Theme
Spotkanie
in work
Potop, tom trzeci
↓ Expand fragment ↓Nagle przed kościołem rozległ się szczęk broni i tętent kopyt końskich. Ktoś krzyknął przed progiem...
↑ Hide fragment ↑Nagle przed kościołem rozległ się szczęk broni i tętent kopyt końskich. Ktoś krzyknął przed progiem kościoła: „Lauda wraca!” — i wnet w samej świątyni zerwały się szmery, potem gwar, potem coraz głośniejsze wołanie:
— Lauda! Lauda!
Tłumy poczęły się kołysać, wszystkie głowy zwróciły się naraz ku drzwiom.
A wtem zaroiło się we drzwiach i hufiec zbrojny pojawił się w kościele. Na czele szli z brzękiem ostróg pan Wołodyjowski i pan Zagłoba. Tłumy rozstępowały się przed nimi, a oni przeszli przez cały kościół, klękli przed ołtarzem, pomodlili się krótką chwilę, po czym obaj weszli do zakrystii.
Laudańscy zatrzymali się wpół nawy, nie witając się dla powagi miejsca z nikim.
Ach, co za widok! Groźne twarze, ogorzałe od wichrów, wychudłe z trudów bojowych, pocięte szablami Szwedów, Niemców, Węgrów, Wołochów. Cała historia wojny i chwała pobożnej Laudy mieczem na nich wypisana. Oto ponure Butrymy, oto Stakjany, Domaszewicze, Gościewicze, wszystkich po trochu. Lecz ledwie czwarta część wróciła z tych, którzy ongi pod Wołodyjowskim z Laudy ruszyli.
Wiele niewiast na próżno szuka mężów, wielu starców na próżno wypatruje synów, więc płacz wzmaga się, bo i ci, którzy znajdują swoich, płaczą z radości. Cały kościół rozlega się szlochaniem; od czasu do czasu głos jakiś imię kochane wykrzyknie i zmilknie, a oni stoją w chwale, wsparci na mieczach, lecz i im po srogich bliznach łzy spływają na wąsiska.
↓ Expand fragment ↓On ze słabości, ze szczęścia i zmieszania nie wiedział sam, co ma mówić, więc wstępując...
↑ Hide fragment ↑On ze słabości, ze szczęścia i zmieszania nie wiedział sam, co ma mówić, więc wstępując na ganek, powtarzał tylko przerywanym głosem:
— A co, Oleńka, a co?
Ona zaś obsunęła mu się nagle do kolan.
— Jędruś! ran twoich niegodnam całować!
Ale w tej chwili wyczerpane siły wróciły rycerzowi, więc porwali ją z ziemi jak piórko i do piersi przycisnął.
Okrzyk jeden ogromny, od którego zadrżały ściany domów i ostatki liści z drzew opadły, zgłuszył wszystkie uszy. Laudańscy poczęli palić z samopałów, czapki wylatywały w górę, naokół widziałeś tylko uniesione radością twarze, rozpalone oczy i otwarte usta wrzeszczące:
— Vivat Kmicic! vivat Billewiczówna! Vivat młoda para!
— Vivant dwie pary! — huczał Zagłoba.
↓ Expand fragment ↓— Stój! — zawołał miecznik. — A kogo to tam wieziecie?
Jeden z jeźdźców zwrócił się ku nim...
↑ Hide fragment ↑— Stój! — zawołał miecznik. — A kogo to tam wieziecie?
Jeden z jeźdźców zwrócił się ku nim:
— Pana Kmicica wieziem, który pod Magierowem od Węgrzynów postrzelon.
— Słowo stało się ciałem! — zakrzyknął miecznik.
Oleńce świat cały zakręcił się nagle w oczach; serce w niej zamarło, piersiom zabrakło oddechu. Głosy jakieś wołały jej w duszy: „Jezusie, Mario! To on!” Po czym całkiem opuściła ją świadomość, gdzie jest, co się z nią dzieje.
Ale nie spadła z konia na ziemię, bo ręką chwyciła konwulsyjnie za drabinę wozu. I z chwilą gdy przyszła do przytomności, oczy jej padły na nieruchomy kształt ludzki leżący na wozie. Tak, to był on, pan Andrzej Kmicic, chorąży orszański. I leżał na wznak na wozie; głowę miał obwiniętą w chusty, ale przy czerwonym blasku miesiąca widać było doskonale jego twarz białą i spokojną, jakby z marmuru wykutą lub zlodowaciałą pod tchnieniem śmierci. Oczy miał głęboko zapadłe i zamknięte, życie nie zdradzało się w nim najmniejszym ruchem.
— Z Bogiem!… — rzekł, zdejmując czapkę, pan miecznik.
— Stój! — zawołała Oleńka.
I poczęła pytać cichym, ale prędkim, jakoby gorączkowym głosem:
— Żyw jeszcze czy zmarły?
— Żyw, ale śmierć nad nim.
Tu miecznik, spojrzawszy na twarz Kmicica, ozwał się znowu:
— Nie dowieziecie go do Lubicza.
— Kazał się koniecznie tam wieźć, bo tam chce umrzeć.
— Z Bogiem! Spieszcie się!
— Czołem bijemy!
I wóz ruszył dalej, a Oleńka z miecznikiem skoczyli co tchu w koniach w przeciwną stronę.