi przez ciebie, ponieważ możesz kochać razem dwie kobiety. Przyjmij więc świętą wiarę, która pozwala na wielożeństwo.
1968— Być może — przerwała Zibelda — że wówczas, zasiadłbyś na tronie w Tunisie. Gdybyś widział ten czarowny kraj, seraje Bardo i Manuby, ogrody, wodotryski, rozkoszne łaźnie i tysiące młodych niewolnic daleko od nas piękniejszych.
1969— Nie mówmy — rzekłem — o tych królestwach, które słońce oświeca, jesteśmy teraz w sam nie wiem jakiej otchłani, ale jakkolwiek graniczymy z piekłem, możemy przecie znaleźć tu rozkosze, które, powiadają, że prorok obiecuje swoim wybranym.
1970Emina tęsknie się uśmiechnęła, po chwili jednak spojrzała na mnie czułymi oczyma. Zibelda zarzuciła mi ręce na szyję.
Dzień trzydziesty
1971Obudziwszy się, nie znalazłem już moich kuzynek. Niespokojny, obejrzałem się dokoła i spostrzegłem przed sobą długą, oświeconą galerię, domyśliłem się, że to była droga, którą powinienem był postępować. Ubrałem się czym prędzej i po półgodzinnym pochodzie przybyłem do krętych schodów, którymi wedle upodobania mogłem albo wydostać się na powierzchnię ziemi, albo pogrążać w jej wnętrznościach. Obrałem tę drugą drogę i zaszedłem do podziemia, gdzie ujrzałem grobowiec z białego marmuru, oświecony czterema lampami i starego derwisza, który odmawiał przy nim pacierze.
1972Starzec obrócił się do mnie i rzekł łagodnym głosem:
1973— Witaj nam, señor Alfonsie, od dawna czekamy już na ciebie.
1974Zapytałem go, czy to nie są czasem podziemia Kassar-Gomelezu.
1975— Nie mylisz się, szlachetny nazarejczyku — odrzekł derwisz. — Grób ten zawiera w sobie sławną tajemnicę Gomelezów; ale zanim uwiadomię cię o tym ważnym przedmiocie, pozwól, abym ci ofiarował lekki posiłek. Będziesz dziś potrzebował wszystkich sił twego umysłu i ciała, a być może — dodał złośliwie — że to ostatnie domaga się wypoczynku.
1976Po tych słowach starzec zaprowadził mnie do sąsiedniej jaskini, gdzie znalazłem czysto zastawione śniadanie. Gdy posiliłem się, mój gospodarz prosił mnie, abym posłuchał z uwagą i rzekł:
1977— Señor Alfonsie, nie jest mi obcym, że piękne twoje kuzynki uwiadomiły cię o historii twoich przodków i o wadze, jaką ci przywiązywali do tajemnicy Kassar Gomelezu. W istocie, nic w świecie nie może być tak ważnego. Człowiek posiadający naszą tajemnicę, z łatwością mógłby skłonić do posłuszeństwa całe narody i być może założyć nawet uniwersalną monarchię. Z drugiej jednak strony, potężne te i niebezpieczne środki w nierozsądnych rękach na długo mogłyby zniszczyć porządek zaprowadzony w posłuszeństwie. Prawa od wielu wieków rządzące nami postanowiły, że tajemnica może być odkryta tylko ludziom z krwi Gomelezów i to wtedy, gdy mnogie próby przekonają o niezłomności i prawości ich sposobu myślenia. Wypada także żądać złożenia uroczystej przysięgi, popartej całą siłą form religijnych. Wszelako znając twój charakter, poprzestaniemy na twoim słowie honoru. Ośmielam się więc prosić cię o zaręczenie słowem honoru, że nigdy nikomu nie wyjawisz tego, co tu zobaczysz lub usłyszysz.
1978Zdało mi się w pierwszej chwili, że będąc w służbie króla hiszpańskiego, nie powinienem dawać mego słowa, nie dowiedziawszy się wprzódy, czyli[174] nie ujrzę w tej jaskini rzeczy, które by sprzeciwiały się jego godności. Napomknąłem o tym derwiszowi.
1979— Twoja przezorność, señor, jest na miejscu — odpowiedział derwisz — ramię twoje należy do króla, któremu służysz, ale tu znajdujesz się w podziemnych okolicach, gdzie jego władza nigdy się nie przedarła. Krew, z której pochodzisz także wkłada na ciebie obowiązki, nareszcie słowo honoru, jakiego od ciebie wymagam, jest tylko dalszym ciągiem tego, które dałeś twoim kuzynkom.
1980Poprzestałem na tym rozumowaniu, aczkolwiek nieco szczegółowym, i dałem słowo, którego ode mnie żądano.
1981Natenczas derwisz popchnął jedną ścianę grobowca i pokazał mi schody prowadzące do głębszych jeszcze podziemi.
