Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do specjalnych publikacji współczesnych autorek i autorów wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur.
Theme
Władza
in work
Przygody Sindbada żeglarza
↓ Expand fragment ↓— Nie mam żadnego naczynia, litościwy młodzieńcze — odpowiedział staruszek — wszakże, jeśli chcesz naprawdę mi dopomóc, dam...
↑ Hide fragment ↑— Nie mam żadnego naczynia, litościwy młodzieńcze — odpowiedział staruszek — wszakże, jeśli chcesz naprawdę mi dopomóc, dam ci radę, jak to masz uczynić. Nachyl się ku mnie i weź mnie na barana. Jestem lekki, jak piórko, więc ci nie zaciążę. Z łatwością mnie podźwigniesz i zaniesiesz do strumienia. Będę ci za to wdzięczny do grobu.
— I owszem — odrzekłem — dość jestem silny, abym podołał takiemu brzemieniu. Chętnie ci udzielę mego grzbietu.
Pochyliłem się ku staruszkowi, który natychmiast — ku mojemu zdziwieniu — ze zręcznością kota wskoczył mi na grzbiet. Zdawało mi się, że słaby i wątły staruszek nie utrzyma się na moim grzbiecie, lecz moje obawy były płonne. Staruszek krzepko i chwacko trwał na moich plecach. Miałem nawet wrażenie, że nieznacznie uderza mnie nogą w bok, jakby chciał do biegu przynaglić.
— Biegnij wprost przed siebie — zawołał — będę ci wskazywał drogę do strumienia.
Poszedłem wprost przed siebie. Przedzierałem się przez krzewy i gęstwy w tej nadziei, iż wkrótce zbliżę się do celu naszej podróży i pozbędę się przygodnego ciężaru. Nadzieja jednak zawiodła. Całą godzinę szedłem bez spoczynku, lecz nie ujrzałem przed sobą żadnego strumienia. Znudziła mnie ta nieco dziwaczna wycieczka, więc dla urozmaicenia drogi zagaiłem rozmowę z chwilowym mieszkańcem mego grzbietu.
— Co tu robisz na tej wyspie, miły staruszku? — spytałem uprzejmie.
— Robię właściwie to, co mi się podoba — odparł dość surowo.
— Piękna to odpowiedź, aczkolwiek niezupełnie określona.
— Dziękuj Bogu, że nie otrzymałeś gorszej — odpowiedział staruszek.
— Kto by tam Panu Bogu za takie błahostki dziękował — zauważyłem z lekka uszczypliwie. — Dziękuję mu raczej za to, iż tak nieuprzejmego rozmówcę mam za sobą, nie zaś przed sobą. Z takim jak ty niewdzięcznikiem wolę rozmawiać na niewidziane. Nie umiesz ocenić przysługi, którą ci wyświadczam. Ofiarowałem ci mój grzbiet, a ty w zamian za to nie chcesz nawet uprzyjemnić mi żmudnej drogi przyjazną rozmową.
— A któż by to za grzbiet płacił rozmową? Nie tylko nie jestem ci wdzięczny, ale nawet mam pewną urazę i nie mogę ukryć słusznego niezadowolenia.
— Niezadowolenia? — spytałem zdziwiony. — Czy dałem ci powód do jakichkolwiek niezadowoleń?
— Ma się rozumieć! — zawołał gniewnie staruszek. — Idziesz dotąd stępa, nie umiesz widocznie kłusować, a na domiar złego trzęsiesz tak, jak stara szkapa żołnierska, która na jedną nogę jest kulawa, drugą ma zwichniętą, trzecią — zwariowaną, a czwartej wcale nie posiada.
— Opis twój — odrzekłem — nie jest trafny choćby dla tej przyczyny, że mam tylko dwie nogi.
— Nie wiem, ile masz nóg — odpowiedział staruszek ze złością — wiem to jedno tylko, że miewałem lepszych i ognistszych, niźli ty, wierzchowców.
— Wierzchowców? — zawołałem oburzony, czyniąc przy tym nogą ruch, wielce pokrewny wierzgnięciu. — Uważam tę nazwę za obrazę osobistą, a podróż naszą za skończoną. Złaź natychmiast z grzbietu i o własnych siłach wlecz się dalej do strumienia, gdyż odmawiam ci mojej pomocy.
— Wiedziałem, że jesteś znarowiony — zawołał staruszek. — Uspokój się jednak i bądź posłuszny. Wybij też sobie z głowy ów strumień, który zmyśliłem w celu owładnięcia twoim grzbietem. — Jesteś moim koniem, rozumiesz?
— Koniem? — krzyknąłem z najwyższym oburzeniem. — Precz natychmiast z mego grzbietu, nikczemny niewdzięczniku!
