Spis treści
- Bogactwo: 1 2 3
- Bohaterstwo: 1
- Deszcz: 1 2 3
- Drzewo: 1 2
- Dziecko: 1
- Elita: 1 2 3 4 5
- Historia: 1
- Jedzenie: 1 2 3
- Jesień: 1 2 3
- Kobieta: 1 2 3 4 5
- Koń: 1 2 3 4 5
- Krew: 1
- Książka: 1
- Księżyc: 1 2 3
- Kwiaty: 1 2 3 4
- Lato: 1
- Lud: 1 2
- Małżeństwo: 1
- Maszyna: 1 2
- Mężczyzna: 1 2 3
- Miłość: 1
- Miłość niespełniona: 1
- Miłość tragiczna: 1
- Młodość: 1 2
- Morze: 1
- Muzyka: 1
- Nadzieja: 1
- Natura: 1 2 3 4 5 6
- Nauka: 1
- Niebezpieczeństwo: 1 2
- Obraz świata: 1
- Obyczaje: 1 2 3 4
- Ogród: 1
- Opieka: 1
- Oświadczyny: 1
- Pieniądz: 1
- Podstęp: 1
- Polowanie: 1 2 3 4 5 6 7
- Pozycja społeczna: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Pożądanie: 1
- Praca organiczna: 1 2
- Praca u podstaw: 1
- Przemijanie: 1
- Ptak: 1
- Rzeka: 1
- Samolubstwo: 1
- Słońce: 1 2
- Sługa: 1
- Sprawiedliwość: 1
- Starość: 1 2
- Strój: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Śpiew: 1
- Świt: 1 2 3
- Taniec: 1 2 3
- Uroda: 1 2
- Wieczór: 1
- Wino: 1 2
- Wspomnienia: 1
- Zabawa: 1 2
- Zamek: 1 2 3 4
- Zapach: 1 2
- Żart: 1
Tom pierwszy
I
1ŚwitDniało. Wstawał świt.
2Jasna smuga na wschodzie rozszerzała się dalej i dalej. Z różowej wpadała w tony blade, coraz świetlistsze, prawie przejrzyste, haftowane na tle złotogłowiu.
3Powietrze, pełne surowych powiewów nocnych, wchłaniało słoneczne smugi, wilgocią mgły opadając na dół, z każdą chwilą było rzeźwiejsze, jak brylantowe.
4Zbudzone ptaki dzwoniły niezliczoną ilością świergotów. Drzewa, otulone puchami zieleni majowej, szemrały na powitanie jutrzenki — przedniej straży słońca.
5Pałac w Słodkowcach stał cichy, błyszcząc w różowych topielach wschodu białymi murami ścian i jaskrawą zielonością strzyżonych lip, które wieńcem stroiły fasadę.
6Za ogrodem i parkiem przedźwięczał już dzwonek gospodarski. W ciszy poranku brzmiał donośnie, kołatał, roznosząc echo po izbach mieszkań folwarcznych. Ostrym głosem zrywał czeladź[1] z pościeli do roboty.
7Mieszkańców pałacu dźwięk ten nie obudził.
8Po chwili jednak na lewym skrzydle parterowym otworzono weneckie okno. MłodośćŚwieży oddech wiosny dmuchnął na delikatne zasłony szyb, muskając puszyste sobolowozłote włosy Stefci Rudeckiej, ciekawie wychylonej na świat.
9Była w bieliźnie, z warkoczem trochę roztarganym. Obudził ją odgłos dzwonka i kukułki wołającej w parku.
10Dziewczyna podskoczyła do okna.
11Ranek zachwycił ją, powietrze orzeźwiło, wciągała je w piersi z lubością.
12Widok kwiatów, pokrytych blaskiem rosy, świergot ptaków oczarował ją, rozmarzył trochę.
13Pąsowe usta uśmiechały się majowo jak poranek, ale w dużych fiołkowych oczach pozostał smutek, niezgodny z młodzieńczą postacią i wesołym głosem, jakim zawołała:
14— Cudny świat! Już nie zasnę, pójdę do lasu!
15Odbiegła od okna i zaczęła się ubierać.
16StrójWłosy splotła w warkocz i zwinęła w ciężki węzeł z tyłu głowy; z natury falowały puszysto, osłaniając miękkimi zwojami drobne uszy i kąty ładnie zarysowanego czoła. Narzuciła na siebie skromną suknię z szarego batystu, ozdabiając ją sznurem różowych korali, błyszczących jak duże czereśnie.
17Ubrana, zajrzała do sąsiedniego pokoju. Ciemny od zapuszczonych firanek, wyglądał, jakby sam spał.
18 19— Lucia śpi smacznie. Sama pójdę.
20Na palcach przeszła parę pokoi bogato i gustownie urządzonych. W ogromnej sieni pałacowej zatrzymała się bezradnie, ujrzawszy ciężkie oszklone drzwi zamknięte na klucz.
21Pomógł jej służący, który właśnie szedł po schodach ze szczotkami w ręku. Szeroko otworzył zaspane oczy na jej widok, ale uprzejmie pospieszył odkręcić zamek.
22 23KwiatyChodząc po żwirowanych uliczkach, zrywała białe smukłe narcyzy. Liliowy bez w bujnych kiściach opadał z krzaków, rozkołysany, pachnący. Kielichy narcyzów, przeczysto białe, wonne, pełne były chłodnej rosy; żółte oczy kwiatów w czerwonej rzęsie wyglądały jak załzawione.
24Dziewczyna przychylała do ust białe czarki i piła te łzy ze swawolnym uśmiechem.
25Pierwsza młodość jej życia i pierwsze poranne blaski słońca złożyły się w potężny hejnał szczęścia, spłynęły do duszy stubarwną tęczą.
26Podskakiwała do większych bukietów bzu, strząsając z pachnących pióropuszów kroplisty deszcz na swe lśniące włosy. W świetle słonecznych jaśni głowa jej migotała niby w srebrzystej rosie.
27Drzewo, ZapachZ więzią kwiatów wyszła z parku do ogrodu owocowego i tu krzyknęła z zachwytem. Wspaniale przystrojone kwieciem drzewa stały uroczyste. Jabłonie, w różowych pękach, miały wygląd młody, pieszczący wzrok. Wiśnie stały osypane bielą kwiatów, niby szeregi dziewcząt idących do ślubu w białych welonach.
28Zapach płynął duszący, gałęzie sypały potoki woni. Słońce malowało złotem kwiaty, wiatr niósł szumy, brzęczały pszczoły. Czasem, oderwany z drzewa, biały motyl unosił się w górę jak strząśnięty kwiat.
29Stefcia, upojona zapachem, odłamała parę gałązek wiśniowych, przypinając je do włosów, do paska, i tak ukwiecona, szła wąską uliczką, wysadzoną krzewami porzeczek.
30Uliczka wiodła do lasu za ogrodem, zwanego borkiem.
31NaturaStefcia odchylała zroszone gałęzie, okryte nikłym, jakby spłowiałym kwiatem; mnóstwo tych seledynowych liszek zwisało na ciemniejsze liście, tworząc malowniczą grę kolorów. Szary batyst pokrywała błyszcząca mgiełka rosy, pryskała na twarz i ręce dziewczyny, lecz ją to bawiło.
32Biegła do małej bramki w sztachetach, otworzyła ją i brodząc w mokrej obfitej trawie, przeszła skrawek łąki, przedzielającej ogród owocowy od lasu. Wśród wysokich sosen i rozłożystych drzew liściastych zaczęła śpiewać.
33Koło nóg jej śmignęła wiewiórka i prędko wskoczyła na drzewo. Ćwierkały wróble, monotonnie stukał dzięcioł.
34W pobliskiej olszynce ślicznym sopranem wyśpiewywał słowik, z głębi lasu wołała tenorem kukułka, największa próżniaczka między ptakami. Świat leśny wrzał życiem, pełen szczebiotów, nawoływań, fruwań, pełen chrzęstu igieł sosnowych, szumu leszczyny, dźwięczał, huczał, brzmiał.
35Zbudzone echa szły daleko, rozgwarzone, wesołe. Uśmiechnięta dziewczyna pławiła się w słońcu, nurzając w kwiatach i zieleni.
36Ale wkrótce jej promienistość znikła. Jakaś chmura zaćmiła młodą jej twarz, matując blask oczu w oprawie bujnych, ciemnych rzęs. Ładne gęste brwi zsunęła na czole i opuszczając na mokry mech suknię, rzekła z niechęcią:
37 38Przypomniała sobie, że minął miesiąc, jak jest nauczycielką w Słodkowcach.
39 40Nigdy nie myślała o zajmowaniu posady, nie potrzebując pracować na siebie. Ale stało się inaczej.
41Materialnie nic jej do nauczycielstwa nie zmuszało.
42Była córką zamożnych obywateli z Królestwa, którzy oprócz niej mieli jeszcze dwoje młodszych dzieci. Ona kończyła dziewiętnaście lat. Chodząc po lesie, Stefcia wspominała okoliczności, jakie ją wygnały z domu.
43Piękna postać Edmunda Prątnickiego uwypuklała się głównie i jej dziecinne uczucia dla tego człowieka.
44Kiedy powrócił ze szkoły dublańskiej[2], porwał Stefcię siłą urody. Nie badając treści, zakochała się pierwszy raz w życiu, gwałtownie, na ślepo, bez odrobiny prawdziwej miłości. Prątnicki odurzył jej głowę nieco romantyczną i egzaltowaną.
45Stefcia, skończywszy pensję w Warszawie, uczęszczała na kursa zbiorowe. Wówczas miała sposobność poznać trochę młodzieży ze sfer uczących się.
46Przeważnie byli to chłopcy szlachetni, o idealnych porywach. Stefcia nie wyobrażała sobie innych. Miłość, Pieniądz, MałżeństwoPrątnicki wyzyskał jej łatwowierność, a podniecony urodą dziewczyny, chciał ją zdobyć i maskował się zręcznie. Potrafił nawet zjednywać sobie państwa Rudeckich. I trwała sielanka.
47Ale ojciec Stefci, jakkolwiek wiedział, że młodzi wyznali sobie wzajemnie uczucia, jednakże na urzędowe oświadczyny nie pozwalał. Przeczuwał, że się tu spotkały dwie natury całkiem odmienne…
48W piękne barwy Edmunda stary obywatel nie wierzył. Znał „papę Prątnickiego”, a ten w mętach społecznych miał pewne zastosowanie. W swej córce Rudecki widział tyle idealnego zapału, takie bogactwo uczuć, że z obawą wyczekiwał zakończenia tej sielanki. Nie wątpił, że to nastąpi, i bał się o Stefcię…
49 50„Papa Prątnicki”, sprzyjając zamiarowi syna, zaczął jednak z umiejętnością sędziego śledczego wywiadywać się o posag Stefci. Suma kilkunastu tysięcy oburzyła go.
51Synowi wytłumaczył bezzasadność takiego związku i namawiał do zerwania. Dowodził mu, że ze swą urodą i nazwiskiem powinien ożenić się z cyfrą stutysięczną.
52Stefcia w owym czasie zaczynała już wątpić w oślepiający blask swego ideału. Robiła próby, szukając na nim plam. Jej inteligencja i wrażliwość popychały ją do tego. I nastąpił przewrót.
53Okopcone szkło[3] dał jej w rękę sam „papa Prątnicki”, rozpoczął bowiem oświadczyny jej ojcu o pytania, ile córka dostanie posagu.
54Słowa te zniweczyły wszystko. Pan Rudecki odmówił stanowczo, zadowolony, że dość wcześnie odkrył istotne zamiary Prątnickich.
55Ale Stefcia, pragnąc upewnić się w szlachetności Edmunda, spojrzała śmiało w jego blask duchowy, czarujący ją pełnią uroku.
56I ujrzała zaćmienie na świetlnej tarczy swych marzeń.
57Ujrzała wielkie piętna egoizmu i próżności, a zamiast wzniosłych uczuć spostrzegła brutalną naturę, dążącą jedynie do własnego użycia.
58Samolubstwo, Podstęp, Mężczyzna, UrodaEdmund przedstawił się jak ów kwiat krwiożerczy, który urodą i silnym zapachem zwabia ku sobie łatwowierne owady, a gdy złudzone poddadzą się magnetycznej sile, wówczas zamyka nad nimi kielich i bezwstydnie odkrywa prawdziwą wartość wewnętrzną. Zabija owady trucizną swych namiętności, wchłania je, aby żywić się ich kosztem.
59Ona była zaledwo na brzegu zdradnego kielicha. Uratowano ją wcześnie od zguby.
60Stefcia, myśląc o tym, usiadła na pniu i objąwszy kolana, zwiesiła smutnie głowę.
61Pierwszy zawód życia pozostawił w jej duszy wiele goryczy! Dawna, bezgraniczna wiara w ludzi osłabła, znikł zapał do głębokich porywów.
62We własnym pojęciu dziewczyna nie czuła się już zdolna do uczuć gorętszych, zapominając, że ma lat dziewiętnaście i bujny temperament.
63Delikatny szron pesymizmu osiadł nikłą warstwą na jej idealnych marzeniach, ale zwiększał się, nawet już w Słodkowcach.
64Po zerwaniu z Edmundem Stefcia postanowiła wyjechać z domu. Palił ją wstyd i żal, chciała uciec jak najdalej. Śniła o szerokich światach, dalekich przestrzeniach, rwało ją naprzód!…
65Powodowana żywą naturą, tworzyła w myślach barwne obrazy, pełne fantazji. Bujała w lśniących wizjach, czując pewną ciasnotę w dotychczasowych warunkach. Po krótkiej walce wyjechała z ojcem szukać posady nauczycielki. Wszelkie tłumaczenia rodziców nie odniosły skutku. W końcu ulegli, sądząc, że to krótkotrwały kaprys, spowodowany pierwszym zawodem życiowym, ale obawiali się o wybór odpowiedniego miejsca.
66Szło dosyć trudno. Grymasiła Stefcia i pan Rudecki.
67Stefcia wydawała się niektórym paniom za ładna, szczególnie gdy same były pełne pretensji lub gdy miały brzydsze córki. Po wielu niepowodzeniach posadę znaleziono. Baronową Elzonowską uroda Stefci nie raziła, przeciwnie — ujęła ją.
68Jednakże baronowa spytała dziewczyny, czy nie będzie się nudzić w Słodkowcach, gdyż mieszka tam tylko ona z córką, stary ojciec i również stary rezydent[4], dawny nauczyciel jej brata. Ale Stefcia pragnęła ciszy, nawet zgodziła się na warunek niepowrócenia do domu na wakacje. Przerażały ją odległe Słodkowce, jednak coś ją tam ciągnęło.
69Pan Rudecki, opowiedziawszy historię poprzedzającą wyjazd córki, prosił pani Elzonowskiej o troskliwą opiekę nad Stefcią, na co otrzymał obietnicę, wypowiedzianą dość wyniośle z odrobiną serdeczności.
70Niepokoiło go arystokratyczne pochodzenie baronowej. Arystokracji nie chciał dla córki, wiedząc, że nauczycielka nawet w obywatelskich domach bywa rozmaicie traktowaną. Drżał na myśl, że w wielkopańskim pałacu mogą jego Stefcię obrażać.
71ElitaAle wiedział przy tym, że arystokracja rodowa jest wyjątkowo uprzejma i że prawdziwy wielki pan starożytnego rodu zawsze jest grzeczniejszy od wielkiego pana parweniusza[5].
72Nazwisko baronowej uspakajało pana Rudeckiego. Zauważył w niej typ wielkiej damy, trochę sztywnej, lecz niepozbawionej sympatyczniejszych stron.
73Uczennicę swą Stefcia poznała na miejscu.
74Lucia miała rok szesnasty. Dość wątła, wydelikacona i ładna dziewczynka, o bardzo jasnych włosach i niebieskich oczach, różniła się z matką powierzchownie i usposobieniem. Ze Stefcią zgodziły się. Wkrótce nastąpiła koleżeńska przyjaźń.
75Stefcia podniosła się z pnia i poszła w głąb lasu.
76— Czy ja tu wytrwam do końca? Oj, wątpię! — szepnęła.
77Jej miłość do Prątnickiego, błyskotliwa i wątła jak motyl żyjący krótko, zgasła. Niepokoiło ją teraz coś innego. Wszyscy byli dla niej dobrzy, szczególniej stary dziadek Luci, pan Maciej Michorowski, typ magnata, ale miły typ. Okazywał on jej wiele serca, nazywając Stenią. Mówił, że mu takie spieszczenie jej imienia przypomina dobre czasy z młodości. Stefcia nie wiedziała, jaki to rodzaj wspomnień, ale czuła dla starca wdzięczność za sympatię i ojcowską dobroć. Nie lubiła jego wnuka, właściciela Słodkowic, młodego ordynata[6] Waldemara Michorowskiego. Mieszkał o dwie mile[7] w ordynacji Głębowiczach i w Słodkowcach bywał często. Nie ominął nigdy sposobności, aby się z nią nie drażnić zuchwale. Ile razy on przyjeżdżał, Stefcia wpadała w najgorszy humor, złośliwe jego zaczepki zbywając milczeniem lub gniewem.
78— Ten mnie zmusi do opuszczenia Słodkowic — myślała z żalem.
79Stefcia, słysząc o nim same pochwały, zdziwiła się.
80— Więc tylko dla mnie jest takim?… Przypomina Prątnickiego, ale po zdemaskowaniu.
81Ten się nie krępuje, nie udaje idealnego; brutalność swej natury odsłania jawnie. A co lepsze: czy świat złudzeń, czy świat marzeń, czy świat rzeczywistości?… To wszystko jak kwiat o pięknej barwie i czarownej woni.
82 83 84Rzeczywistość — to prosta łodyga i szara ziemia, z jakiej wyrasta.
85Młody Michorowski jest właśnie rzeczywistością, bez upiększeń.
86Stefcia biegała w lesie, unosząc się własnymi myślami.
87Każda sosna, polanka, nawet wiewiórki i kukułka przypominały jej Ruczajew i tęsknota do domu rosła… Pierwszy raz przerażona zapytała siebie, jak mogła zgodzić się na warunek, aby na wakacje nie powracać do rodziny.
88W bagnistym zakątku leśnym znalazła mnóstwo niezapominajek, jaskrów, gorąco żółtych pełników[8] łąkowych i ze łzami w oczach zaczęła je zrywać. Całowała niezapominajki, bo jej przypominały olszynkę ruczajewską.
89Z pękiem zroszonych kwiatów zawróciła do ogrodu.
90Słońce, wzniesione już wysoko, wsiąkało w szczelinki pomiędzy liśćmi, zrzucając na puszystą trawę olbrzymi złoty niewód[9].
91Wtem na drodze środkowej w borku Stefcia ujrzała sunącego wolno jeźdźca.
92 93 94Jechał na pysznym, czarnym jak lawa wierzchowcu. Ładnie wyglądało na nim zamszowe siodło, żółty czaprak[10] i uzdeczka.
95Koń arabski szedł z fantazją, nogi stawiał klasycznie, z wdzięcznie przegiętą szyją niespokojnie gryzł wędzidło.