1982— Zejdź tędy — rzekł — ja nie potrzebuję ci towarzyszyć, wszelako wieczorem przyjdę po ciebie.
1983Zszedłem więc i ujrzałem rzeczy, które z prawdziwym szczęściem bym wam opowiedział, gdyby dane słowo honoru nie kładło temu nieprzezwyciężonej przeszkody.
1984Stosownie do obietnicy, derwisz przyszedł po mnie wieczorem. Wyszliśmy razem i przybyliśmy jeszcze do innej jaskini, gdzie nam zastawiono wieczerzę. Stół umieszczony był pod złotym drzewem wyobrażającym rodowód Gomelezów. Drzewo rozrastało się na dwie główne gałęzie, z których jedna, przeznaczona dla Gomelezów mahometanów, zdawała się rozkwitać całą siłą roślinności; druga zaś, Gomelezów chrześcijan, widocznie schła i najeżała długie i groźne ciernie. Po wieczerzy derwisz rzekł:
1985— Nie dziw się nad różnicą, jaką spostrzegasz między tymi dwoma głównymi gałęziami. Gomelezowie wierni prawom proroka otrzymali korony w nagrodę, podczas gdy drudzy żyli nieznani i zajmowali różne mało ważne urzędy. Żadnego z tych drugich nigdy nie przypuszczono do świadomości naszej tajemnicy i jeżeli gwoli tobie[175] uczyniono wyjątek, winien to jesteś szczególnej zasłudze, jaką sobie zjednałeś, pozyskując przychylność dwóch księżniczek z Tunisu. Pomimo to masz dotąd słabe tylko pojęcie o naszej polityce; gdybyś chciał przejść do drugiej gałęzi, do tej, która kwitnie i z każdym dniem coraz bujniej kwitnąć będzie, wtedy miałbyś czym zadowolić twoją miłość własną i mógłbyś przedsięwziąć olbrzymie zamiary.
1986Chciałem odpowiedzieć, ale derwisz nie dał mi wyrzec jednego słowa i tak dalej mówił:
1987— Wszelako należy ci się pewna część dostatków twojej rodziny i pewna nagroda za trudy, jakie podjąłeś w przybyciu do tego podziemia. Oto jest weksel na Estebana Moro, najbogatszego bankiera z Madrytu; suma zdaje się wynosić tylko tysiąc realów, ale jedno tajemne pociągnięcie pióra czyni ją nieograniczoną i dadzą ci na twój podpis, ile sam zażądasz. Teraz pójdziesz tymi krętymi schodami i gdy naliczysz trzy tysiące pięćset stopni, dostaniesz się do pomieszczenia o nader niskim sklepieniu, gdzie musisz przeczołgać się pięćdziesiąt kroków, a wtedy znajdziesz się pośród zamku Al-Kassar, czyli Kassar-Gomelez. Dobrze uczynisz, jeżeli tam przenocujesz, nazajutrz zaś u stóp góry łatwo spostrzeżesz obóz Cyganów. Żegnam cię, drogi Alfonsie, oby święty nasz prorok raczył oświecić cię i ukazać drogę prawdy.
1988Derwisz uściskał mnie, pożegnał i zamknął drzwi za mną. Musiałem co do słowa wypełnić jego polecenia. Drapiąc się pod górę, często zatrzymywałem się dla nabrania oddechu, nareszcie ujrzałem nad sobą gwiaździste niebo. Położyłem się pod rozwalonym sklepieniem i zasnąłem.
Dzień trzydziesty pierwszy
1989Obudziwszy się, spostrzegłem w dolinie obóz Cyganów i poznałem po panującym w nim ożywieniu, że mieli się ku pochodowi, aby znowu rozpocząć swe błędne wędrówki. Pospieszyłem złączyć się z nimi. Spodziewałem się mnogich zapytań względem mojej nieobecności przez te dwie noce, ale nikt się do mnie nie odezwał, tak dalece przygotowania do odjazdu zajmowały każdego.
1990Skoro wszyscy dosiedliśmy koni, kabalista rzekł:
1991— Dzisiaj mogę was zapewnić, że do woli nasycimy się rozmową Żyda Wiecznego Tułacza. Nie straciłem całej władzy, jak to zuchwalec śmiał utrzymywać. Już był blisko Tarudantu, gdy zmusiłem go do powrotu. Opiera się moim rozkazom i idzie, jak może najwolniej, ale mam środki przyspieszenia jego kroków.
1992To mówiąc, dobył z kieszeni książkę, zaczął wymawiać jakieś barbarzyńskie formuły i wkrótce na wierzchołku góry spostrzegliśmy starego włóczęgę.
1993— Widzicie go? — krzyknął Uzeda. — Łotr! Leniwiec! Zobaczycie, jak się z nim przywitam.