Z całych sił wstrząsnąłem plecami, aby z nich zrzucić starucha. Zdawało mi się, że słaby i chudy staruch spadnie na ziemię pod wpływem pierwszego wstrząśnięcia. Omyliłem się jednak w mych rachubach! Staruch nagle z taką mocą ścisnął mnie kościstymi kolanami za szyję, że zdrętwiałem w obawie, iż mnie zadusi.
— Spokojnie, mój kosiu, spokojnie! — zawołał, ściskając mnie coraz mocniej. — Nie brykaj i nie wierzgaj! Na nic się nie przydadzą twoje dąsy i narowy. Nie takich jak ty rumaków potrafiłem już w swym życiu okiełznać! Bądź posłuszny, mój kosiu, i bądź nieco bystrzejszy, bo dotąd uparcie unikasz kłusa i myślisz, że się zadowolę byle jakim truchtem.
Podczas, gdy staruch zrzędził na mym grzbiecie, głęboko rozmyślałem o tym, co mam czynić. Czy próbować nowych wysiłków ku pozbyciu się natrętnego brzemienia, czy też udać spokój, a nawet zadowolenie ze swego niespodzianego stanowiska i wyczekiwać chwili, gdy odpowiedni zbieg okoliczności przyjdzie mi z pomocą. Wybrałem to ostatnie, gdyż bałem się, iż staruch na śmierć mnie zadławi potwornym uściskiem swych kolan.
— Nie zwracaj uwagi na moje narowy — rzekłem z udaną łagodnością — są to resztki owej samowoli, do której nawykłem z powodu, że przez czas dłuższy biegałem samopas, bez żadnego jeźdźca. Nie jestem znów tak leniwy i uparty, jak ci się wydaje. Dobry kłus, a nawet bystry galop, był zawsze jedynym moim marzeniem. Pragnąłbym jednak wiedzieć, czy rzeczywiście uważasz mnie za konia i czy nie masz chwilami wrażenia, iż jestem człowiekiem?
— Wio, wio! — zawołał staruch, uderzając mnie piętami po biodrach. — Co mi to za człowiek, który się pozwolił dosiąść w tej myśli, iż spełnia czyn miłosierny. Jesteś koniem i basta. Wio, wio, szkapo leniwa!
— Byłbym ci niezmiernie wdzięczny — odrzekłem, kłusując pilnie po murawie leśnej — byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś mi wyznał, jakie uczucia masz w chwili, gdy mnie uderzasz piętami po biodrach?
— Mam uczucia jeźdźca, który się niecierpliwi — odpowiedział staruch. —Lubię jazdę dla samej jazdy, bieg dla samego biegu, a przede wszystkim lubię spadać komukolwiek na kark i ciążyć… Przyszedłem na świat po to, by ciążyć, być brzemieniem, i sprawia mi rozkosz chwila, gdy komuś zaciążę.
— Czy lubisz ciążyć długo i bez miary, czy też umiarkowanie? — spytałem, przeskakując zwinnie jakiś rów, spotkany na drodze.
— Długo i bez miary — odpowiedział staruch i, uderzając mnie mocniej piętą po biodrach, dodał: — Galopem, mój kosiu, galopem, bo spragniony jestem lotu!
— Przypuszczam — zauważyłem, galopując dość niedołężnie — przypuszczam, że prócz mnie posiadałeś w swym życiu jeszcze inne rumaki?
— Posiadałem, mój kosiu, posiadałem! — odpowiedział staruch. — A właściwie nie tyle posiadałem, ile dosiadałem w swym życiu ognistszych, rasowszych i krzepszych niźli ty bachmatów. Żaden z nich jednak nie mógł służyć mi dłużej nad trzy dni. Po trzech dniach każdy konał ze znużenia i przepracowania. Strata rumaka napełnia mnie zawsze żalem i goryczą. Leżę wówczas bezsilny i schorzały na ziemi w oczekiwaniu nowego przybysza, który się zlituje nad moją starością bezradną. Natura bowiem tak mnie stworzyła, że odzyskuję siły, wesołość i otuchę do życia tylko wtedy, gdy spadnę komukolwiek na kark.
— Powiedz mi przynajmniej, dokąd teraz jedziesz? — spytałem, czując znużenie i lęk na myśl o owych rumakach, które po trzech dniach usilnej pracy zazwyczaj konały. — Mam nadzieję, iż wkrótce skierujesz mój bieg do swego domu i wypocznę w jakiejkolwiek stajni u jakiegokolwiek żłobu.
— Pozbądź się co prędzej tego rodzaju nadziei — odparł staruch. — Nie mam żadnego domu, a tym bardziej stajni i żłobu. Mieszkam pod gołym niebem i o ile uda mi się dosiąść czyjegokolwiek karku, nie znam wytchnienia. Najwłaściwszym trybem mego życia jest jazda, nieustanna, nieprzerwalna jazda. Nie zatrzymuję się nigdzie i nigdy, nie zatrzymuję się dopóty, dopóki sama śmierć nie zatrzyma mego rumaka.