96Ordynat siedział jak przymurowany, opięty w elegancki strój do konnych wycieczek, w długich botfortach[11]. Wyglądał zgrabnie i postawnie.
97Jadąc stępa, młody pan, widocznie zamyślony, patrzał przed siebie, uderzając pejczem po końcach butów. Słońce nieciło iskierki na błyszczących ostrogach.
98Stefcia cofnęła się za drzewo, lecz nagłym ruchem spłoszyła z gałązki kraskę. Ptak zatrzepotał skrzydłami, kwiląc głośno.
99Michorowski spojrzał w tę stronę.
100Stefci krew uderzyła do głowy.
101— Zobaczył mnie!… Boże!… Że też ja go zawsze spotkać muszę!
102Przyklękła po rozsypane kwiaty, udając, że go nie widzi.
103Ale on już podjechał blisko, zdjął czapkę i zawołał żartobliwie:
104— Dzień dobry pani! Co pani tu robi tak rano? Gdzie pani zdobyła tyle kwiatów? Pośród tych drzew jest pani jak rusałka.
105— Toteż spotkałam wilkołaka — odparła z gniewem bez namysłu.
106On podniósł brwi i złośliwie uśmiechnięty odrzekł:
107— Owszem, chcę być wilkołakiem przy pani jako rusałce.
108Stefcia poczerwieniała gwałtownie.
109— Czy pan jedzie do Słodkowic? — zapytała chłodno.
110— Tak. Mam zamiar panią tam odprowadzić.
111 112— Bardzo wątpię! Przede wszystkim nie udźwignie pani tego zielska. To waży cały pud[12]. Muszę pani ulżyć.
113Zeskoczył z konia i z wytwornym ukłonem czekał na podanie ręki.
114Stefcia zawahała się, lecz podała mu ją wzburzona i prędko cofnęła.
115— Ależ nie objąłem palców pani… Nie! Stanowczo jestem zadżumiony! — zawołał, rozkładając ręce komicznym ruchem.
116 117Michorowski patrzał na nią z ironicznym uśmiechem. Ona drżała z gniewu pod spojrzeniem jego szarych oczu.
118Zebrawszy kwiaty, kiwnęła mu dumnie głową i rzekła, odchodząc:
119 120— Hm, pani jest energiczna, ale i ja muszę jechać do Słodkowic. Inna droga nie istnieje.
121Stefcia skręciła w las, wskazując na bielejący pas drogi.
122 123 124 125— Nie mogę pani zostawić w tej puszczy. Pani jest dziś tak nerwowa, że zabłądziłaby łatwo.
126Postępował obok niej, prowadząc konia za uzdę.
127Stefcia zacięła wargi. Szła prędko, milcząc.
128On mówił wciąż głosem przesiąkniętym złośliwością:
129— Wie pani co? Niech pani siądzie na mego konia, a ja będę iść obok jak paź. Albo jeszcze lepiej: siądźmy razem. Na rusałkę i wilkołaka tak stosowniej.
130Stefcia nie odpowiedziała, przyśpieszając kroku.
131— Pani ode mnie ucieka jak od straszydła leśnego. Przecie ze mnie wcale ładny chłopczyk, co? Nie uważa pani?
132 133— Aha! Milczenie jest znakiem potwierdzenia. Bardzo mnie to cieszy! Oddała mi pani nareszcie sprawiedliwość.
134Skłonił się głową żartobliwie, z umyślną uniżonością.
135— Przede wszystkim jest pan źle wychowany — wybuchnęła Stefcia.
136— Doprawdy? Pierwszy raz słyszę! Zawsze uchodziłem za gentlemana.
137— Pan gentleman?! — zawołała ze śmiechem.
138Gniew zaświecił w jego oczach. Zmarszczył brwi i szarpiąc konia, przeszył ją oczyma. Ale trwało to chwilkę. Odparł z ironią:
139— W takim razie możemy sobie po koleżeńsku podać ręce, gdyż i pani nieuprzejma.
140— Panie ordynacie, czy pan uwolni mnie dziś od swego towarzystwa?
141 142— Boże, za co mnie karzesz! — szeptała do siebie.
143 144— Z czego się pan śmieje? Czy ze swej niedelikatności?
145— O nie, pani! Ale pierwszy raz widzę młodą pannę, którą widocznie przerażam. Jak mi Bóg miły, tak to dla mnie nowy objaw.
146— Pierwszy raz jest pan tak niegrzeczny dla młodej panny. Za wiele pan sobie pozwala.
147— Eee! Pozwalałem sobie często więcej, ale w żadnej nie wzbudzałem tak panicznego strachu jak w pani.
148— Ja się pana boję? Pyszny pan jest! Ja pana…
149 150 151— Dziękuję! Przynajmniej szczerze! Nikt na spowiedzi większej prawdy nie powiedział. Pani utopiłaby mnie w łyżce wody. Kto by pomyślał, że w tak delikatnym stworzeniu tyle siedzi złości. Skandal! Pani mnie nie cierpi…. Ha! Cóż robić! Możemy się pomordować w tym lesie, wolę odjechać samotnie. Gdyby mi pani wydrapała oczy, co powiedziałby na to cały świat kobiecy? Zabrakłoby krepy żałobnej w sklepach, liczba samobójczyń wzrosłaby zastraszająco, a panią skazałyby moje wielbicielki na gilotynę.
152Wskoczył na konia i wznosząc do góry czapkę, zawołał:
153 154Zawrócił do drogi, uderzył konia ostrogami i pocwałował, roznosząc głośny tętent po lesie.
155 156— Nareszcie!… Pojechał… obrzydły cynik! Obraziłam go… Tym lepiej, nie będzie mi dokuczał.
157Spiesznie podążyła w stronę pałacu.
158Waldemar zrywał konia munsztukiem[13], smagał szpicrózgą[14] i przez zaciśnięte wargi wyrzucał słowa ostre:
159— Romantyczka… przybiera pozy królewny. Poczekaj! Zdejmę ja twoją koronę!… Wolę diablice niż mniszki, ale nie mogę cierpieć, gdy diablica pozuje na westalkę[15].
160 161— Ona podobna do księżniczki, a ja do szatana. W tym wypadku jestem szatanem… No… zobaczymy!
162II
163Nauka, Pozycja społecznaW ogrodowej altanie przy stoliku siedziała Lucia Elzonowska ze swą nauczycielką i słuchała z zajęciem wykładu literatury. Stefcia opowiadała barwnie najświetniejsze czasy piśmiennictwa w Polsce, przytaczając ciekawsze ustępy z dzieł sławnych poetów. Wymową i zapałem umiała porwać uczennicę.
164— Czy ty, Luciu, nigdy nie uczyłaś się literatury ojczystej? — spytała Stefcia, widząc zaciekawienie dziewczynki.
165— Owszem, coś tam, ale bardzo mało — odparła Lucia. — Poprzedniczka pani, panna Klara, dowodziła, że w naszej sferze trzeba umieć dużo języków obcych i obcą literaturę, o polskiej zaś mówiła, że mi się na nic nie przyda.
166 167— Tak, ale to wielka arystokratka, przesiąknięta naszymi poglądami.
168 169— Nie wiem, czy potrafię wytłumaczyć, ale sądzę, że chyba polegają na… Nie, nie umiem tego powiedzieć.
170— Ja ci pomogę. Polegają na tym, aby mieć cześć dla wszystkiego, co francuskie, niemieckie, słowem obce, byle nie dla tego, co nasze, polskie. Nieprawdaż?
171— Skąd pani o tym tak dobrze wie?
172— Domyślam się. Czy twoja mama tak samo się zapatruje?
173— Naturalnie! Mama nie czyta nic po polsku, ze mną rozmawia tylko po francusku i wierzy jedynie w zagranicę.
174— A dziadzio? — spytała Stefcia.
175— O, dziadzio przeciwnie! Zawsze o to sprzeczki z mamą. Dziadzio mówi, że to wstyd zapominać o swej narodowości — że każdy powinien najwięcej cenić i kochać to, co własne. Ale mamy te argumenta nie przekonują.
176— Twój dziadzio bardzo zacny człowiek.
177 178— Szanuję go, ufam w jego rozum.
179— I dziadzio panią lubi, ja to widzę. Ale… i Waldy jest tych samych poglądów. Dlaczego pani go nie znosi?
180— Moja Luciu, cóż mnie pan Waldemar obchodzi?
181 182— Wie pani, że między mamą a Waldym wieczne kłótnie. Teraz jeszcze pani przybyła. Biedny Waldy!
183— Kończmy lekcję — przerwała Stefcia. — Masz jeszcze napisać wypracowanie.
184Lucia zarzuciła jej ręce na szyję i rzekła pieszczotliwie:
185— To jutro, moja droga pani. Dziś nic nie napiszę, czuję to. Tak mnie pani zachwyciła literaturą, że o niczym więcej nie mogę myśleć. Musi mi pani dać do czytania coś naszego, a wszystkich Niemców i Francuzów schowam na dno szafy, niech ich tam mole jedzą.
186— Nie można wpadać z jednej ostateczności w drugą, moja Luciu. I obcych powinnaś poznać lepiej.
187— Ale naszych więcej, prawda? Dziś powiem o tym dziadziowi i Waldy, będą radzi. Waldy zawsze mnie nazywał papużką… Często, przyjeżdżając, pytał: „Cóż tam papużkę nauczyli nowego?”. Mama zaraz w dąsy, a panna Klara z milutkim uśmiechem mówiła: „Vous plaisantez, monsieur le comte[16]”. Bo ona go nazywała hrabią. Ale Waldy odpowiadał niby grzecznie, lecz z gniewem: „Nie jestem żadnym comte. Raczy pani zapamiętać”.
188 189— Obrażała się. Do mnie mówiła: „Votre cousin est detestable. Il n'est pas sage”[17] — i przez parę dni nie wychodziła do niego. Ale potem było znowu: monsieur le comte, a Waldy ją przestrzegał. Tak trwało ciągle.
190— Widocznie pan Michorowski uważa za ulubiony sport dokuczanie nauczycielkom — rzekła Stefcia z przekąsem.
191— Ależ co znowu! Waldy nienawidził panny Klary, a ona się w nim kochała, ja wiem. Panna Klara to już zupełnie stara panna, ale w pretensjach[18]. Jak tylko Waldy przyjechał, fryzowała włosy i pudrowała się, aż na suknię puder opadał. Waldy ją ogromnie wyśmiewał. Razu jednego na obiad przyszła upudrowana niemożliwie i opowiadała, że zwiedzałyśmy młyn turbinowy. Waldy, wówczas czegoś zły, rzekł bez wahania: „Znać to na pani”. — „Dlaczego?” — spytała. — „Bo pani cała w mące”. Wtedy gniewała się na niego przez tydzień.
192Stefcia wzruszyła ramionami, pomagając Luci składać książki i kajety[19], i myślała o smutnej doli nauczycielki, która w dodatku jest starą panną. O pannie Klarze słyszała już wiele rzeczy: kpili sobie z niej wszyscy, ile chcieli. Kiedyś może i ją będą wyśmiewać, choć nie jest starą panną.
193A Lucia powolnym głosem mówiła dalej, kręcąc jasną głową:
194— Chciałabym się kiedy zakochać, wie pani? To musi być przyjemne. Ale w kim? W Słodkowcach nie ma kandydata. Chyba pan Ksawery. Ha, ha! On ma za dużą łysinę i mówi do mnie: „moje dziecko”. Bardzo tego nie lubię. Jest tu w Ożarowie hrabia Trestka, ale w nim się nie zakocham, bo ma taką gapiowatą minę. Zresztą on stara się o pannę Ritę. Ot, szalałabym na pewno za Waldym, ale on jest moim wujecznym bratem. On bardzo przystojny i elegancki, ale za poważny, czasem się tylko rozdokazuje.
195— Moja Luciu, nie myśl o takich rzeczach — wtrąciła Stefcia. — Jesteś za młoda. Przyjdzie czas i na to. Im później, tym lepiej.
196— Pani tak mówi, bo sama z tego powodu miała dużo smutków.
197 198 199 200— Mama czasem wszystko mi mówi, ale czasem nic. Zresztą cóż w tym złego? Przecież nie zawsze bywa taki koniec rozpaczliwy, zwykle doznaje się dużo szczęścia.
201— Ty już o tym wiesz? — spytała Stefcia ubawiona.
202— Ja, czytając dużo powieści francuskich, wiem, co znaczy miłość, lecz na sobie nigdy jej nie doświadczyłam. Kiedyś zapytałam Waldemara, co się wówczas czuje — bo on już może być doświadczony.
203 204 205— Ech, Waldy zawsze żartuje. Powiedział mi tak: „Kochać się to jest zupełnie to samo, co odrabiać lekcję arytmetyki” — bo wie, że najgorzej nie lubię rachunków. Pani mogłaby mi coś powiedzieć, ale pani nie powie. Będę czekać na podobne wiadomości z własnej praktyki.
206— Tylko nie zaprzątaj głowy oczekiwaniem. Powtarzam: to za wcześnie.
207Lucia zrobiła ruch, jakby sobie coś przypominając, i z wesołą mimiką szepnęła:
208— Już wiem! Otóż i zakocham się, nawet prędko, może za tydzień lub za dwa. Ma tu przyjechać praktykant, mówił Waldy. On ma takich kilku w Głębowiczach, z dobrych rodzin. I ten, co tu przyjedzie, jest podobno z dobrej rodziny, taki, co mu nic nie płacą i on nie płaci. Będzie mieszkał w pawilonie, ale jadał z nami. Chciał tu się dostać hrabia S., lecz podobno okropny laluś, więc Waldy odmówił.
209— A ten może nie zadowoli twego gustu? — rzekła Stefcia, myśląc o czym innym.
210— No, zapewne! Ale jeśli ładny, to się zakocham.
211W tej chwili wszedł do altany młody pokojowiec i rzekł służbowo:
212 213Po czym, nie czekając rozkazu, zabrał książki i niósł do pałacu z wielką czcią.
214W sali jadalnej, stylowej, z sufitem w płyty mahoniowe, wszyscy już byli zebrani. Pani Elzonowska, siedząc w krześle, oczekiwała na córkę.
215W ręce gniotła serwetę, miała wygląd zirytowany. Poruszała ustami z grymasem i podnosiła jedną brew prędko, co u niej oznaczało niezadowolenie. Obok niej siedział pan Maciej Michorowski, starzec osiemdziesięcioletni. Szczupły i trochę pochylony, robił sympatyczne wrażenie rozumnym wyrazem twarzy bladej, ozdobionej siwym wąsem i dwojgiem miłych szarych oczu. Rysami twarzy przypominał cesarza Franciszka Józefa[20] i dziwną ufność wzbudzał w każdym. Pociągającym uśmiechem ujmował wszystkich, jakby mówiąc: „Szanujcie mnie i kochajcie”.
216Teraz słuchał wnuka, rozważając każde jego słowo. Staruszek widział w nim swe odrodzenie, młodość.
217Waldemar, oparty o wysoką poręcz krzesła, rozdrażniony, ze zmarszczonymi brwiami, dowodził coś, na coś się nie zgadzał, co oburzało panią Elzonowską.
218Jedzenie, ObyczajeCzwartą osobą przy stole był pan Ksawery, emeryt, stary i łysy, wielki smakosz. Ten, widząc, że ordynat nie siada, stał również, z miną nieszczęśliwą. Nie zajmowała go rozmowa Waldemara z ciotką: on pożerał oczyma wazę, stojącą na bocznym stole, z której ulatywała woń zupy à la reine[21]. Zerkał strapiony na baronową i na wyfrakowanego lokaja. Lecz i ten oczekiwał hasła rozlewania zupy. Nareszcie Stefcia i Lucia weszły. Pani Idalia spojrzała bystro na Waldemara, dając mu do zrozumienia, że czas zakończyć rozmowę. Ale ordynat sam umilkł. Prędko podszedł do panien i ucałowawszy Lucię, skłonił się Stefci z wyszukaną elegancją. Ironiczny uśmiech od razu osiadł mu na ustach.
219— Po takiej poezji, jak las i kwiaty, spotykamy się przy prozaicznym obiedzie. Czy to pani nie razi? — spytał.
220Stefcia poczerwieniała. Jego słowa zniweczyły jej humor w jednej chwili.
221— Nie myślałam o tym — odparła chłodno.
222— Szkoda! A ja wątpiłem, czy panią zobaczę. W tej puszczy mógłby panią porwać jaki szczęśliwy wilkołak, połknąć żywcem lub unieść do swych komyszy[22]. Bardzo rad jestem, że pani ocalała.
223— Czy i ty, Waldy, byłeś rano w borku z panną Stefanią? — spytała Lucia.
224Pani Elzonowska popatrzała na Stefcię zmrużonymi oczyma jak szpareczkami i z odpowiednim grymasem ust spuściła je znowu na talerz.
225Waldemar zauważył przykrość na twarzy Stefci, spojrzał bystro na Lucię i odpowiedział swobodnie:
226— Jadąc przez las, widziałem pannę Stefanię spacerującą.
227Stefcia uczuła wdzięczność dla niego.
228Służący obniósł zupę. Zaczęto ją spożywać w milczeniu. Takie ciche obiady zdarzały się tu rzadko, ale bywały ciężkie jak gradowa chmura.
229Stefcia poznała, że chmura i dziś wisi nad stołem.
230Pani Idalia, siedząc bez słowa, wyglądała, jak gdyby połknęła kij. Sztywna jej postać, chłód bijący z twarzy oziębiał i pana Macieja. Staruszek chciał rozweselić wszystkich, rzucał od czasu do czasu jakieś zdanie, ale rozmowa nie kleiła się. Zły humor pani domu działał przygnębiająco. Nawet pan Ksawery, chociaż nie tracił apetytu, spoglądał na baronową z obawą.
231Tylko ordynat zachował swobodę, lecz także milczał. Jedzenie, Wino, ObyczajeWypił dwa kieliszki starki[23]. Po zupie lokaj ciągle dolewał maderę[24], zdziwiony, że młody pan ma tak wyjątkowe pragnienie. Po polędwicy Waldemar pił na umór burgunda[25], lecz zdziwienie służącego wzrosło, gdy podano szparagi. Zwykle ordynat nie lubił tej potrawy, ale dziś drugi raz kazał sobie podawać.
232Pani Elzonowska spojrzała na niego z miną istoty wyższej, która by nie potrafiła dobierać jednej potrawy. Uważała to za nieestetyczne, w ich sferze niesłychane. Jej zły humor znalazł ujście, nie wytrzymała. Bez podniesienia oczu rzekła po francusku, głosem trochę syczącym, ciągnąc wyrazy:
233— Nie rozumiem, jak można dwa razy brać z półmiska. Bierze się tylko raz odpowiednią ilość dla zaspokojenia apetytu.
234Pan Maciej patrzał na córkę z wymówką w oczach. Nie rozumiał rozdrażnienia posuniętego aż do niegrzeczności. Ale Waldemar nie zawstydził się, przeciwnie, rozweseliło go to. Zerknął na ciotkę złośliwie, na Stefcię figlarnie, uśmiechnął się i zawołał do lokaja:
235— Jacenty, podaj mi jeszcze szparagi.
