Motyw
Pożar
w utworze
Dzieci szatana
-
Wroński siedział przy piecu i z obłędną rozpaczą wpatrywał się w ogień. W pokoju zapadał...
Wroński siedział przy piecu i z obłędną rozpaczą wpatrywał się w ogień. W pokoju zapadał zmierzch, jasny odbłysk śniegu spływał ze światłem płomienia w nastrój ponury i beznadziejny.
Oparł łokcie na kolanach i głowę ukrył w dłoniach.
Pola stanie tam — tam, przy moim łóżku. U wezgłowia zapali świecę, może krzyż wciśnie mi w ręce… Ja na wszystko będę musiał zezwolić, patrzeć na nich będę w bezsilnej agonii, zduszę w sobie krzyk konwulsyjny, bo mi sił nie starczy, by mu się z piersi dać wydrzeć.
O, gdybym przynajmniej mógł krzyczeć!
Może będę płakał — bezsilny, niedołężny.
Serce jego bić poczęło jak młotem, zadrżał dreszczem przejęty.
Mój Boże! mój Boże! — Wstał i chwiejnym krokiem chodzić począł po pokoju.
I tu, tu… właśnie tu, gdzie teraz stoję, za kilka tygodni stanie trumna.
Widział siebie wyraźnie: martwe, stężałe zwłoki, woskową twarz z niebieskimi wargami i czarnymi kręgami koło zapadłych oczu.
Chwyciła go chorobliwa, obłędna trwoga.
Słyszał, jak przemarzłe grudki ziemi padają na wieko jego trumny. Słyszał, jak po każdym uderzeniu cienkie ściany trumny odpowiadają łoskotem, gną się i łamią. Metr ziemi ponad sobą!… Hu, hu… Czuł, jak mu oczy z czaszki się wysadzają, pierś jakby sznurami skrępowana schwycić nie może oddechu.
Nagle wybuchnął śmiechem, chwycił za flaszkę i pił długim, chciwym haustem.
Byle tylko nie myśleć, tylko nie myśleć! — powtarzał mechanicznie.
Zatoczył się do okna i rozpalone czoło chłodził na szybie.
Władco mój, szatanie, powinieneś być zadowolonym. Ha, ha, ha… Tak jeszcze nikt nie umarł! Ja podpalaczem?! He, he… Ja jestem równającą wszystko sprawiedliwością. Oko za oko! Tak być musi! Tak być musi!
Wysilał się, by myśli dalej utrzymać. Starał się przedstawić sobie, jak czynu swego dokona. Nie! Nie dzisiaj! Tyle już o tym myślał. Nie mógł myśleć dłużej.
— Myśli to robactwo — powiada Schopenhauer — one mogłyby stoczyć jego wolę…
Ha, ha… Umrzeć! Rozżalać się nad koniecznością śmierci, wzdychać, jęczeć, poddać się rezygnacji, do ostatniego tchnienia miłość w swym sercu zachować, leżeć bezsilnie i tkliwie ściskać ręce krewnych i przyjaciół… — zanosił się wściekłym wybuchem śmiechu — wypowiadać mądre i głębokie zdania o znikomości rzeczy ziemskich, może nawet nieśmiało wskazywać na przyszłość w niebie… och! och! Co za wspaniały ideał mieszczańskiej śmierci!
Zgrzytnął zębami.
Nie chcę umierać po mieszczańsku, pragnę zemsty i zniszczenia… Czekaj ty psie! O sto marek cię błagałem, za sto marek mógłbym od razu był pójść do szpitala i nie musiałbym teraz umierać. Poczekaj, bezlitosny psie, krociami mi teraz za to zapłacisz. Wyprawię ci drogą iluminację!
Widział, jak straszliwe snopy płomieni wydzierają się z dachu, jak willa niknie w morzu ognia… Przez drzwi i okna dobywają się grube chmury dymu, przez chwilę ważą się ciężkim ruchem i nagle wybuchają ognistymi słupami płomieni.
Gorączka szalała w jego ciele. To za mało, za wolno, za niedołężnie. Domy z ziemi wyrywać i rzucać je w ogień, świat cały objąć pożarem: wtedy dopiero serce jego czułoby się zaspokojonym!
Począł biegać po pokoju. Widział, jak miasto całe pożar ogarnia. Ziemia spękała się w tysiączne rozpadliny, z każdego kąta, z każdej szczeliny płomienie wybuchały, potężniały, rozpadliny rosły w przepaście bezdenne, ziemia cała stała się kraterem wulkanu, w ciężkich masach płynęły potoki ognia, pożerały lasy, wsie, miasta, szum, huk, łoskot oszołomiły go, oczy jego ślepił huragan ognia: zamknął oczy i rozkoszował się bezbrzeżnym orkanem zniszczenia.