Czuł w sobie przepotężny, cichy, smutny, a zarazem niezmiernie jasny majestat śmierci.
I z wysoko podniesioną głową wyszedł za miasto.
Szedł za czymś, w czym mu cały świat pogrzebano, całe jego szczęście ukryto, jego przeszłość i przyszłość zakuto.
Szedł za kimś, co go wiódł za sobą, targał, szarpał — szedł chwiejnym krokiem, taczał się, chwilami padał, ale znów się zrywał, bo ktoś go ciągnął za sobą, wlókł po ziemi, — a gdy padał, to wkręcał, wwiercał żelazny pazur w jego włosy i zrywał go ze ziemi.
I znowu szedł wielkim, bolesnym krokiem jak ktoś, co już zastygł w bólu i wielkie, skamieniałe łzy niesie w swym sercu.