236Pani Idalia zacięła usta. Pan Maciej teraz na wnuka spojrzał z wymówką.
237Stefcia i Lucia wstrzymywały śmiech, tylko lekkie drganie kącików ust Stefci wskazywało, że ją ta scena ubawiła.
238Jednakże Waldemar to zauważył. Zaczął dowcipkować z panem Ksawerym, wreszcie rzekł:
239— Zapraszam pana do Głębowicz na całe lato, dobrze? Będzie pan miał wszystko, czego dusza zapragnie. Co dzień zupa à la reine, szparagi, bo ja pasjami polubiłem szparagi — co dzień gra w szachy, dzienniki ilustrowane. Nawet na pańską intencję urządzę iluminację, którą pan tak lubi. Cóż, zgoda?
240Pan Ksawery wyjął z przepaścistej kieszeni surduta ogromną chustkę, dokładnie wytarł sobie łysinę i dopiero wówczas odpowiedział:
241— Co panu po mnie, panie ordynacie? Dobędę już w Słodkowcach.
242— W Słodkowcach będzie ktoś inny… młodszy. Pan nie potrafisz bawić dam! To, widzi pan, wyłączna zdolność. My obaj, apostołowie celibatu, trzymajmy się razem w Głębowiczach! Tu moja pani ciotka życzy sobie kogoś zabawniejszego.
243Pani Idalia wzruszyła ramionami.
244— Zechciej łaskawie nie narzucać mi własnych kaprysów — rzekła kwaśno.
245Waldemar poważnie pochylił głowę.
246— Zawsze jestem na twoje usługi, kochana ciociu.
247 248— Pani wyrocznią, pani głosuje, czy pan Ksawery ma zostać w Słodkowcach, czy go mam zabrać do Głębowicz?
249— Moje zdanie zbyteczne — odparła Stefcia podrażniona.
250Waldemar utkwił w niej szare, przenikliwe oczy z wyrazem trochę szatańskim. Potrząsnął głową i zawołał z udanym żalem:
251— Desperacja! Nie mam weny do pani. Co krok to rekuza[26]! Pani jest dla mnie okrutna. Luciu, czemu nie nawrócisz panny Stefanii na moją stronę? Powinnaś tego dokazać.
252Dziewczynka spojrzała na matkę i spuściła oczy. Widocznie chciała coś odpowiedzieć, lecz surowa twarz matki onieśmieliła ją.
253Wtem przemówił pan Maciej, chcąc nadać inny kierunek rozmowie:
254— Czy będziesz nocował, Waldy?
255— Broń Boże! A to po co? Wydam ostatnie polecenia Kleczowi i jadę.
256 257— Chyba panna Stefania zechce, abym został jako partner do tenisa. W takim razie zapominam dziś o Głębowiczach i…
258— Waldy, proszę cię, nie żartuj — przerwał pan Maciej, bardzo niezadowolony.
259— Ależ ja wcale nie żartuję! Panna Stefania może mnie skłonić do zostania. Więc… słucham wyroku?
260I pochylony patrzał na Stefcię zuchwałym wzrokiem.
261— Słucham wyroku! — powtórzył.
262Stefcię oblała gorąca krew oburzenia.
263Z jaką przyjemnością cisnęłaby w twarz tego magnata serwetką lub talerzem.
264Podniosła na niego oczy pełne gniewu i odrzekła:
265— Mówiłam panu, że nie grywam w tenisa, i jeszcze raz to powtarzam.
266— Ach, więc zostanę nauczycielem pani. Ręczę za świetne rezultaty.
267— Zbytek łaski — rzuciła gniewnie.
268 269— Pani jest niesłychanie do twarzy w koralach. Wyglądają apetycznie, jak dojrzałe wiśnie. Gdybym był wróblem, nie odpędziłaby mnie pani od siebie, objadłbym wszystkie. Tymczasem tylko ślinkę łykam.
270Stefcia zbladła, zagryzła usta i obrzuciwszy Waldemara chłodnym wzrokiem, spuściła oczy.
271Obiad skończył się. Baronowa wstała, nie spojrzawszy na nikogo, i prędko wyszła z sali.
272W Słodkowcach przy powstaniu od stołu nie dziękowali sobie. Taki panował zwyczaj. Stefcię on raził i stale oddawała wszystkim ogólny ukłon.
273Pani Idalia z zasady na ukłon taki nie odpowiadała, a pan Maciej zawsze nawet podawał Stefci rękę, co ją krępowało ze względu na panią Idalię.
274Ordynat dla dokuczenia ciotce i dla własnej przyjemności również podawał Stefci rękę, wiedząc, że ją tym rozgniewa. Ale dziś Stefcia, chcąc uniknąć podziękowania, powstała prędzej od baronowej i skłoniwszy się ładnie głową panu Maciejowi, podążyła w stronę drzwi.
275Waldemar zręcznie zastąpił jej drogę i wyciągając dłoń, przemówił:
276— Dziękuję pani za miłe vis-à-vis[27].
277Stefcia cofnęła się i nie podając mu ręki, przeszła, nawet na niego nie patrząc.
278Młody magnat patrzał na Stefcię zdumiony. Kiedy znikła za drzwiami, szarpnął ładne złotawoblond wąsy i nic nie mówiąc, poszedł do swego gabinetu.
279Usiadł na fotelu przed biurkiem, wyjął z kieszeni kosztowną cygarniczkę, wydobył cygaro i zaczął zapalać z nadzwyczajną uwagą i namaszczeniem. Pełne, barwne, zmysłowe usta wydymał lekko, pykając z cygara błękitnym dymkiem.
280Z brwią namarszczoną siedział, z widocznym skupieniem w szarych oczach. Świeciły w nich złowrogie płomyki. Po chwili poruszył się, wsunął ręce w kieszenie, założył nogę na nogę i rozparty wygodnie w fotelu, rzekł głośno, nie wyjmując z ust cygara:
281 282Ubawiony własnymi słowami, szepnął znowu:
283— Zuch dziewczyna! Ale temperament ma piekielny!…
III
284W parę godzin potem ordynat powstał od biurka i podając rękę rządcy, rzekł grzecznie:
285— Skończyliśmy. Jeśliby zaszło coś niespodziewanego, proszę telefonować, będę cały czas w domu.
286Rządca Klecz skłonił się z uszanowaniem, z pewną czcią dotykając ręki Michorowskiego, zapytał zdziwiony:
287— Pan ordynat nieprędko będzie w Słodkowcach?
288— O tak! Do tygodnia, może dłużej.
289— W takim razie muszę jeszcze trudzić pana w jednej kwestii.
290 291— Chcę mianowicie spytać, jaką czwórkę przeznacza pan ordynat na wyłączny użytek pałacu: karą, kasztany czy gniade[28]?
292 293— Bo kare są to konie bardzo delikatne. Pani baronowa często jeździ do Szal, do hrabstwa Ćwileckich. To jest przecie cztery mile i nietęga droga. Konie, do naszych dróg przyzwyczajone, przychodzą jak haki. Pani baronowa ostro jeździ. Ja sam nie mogę przedstawić, ale wolałbym, żeby jedna czwórka była wyłącznie przeznaczona do rozjazdów, bo wówczas już bym nie odpowiadał za konie.
294Waldemar słuchał prędkiej mowy rządcy, przekładając papiery na biurku. Podniósł głowę, spojrzał na Klecza ze zdziwieniem i rzekł spokojnie:
295— Przede wszystkim stangret[29] odpowiada za konie po takiej wycieczce, nie pan.
296 297— Tak, właściwie. Ależ ja mogę odpowiadać za to, że je daję.
298Michorowski przesunął ręką po czole i rzekł z akcentem:
299— Proszę pana, czy mej ciotce wszystko jedno, jakimi końmi jedzie?
300 301— Nie, pani baronowa zawsze sama dysponuje i rozmaicie: czasem kare, czasem kasztany.
302— A więc musi pozostać tak, jak jest.
303Klecz zrozumiał, że niezręcznie poruszył tę sprawę i że powinien już odejść. Spojrzał na ordynata: widok jego zsuniętych brwi i wydętych ust dotknął rządcę niemile. Oczów ordynata nie widział, gdyż były spuszczone na papiery, ale domyślał się, że wyraz ich nie jest zachęcający.
304Klecz zawsze podziwiał grzeczność tego magnata względem podwładnych. Lecz wiedział, że zmarszczenie brwi, charakterystyczne wydęcie ust i wielkopańskie zaniedbanie w całej postaci nie jest u niego oznaką zbyt dobrego humoru. Rzekł z ukłonem:
305— Przepraszam, że się ośmieliłem.
306— O, proszę pana! — odrzekł Michorowski szczególnym tonem jakby przebaczenia i zarazem oburzenia za te przeprosiny. Wypowiedział te słowa wspaniałomyślnie i karcąco.
307Podniósł przy tym głowę i błyskawicznie spojrzał na Klecza. Ten pragnął już nie być w gabinecie.
308— Moje uszanowanie — rzekł, kłaniając się powtórnie.
309— Do widzenia! — rzucił ordynat krótko, z odpowiednim kiwnięciem głowy.
310Podniósł przy tym brwi nerwowym ruchem.
311Klecz wyszedł. Ordynat odetchnął.
312— Wiecznie skargi na ciotkę — mruknął zły — i zawsze Klecz. No, ale już dziś zrozumiał. Nie lubię dawać takich nauk.
313Przeszedł się po gabinecie i pokręcił głową.
314— Ten ją lubi! — rzekł prawie głośno.
315Zjawił się kamerdyner Jacenty.
316— Starszy pan prosi jaśnie pana do siebie.
317 318Pan Maciej czytał u siebie w gabinecie, zagłębiony w staroświeckim fotelu. Na widok wchodzącego wnuka położył księgę na stoliku.
319— Przepraszam, że cię wezwałem. Chcę z tobą pomówić. Może byłeś zajęty?
320 321— Choćby nawet. Czy nie uważasz, dziadziu, że jesteś pierwszym?
322 323— Dobry jesteś, bardzo dobry. Tym bardziej mi przykro, że ci muszę dać burę. Siadaj tu, nieznośny chłopcze.
324Wskazał mu fotel, stojący naprzeciw.
325Waldemar nie usiadł. Przez okno zaglądał do parku, gdzie śpiewały słowiki. Spytał z żartobliwym odcieniem w głosie:
326 327— Mój drogi chłopcze, niepotrzebnie drażnisz Idalkę.
328— Ach, więc już ciotka dziadzia przekabaciła. Winszuję!
329— Ale cóż znowu, mój Waldy! Tylko widzisz, ja nie lubię nerwów, a ona je posiada w wysokim stopniu. Gdy je podrażnisz, mamy takie obiady jak dzisiejszy, co miłe nie jest.
330— No dobrze. Ale ostatecznie jakiego zdania jest dziadzio? — spytał Waldemar porywczo.
331— Ja stanowczo trzymam twoją stronę. Ten hrabia S. jest niepoczytalny. Idalka sądzi inaczej. Ona mówi, że powinniśmy zawsze trzymać się naszej sfery i dopomagać jedni drugim, zamiast szukać obcych bogów. Po części mówi prawdę, ale w tym wypadku…
332Waldemar wybuchnął ironicznym śmiechem.
333— Wspaniała teoria! Altruizm[30] ciotki rozczula mnie! Ale to jest pseudoaltruizm. Ciotce ten hrabicz zaimponował, jakby sama była parweniuszką. Hrabia S. praktykantem w Słodkowcach — to ciotkę łechcze. Ale ja jestem krańcowym egoistą i takiego poliszynela[31] nie wezmę na praktykanta, po części swego pomocnika. Ja szukam nie sfery, lecz tęgości, energii, o czym ten pan pojęcia nie ma. Że jeden z praktykantów w Głębowiczach jest hrabią, to nie dowodzi, bym szukał drugiego i brał bez względu, jaki on. Tamten w Głębowiczach pracuje jak każdy inny, a hrabia S. jest do niczego. Może ciotka myśli, że praktykant będzie tu odgrywał rolę panicza na wodach, będzie grywać w tenisa, w bilard i czytać głośno romanse francuskie. Pewnie, do takich zajęć hrabia S. byłby zdolny, ale ja wymagam praktykanta innego i takiego mieć muszę. Zresztą już mam, jest umówiony, a umowy nie zerwę dla… idiosynkrazji[32] ciotki.
334Mówił żywo, gestykulując i chodząc po gabinecie.
335 336— Czy dziadzio wie, jaką ja odbywałem praktykę u książąt Łozińskich po skończeniu Halli[33]? — spytał gwałtownie. — Jeśli hrabia S. jest zdolny do podobnej, niech przyjeżdża zadowolić ambicję cioci.
337 338— Dajże spokój, znam dobrze tego gagatka. Uperfumowany laluś, ma dwadzieścia kilka lat i już sporą łysinę. Sama toaleta zajmuje mu pół dnia czasu. Byłby ci zawadą, nie pomocą.
339— Eee, ja bym nie robił ceremonii. Nie chcesz, paniczu, wstawać o piątej, to jazda do Monte Carlo na ruletkę. Ja chcę, aby moi praktykanci korzystali. W Słodkowcach i Głębowiczach mają do tego wielkie pole. Ale brać pierwszego dudka nie mam zamiaru. Ten S. nie skończył żadnej szkoły rolniczej. Cóż on chce, żebym mu wykładał agronomię od a do z, i to wtedy, jak mu przyjdzie ochota lub jak go znudzi tenis? Podobnym filantropem[34] dla sfery nie jestem. Niech ciotka założy tu szkołę dla takich filistrów[35], sferzystów, gogów[36], tenisistów, a wówczas ja poślę karetę po hrabiego obitą poduszkami, żeby się nie rozbił jak pusty flakonik od perfum.
340 341— Tego by tylko brakowało, żebyś to Idalce powiedział.
342— A powiem! Jeśli ciotka zacznie mi wmawiać miłość do naszej wyłysiałej sfery, to powiem. Na szczęście mieszkam w Głębowiczach, mogę tu rzadziej bywać, jeśli tak ciotkę irytuję.
343— No, mój drogi, nie myśl o tym. Ale wiesz co? Ten pan praktykant mógłby naprawdę mieszkać w Głębowiczach i byłby spokój. Jak myślisz?
344— Ależ w Głębowiczach mam trzech praktykantów, a tu żadnego. Wreszcie z Głębowicz do Słodkowic jest z górą dwie mile, więc tam jeździłby na obiady i noclegi? Głupstwo! To jest niemożliwe!
345— Więc może niech jada u Klecza?
346Waldemar usiadł i pochylony do pana Macieja rzekł poważnie, biorąc go za rękę:
347— Dziadziu, proszę być szczerym: czy dziadzio to mówi pod wpływem ciotki, czy z własnej niechęci, aby ten praktykant przebywał z nami? Jeśli dziadzio sam tego nie życzy, jeśliby mu to sprawiło przykrość, proszę mówić otwarcie. Cofnę umowę z tym panem i rzecz skończona. Tobie, dziadziu, nie chcę przyczyniać przykrości.
348Pan Maciej objął wnuka, ucałował go serdecznie i rzekł:
349— Jesteś, Waldy, bardzo kochanym chłopcem. Dziękuję ci za troskliwość. Będę szczery: ten pan nie sprawi mi najmniejszej przykrości, owszem, lubię towarzystwo młodych. Zresztą wiem, że nie przyjmujesz człowieka bez wychowania, bo ci na to nie pozwoli twój własny smak, dobry, wytworny gust. Ja nic nie mam przeciw temu, nawet podzielam twe zdanie. My powinniśmy cywilizować, wszczepiać dobrą rasę w mniej rasowych, podnosić kulturę — a skoro jesteśmy do tego zdolni i powołani, nie możemy się usuwać, to nasz obowiązek jako przewodników w społeczeństwie. Hrabia S. nie skorzystałby u nas, a ten pan z pobytu w naszym gronie może wynieść dużo atomów, które z czasem mogą być dla niego pożytkiem, upiększeniem w życiu, za co pozostanie nam wdzięczny.
350Elita, Obraz świataWaldemar wiedział, że dziadek mimo trzeźwości i rozsądku był zagorzałym fanatykiem własnej sfery i cześć dla niej posuwał aż do fetyszyzmu. Wyobrażał sobie, że arystokracja jest batutą w ręku Boga, że kieruje masą ludzi niżej umieszczonych, orkiestrą ludzkich wrażeń: że nadaje im odpowiednie hasło, każe tłumom patrzeć na siebie, zmusza do kierowania się śladem jej ruchów.
351Jednej wady pan Maciej nie mógł darować swej fikcyjnej batucie, to jest zamiłowania do cudzych farb, co ją czyniło podobną do maskaradowej pstrokacizny, zakrywającej właściwy grunt.
352Na wzmiankę pana Macieja, że obcując z nimi, ludzie innych sfer mogą korzystać wiele, Waldemar zawołał z humorem:
353— A tak, skorzysta, będzie nam wdzięczny. Po co ma nabywać atomami? Może przejąć gremialnie nerwy i kwasy ciotki, jej wytworne i dystyngowane minki. Nauczy się makaronizować[37], uważać zagranicę za wyrocznię, dowie się, że człowiek, który szanuje swą godność, powinien uważać literę „r” za barbarzyński zabytek w alfabecie; wreszcie przekonamy go, że można być skazanym na utratę czci i honoru nie tylko po spełnieniu podłości, ale i za… dobieranie drugi raz z półmiska. Wspaniałe nabytki cywilizacji, in summo gradu![38]
354Pan Maciej, zarażony żartobliwym głosem wnuka, śmiał się również. Wszystkie punkta wyszydzane przez Waldemara raziły go w córce. Zgadzał się z nią jedynie w bałwochwalczej czci dla arystokracji, lecz i tę pojmował inaczej.
355— Mój chłopcze — rzekł z uśmiechem — mówiłeś tylko o Idalce, a czymże ja cywilizować bym potrafił?
356— Och, dziadzio wywołuje komplementy. Gdybyśmy byli wszyscy do dziadzia podobni i do babki Podhoreckiej, sądziłbym o nas inaczej. Wówczas może stałbym się kapłanem składającym ofiary na ołtarzu naszej sfery. Śpiewałbym na naszą cześć hejnały i byłbym pionierem naszych czcigodnych haseł, ultrahumanitarnych zasad, wyborowej etyki. Lecz ponieważ u innych nie widzę nic podobnego, więc nie śpiewam wraz z ciotką hymnów pochwalnych.
357Wysokie czoło starego magnata zmarszczyło się, spuścił głowę i westchnął ciężko. Słowa wnuka wywołały w jego duszy niepokojący szept. Coś w sumieniu cichutko się odezwało, jakaś mała komórka wspomnień, pokryta pleśnią, drgnęła, sprawiając ból. Tę smutną chwilę życia można by wytłumaczyć młodością, ale pan Maciej nie należał do ludzi, co dla załagodzenia własnych błędów wynajdują powody i stawiając je przed sobą jak barykady, żyją spokojnie.
358Siedział zamyślony, milczący, aż zwrócił uwagę Waldemara.