1994Rebeka jęła wstawiać się za winnym i kabalista, zda się, ochłonął z gniewu, wszelako gdy Żyd zbliżył się ku nam, Uzeda nie mógł powstrzymać się od uczynienia mu żwawych wyrzutów w języku dla mnie niezrozumiałym. Następnie rozkazał mu kroczyć obok mego konia i ciągnąć dalej opowiadanie swoich przygód od miejsca, w którym był je zaprzestał. Nieszczęśliwy wędrowiec pochylił głowę i tak zaczął:
Dalszy ciąg historii Żyda Wiecznego Tułacza
1995Mówiłem wam, że utworzyła się w Jerozolimie sekta herodian, która utrzymywała, że Herod był mesjaszem; nadto obiecałem uwiadomić was o ukrytym znaczeniu, jakie Żydzi przywiązywali do tego wyrazu. Powiem wam więc, że „mesjasz” znaczy po hebrajsku „namaszczony, pomazany olejem” — „christos” zaś jest greckim tłumaczeniem tego nazwiska. Jakub, obudziwszy się po sławnym swoim widzeniu, rozlał olej na kamień, na którym głowa jego spoczywała i nazwał to miejsce Bethel, czyli: „Dom Boga”. Możecie przekonać się u Sanchuniatona[176], że Uranos wynalazł betyle, czyli ożywione kamienie. Wierzono naówczas, że Duch Święty natychmiast napełniał wszystko, cokolwiek było poświęcone przez pomazanie.
1996Zaczęto namaszczać królów i mesjasz stał się jednoznacznikiem króla. Gdy Dawid mówi o mesjaszu, siebie samego ma wówczas na widoku, jak to można poznać z drugiego jego psalmu. Skoro jednak królestwo żydowskie — rozdzielone, a następnie zajęte przez obcych — stało się igraszką sąsiednich mocarstw, zwłaszcza zaś gdy lud zaprowadzono do niewoli, prorocy co sił zaczęli go pocieszać, mówiąc, że przyjdzie dzień, w którym z pokolenia Dawidowego narodzi się król. Ten upokorzy dumę Babilonu i w tryumfie wywiedzie Żydów z niewoli. Najwspanialsze gmachy z łatwością przedstawiały się natchnieniu proroków, stąd też nie omieszkali zabudowywać przyszłe Jeruzalem, by stało się godne przyjęcia w swych murach tak potężnego króla, z świątynią, której by nie brakowało nic, coby tylko mogło podnieść w oczach ludu poszanowanie wiary. Żydzi, chociaż do słów ich nie przywiązywali wielkiej wagi, z przyjemnością jednak słuchali proroków. W istocie, niepodobna było wymagać, aby się gorąco zajmowali wypadkami, które miały dopiero nastąpić dla praprawnuków ich wnuków.
1997Zdaje się, że pod panowaniem Macedończyków zupełnie zapomniano o prorokach, dlatego też w żadnym Machabeuszu nie widziano mesjasza, chociaż ci wyzwolili kraj z niewoli u cudzoziemców. Żadnego też z ich potomków, którzy nosili tytuł królewski, nie przepowiedzieli prorocy.
1998Inaczej wszakże działo się za panowania starego Heroda. Dworzanie tego władcy, wyczerpawszy przez czterdzieści lat wszystkie pochlebstwa uprzyjemniające mu życie, wmówili w niego nareszcie, że jest mesjaszem zapowiedzianym przez proroków. Herod, zniechęcony do wszystkiego oprócz najwyższej władzy, której z każdym dniem coraz więcej pragnął, uznał zdanie to za jedyny środek przekonania się, którzy z poddanych prawdziwie byli mu wierni.
1999Przyjaciele jego więc utworzyli sektę herodian, których naczelnikiem był oszust Sedekias, młodszy brat mojej babki. Pojmujecie, że ani mój dziad, ani Delliusz nie myśleli już o przesiedleniu się do Jerozolimy. Kazali ukuć małą skrzynkę z miedzi i zamknęli w niej kontrakt sprzedaży domu Hillela, rewers jego na trzydzieści tysięcy darejków wraz z cesją, którą Dellius zeznał na rzecz ojca mego, Mardocheja. Następnie przyłożyli pieczęcie i postanowili nie myśleć o tym, dopóki okoliczności nie przybiorą przyjaźniejszego dla nich obrotu.
2000Herod umarł i Judea stała się pastwą najopłakańszych waśni. Trzydziestu naczelników stronnictw kazało się namaścić i ogłosić Mesjaszami. W kilka lat potem Mardochej zaślubił córkę jednego z sąsiadów i ja, jedyny owoc ich związku, przyszedłem na świat w ostatnim roku panowania Augusta. Dziad mój chciał osobiście odprawić uroczystość obrzezania i rozkazał w tym celu przygotować wspaniałą uczt