359Ordynat przystanął obok dziadka i zaglądając mu w twarz, zapytał z uśmiechem:
360— O czym dziadzio tak marzy, wolno wiedzieć? Słowiki wprawdzie do tego usposabiają, bo na przykład ja nie jestem romantykiem, a słucham tych ćwierkań z przyjemnością. Gdyby nie perspektywa kolacji w towarzystwie cioci, zostałbym na noc, ale ta myśl odbiera mi humor i apetyt.
361— Bo też zostań! Co tam Idalka! Pogodzicie się z sobą.
362— Nie, wolę jechać. Wszyscy mnie dziś zmęczyli, nawet i ta makolągwa[39], ta królewna przebrana za pasterkę.
363— Co za makolągwa? Jaka pasterka?
364 365 366— Stenia? Co ty mówisz, Waldemarze?
367 368— Mówię o pannie Stefanii Rudeckiej. Dziadzio ją przecież tak nazywa.
369— Ach, ta!… Istotnie tak ją nazywam, bo to ładnie. Ale czymże ona ci dokuczyła? Ty raczej męczysz ją zawsze i dziś także.
370 371— Och, nie zmęczę jej, to ostrodzioba!
372— Jednak źle robisz, Waldy, że ją drażnisz. Miłe to i bardzo dobre dziecko. Jest z dobrej rodziny i wiesz przecie, w jakich warunkach została nauczycielką. Pracuje pilnie, choć to nie jej fach właściwy. Trzeba to cenić. Po co jej robić przykrości?
373— A cóż, kochany dziadziu, jeszcze jedna cecha naszej sfery: robić sobie zabawkę z takich istot zabłąkanych wśród nas, mieć je za przedmiot żartów, ostrzyć na nich dowcip.
374Pan Maciej popatrzał na wnuka z obawą.
375— Wątpię, żebyś tak mówił na serio.
376— Owszem, zupełnie serio mówię. To także jeden klejnot z drogocennego skarbca naszych przymiotów.
377 378— Jestem wyjątkowo prawdomówny.
379— Jesteś tylko rozgoryczony i skutkiem tego niesprawiedliwy nawet dla siebie. Niezdolny byłbyś do zabawy, o jakiej wspominasz.
380— Być może. Zresztą wszystko mi jedno.
381 382Waldemar podniósł rękę do góry.
383— Dla tradycji, kochany dziadziu!
384 385— Więc powiem prawdę. Ja jej nie cierpię!
386 387 388— Za co? Takie to piękne, dobre, inteligentne!
389 390— Prawdopodobnie za to samo, za co i ona mnie. Czy ja wiem, za co? Mniejsza o to. Muszę jechać, konia dawno oprowadzają. W nocy zajadę do Głębowicz. Za tydzień przyjeżdżam z praktykantem, ku wielkiemu zadowoleniu cioci.
391— Jak to, wcześniej nie będziesz?
392 393Pan Maciej uścisnął serdecznie wnuka.
394— Jakże ty sam pojedziesz? Czemu nigdy nie weźmiesz masztalerza[40]?
395— Nie lubię mieć za sobą gapia.
396 397— Ależ, dziadziu! Czyż jestem dzieciak, żebym się miał bać nocy?
398Uścisnął dziadka, wyprostował swą męską postać i zaśmiał się głośno.
399— Idę pożegnać ciocię. Ale czy mnie nie zrzuci ze schodów?
400— Dajże spokój. Idalka śpi. Pożegnam ją od ciebie.
401 402 403Pan Maciej widział przez okno, jak wskoczył na konia i ruszył kłusem. Za nim w podskokach biegł duży, pyszny dog Pandur, ulubieniec ordynata.
404W bramie Waldemar spotkał Stefcię i Lucię, wracające ze spaceru. Lucia zaczęła coś mówić, a Stefcia na jego ukłon odpowiedziała skinieniem głowy i szła wolno w głąb dziedzińca, nie uważając na niego. Lucia wkrótce podążyła za nią.
405Waldemar stał w bramie, patrząc uporczywie na Stefcię, dopóki nie znikła mu z oczu. Wówczas uderzył konia szpicrózgą, świsnął na psa i pomknął jak wicher.
406 407— Mówi, że jej nie cierpi, a jednak interesuje go — szepnął do siebie.
IV
408Życie Stefci płynęło w Słodkowcach spokojnie. Lekcje, rozmowy z Lucią, muzyka, spacery i czytanie wypełniało każdy dzień.
409Panią Idalię Stefcia widywała najczęściej przy stole, w innych godzinach dnia można ją było spotkać w gabinecie. KsiążkaRozłożona wygodnie na szezlongu[41] lub na bujającym fotelu, czytała, ciągle czytała. Na stolikach, konsolach[42], krzesełkach walało się pełno dzieł Jakuba Rousseau, Zoli, Dumasa, Bourgeta, nawet Voltaire'a obok Rochefoucaulda i Chateaubrianda. Najwięcej książek francuskich — czasem błysnął Dickens, Walter Scott lub zamajaczył Shakespeare. Niemieckie tomy spotykały się rzadko, z polskich ani jednego. Pani Elzonowska wystarczała sobie najzupełniej. Córkę oddała pod opiekę Stefci, rzadko udzielając jej posłuchania. Ojca pani Idalia odwiedzała jedynie w chwilach dobrego humoru, grywając z nim w szachy. W takich razach znosiła nawet obecność pana Ksawerego, codziennego partnera.
410Bywały dnie, że pod wpływem wrażeń zaczerpniętych z literatury stawała się przesadnie czuła dla córki, ojca, nawet dla Stefci. Z miłym uśmieszkiem wypytywała ją, czy jej czego nie brak, i po takim występie była przekonana o swej anielskości. Wyjeżdżała często do Szal, do siostry męża, hrabiny Ćwileckiej, lub do Obronnego, gdzie mieszkała księżna Podhorecka, babka Waldemara po kądzieli.
411Więcej sąsiedztw Słodkowce nie posiadały, gdzie by pani Idalia mogła bywać bez uchybienia sobie w jej przekonaniu. Kilka domów obywatelskich odwiedzało Słodkowce, uważając to za obowiązek towarzyski, a głównie dla dogodzenia własnej ambicji. Pan Maciej przyjmował ich uprzejmie, pani Idalia grzecznie, ale rewizytował ich tylko Waldemar. Pana Macieja tłumaczył wiek, panią Idalię własny pewnik: pas pour moi[43], co wszyscy rozumieli, wmawiając w siebie, że pani Idalia często cierpi na nerwy.
412Jadąc do Szal lub Obronnego, wstępowała czasami do sąsiadów będących poza obrębem jej dążeń. Ale nie zapomniała nigdy nadmienić, że tylko wstąpiła, jak w jej słowniku brzmiało: par politesse[44]. Pani Idalia miała swe zasady wyłączne. W Słodkowcach goście zdarzali się często, z nieuprzywilejowanych jedni dążyli tam w celu odwiedzenia pana Macieja, innych wiodła próżność, a jeszcze innych nadzieja zastania ordynata. Ten młody magnat i milioner miał na siebie zwrócone oczy całej okolicy. Przedstawiał partię jedną z najpierwszych w kraju, dla wielu niedoścignioną. To tłumaczyło u niektórych żywą sympatię dla pana Macieja oraz łatwe składanie na nerwy i migrenę niechęci pani Idalii do życia towarzyskiego.
413Stefcia pomimo pracy tęskniła za domem. Listy jej nie wystarczały, ogarniał ją smutek.
414Obie z Lucią często widywały pana Macieja, odwiedzając go w jego gabinecie. Stary ten człowiek dziwnie ją rozrzewniał. Miał nadzwyczaj miły uśmiech. Rozmawiając z nim, doznawała złudzenia, że to nie arystokrata z tej samej sfery, co pani Idalia. Nawet urządzenie jego mieszkania różniło się od urządzenia pałacu.
415Wszystko tu było staroświeckie, ale wesołe i bez sztywności panującej w wytwornych salonach przesiąkniętych etykietą.
416Pan Maciej często siadywał w ogrodowej altanie, słuchając czytania Stefci. Lubił jej muzykę. O starej godzinie grywała mu Chopina i ulubione arie z oper. Stefcia dogadzała staruszkowi, z każdym dniem przywiązując się do niego więcej. Ale pan Maciej wpadał w melancholię, gdy Waldemar długo nie przyjeżdżał. Tęsknił do wnuka, bo jego wesołość, młodzieńcza postać pełna życia ożywiała starca. Cieszył go widok jedynego potomka ich rodu z linii głębowickiej.
417Po tygodniu nieobecności swego ulubieńca pan Maciej zaczął już wpadać w smutny nastrój. Nie bawiły go szachy ani czytanie, nawet muzyka Stefci. Słuchał z roztargnieniem nokturnu Chopina, kręcąc się niespokojnie w fotelu, posyłał Lucię do okna, czy nie jedzie Waldemar. Na przeczącą odpowiedź mruczał:
418 419Gdy Stefcia skończyła grać, podziękował jej i poszedł do siebie.
420— Dziadzio dziś smutny — rzekła Lucia — a czy pani wie, dlaczego? Bo Waldy marudzi z przyjazdem. Dziadzio go okropnie kocha.
421— Niechby już przyjechał — odrzekła Stefcia.
422Lucia poszła do matki, Stefcia do swego pokoju. Stanęła w otwartym oknie i z rozkoszą pochłaniała oczyma grę promieni słonecznych, dziergających w złote nitki rozpyloną wodę fontanny. Z cichym szumem spadała fala do kamiennego basenu, jak różowo-złota chmurka, strzepując drobne kropelki na rosnące obok kwiaty. A one zdawały się podnosić spragnione główki, barwne, pachnące. Słońce przesuwało czerwony krąg ku zachodowi, sypiąc na ziemię jaskrawe pyły. Oblewało ciepłym tchnieniem pysznie rozwinięte drzewa i wspaniałe dywany aksamitnych roślin.
423Była w powietrzu promienność, lenistwo nadchodzącego wieczoru, rozmarzająca ociężałość. Spokój wiał z natury w powodzi gorącego światła, bez podmuchu wiatru. Nagle w ciszę, mąconą jedynie chórami ptaków i szeptem fontanny, wpadł inny głos.
424Najpierw rozległ się turkot kół, tupot wielu koni, wreszcie zabrzmiały wesołe głosy ludzkie i zza gęstwiny krzewów wjechało na żwirowany podjazd pałacu kilka pojazdów. Pierwsze powozy zaprzężone w czwórki były poważniejsze, wolant[45] i brek[46] wypełniony po brzegi wyglądały weselej. Rozmowy i śmiechy dochodziły głównie z breku. Tam jasne kapelusze i suknie pań zaćmiewały sobą ciemne sylwetki panów.
425Stefcia, cofnięta w głąb pokoju, patrzała ciekawie.
426Powozy stanęły przed gankiem, brek i wolanty zatrzymały się w szeregu i naprzeciw jej okna towarzystwo zaczęło wysiadać. Wtem spojrzeli w stronę wjazdu. Panie, wymachując parasolkami, wołały:
427— Spóźniony! Spóźniony! Pobiliśmy pana.
428Po bielejącej wśród trawników drodze pędziła wyciągniętym kłusem czwórka w lejc karych lśniących koni, kierowana przez ordynata. Siedział na koźle małego jak cacko wolancika i unosząc w górę kapelusz, wymachiwał nim na powitanie. Na siedzeniu przyczepiony jechał stangret w czarnej liberii[47] z czerwonym.
429Waldemar obok breku zatrzymał konie prawie na miejscu, a łagodnie.
430— Prześcignęliście mnie państwo — wołał, rzucając lejce stangretowi. — Ale proszę pamiętać, że jadę cztery mile. To coś znaczy. Przy tym Brunon lazł jak żółw, musiałem go zsadzić z kozła i wówczas zacząłem was dopędzać. To mi musicie przyznać.
431— Konie pańskie ogrzewały nam plecy oddechem — zawołała młoda przystojna panna o minie zuchwałej i wesołych oczach. — Próbowałam je gładzić, ale zbrudziłam tylko rękawiczkę. O, niech pan patrzy!
432I wyciągnęła do Waldemara rękę opiętą w jasną dunkę[48].
433— Przepraszam, to nie brud, tylko pot koński. Moje konie są zawsze przeczyste — odrzekł Waldemar.
434— Pan się kocha w swych koniach, prawda?
435 436— Bez wzajemności — dodała młoda panna z wdzięcznym uśmieszkiem.
437— Voyons, monsieur, vous avez de la chance![49] — zawołała jedna z pań.
438Waldemar ukłonił się żartobliwie.
439— Jestem rozczulony, szanowne panie. Nie rozumiem tylko, po co tu stoimy. Rada starszych dawno w objęciach ciotki. Chodźmy również.
440Towarzystwo znikło w ogromnych drzwiach głównej sieni. Waldemar szedł ostatni, trochę się ociągając. Kiedy mijał okno Stefci, zwolnił kroku i spoza lip rzucił prędkie, ciekawe spojrzenie.
441Stefcia, myśląc, że wszyscy przeszli, wyjrzała również i spotkali się oko w oko.
442Dostrzegła jego zaciekawienie. Na jej widok spoważniał, zdjął kapelusz i poszedł dalej.
443Stefcia postanowiła nie wychodzić. Nikt jej nie zna, a przynajmniej uniknie żartów Waldemara, może i docinków pani Idalii, bo to był dzień jej złego humoru.
444Uszczęśliwiona własnym pomysłem, Stefcia zaczęła nucić. Z góry dochodził przytłumiony gwar głosów męskich i kobiecych. Czasem dźwięknął fortepian krótko, urywanie, jakby ktoś, przechodząc, uderzył parę akordów. Niekiedy zabrzmiał głos dominujący, a potem głośny wybuch śmiechu. Widocznie bawiono się tam doskonale.
445Po godzinie do pokoju Stefci wpadła Lucia zdyszana, zarumieniona i zaczęła mówić z niebywałym ożywieniem:
446— Czy wie pani? Szesnaście osób przyjechało, licząc z Waldym. Jest i ciocia Ćwilecka z córką Michalą, bo Pauli nie ma w domu, i księżna Podhorecka, babka Waldemara, i młodzi księstwo Podhoreccy, i Żyżemscy, i hrabia Trestka, i dużo, dużo gości.
447 448— A tak sobie, taki traf. Wszyscy do nas jechali osobno i na drodze dopiero połączyli się. Najwięcej osób z Obronnego: jeden powóz i brek. Waldy jechał także do nas i jego spotkali. On nawet chciał prześcignąć brek, ale przegrał. Teraz się z niego panna Rita wyśmiewa.
449 450— Szeliżanka. To jakaś kuzynka czy przyłatana siostrzenica księżnej Podhoreckiej, ale że sierota, więc stale mieszka w Obronnem. Ona tu bardzo często przyjeżdża, tylko teraz długo bawiła w Wiedniu i dlatego jej pani nie zna. Bardzo miła i wesoła.
451Stefcia pomyślała, że to ta sama szykowna panna, która pokazywała Waldemarowi zbrudzoną rękawiczkę.
452— To przystojna panna. Prawda?
453— Tak, ładna. Waldy tego nie uznaje, ale mu trudno dogodzić. Pani ją dziś sama pozna.
454 455 456— Czemu? Jak to! Pani nie wyjdzie? Ja już chwaliłam się panią przed wszystkimi…
457 458— A bo ja panią bardzo kocham.
459Stefcia ucałowała dziewczynkę.
460— Bardzo mnie to cieszy. Dziś już sama bądź z gośćmi. Mnie masz na co dzień.
461— E, co pani mówi! Ani dziadzio, ani Waldy nie zgodzą się nigdy na to, żeby pani sama została.
462Stefcia wybuchnęła śmiechem. Zapewnienie Luci, że Waldemar chciałby ją widzieć, ubawiło ją. Szczególniej on! A zresztą, może: gdyby nie wyszła, nie miałby na kim ostrzyć dowcipu. Ta myśl rozweseliła ją. Jak rozdokazywane dziecko porwała Lucię wpół i zaczęła walcować po pokoju, śpiewając.
463Lucia tańczyła zapamiętale. Obie prawie jednego wzrostu, fruwały, kręcąc się w wirze walca i śpiewając jedna przed drugą. Latał za nimi jasny warkocz Luci i trzepotała batystowa suknia Stefci. Na twarzy jej wykwitały rumieńce, fiołkowe oczy spod ciemnozłotawych obsłon błyskały ognikami, rozchylone różowe usta chwytały szybko powietrze, skutkiem czego śpiewany głośno walc wychodził urywanie. To jednak nie przeszkadzało tancerkom.
464Rozbawione, nie słyszały dwukrotnego pukania do drzwi, nie spostrzegły, że je ktoś otwiera. Dopiero po chwili w zawrocie tańca Stefcia osłupiała z przerażenia.
465We drzwiach stał Waldemar. Z uśmiechem patrzał na tańczące panienki i na zmieniony wyraz twarzy Stefci. Patrzał na jej rumieńce, na błyszczące oczy, na rozrzucone w tańcu włosy i dziwiła go ta przemiana.
466Nie widywał jej dotychczas tak wesołej. Umyślnie stał cicho, chcąc, by go sama spostrzegła. Wyobrażał sobie jej przestrach i bawiło go oczekiwanie. Jak też ona będzie wyglądała?
467Nie czekał długo. Stefcia na jego widok oniemiała. Ognista łuna zapaliła jej twarz, w oczach zalśnił gniew, każdy nerw zadygotał w niej z irytacji.
468Waldemar z przyjemnością napawał się grą jej rysów i błyskawicami w oczach. Patrzał na nią z zachwytem.
469Lucia przerwała niemą scenę, wybuchając śmiechem. Podbiegła do Waldemara i ciągnąc go za rękaw na środek pokoju, zawołała:
470— Złapałeś nas, Waldy, na gorącym uczynku. Myśmy sobie tak pysznie tańczyły, jakby nam orkiestra przygrywała. Ale żebyś ty wiedział, jak panna Stefania tańczy! Jak baletnica.
471Waldemar ukłonił się Stefci wytwornie i rzekł, przerywając mowę Luci:
472— Pozwoli pani wyjaśnić powód mego wtargnięcia do jej sanktuarium. Dotąd nie miałem przyjemności widzieć pani u siebie. Może trafiłem nie w porę, lecz jestem uszczęśliwiony: ujrzałem panią swobodną. W mej obecności jest pani zawsze nastrojona na tony możliwie syczące… przed chwilą widziałem harmonię… i cieszę się bardzo. Pani mnie nie powita po całotygodniowym niewidzeniu? — spytał z odcieniem niecierpliwości, patrząc na nią tyranicznie.
473 474 475— O nie, jestem tu wyłącznie dla pani, a nawet po panią, ponieważ ciotka moja prosi panią na herbatę.
476 477— A co! Czy nie mówiłam, że pani nie pozwolą zostać samej?… Zaraz mówiłam!
478 479— Wiesz, Waldy? Panna Stefania zapowiadała, że nie wyjdzie do gości, że zostanie tu sama u siebie.
480— Czy pani miała naprawdę taki barbarzyński zamiar względem nas?
481Stefcia odparła prawie wesoło:
482— Ma pan dziwny sposób pytania. Istotnie chciałam pozostać u siebie.
483— Protestuję! w imieniu całego towarzystwa, które pragnie panią poznać.
484Stefcia znowu zesztywniała. Już chciała stanowczo odmówić, lecz on dostrzegł cień na jej wyrazistej twarzy i uprzedzając odpowiedź, dodał prędko:
485— Proszę panią na herbatę w imieniu ciotki i dziadka. Jeżeli zaś moja babka i pani hra… bi… na Ćwilecka chcą panią poznać, proszę to zawdzięczać swej uczennicy.
486— A tak, ja o pani dużo mówiłam cioci i księżnej — potwierdziła Lucia.
487 488— Nie, Waldy. Jeśli chcesz iść razem z nami, to poczekaj w saloniku. Musimy sobie poprawić włosy. Wyglądamy jak strachy.
489— Ty — tak, ale pannie Stefanii bardzo w tym do twarzy.
490— Ach, niegodziwcze! — zawołała Lucia, wyciągając go za drzwi tak samo za rękaw, jak go wciągnęła.
491Stefcia spojrzała na młodego pana z niechęcią. Gniewał ją na każdym kroku. On to spostrzegł i podnosząc ramiona z komiczną miną, szedł do drzwi, wołając:
492— Hannibal ante portas![50] Mówią mi to pani oczy… Uciekam, już mnie nie ma!
493Wyszedł. Lucia zamknęła drzwi za nim.
V
494W niewielkim saloniku w stylu cesarstwa[51] kilkanaście osób bawiło się wesoło.
495Lokaje roznosili herbatę i ciastka. Goście, każdy z filiżanką, siadali i pili, gdzie kto chciał. Główne siły towarzystwa zajmowały jeden większy stół, otaczając panią domu i pana Macieja. Pani Elzonowska w świetnym humorze, zachwycona gośćmi, bawiła głównie księżnę Podhorecką i swą szwagierkę hrabinę. Te zaś dwie damy różniły się znamiennie.
496Patrząc na nie, można było myśleć, że pochodzą z innych planet. Kobieta, ElitaKsiężna, wysoka i szczupła, o klasycznym profilu wielkiej damy, arystokratyczne piętno miała jak wszczepione. Uwydatniało się ono w każdym rysie, w ruchu, nawet w fałdach ciężkiej czarnej sukni. Wyidealizowana dystynkcja[52] otaczała ją, nadając poważny a pociągający wdzięk. Białe włosy miała zaczesane gładko nad czołem, przykryte drogocenną czarną koronką. Żadnych klejnotów, oprócz obrączek i pierścienia z ogromnym szmaragdem z wyrytym herbem Podhoreckich. Zegarek ta wielka dama nosiła na czarnym sznureczku. Twarz miała drobną, bladawą, o delikatnej cerze, prawie bez zmarszczek, wyraziste rysy, duże czarne oczy. Piękność miniona widniała wyraźnie. Księżna mówiła niewiele, dźwięcznym głosem i potrafiła zjednywać sobie wszystkich.
497Kobieta, BogactwoHrabina Ćwilecka był to typ zupełnie inny. Wzrostu średniego, pokaźnie tęga i rubaszna, miała w sobie coś z burżuazji, niczym nie przypominając arystokratki. Ubrana bez gustu, obsadzona brylantami, cała w złotych łańcuchach, świeciła i brzęczała z daleka. Mówiąc do księżnej z potężną gestykulacją, prędko i nerwująco, głośna, wyglądała jak republikanka, plebejuszka, wygrażająca pięściami przedstawicielce arystokracji za czasów rewolucji. Nie lubiła księżnej, nazywając ją ironicznie Spartanką[53], i chciała zawsze wykazać swą wyższość, polegającą zapewne na ilości klejnotów. Pomimo wewnętrznej niechęci była jednak dla księżnej uprzedzająco grzeczna, prawie nadskakująca.
498Ale księżna wiedziała, co o tym sądzić. Ona miała wnuka, a hrabina dwie córki, z których starsza, panna Michala, przekroczyła już trzydziestkę. To tłumaczyło wygórowaną uprzejmość hrabiny względem księżnej.
499Teraz obie panie rozmawiały z panią Idalią i z panem Maciejem, w towarzystwie kilku osób.
500Młodzi, porozrzucani grupami, bawili się każde po swojemu. StrójPanna Rita Szeliżanka w fularowej[54] sukni czarnej w secesyjny niebieski deseń, z dużym kołnierzem z kremowej koronki, przodowała w rozmowach i dowcipach. Włosy ciemnoblond, wytwornie zaczesane, ozdobiła kokardą z niebieskiej wstążki, przypiętej wysoko. Wyglądało to cokolwiek dziwacznie, ale pannie Ricie było do twarzy. Ona zawsze ubierała się inaczej od wszystkich, jej uczesania mogły wielu razić. Miała ruchy śmiałe i pełne wdzięku. Każda rzecz będąca dla innych niemożliwością z nią kojarzyła się jak najlepiej. Szczera, zabawna, dowcipna, była przy tym sympatyczna i zarażająca wszystkich wesołością.
501Księżna miała do niej słabość, choć często raziły ją dziwactwa wychowanki. Panna Rita z zamiłowaniem uprawiała sport. W Obronnem, majątku księżnej, miała własną stajnię, gdzie najczęściej lubiła przesiadywać. O koniach mogła mówić bez przerwy i teraz, siedząc na stylowym foteliku z filiżanką w ręku, rozmawiała z młodym paniczem, uzbrojonym w binokle[55].
502Dowodziła mu coś z zapałem, wreszcie, stawiając energicznie filiżankę na stoliku, rzekła:
503— Ech, pan się nie zna na koniach, jeśli moim zarzuca pan brak czystości krwi. Moje konie importowane prosto z Anglii. To są folbluty[56]. Niech pan zapyta ordynata: on koneser pierwszej wody.
504— Zawsze ordynat! Zawsze mnie pani do niego odsyła. Czy to wyrocznia?
505— W kwestii końskiej na pewno.
506— Czy dlatego, że ma dziewięć muz z Apollinem[57]?
507— Nie, ale jest prawdziwym i bezstronnym znawcą.
508— Więc mnie pani odmawia tych cnót?
509— Po części. Pan jest zaślepiony w swoich perszeronach[58] i wszystko dobre widzi tylko w swej stajni.
510— Chyba pani raczy przyznać, że moja stajnia nie jest byle jaka.
511 512 513— Nie lubi pani? Ha, to kwestia gustu. Tak samo ja nie cierpię anglików.
514Panna Rita zmierzyła go ironicznym spojrzeniem.
515— Więc niech pan tak mówi, ale po co wyliczać wady, które nie istnieją.
516— Dla mnie istnieją choćby w anglezowaniu[59], które pani doprowadza do granic najwyższych.
517— To nie wada. Jeśli tylko takie pan widzi, jestem spokojna. Zresztą ta rasa koni zawsze bywa anglezowana.
518 519— Ech, co pan mówi! Szkoda, że znikł ordynat, prosiłabym go o interwencję.
520— Pan Michorowski poszedł po Lucię i jej nauczycielkę — odezwała się powolnym głosem panna Michalina Ćwilecka. Przez czas rozmowy panny Rity z hrabią Trestką siedziała milcząca, popijając herbatę. Ubrana była dość gustownie, w jasną suknię, bo tak chciała matka, lecz nic jej nie bawiło, nawet zabawa innych nużyła ją. Miała wygląd apatyczny. Powiedziawszy krótko, gdzie jest Waldemar, spuściła oczy na filiżankę i zamilkła jak przedtem.
521Hrabia Trestka poprawił binokle i uśmiechnięty złośliwie, rzekł:
522— Jakieś fory ma ta nauczycielka, skoro ordynat tak się nią zajmuje.
523— Ale co znowu. Il l'abhorre![60] — zaprzeczyła panna Rita. — Tak przynajmniej mówi Lucia.
524— Czyli że sytuacja ta sama jak przy pannie Klarze!
525 526— Czy i podobna do panny Klary?
527— Nie znam jej, ale Lucia nią zachwycona. Jeśli naprawdę ładna, strzeż się, panie hrabio.
528Trestka spojrzał na mówiącą obrażony.
529— Voilà une idée![61] Pani ma czasem pomysły bajeczne. Ja na osoby tego rodzaju nigdy nie patrzę.
530— Chciałabym, żeby się pan zakochał w tej właśnie.
531— Mogę ją najwyżej osądzić po sportsmeńsku i wykazać wady.
532— O panie, o kobietach w ten sposób mówić nie można…
533 534— Także nie. Wzbronione jest bez zastrzeżeń. Zresztą panna Rudecka jest z dobrej rodziny!
535— Chut![62] Idą już — przerwał hrabia i poprawiając binokle, spojrzał badawczo w stronę drzwi.
536Weszła Stefcia z Lucią i Waldemar.
537Stefci pociemniało w oczach. Tyle głów zwróciło się do niej, tyle badawczych oczu. Stała jak pod pręgierzem.
538Rozmowy umilkły. Wszyscy obrzucili młodą nauczycielkę krytycznym spojrzeniem.
539Pani Elzonowska popatrzyła na nią przez swe szpareczki i dość pobieżnie wskazała ją towarzystwu okrągłym ruchem ręki.
540— Panna Rudecka — rzekła krótko.
541Kilka głów skinęło nieznacznie. Stefcia, zmieszana, skłoniła się wszystkim, nie wiedząc, co ze sobą począć. Pierwszy raz odczuła boleśnie własne położenie. Darować sobie nie mogła przyjścia do salonu.
542— Intruz — przemknęło jej przez głowę i gdyby nie panowanie nad sobą, wybuchnęłaby płaczem.
543Ale w tej chwili podszedł do niej Waldemar, widocznie wzburzony, jednak z dobrze udanym spokojem podał jej ramię i rzekł z wytworną uprzejmością:
544— Pozwoli pani, przedstawię ją mej babce.
545Stefcia machinalnie pozwoliła się prowadzić do odległej kanapki. Podniósłszy oczy, zobaczyła pogodną twarz pana Macieja i poważną, arystokratyczną postać księżnej.
546Wtem zabrzmiał znowu niski głos ordynata.
547— Droga babciu, przedstawiam ci pannę Stefanię Rudecką, o której słyszałaś od Luci.
548Księżna powstała z kanapki i podając Stefci rękę, rzekła z ujmującym uśmiechem:
549— Bardzo mi miło panią poznać. Istotnie Lucia mi o pani opowiadała. Jest zachwycona swą kierowniczką.
550Stefcia zręcznie pochyliła się i ucałowała rękę staruszki, przepojona wdzięcznością i dziwną otuchą.
551W oczach starej kobiety zamigotało zdziwienie. Uśmiechnięta, dotknęła ustami włosów dziewczyny, po czym usiadła, wskazując jej obok stojący fotelik.
552Rozpytywała ją uprzejmie o rodzinę i czy jest zadowolona z Luci. Rozmowę podtrzymywał pan Maciej.
553Na wszystkich obecnych zachowanie się ordynata i powitanie z księżną zrobiło wrażenie.
554 555Księżna Podhorecka wstała, podając rękę nauczycielce. Co to jest i czemu się sufit nie wali? Zwłaszcza hrabia Trestka i hrabina Ćwilecka nie mogli tego pojąć. Hrabina, patrząc na księżnę, rozmawiającą z jakąś tam nauczycielką, wzruszyła ramionami. Gniewała się, że Waldemar ją pominął, nie przedstawiając Stefci. Nie szło jej o osobę, lecz pominięcie siebie uważała za lekceważenie. Podanie ramienia nauczycielce przez ordynata wydało się hrabinie rażące. Rzuciła kilka spojrzeń na Stefcię, a widząc, że jest bardzo ładna, zaczęła szeptać do siedzącego jak mumia męża. Na dużych ustach miała zjadliwy uśmiech. Do uszu pani Idalii doleciał jeden wyraz: mâitresse[63], lecz udała, że go nie słyszy; poruszając nerwowo brwią, kończyła rozmowę ze swym sąsiadem.
556Tymczasem przy małym stoliku panna Rita, opowiedziawszy Waldemarowi spór z Trestką, usłyszała pochwałę swych koni. Hrabia zaczął rozmawiać z ordynatem, a Rita podeszła do księżnej i żywo podając rękę Stefci, rzekła z wesołym uśmiechem:
557— Ponieważ nikt nas nie zapoznał ze sobą, więc ja sama dopełniam tej ceremonii. Margeryta Szeliga we własnej osobie. Pewno pani o mnie jeszcze nie słyszała, bo długi czas awanturowałam się w Wiedniu.
558Stefcia, powstawszy, uścisnęła rękę młodej panny.
559— Owszem, Lucia mi o pani mówiła z wielkim zachwytem.
560— Tak? Widzę, że Lucia to mały reporter okolicy, wszystkich informuje. Zabieram panią do naszego towarzystwa. Tu grono bardzo szanowne, lecz tam chyba weselsze. Ciocia i dziadzio nic nie będą mieli przeciw temu, prawda?
561Księżna uprzejmie skinęła wytworną głową, a pan Maciej rzekł:
562— Owszem, wiemy, że pani potrafi zabawić, i tym śmielej polecamy jej pannę Stefanię.
563Po chwili Stefcia siedziała przy małym stoliku, gdzie zebrało się więcej osób. Wśród wesołej rozmowy przywykała do towarzystwa.
564Drażniły ją błyszczące binokle Trestki wciąż na nią skierowane, zaciekawiała zimna postać hrabianki Ćwileckiej.
565Panna Rita wciągnęła ją do ogólnej rozmowy tym łatwiej, że Stefci nie zbywało na dowcipie. Strój, UrodaWyglądała najskromniej, ale bardzo ładnie, w jasnopopielatej batystowej sukni, ubranej granatową wstążką. Na twarzy miała żywe rumieńce, oczy w pysznych obsłonach rzęs błyszczały wesoło, kwitły pąsowe usta.
566Panna Rita spoglądała na nią z przyjemnością, reszta osób mniej więcej obojętnie. Trestka ciekawie przyglądał się Stefci, jakby chcąc dojrzeć jej wady. Zbadał dokładnie jej rysy, oczy, sposób mówienia, uczesania i przyznał w duchu, że jest możliwa.
567— Pas mal, pas mal[64] — mruczał do siebie, uważając to za wielką pochwałę. Obejrzał krój sukni i pokręcił głową zdziwiony, że nauczycielka może być tak gustownie ubrana. Zajęty oględzinami zapomniał chwilowo, że przegrał sprawę o konie. Panna Rita przypomniała mu ją, pytając ordynata:
568— Panie Waldemarze, jak się mają pańskie muzy z Apollinem?
569— Doskonale — odrzekł ordynat, siadając obok Stefci. — One mają piękność prawdziwie olimpijską, niezmienną.
570— Jakie to muzy? — spytała Stefcia.
571— Towarzyszki Apolla — wtrącił hrabia Trestka. — Czy pani nie wie?
572— Owszem, panie hrabio, znam dobrze mitologię.
573 574— Czy to pańskie konie noszą nazwę muz?
575— Tak. Pani nawet zna te konie.
576— A którymi pan dziś przyjechał? Nigdy nie mogę ich dokładnie rozpoznać. Wszystkie są czarne jak aksamit lyoński.
577 578— Dziś przyciągnęły mnie: Klio, Melpomene, Urania i Terpsychora[65].
579— Prawda, jak to ładnie brzmi? — zawołała panna Rita — w drugiej czwórce jest Talia, Kaliopa, Euterpe i Polihymnia, a Erato[66] jest wierzchówką[67] pana.
580— Tę znam dobrze — rzekła Stefcia — na niej pan najczęściej przyjeżdża.
581— Pani ją zauważyła? Prawda, że cacko?
582 583— To nic. Nie widziała pani jeszcze Apollina. Ja go po prostu kocham — egzaltowała się panna Rita.
584 585— Tylko sportsmenkę mogą nawiedzać podobne uczucia — rzekł ktoś z grupy towarzystwa rozmawiającego dalej.
586— Muszę go przyprowadzić do Słodkowic: będziemy mieli częściej wizyty pani — żartował ordynat.
587— Powinien pan pannie Ricie ofiarować jego portret.
588 589— Co znowu! Straciłby, nie mając właściwej barwy.
590 591— Śmiejcie się państwo, śmiejcie, a wszyscy go podziwiacie.
592— Prócz mnie — rzekł hrabia Trestka, poprawiając binokle.
593— Bo pan ma limfatyczne gusta i dlatego wystarczają panu perszerony i te obrzydłe meklemburgi[68]. Apollo w stajni pańskiej wyglądałby jak najezdnik.
594— To samo powiem o pani anglikach.
595Panna Rita rozpoczęła kłótnię na dobre.
596Waldemar popatrzył w oczy Stefci i rzekł wesoło:
597— Teraz mogą Słodkowce wylecieć w powietrze, a ta para nie przestanie debatować o stajni. Jak się tych dwoje sportsmenów spotka, już o niczym innym nie mówią i zawsze się kłócą, tak jak pani ze mną.
598 599— Ale mnie pani tyranizuje. Bałem się tu jechać przez cały tydzień.
600 601— No cóż? Tak mnie pani energicznie wyprawiła z lasu, potem przy obiedzie zostałem zlinczowany, nie chciała mnie pani pożegnać. Czy to wszystko nie mogło odstraszyć?… Ale zatęskniłem do swego tyrana i oto jestem.
602 603Postanowiła nie odpowiadać na zaczepki w obawie, by kto nie usłyszał. Ale w salonie panował gwar licznych rozmów, a siedząca obok panna Rita fechtowała się na słowa z Trestką tak zawzięcie, że nic ich więcej nie obchodziło.
604Waldemar zauważył niepokój Stefci, spostrzegł wzrok szukający Luci i rzekł z przekąsem:
605— Chce się pani uzbroić przeciw mnie w niewinność, jak Twardowski przed Mefistofelesem, ale Lucia już, niestety, za duża na rolę, jaką pani chce jej w tej chwili przeznaczyć.
606Stefci zadrgały usta do śmiechu. Waldemar mówił dalej:
607— Ja tęskniłem za swą prześladowczynią, ale pani pewno błagała Boga, abym jak najdłużej się nie zjawiał.
608— Przeciwnie, chciałam, aby pan prędzej przyjechał.
609Na twarzy Waldemara błysnęło zaciekawienie.
610— Doprawdy!… O Boże, czemuż nie wiedziałem!
611Stefcia spojrzała mu prosto w oczy.
612— Oczekiwałam pańskiego przyjazdu, ponieważ dziadek pana tęsknił i zaczynał już dostawać melancholii.
613— To znaczy, że pani pragnęła mego przyjazdu dla dziadka, nie dla siebie.
614— Spodziewam się, że „pragnęła” to za silne. Po prostu oczekiwałam.
615— Oto rozczarowanie! Miałem już złudzenie raju, tymczasem jestem jak dawniej w czyśćcu.
616Stefcia zaśmiała się. On patrzył na nią badawczo, z uśmieszkiem na pełnych, zmysłowych ustach. Po chwili rzekł przyciszonym głosem:
617— Pani dziś cudownie wygląda. Czuję, że tracę głowę.
618— Panie ordynacie! — zawołała rozgniewana dziewczyna.
619— Słucham panią! — podchwycił z żartobliwymi ognikami w oczach.
620Stefcia zacięła usta. Dawniej odpowiedziałaby mu z gniewem, lecz teraz była względem niego dobrze usposobiona… Przy tym bawiła ją jego mina. Brwi miał podniesione, szybko poruszały mu się nozdrza, z każdego rysu twarzy wyzierał tłumiony śmiech.
621 622— Zaczynam żałować, że prosiłam Boga o pański przyjazd. Przez sympatię dla starszego pana Michorowskiego zaszkodziłam sobie…
623— Młodym Michorowskim, jak miksturą — dokończył.
624 625— Ja zaś jestem pewny, że pani mnie oczekiwała nie dla melancholii dziadka, lecz z powodu własnej tęsknoty. Czy tak?
626 627— Widzę, że w pańskim towarzystwie najbezpieczniej dla mnie być milczącą, gdyż inaczej pan staje się zbyt wesołym.
628— A pani zaraz wysuwa pazurki, łapięta śliczne, ale ostre — odrzekł z grymasem.
629— O czym państwo tak poufnie rozprawiają? — spytał z ironią hrabia Trestka, skierowując na Stefcię binokle.
630 631— Mówiliśmy o innym sporcie. Prosiłem właśnie pannę Stefanię, aby nam zagrała.
632— Pani grywa na cymbałkach? — zapytał Trestka kpiącym tonem.
633— Nie, panie, nie grywam na cymbałkach — odparła Stefcia z taką samą intonacją głosu.
634— A to szkoda, bo to ma ładny ton.
635Waldemar ściągnął brwi. Zakipiało w nim. Spojrzał na Trestkę z góry i rzekł z odpowiednim akcentem:
636— Posądzałem pana o lepszy smak i większą subtelność… ucha.
637Trestka zrozumiał. Zbladł ze złości.
638Panna Rita uśmiechnęła się i widząc zakłopotanie hrabiego, rzekła do Stefci:
639— Popieram prośbę pana Waldemara. Stanowczo nam pani coś zagra. Ja, niestety, nie grywam, lecz pasjami lubię muzykę.
640— Owszem, pani, ale trochę potem.
641— Tak, zbyt jest głośno, a muzyka lubi ciszę.
642— Bo łatwiej wówczas odnajduje nerwy i gra na nich — dodał Waldemar.
643Kamerdyner zapalił lampy. KsiężycPanna Rita stanęła w oknie, patrząc na wąski, świetlanozłoty pasek wschodzącego księżyca. Na tle szarych barw wieczornego nieba pięknie wyglądała czarna wstęga lasu z tym odłamkiem złota, strojącym czuby drzew, jak błyszczący ryngraf[69] na piersi zakutego w ciężką zbroję rycerza.
644Panna Rita zachwycała się głośno. Stefcia i parę osób jeszcze podeszło do okna. Waldemar, wezwany przez Lucię, poszedł do sali jadalnej, gdyż pani Elzonowska chciała go widzieć.
VI
645Jedzenie, ElitaDuży stół, przykryty obrusem holenderskim, z wytkanym na środku herbem Michorowskich, zastawiony był do kolacji. Po brzegach stały talerze z pysznej porcelany, malowanej w nikłe wzory, jak żołnierze w galowych mundurach. Obok na podstawkach spoczywały z godnością srebrne noże, widelce i wydatne kształty łyżek deserowych. Po drugiej stronie sterczały sztywne serwety, niby budki szyldwachów[70], z ciemniejszymi plasterkami chleba wewnątrz. Kryształowe kosze z owocami, szklanki, kieliszki, parę wspaniałych bukietów uzupełniało zastawę. Przy każdym nakryciu leżały wiązanki kwiatów. Kwiaty rozrzucone po stole nadawały mu wygląd majowy.
646Kamerdyner Jacenty i młodsi lokaje w czarnych frakach, zdobnych w złote guzy, z pąsowymi kamizelkami, oraz lokaj księżnej Podhoreckiej w żółtej kurtce liberyjnej krzątali się pomiędzy głównym stołem a kredensem i bocznym stolikiem, gdzie stały kompoty.
647Na ścianach świeciły białe kule lamp, nad stołem zwieszony brązowy żyrandol, promieniejący ognikami kryształowych sopli, lał światło na srebra i kryształy. Kwiaty w tej powodzi, nabierając życia, pachniały odurzająco.
648Do sali weszła pani Idalia z ordynatem i rzekła do niego po francusku:
649— Pierwsze miejsce zajmą księżna z ojcem, który ją poprowadzi. Reszta osób niech się sama dobiera. To nie obiad proszony. Może być swoboda. Ale ty, Waldy, powinieneś podać ramię Ćwileckiej. W takim razie jej mąż mnie poprowadzi.
650Waldemar, niezmiernie wesoły, odrzekł:
651— Czyli że dla mnie przeznacza ciocia kopalnię diamentów. Zamieniłbym ją z ochotą na jedną tylko perłę…
652— Nie żartuj. Wiem, o kim mówisz… Dziwię się, że cię tak zajmuje ta dziewczyna.
653 654— Myślałby kto, że ciocia mówi o swej pannie służącej. Panna Stefania nie jest z tych, które można zbałamucić — odparł podrażniony.
655— Ale po takim wystąpieniu, jak twoje dzisiejsze, może myśleć, że jest czymś nadzwyczajnym. Moja prezentacja wystarczała. Twój wyskok był zbyteczny.
656— Ja na tę kwestię inaczej się zapatruję. Zresztą od razu widać, z kim się ma do czynienia. Zwłaszcza ciocia nie powinna o niej mówić w ten sposób, choćby ze względu na Lucię.
657— Wymowny jesteś, mój drogi — sarknęła pani Idalia — lecz ostrzegam cię, że mogą wyniknąć plotki. Sama słyszałam jakieś niedorzeczne domysły Lory.
658— Och, pani „hrabina” może opowiadać, co chce. Niewielu znajdzie chętnych słuchaczy. Niech jej ciocia powie, aby nie próbowała robić przy mnie swych domysłów, bo wówczas nawet jej wyimaginowany hrabski majestat nie zamknąłby mi ust.
659 660— No, chyba nie potrzebuję wykładać cioci o istotności tytułu Ćwileckich. Wiedzą o nim wszyscy, zwłaszcza ich własne karety z koronami i stary kamerdyner, który się bardzo zdziwił, gdy mu wsadzili na guzy liberyjne dziewięć pałek[71]. Wszystkie herbarze i kroniki milczą o tym tytule wcale nieuprzejmie.
661 662— Idziemy do salonu, zaraz podają.
663W salonie do Stefci podeszła hrabina Ćwilecka, usiadła na stylowym foteliku i popatrzała na Stefcię z wysoka.
664— Pani skąd pochodzi? — spytała sztywnym tonem.
665 666— Jak dawno pani zajmuje się nauczycielstwem?
667— To moje pierwsze i ostatnie miejsce.
668— Tak, pierwsze? I bratowa powierzyła pani Lucię? C'est une absurdité![72]
669Młoda nauczycielka poczerwieniała.
670— Widocznie potrafiłam wzbudzić zaufanie — odrzekła z uśmiechem.
671 672Stefcia spojrzała na hrabinę zdumiona.
673— Dwadzieścia pięć — odparła bez namysłu.
674Hrabina popatrzała na nią przez lornetkę, osadzoną na długiej złotej rączce.
675— Tak — rzekła z przekonaniem — wygląda pani na to. Lucia mi mówiła, że pani ma dziewiętnaście. Od razu wiedziałam, że to omyłka. Comment donc![73] Bardzo dobrze, że pani nie ukrywa swoich lat. Moja Michala jest w takim razie w wieku pani, chociaż wszyscy myślą, że jest młodsza.
676Stefci zadrgały usta śmiechem, w oczach błysnęły iskierki żalu. Spojrzała na siedzącą opodal hrabiankę, zawsze ważną, apatyczną, wyglądającą na starszą siostrę pani Elzonowskiej.
677 678— Podobno pani zostałaś nauczycielką nie z zamiłowania?
679— Tak, ale zaczynam lubić swą pracę, dlatego głównie, że mam dobrą uczennicę.
680Podszedł Waldemar, w ślad za nim hrabia Ćwilecki.
681Hrabina krzykliwie zawołała do męża:
682— Te voilà![74] Czy wiesz, Auguste? Panna Rudecka ma dwadzieścia pięć lat. Więc nie dziewiętnaście, jak mówiła Lucia. Mamy jednak dobre oko.
683Spojrzała na Stefcię i rzekła znowu:
684— Oboje z mężem uważaliśmy, że to niemożliwe.
685 686— O czym tu mowa? Nie rozumiem.
687— O moich latach. Dodałam sobie powagi — śmiała się Stefcia.
688— Niech pani ten wywiad zapisze w dzienniku. Niesłychane!
689Waldemar mówił jakby od niechcenia, ale z widoczną ironią.
690Hrabia, dotknięty, spojrzał z niechęcią na żonę i rzekł wolno, jak zwykle:
691— Mylisz się, Loro. Nigdy nic podobnego o latach panny Rudeckiej nie mówiłem.
692— Mais, mon cher[75], zapomniałeś.
693Hrabia nie zdążył odpowiedzieć. Wszedł kamerdyner, oznajmiając, że podano do stołu.
694W salonie zrobił się ruch. Ordynat podał ramię hrabinie i powiedział z widoczną irytacją:
695— Kwestię chronologii trzeba odłożyć na czas nieograniczony, teraz służę pani.
696Hrabina mówiła mu coś ze śmiechem, czego już Stefcia nie słyszała.
697 698Hrabia spojrzał bystro dokoła i ruszył do pani Idalii. Stefcia została sama. Widziała pary idące do sali jadalnej i była to dla niej znowu przykra chwila. Wyrzucała sobie, iż nie wyszła wcześniej, gdyż wtenczas ominęłoby ją powtórne wchodzenie przy wszystkich.
699W tej chwili podbiegła Lucia i wsuwając rękę pod ramię Stefci, zawołała ze śmiechem:
700— Wszystkie panie mają swoich rycerzy, a my pójdziemy z sobą. Zwiodłam pana Ksawerego. Mama poleciła mu, żeby panią prowadził, ale mu powiedziałam, że pani idzie z kim innym. Bo chyba pani woli iść ze mną. Prawda, panno Stefciu?
701— Ależ naturalnie! Doskonale zrobiłaś. Zresztą możemy sobie wyobrazić, że na przykład ja jestem kawalerem.
702— Oho, pani do kawalera niepodobna, prędzej panna Rita, tylko bez tej kokardy na głowie i jak jest w amazonce[76].
703 704Znowu kilka par oczu obrzuciło Stefcię ciekawymi spojrzeniami. Na końcu stołu siedział pan Ksawery, mając po obu stronach dwa miejsca dla Stefci i Luci.
705Gdy Stefcia usiadła, pani Elzonowska spojrzała na nią spod zmrużonych powiek i rzekła z intonacją w głosie:
706— Myślałam, że już pani nie przyjdzie.
707Stefcię oblała gorąca fala krwi. Zawahała się, co ma odpowiedzieć.
708Przyszedł jej z pomocą i tym razem Waldemar. Zagadnął o coś panią Idalię. Położenie młodej dziewczyny zostało uratowane.
709Gwar przy stole odżył na nowo. Rozmowy, śmiechy, dowcipy płynęły coraz gęściej. Ale dobre usposobienie Stefci minęło. Siedziała milcząco, prosząc Boga, aby kolacja skończyła się jak najprędzej.
710Wszyscy rozmawiali, milczała tylko ona i pan Ksawery. Ten był pochłonięty widokiem roznoszonych półmisków i tym, co miał na talerzu. Stefcia natomiast myślała ciągle, że jest intruzem, czuła się samotna jak pomiędzy wrogami. W głowie wirowały jej bezładne marzenia, więc: Ruczajew, przyjazd do Słodkowic, sprzeczki z Waldemarem, jej dzisiejsza rozmowa z hrabiną.
711Gdyby nie Edmund, nie poznałaby tego świata, nie byłaby narażona na docinki, kłujące ją dotkliwie. Wszyscy tu patrzą na nią jak na istotę pozbawioną praw ludzkich, nienależącą do świata. Patrzą jak wspaniałe rośliny egzotyczne na skromny bławatek, mimo woli zbłąkany w cieplarni.
712Stefcia spojrzała na wiązankę kwiatów, leżącą przed jej talerzem.
713Dziwnym trafem były to kwiaty polne: pierzasta brązowa trawka i białe margerytki z żółtymi środkami. Wzięła bukiecik do ręki, myśląc, że to jej symbol: polne, wątłe roślinki, rzucone między srebra i kryształy. Choć je olśnił blask i przepych, zwiędną i świat zginie dla nich. Podniosła głowę i nagle drgnęła.
714Patrzało na nią kilka par martwych oczu z rzeźbionych ram portretów, zdobiących salę.
715Oczy przodków Michorowskich, szare jak u Waldemara, przenikliwe, groźnie, zdawały się wpijać w jej twarz, pytając: „Skąd się tu wzięłaś, plebejuszko, w tym gnieździe senatorów i hetmanów? Czego tu chcesz?” Stefcię przejmował dreszcz. Surowe spojrzenia, spoczywające na niej ze wszystkich stron, męczyły ją… Spojrzenia nieprzyjazne, odpychające.
716— Co mnie od nich dzieli tak potężnie? Owi sławni rycerze-przodkowie? — myślała. Elita, Pozycja społecznaOdgradzają mnie od nich korony dziewięciopałkowe, mitry książęce i nazwa arystokracji, uświęcona przez tradycję, rozpościerająca się zawsze na szczycie gmachu społeczeństwa. I czy ten szczyt tonął w słońcu, czy w chmurach, nigdy nie przestawał być najwyższy. Oni przywykli spoglądać z góry na ludzi zajmujących niższe piętra, chociażby równie sławnych, często więcej zasłużonych. Uważali ich za podwalinę, na której mogli roztaczać swą magnacką świetność i wywieszać chorągwie z herbami. A ci mniejsi niech śpiewają hymny na ich cześć.
717Jednak w tej uprzywilejowanej rasie jest jakiś urok nieuchwytny, działający na wytworne natury. Stefcia pomyślała, że powodem tego może być majestat ich wiekowego możnowładztwa. Choć nie widać na nich znaków podnioślejszych ani bujnych polotów, jednak otacza ich jakiś urok piękna zewnętrznego, są oni w społeczeństwie jakby dekoracją. Niektórzy z nich, jak staruszka księżna, pociągają ku sobie siłą nieprzepartą. W księżnej przebija wyższość rasy; widać, że to magnatka w każdej kropli krwi, prawnuczka karmazynów. Jest w całej pełni wielką panią, rozumiejącą swe zadanie. Stefcia słyszała o jej działalności i wielkim sercu. Pan Maciej, do niej podobny, ma duszę subtelnego arystokraty, ale jest znacznie starszy, trochę ociężały.
718Stefcia spojrzała na Waldemara.
719A ten?… Jest wielkim panem, rodowym karmazynem. Nie zrobi ujmy swym przodkom. Przeciwnie, mogą się nim szczycić. Czynny, energiczny, prawdziwy pan, magnat i milioner, pojmował poważnie swe zadanie w społeczeństwie. Pan Maciej, wielki gaduła, opowiadał Stefci, że nie sądził nigdy, aby Waldemar potrafił tak się zmienić. Dawniej żył inaczej. Po skończeniu uniwersytetu w Bonn i szkoły rolniczej w Halli wpadł w wir życia, szalał. Przesiadywał za granicą, podróżował. Znał całą Europę. Zwiedzał Algier i Egipt. Polował w Indiach i w stepach amerykańskich, wdrapywał się na szczyt gór, marzył na fiordach norweskich. Zwiedzał kliniki, miewał dysputy z uczonymi, ciekawie zaglądał do wielkich laboratoriów chemicznych, w obserwatoriach meteorologicznych robił doświadczenia. Pociągały go fabryki, w dokach nowojorskich wtajemniczał się drobiazgowo w pracę robotników. Jego stosunki i miliony otwierały mu wszelkie instytucje. Miał wstęp do zakładów Kruppa w Essen, w odlewniach armat pracował kilka dni, powodowany nieprzepartą chęcią poznania wszystkiego. Robił próby ze sławnym młotem „Frycem”, miał rewolwer zmielony na proch przez olbrzyma fabryk esseńskich i złoty pierścień z brylantem, na który „Fryc” spuścił się i dotknął go, nie uszkodziwszy zupełnie. Na Wezuwiuszu zapalał cygaro, zwiedzał dom Napoleona I na Wyspie św. Heleny, w galeriach Louvre'u i w drezdeńskich przesiadywał godzinami, wpatrzony w dzieła sztuki. Rozrzucał pieniądze, miewał awantury i skandaliki przeważnie na tle erotycznym, był ulubieńcem najwykwintniejszych kół towarzyskich. Obracał się w sferach dworskich w Wiedniu, gdzie wśród magnaterii węgierskiej zyskał wielką popularność, będąc spokrewniony z kilkoma najpotężniejszymi domami przez swą prababkę. Tracił na kobiety, nawet trochę grał w karty, lecz to nie wchodziło w zakres jego namiętności. Odbył kilka pojedynków, zakończonych zwycięstwem, zawdzięczając to swej odwadze i ćwiczeniom w fechtunku i strzelaniu. W Jockey Clubie wiedeńskim zrobił raz awanturę jednemu z arcyksiążąt za to, że ten nazwał Polskę krajem podgolonych łbów i grzmiących języków. Sprawa oparła się o dwór i arcyksiążę jak niepyszny musiał przeprosić polskiego magnata. Kobiety szalały za nim: jedne olśniewał blask milionów i świetna partia, inne kochały go prawdziwie. Lecz on, choć wiedział, że jest wszędzie pożądany, jednak nie znalazł sobie żony. Po pięciu latach hulanki nastąpił przesyt, znudziły go tryumfy, miłostki, nawet podróże, powrócił na stałe do kraju.
720Pan Maciej opowiadał Stefci, że Waldemar ma trzy namiętności: konie, polowanie i kobiety, choć te już mu trochę zobojętniały. Polowania urządzał wspaniałe, nawet w czasach swych podróży; zjeżdżali wówczas do Głębowicz magnaci z całego świata. On sam wyjeżdżał często na polowania do swych przyjaciół, prawie do wszystkich domów arystokratycznych, gdzie go zawsze mile widziano. W koniach lubował się, lecz nie puszczał na wyścigi, mówiąc, że nazbyt je lubi, aby oddawać w ręce dżokejów i patrzeć, jak nogi łamią.
721Stefcia wiedziała to wszystko od pana Macieja, trochę od pana Ksawerego i sama już miała parę przykładów szlachetności i dobroci serca ordynata. Dwoistość jego charakteru przebijała wyraźnie; miał dobre serce i jednocześnie dużo złośliwości; w gniewie gwałtowny, najczęściej ironiczny, miał delikatny i subtelnie rozwinięty dobry smak. Nie wahał się jednak drażnić jej zawsze. Przy swej szlachetności był trochę egoistą, nie pozwalał nikomu dotknąć jej niestosownym żartem, ale sam gniewał ją stale i lubował się tym. Stefcia nie lubiła go, jednakże spostrzegła, że jest on więcej wart od innych i od pani Idalii w pierwszym rzędzie. Zrozumiała jego wyższość nad Edmundem.
722Tamten zapewniał, że ją kocha, przysięgał jej przecież, a opuścił tak lekko, jakby nie wiedząc, że i ona ma serce, które mogłoby cierpieć.
723Waldemar nie lubił jej, może nawet nienawidził, jednak wyratował ją z przykrej chwili w salonie, a uczynił to naturalnie i wykwintnie.
724Stefcia spojrzała na niego po raz drugi.
725Rozmawiał z paniami ze zwykłą swobodą i pewnym zaniedbaniem, czasem kpiąco. Ruchy miał cokolwiek rozrzucone, lecz to nadawało właściwy jemu wdzięk. W zaniedbaniu jego przebijał szyk i dystynkcja zupełnie odrębna, jego własna. Nie był piękny, ale miał w sobie coś nieokreślonego, co robiło wrażenie. Smukły i bardzo zgrabny, posiadał rysy wyraziste i płeć smagławą, włosy ciemnoblond, ładnie rozdzielone z boku głowy; małe wypukłości nad pysznie zagiętymi brwiami zdawały się skupiać w sobie energię, siłę woli i zdolności. Oczy miał szare, przenikliwe, o rozumnym i stanowczym wyrazie, zawsze prawie drwiące, często figlarne; niesłychanie piękne usta, wydatne, pąsowe, ocienione eleganckim, w miarę bujnym, złotawoblond wąsem, trochę najeżonym i rozczesanym na końcach. Na twarzy widniała głęboka myśl w połączeniu z odrobiną nudy; w oczach gwałtowność, czasem duma, lub też błyskały w nich iskry żartu. Z ust poznawało się epikurejczyka[77], uśmiech, jeśli nie był ironiczny, miał w sobie dużo łagodności.
726Stefcia, patrząc na niego, spotkała jego wzrok, lecz nie spuściła oczu. On błysnął uśmiechem, ona zagadnęła o coś pana Ksawerego.
727Nie miała nawet z kim rozmawiać. Lucia bawiła się dobrze ze swym sąsiadem, pan Ksawery myślał o potrawach, a jej sąsiad z drugiej strony, pan o pokaźnej tuszy, rozmawiał bez przerwy z całym towarzystwem zgromadzonym przy stole. Stefcia widziała przed sobą jego rękę białą i pulchną, jakby zrobioną z waty; w palcach kręcił wiązankę kwiatów. Nikt na Stefcię nie uważał. Siedziała na końcu stołu i mogła pozostać odosobniona. Wolała słuchać rozmawiających.
728Spoglądała często na ożywioną twarz pani Idalii i jej duże piwne oczy, które tylko na nią patrząc, stawały się szpareczkami. Przesuwała wzrok po jej zielonej bluzce i grubym złotym łańcuchu od zegarka; patrzała na pannę Ritę, rozbawioną i z apetytem zajadającą indyka. Widziała zadartą głowę i błyszczące szkła Trestki, kolosalną postać księcia Franciszka Podhoreckiego, sympatyczną drobną osóbkę jego żony, posępną twarz Ćwileckiego, ordynarną hrabiny. Parę razy, za przykładem wszystkich, podniosła przy toastach kieliszek w górę, ale nie piła nic i jadła mało.
729Waldemar, rozlewając wino, podszedł do niej. Podniosła na niego oczy i odsunęła kieliszek. We wzroku Waldemara dostrzegła wyraźny błysk życzliwości, do uszu jej doleciał leciuchny szept: „Biedne dziecko!”
730 731Jak to? On jej nie wyśmiewa, on nie krytykuje?
732— Widocznie bardzo biednie wyglądam, skoro wzbudziłam jego litość — pomyślała z żalem.
733Po lodach pani Elzonowska powstała. Zrobił się ruch ogólny.
734W pierwszej parze odszedł od stołu pan Maciej, prowadząc pod rękę księżnę, w drugiej Waldemar z hrabiną Ćwilecką, dalej książę Podhorecki z panną Żyżemską. Ćwilecki z panią Idalią, Trestka z panną Ritą, Stefcia chwyciła pod rękę Lucię i szły na końcu tej wielkopańskiej procesji. Pan Ksawery korowód zamykał.
735I znowu w salonie płynęły rozmowy, przeplatane wesołymi śmiechami. W końcu młodsze towarzystwo zaczęło dokazywać. Panna Rita i Waldemar wiedli rej, dowcipkowali, pletli głupstwa, pobudzając do ciągłej wesołości.
736Pannie Ricie towarzyszył Trestka, co ją widocznie drażniło. Waldemar natomiast, w niesłychanym humorze, bawił Stefcię, prawiąc jej grzeczne słówka, potem zaczęli się po swojemu kłócić. Gdy jednak ktoś inny podszedł do nich, Waldemar zmienił ton i przedmiot rozmowy tak zręcznie, że Stefcia nie mogła powstrzymać uśmiechu, ubawiona, ale wdzięczna za jego taktykę. Po raz drugi prosił ją o muzykę.
737— Proszę, niech mnie pan uwolni od tego — szepnęła.
738— Jak pani każe — odrzekł, skłaniając głowę — ale w zamian proszę, aby pani zagrała kiedy wyłącznie dla mnie, czy dobrze?
739— Owszem — odparła ujęta jego ustępstwem.
740— Przepadam za Beethovenem, a pani podobno wykonywa go po mistrzowsku. Mówił mi o tym dziadek.
741— Jednak pańskiemu dziadkowi grywam najczęściej Chopina. Najbardziej lubi jego nokturny.
742— Bo dziadek mój jest marzycielem, a ja przeciwnie — odrzekł Waldemar.
743Dochodziła druga po północy, jak się goście zaczęli rozjeżdżać. Noc była jasna, ciepła, pełna woni i rozkosznych prądów. Nie wiał silniejszy podmuch, panowała cisza głęboka, upajająca i czarowna w swych matowych blaskach, jakimi obsypywała świat, spowijając go w srebrzystą, tkaninę, usianą diamentami.
744Po gwarnych pożegnaniach wolanty i powozy ruszyły, za nimi posunął brek.
745Po chwili ciemne sylwetki koni i zaprzęgów znikły w przeczystej jasnej topieli, zalewającej pola i oparami otulone łąki.
746Stefcia na ganku oddawała dobranoc pani Idalii i Waldemarowi. On mocno ścisnął jej rękę i przytrzymał w swej gorącej dłoni.
747Spojrzała zdziwiona, ale widząc jego palące oczy utkwione w siebie, prędko wysunęła rękę; szła jeszcze oddać dobranoc panu Maciejowi, pozostałemu w salonie. Waldemar zauważył, że przy bladym świetle księżyca jest ładniejsza niż zwykle i bardzo ponętna. Zagrała w nim krew. Odchodząc do swych pokoi, zaciskał zęby z wściekłością i mruczał do siebie:
748— Muszę ją mieć, muszę! Drażni mnie, działa jak haszysz. Chcę się nią upić.
749I długo chodząc po sypialni, układał plany oblężnicze.
VII
750Na drugi dzień rano Stefcia wstała z bólem głowy i dziwnie przykrym uczuciem. Było jej smutno. Ciężar niezmierny przygniatał ją, odbierając swobodę myśli.
751Lucia mówiła, że posłano już na kolej po praktykanta, że jest bardzo ciekawa, czy ładny i… czy dobrze urodzony.
752W Słodkowcach jadano obiad o drugiej. Zaraz po skończonej lekcji wszedł do klasy lokaj, prosząc do stołu.
753— Czy pan ordynat powrócił? — spytała go Lucia.
754— Tak jest, przyjechał jaśnie pan z drugim panem z kolei, co już tu ma być na stałe.
755— Praktykant! — zawołała Lucia i po odejściu lokaja stanęła przed lustrem, poprawiając bluzkę i włosy. — Jak to dobrze, że już przyjechał! Ciekawam[78], gdzie go mama posadzi przy stole. O, będzie teraz weselej w Słodkowcach, a tak tylko wtedy wesoło, jak przyjeżdża Waldy. Chodźmy już!…
756Przed drzwiami jadalnej sali Stefcia doznała wrażenia lęku. Weszła szybko i zbliżyła się do stołu. Wtem spojrzała na Waldemara, podchodzącego do niej z powitaniem, i dusza zdrętwiała w niej z przerażenia.
757Obok Waldemara stał Edmund Prątnicki.
758Stefci zaszumiało w głowie, cienie zaczęły jej skakać przed oczyma, jakby padał czarny śnieg. Doznała wrażenia, że ktoś cisnął na nią ciężki rozpalony przedmiot. Jej twarz w jednej chwili zbielała. Stefcia instynktownie cofnęła się, jak na widok szerszenia, który uciął ją raz aż do krwi. Nieprzytomnie podała rękę Waldemarowi, spostrzegła jego oczy szeroko otwarte ze zdziwienia i usłyszała jego słowa:
759— Pozwoli pani przedstawić sobie pana Edmunda Prątnickiego… Panna Stefania Rudecka — dokończył.
760— Witam panią — zawołał Prątnicki z zupełną swobodą, podając jej rękę zamaszyście. — Nadzwyczajne spotkanie! — dodał wesoło.
761— Państwo się znają? — spytała pani Idalia.
762— Doskonale! Sąsiadujemy z sobą. Prawda, panno Stefanio?
763— Tak — odparła zapytana i usiadła cicho na krześle.
764Było jednak w niej coś takiego, że pani Idalia nie pytała więcej, natomiast odgadła, że między Stefcią a młodym praktykantem coś kiedyś musiało zajść. Zaczęła ich nieznacznie badać. Pan Maciej, zdziwiony zachowaniem się nauczycielki, milczał. Lucia nie mogła usiedzieć z ciekawości. Tylko Waldemar zrozumiał wszystko. Zmieniona twarz Stefci, siła wrażenia, jakiej uległa, wreszcie jej milczenie utwierdziło go w przekonaniu, że młody praktykant jest niedoszłym jej narzeczonym. Waldemara drażniła jego swoboda. Prątnicki sam jeden mówił dużo i wesoło, zerkał na Stefcię z uśmiechem niesmacznym, w ogóle zachowywał się hałaśliwie. Zdawał się nie rozumieć, że prosta delikatność nie pozwalała być swobodnym wobec takiego spotkania.
765Młody Michorowski od razu powziął niekorzystne wyobrażenie o wychowaniu, nawet o charakterze swego praktykanta. Polecał go wpływowy obywatel. Waldemar znał Prątnickiego jedynie z listów, w których przedstawiał się zupełnie inaczej. Ordynata gniewało niespodziewane spotkanie Stefci z Prątnickim, jego rubaszność i odcień lekceważenia oraz drwiące uśmieszki, jakimi ją obrzucał.
766— Jak on śmie? — myślał z oburzeniem i siedział zły, nie chcąc podtrzymywać rozmowy.
767Drażniła go pani Idalia, badająca Stefcię, nawet gniewała go Lucia, wpatrzona z zachwytem w ładną twarz przybyłego.
768Waldemar wyrzucał sobie, że nie mówił przy Stefci nazwiska praktykanta, bo gdyby spostrzegł najmniejsze wrażenie, zbadałby przyczynę i cofnął wszelkie z nim układy. Teraz już za późno. Zgnębienie Stefci sprawiało mu ogromną przykrość.
769 770— Czy on wiedział o mej obecności w Słodkowcach, czy to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności? Skąd by wiedział — może od sąsiadów Ruczajewa? i postarał się wejść mi w drogę. W jakim celu? — myślała gorączkowo.
771Była wprost ogłuszona. Po pierwszej chwili przerażenia ogarnęła ją rozpacz. Może on podążył za nią umyślnie, aby ją skłonić do opuszczenia Słodkowic? Może on przebłagał jej ojca, a teraz od niej zażąda słowa i ręki…
772A ona? Już nie mogłaby powtórzyć mu, że go kocha, nie mogłaby mu oddać ręki bez popełnienia fałszu. Zrozumiała siebie i swe uczucia, omyliła się strasznie…
773Jego swobodne powitanie zastanowiło ją. Chyba wiedział o jej obecności w Słodkowcach? Ta myśl wracała jej uporczywie.
774Ochłonąwszy, młoda dziewczyna słuchała jego rozmowy ze zdumieniem. Ten człowiek wydał jej się inny, nienaturalnie wesoły i zbyt hałaśliwy. Mówił o sobie z chełpliwością, znamionującą zarozumialca; dla pani Idalii, jej ojca i Waldemara był zanadto uniżony. Stefcię to raziło. Nie mogła pojąć, gdzie są zalety widziane w nim poprzednio.
775Ale wówczas działał na nią urokiem, ubierała go w tęczowe blaski, jakich w istocie nie posiadał. Stefcia przechodziła prawdziwe męczarnie. Drażnił ją głos Edmunda i nie rozumiała obecności jego w tym miejscu. Męczył ją badawczy wzrok pani Idalii i zupełne milczenie Waldemara.
776— Ten odgadł wszystko — myślała — i teraz będzie ostrzył na mnie dowcip… Powinnam wyjechać stąd. Wyznam wszystko pani Idalii. Ona zrozumie mnie i odczuje. Wówczas powrócę do swoich, szczęśliwa i spokojna. — Nagle, na wspomnienie wyjazdu, Stefcia doznała niepokoju, uczuła w duszy leciuchny żal, sama nie rozumiejąc, dlaczego.
777— Dzieciństwo[79]! — pomyślała z gniewem. Przeniknął ją dreszcz strachu na samo przypuszczenie, że on może po nią tu przyjechał. Teraz on jest dla niej niczym.
778Od pierwszego spojrzenia na Edmunda nie patrzała na niego więcej, siedząc jakby w odrętwieniu. Ale ciekawość w niej przemogła. Odczuwając zmianę w jego głosie, chciała zobaczyć, czy jest zmieniony z powierzchowności. Podniosła oczy. Nie zmienił się: pozostał bardzo pięknym chłopcem, lecz dawniej widziała w jego rysach inny wyraz, w oczach inną myśl! Teraz te same rysy ściągnięte płaskim uśmiechem, oczy zdradzają pospolitą naturę… żadnej podniosłości, ani odrobiny dawnego ideału. Inny człowiek! Stefcia miała wrażenie, jakby spojrzała z bliska na zwyczajny kamyk, w promieniach słońca wydający się klejnotem bez ceny.
779Edmund zwrócił na nią oczy. Świeciły w nich błyski cynicznego uśmiechu.
780Twarz jej poczerwieniała, nerwami zatargało oburzenie. Wtem zabrzmiał jego głos:
781— Dlaczego pani jest dziś tak milcząca, panno Stefanio? Nie poznaję pani i jako dobry znajomy mogę mieć pretensje, gdyż wydaje mi się pani niezadowolona z mej obecności. Czy tak?
782Stefcię te bezczelne słowa wyprowadziły z równowagi. Zagrała w niej krew obrazą, podrażniona ambicja ukłuła jak żądłem.
783Zmierzyła Edmunda chłodnym wzrokiem, ale odparła spokojnie:
784— Nie spodziewałam się spotkać tu pana, nic więcej.
785— Ale spotkanie chyba ucieszyło panią. Ja bo na przykład jestem szalenie rad.
786Nic nie odpowiedziała, tylko zagryzła usta. W głosie jego czuć było wyraźnie drwiny.
787Prątnicki przechylił się przez stół i natarczywie powtórzył raz jeszcze:
788— Jestem niezmiernie ucieszony.
789— Widać to — odrzekła podrażniona.
790— Doprawdy? Ha, ha! To dobrze. Ja lubię być wesoły.
791— Czy pan zawsze ma tak… przyjemny humor? — zapytał Waldemar, poruszając się nerwowo na krześle.
792Mówił z nieukrywaną ironią i na wyrazie „przyjemny” położył nacisk.
793Prątnicki szybko spojrzał na niego i zesztywniał: twarz młodego magnata była jak z lodu, na ustach widniał niesmak, w zmarszczonych brwiach jakaś przestroga, coś groźnego. Całą postacią mówił: „Nie zapominaj, że ja tu jestem”.
794Młodzieniec zrozumiał, że jest w towarzystwie, gdzie jego „przyjemny humor” trochę razi. Słowa Waldemara dotknęły go i otrzeźwiły natychmiast. Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, lecz Waldemar nie czekał odpowiedzi. Z cygarniczką w ręce, zwrócony do pani Idalii i Stefci, spytał grzecznie:
795 796Pani Elzonowska skinęła głową, lecz spojrzała na niego zdziwiona. Waldemar przy poobiedniej kawie palił cygaro, ale pozwolenie miał już udzielone raz na zawsze. Teraz jednak pytanie Waldemar skierował głównie do Stefci, bo gdy ona, nie spostrzegłszy się, nie zrobiła najmniejszego ruchu, Waldemar z wykwintną uprzejmością zwrócił się bezpośrednio do niej:
797 798— O, proszę pana — odparła z uśmiechem.
799Prątnicki zagryzł wargi. Grzeczność ordynata dla nauczycielki była dla niego nauczką. Odczuł, że dano mu ją umyślnie. Zbyt lekceważąco odzywał się do Stefci i oto ten arystokrata zręcznie, a jednak wyraźnie dał mu do zrozumienia, że postąpił niewłaściwie.
800Edmund rzucił wzrokiem na pana Macieja, panią Idalię i przekonał się, że oni także nie ujawniali zachwytów nad nim. I pomyślał, że obcy ludzie biorą stronę tej dziewczyny, a on, który za nią szalał, nie wahał się teraz przemawiać do niej w sposób lekceważący. Dlaczego tak robił, nie wiedział. Wprost doznawał dzikiej przyjemności na widok jej rumieńców, był przekonany, że ona go kocha, i to go ośmielało. Dowiedział się o jej bytności w Słodkowcach od jednego z sąsiadów Ruczajewa, nie pomyślał nawet, że spotkanie może być dla niej przykre. On się cieszył i to mu wystarczało.
801Uplanował mścić się na niej, rozkochać ją na nowo, jeśli zapomniała. Wyobrażał sobie, że Stefcia, kochając go, potrafi znosić cierpliwie jego żarciki.
802 803Wprawdzie widział wrażenie, jakie sprawił na pannie Rudeckiej, lecz ono było inne, niż się spodziewał. Górowało przerażenie tak ogromne, że aż zdumiał. Lodowata twarz Stefci nie zdradziła ani odrobiny zadowolenia, ani cienia radości.
804Na jego zaczepki zmierzyła go tak szyderczym wzrokiem, że mimo woli uczuł dreszcz.
805— Co jej się stało? — pomyślał ze złością. — Skąd ta pogarda?
806Jednocześnie jakiś głos wewnętrzny syknął w nim, przypominając jego postępek sprzed paru miesięcy. To go rozdrażniło, postanowił jej dokuczyć. Ale Waldemar nie pozwalał jej lekceważyć. Prątnicki zrozumiał, że go wzięto na munsztuk i że ona ma tu obrońców, z którymi powinien się liczyć. Po pierwszej chwili zmieszania ogarnęła go wściekłość. Postanowił zemścić się na dziewczynie w inny sposób. Błysnęła mu w głowie genialna myśl, godna najzdolniejszego dyplomaty.
807Od samego początku obiadu zauważył niebieskie oczy Luci, spoczywające na sobie z nieukrywanym zachwytem, i to zapaliło w jego mózgu myśl pełną natchnienia: od razu wydała mu się ona tak świetna w następstwach, że mimo woli skłonił głowę, jakby z uznaniem dla samego siebie.
808Obiad się skończył. Pani Idalia powstała od stołu i Waldemar zabrał swego praktykanta do gabinetu dla obznajomienia go z jego zajęciami.
VIII
809Przeszło kilka tygodni. Życie panny Rudeckiej stało się ciągłą walką najróżnorodniejszych uczuć, często bardzo sprzecznych. Obecność Edmunda działała na nią niepokojąco, drażniła, wprowadzając w stań nerwowego rozstroju.
810Stefcia wyznała szczerze pani Elzonowskiej, kim jest Edmund; powiedziała, że spotkanie z nim zanadto ją męczy, i prosiła o zwolnienie. Pani Idalia okazała jej współczucie z całą taktyką wielkiej damy, ale nie zgodziła się na wyjazd. Ponieważ jej osobiście podobał się Prątnicki, więc nie powtórzyła prośby Stefci ani ojcu, ani Waldemarowi. Odgadywała, że pan Maciej chciałby zapobiec cierpieniom Stefci, a gdyby to doszło do Waldemara, Edmund przestałby istnieć w Słodkowcach.
811Pani Idalia nie życzyła sobie jego wyjazdu. Dla niej młody, przystojny i wesoły praktykant stał się miłym towarzyszem codziennych obiadów i kolacji. Umiał jej zręcznie pochlebiać, łechtać jej ambicję, przy tym zabawny i dowcipny, potrafił bawić. Zawsze z wielką żywością chwalił Lucię i w pani Idalii odczuwał jedyną przyjaciółkę i sprzymierzeńca.
812Waldemar nie lubił go aż nadto wyraźnie, pan Maciej również. Dla Stefci stał się obojętny. Luci mówił grzeczności, wiedząc, że matka to lubi. O samą Lucię mniej mu chodziło. Nie uważał, że jego nadskakiwania robiły na dziewczynce wrażenie zupełnie niepożądane.
813Lucia, jak sobie przepowiedziała, zadurzyła się w nim od razu. Pociągnęła ją jego uroda, istotnie przepyszna, reszty dopełniły hołdy, do jakich jej jeszcze nie przyzwyczajono. Z tego powodu i stosunek jej do Stefci uległ zmianie. Swoboda dziewczynki znikła. Myślała zawsze, że Stefcia kocha Edmunda. Czuła do niej żal i obawę, aby ona nie spostrzegła jej uczuć. Stefcia odgadła wszystko.
814Bała się o spokój Luci, lecz mówić z nią o tym nie mogła, z panią Idalią nie śmiała. Pozostał pan Maciej, lecz jego także nie chciała dręczyć.
815Taktyka i nieszlachetność Edmunda oburzyły ją. Wszystko to składało się dla niej na życie pełne zmartwień i niepokoju. Przyjazdy Waldemara sprawiały jej ulgę. Witała go z przyjemnością zupełnie różną od dawnej niechęci. Wówczas drażnił ją, teraz występował w charakterze obrońcy przed Prątnickim.
816W obecności Waldemara panowała swoboda. Rozweselał wszystkich, prócz jednego Edmunda, który przy młodym ordynacie tracił werwę, nie pozwalał sobie na żarciki ze Stefcią, nawet nie pochlebiał Luci, wiedząc, że ordynat nie lubi tego.
817Prątnicki oddychał, gdy Waldemar odjeżdżał, Stefcia oddychała, gdy przyjeżdżał; czuła się przy nim swobodniejsza, mniej rozgoryczona. Ich sprzeczki trwały, lecz już odmienne, więcej w tonie obopólnego żartu, dowcipne, nawet cięte, ale bez domieszki dawnej złośliwości. Nie kłócili się nigdy przy Edmundzie, za co Stefcia musiała być wdzięczna Waldemarowi. Rozmawiali z sobą dużo i zajmująco.
818Inteligencja i wykształcenie jego imponowały dziewczynie. Ale po każdym wyjeździe ordynata cierpiała podwójnie. Edmund mścił się na niej niesmacznymi żartami za rozmowy z Waldemarem i za to, że sam nie może w nich brać udziału, bo poruszali często kwestie mało mu znane. Zresztą praktykant w obecności Waldemara tracił swój burszowski[80] humor, nawet pani Idalia mniej mu wierzyła przy swym kuzynie, choć zwykle Waldemar nie miał u niej wielkich łask.
819Pewnego dnia po obiedzie Stefcia grała w salonie. Lucia, wciśnięta w fotel, czytała ilustrowane dzienniki. Nagle wszedł Waldemar, niosąc sporą paczkę. Lucia z okrzykiem zerwała się pierwsza.
820— Przyjechałeś?… Jak to dobrze… Coś przywiózł?…
821 822— Mam tu dla pani obiecane książki. Jest Korynna i Delphina pani Stael[81], jest kilka tomików Byrona[82] w oryginale. Czy pani jest dość silna w angielskim, aby czytać? Mówi pani dobrze…
823— I rozumiem wszystko. Nie czytałam wprawdzie w oryginale, lecz spróbuję — odrzekła Stefcia, dziękując.
824— Horacego przywiozę innym razem. A może pani chce coś z naszej literatury.
825— Owszem, poproszę pana o Lama i Mochnackiego, jeżeli pan posiada.
826— Ależ dobrze, mogę pani służyć i Skargą, i Rejem, i Kołłątajem, i kim pani zechce. Moja biblioteka na rozkazy pani.
827 828— Szczycę się tym, że jedna z największych w kraju. Ale przerwałem pani muzykę.
829Stanął przed pulpitem, odrzucił kilka stron w zeszycie z nutami i zatrzymał się na dwunastej sonacie Beethovena As-dur.
830— O tę proszę. Ślicznie pani oddaje scherzo[83] i marsz żałobny.
831 832— Słyszałem raz, kiedy mnie pani nie widziała.
833— O, to się muszę strzec — zaśmiała się Stefcia, siadając do fortepianu.
834Waldemar stanął za nią, ale spojrzał na bok i widząc Lucię zatopioną w czytaniu, zawołał, klasnąwszy w dłonie:
835— Hola, panienko, to nie dla ciebie jeszcze lektura.
836 837— Nudni jesteście, ty i panna Stefania. Ja dawniej czytałam nawet Zolę[84], a teraz nic mi nie wolno.
838 839— Emancypowana pani pupilka, co? — rzekł do Stefci. — Pewno, że po Zoli blado wygląda Mickiewicz, jak moralne jasełka po pikantnej operetce.
840— Nieznośny jesteś! — odburknęła nadąsana Lucia.
841— No, Lucia, cicho! Przecież pan żartuje.
842Waldemar ucałował dziewczynkę. Ona mu się wyrwała i wybiegła z pokoju.
843Muzyka, PożądanieStefcia zaczęła grać z pamięci. Ordynat usiadł. Chwilę patrzał na grającą, oparł czoło na dłoni i zagłębiony w fotelu, znieruchomiał.
844Stefcia początkowe andante[85] grała z roztargnieniem. Obecność Waldemara niepokoiła ją. Nogi miał założone jedną na drugą. Widziała eleganckie jego buty z ostrogami, opinające prawdziwie arystokratyczne stopy, i drażniły ją w dziwny sposób. Pierwszą wariację przegrała bezdźwięcznie.
845Waldemar poruszył się, odjął rękę od czoła i palcami najeżając wąsy w sposób sobie właściwy, z podniesieniem ust w górę, patrzał na nią badawczo.
846Dziewczyna dojrzała jego ruch, odczuła wzrok i zrozumiała, że spostrzegł jej roztargnienie. Następną wariację wykonała dobrze, trzecią i czwartą z brawurą i znakomitą techniką, piątą artystycznie, z pełnią uczucia, jakby grając, mówiła zarazem… Waldemar, wsparty na dłoni, słuchał w skupieniu.
847A Stefcia cieniowała piątą wariację, jakby haftując na klawiszach perłami i cudną pelą. Wdzięczne, lekkie nuty płynęły z tęsknotą, namiętnie, pieszcząc i unosząc się w błękity. Ostatnie akordy jęknęły rozpacznie, i nagle posypało się rzęsiste, jak złote kropelki, scherzo.
848Zadrgały szybkie nuty na klawiszach, niby łopot skrzydełek ptasich, zaszumiały gradem srebra, spływając hucznie w spokojniejsze trio. Przebrzmiały błyskotliwe nuty, zgasły. Chwila ciszy i zabrzmiał tragiczny, pełen majestatu marsz żałobny.
849Powaga, groza, potęga szły z grzmiących nut. Stefcia z wypiekami na twarzy, z błyszczącymi oczyma kładła w tony siłę i energię duchową, cały zasób swych zdolności dramatycznych. Marsz porywał, wzbudzał grę nerwów. Gdy w drugiej części zawarczały bębny, groza wzmogła się, krew zatrzymując w żyłach. Stefci tętna waliły w skroniach, grając, oddychała szybko, przejęta do głębi duszy.
850Waldemar powstał, podszedł krok naprzód i oparty o konsolę kominka, z dreszczem w żyłach przepalał Stefcię gorejącymi oczyma.
851— Co za temperament, jaki zapał! — myślał, widząc ruch jej palców i ognie na twarzy.
852Olbrzymia siła namiętności, jakiej dawno już nie doznawał, pchała go do niej. Uczuł, że pożąda tej dziewczyny, że ona przepala mu krew, szarpie nerwy.
853— Ogień, ogień — mruczał przez zaciśnięte zęby. I skurcz szalonej, namiętnej fali ściągnął jego brwi, poruszył nozdrza, drżał na ustach. Miał wygląd orła gotowego do zadania ciosu, szeptał już wściekły:
854— Ona musi być moja… Kobieta, która tak porywa mężczyznę, musi ulec. Zdobywałem wiele mniej pożądanych, więc i ją mieć będę… To ogień!… wulkan… Ale dwa ognie poparzyć się nie mogą… i tyle rozkoszy!…
855 856Stefcia rzucała na klawisze ostatnie akordy marsza. Ordynat rozgorączkowany stanął tuż za nią, pochylił się. Ostatnią siłą woli panował nad sobą, by nie porwać jej w ramiona. Czuł rozkosz, lecz i dziwną niemożebność tego czynu. Szatan namiętności zapalał go, a biały, czysty duch owiewał Stefcię iluzją, jakiej nawet jego demon rozedrzeć nie śmiał.
857Waldemar walczył… Płomienie buchnęły mu na twarz, oczy gorzały piekłem pożądania. Nie zdołał wytrwać, pochylił głowę niżej, oddech jego palący, przepojony ogniem wewnętrznym sparzył szyję Stefci, jego ramiona były o włos od jej ramion. Dziewczyna drgnęła, odwróciła głowę, jej oczy ogromne, tęskne, spojrzały na Waldemara zdumione. Patrzyli na siebie. Stefcia, blada, z dreszczem przestrachu zerwała się z krzesełka.
858 859 860Usiadła zniewolona siłą jego głosu. On przetarł czoło i odsunął się.
861Stefcia rozsnuła piątą wariację tak lekko, że mniejszego szmeru nie wydaje motyl, trącając skrzydełkami o kwiaty. Jak w osłupieniu przegrała wariację do połowy, prędko wstała i zamykając fortepian, szybko pobiegła do drzwi.
862Od okna wzburzony ordynat skłonił się jej grzecznie.
863— Zakończyła pani ślicznie. Całość wspaniała. Dziękuję.
864 865Waldemar popatrzał za nią i rzekł głośno:
866— Ogień zamknięty w kielichu białej lilii.
867Podwieczorek zastawiono na tarasie. Waldemar, już spokojny, wesoły, unosił się nad grą Stefci, żartował z Luci, nawet z Prątnickim rozmawiał uprzejmiej niż zwykle. Sam zaproponował przejażdżkę łódką po jeziorze.
868Stefcia się rozchmurzyła. Popłynęli we czworo. Waldemar wiosłował. Prątnicki ujął mechanicznie ster w ręce, Stefcia i Lucia usiadły na środkowej ławeczce, zwrócone do Waldemara. Ale Lucia zmanewrowała tak, że za chwilę była już na wprost Edmunda.
869Łódka odbiła od brzegu. Zachód czerwcowy rzucał gorące iskry na błękitną wodę, łabędzie z rozpostartymi skrzydłami płynęły za łódką. Stefcia pluskała na nie wodą, ciesząc się z widoku rozgniewanych ptaków. Waldemar patrzał na jej ręce, jak zanurzone w wodzie przybierały tony perłowe, słuchał jej śmiechu i myślał:
870— Jak łatwo to zmącić… Wystarczy porwać ją za rękę i zgnieść w swojej albo przywołać szatana w oczy i wpić się nim w jej usta, i już ta swoboda, ten śmiech jasny zgaśnie, zwarzy się niby płatek konwalii na mrozie… Cóż to za dziewczyna?… Bo nie anielica, a ma czystość anioła… nie demon, a ma temperament i ogień szatański. Fenomenalne! Czyż dla zdobycia jej mam się przemienić w anioła?… Nie, tego nie potrafię. Zresztą nie pragnę jej anielskości. Przeciwnie, chcę, aby mi oddała to wszystko, co jest w niej z demona, anielskość chowając dla przyszłego męża.
871Mimo woli spojrzał na Prątnickiego.
872— A gdyby on nim pozostał?… Nie, potworne porównanie.
873Zamyślił się, patrząc na Stefcię.
874— Dla kogo ona stworzona? Kto ją posiądzie? Bajeczna dziewczyna! Godna świetnego losu! Czy upaść w me ramiona wystarczy dla niej?… Na to ona jest za czysta! Obrywałem listki z najpiękniejszych orchidei, ale dla mimozy miałem zawsze szacunek. Ona jest mimozą i warta zachodu. Cierpliwości, a będę ją miał.
875Stefcia czuła jego wzrok na sobie, ale spokojnie bawiła się pluskaniem wodą na łabędzie. Wreszcie, chcąc przerwać milczenie, rzekła:
876— Pan wiele podróżował po morzu. Niech mi pan opowie wrażenia. Muszą być wspaniałe.
877 878— Owszem, znam trochę Morze Bałtyckie, ale nie odbywałam dalszych podróży.
879— Dla mnie najmilsze wody Adriatyku i Oceanu Wielkiego[86] — dwa kontrasty, jak baletnica w błękitnych gazach obok siłacza. Na Adriatyku lubiłem pływać łodzią żaglową samotnie lub tylko w towarzystwie sternika. Ale na ocean wolałem się uzbroić w potężny statek, który kpi sobie z groźnych fal. Nie była to jedynie ostrożność wywołana obawą, lecz i chęć zaimponowania temu kolosowi siłą rozumu ludzkiego. Przetrwałem na oceanie dwie burze i straszliwy tyfon[87], nawet siedziałem już w szalupie ratunkowej wśród ryku bałwanów.
880— To jest chyba okropne wrażenie — przerwała Stefcia.
881— Potężne! Jedyne w swoim rodzaju. Jakby się człowiek wziął za bary z oceanem — kto kogo zwycięży. Obawa śmierci ustępuje miejsca nie rezygnacji, ale zajadłości: człowiek, walcząc z tytanem[88], zmienia się sam w tytana. Patrząc na niezmierzone przestrzenie rozszalałych fal, widząc piramidy wody, słuchając ryku i grzmotu, o jakim na lądzie nie mamy pojęcia, człowiek doznaje szacunku dla samego siebie, że w tych odmętach żyje, nawet potrafi zastanawiać się nad bezowocnym rozwścieczeniem oceanu. To jest uczucie niezmiernie dziwne i porywające.
882Stefcia patrzała na niego zdumiona.
883— Nie każdy chyba doznaje takich uczuć — rzekła, kręcąc głową — trzeba mieć w sobie dużo hartu i abnegacji[89] życia, aby ulegać podobnym wrażeniom.
884 885Morze— No, hartu mam dosyć, a żal za życiem nic nie pomoże. Wówczas przeważa prosta filozofia: „umrę, to umrę”, a jednocześnie energia i zaciekłość szepcą: „umrę, jeśli się dam zwalczyć”. Niekiedy ocean zwycięża, pogrzebując tysiące ofiar, i zawsze zostawia choćby jedną przy życiu, jakby dla urągania jej, pochwalenia się swą mocą. Nic nie jest silniejsze nad tryumf obrońców statku, gdy tyfon nie zdołał go zatopić. Ja, nie chcąc być jedzącym tylko śliwki w czasie burzy[90], pracowałem albo z majtkami przy linach, albo przy busoli, lub z kapitanem dyrygowałem naprawieniem uszkodzonych miejsc.
886 887— Sprawiało mi zadowolenie. Borykałem się na równi z załogą dla zwalczenia potwora. Na linii transatlantyckiej znali moją słabostkę. Lubiłem być na pokładzie, kiedy burza cichła, kiedy zapieniony ocean oddychał resztkami wściekłości, jakby mu brakło tchu w olbrzymich płucach. Statek wówczas rozwiewa żagle, kurzy tryumfalnym słupem dymu, śruba druzgoce spienione cielsko oceanu i rwie naprzód, posuwa statek dumna i zwycięska. Gdy dzieje się to przy wschodzie słońca, wrażenie spotęgowane pięknością natury wzbudza prąd w nerwach, jakby dreszcz rozkoszy. Zdaje się, że i niebo jest przyjacielem ocalonych, a wrogiem poskromionego napastnika. Do najwspanialszych zjawisk zaliczam burzę na morzu.
888 889— Podniecają mnie. Najnieznośniejsze na statku są panie: aby trochę wichru, zaraz spazmy, płacze, histerie! Ciekawy jestem, jak by się pani zachowała w takim wypadku?
890— Nie spazmowałabym na pewno, lecz bałabym się okropnie.
891Waldemar patrzał na nią z uśmiechem.
892— Niech mi kto wytłumaczy, dlaczego kobiety są od nas lękliwsze, kiedy w innych razach przewyższają nas odwagą…
893 894— W czym?… Choćby w walce z nami. Wy jesteście pogromczyniami rodu męskiego i przedstawiacie niebezpieczeństwo poważne, choć ukryte… takie pazurki w aksamitnej rękawiczce.
895— Czyżby i pan bał się tych pazurków?
896 897 898— Ma pani słuszność — zaśmiał się Waldemar. Wyciągnął wiosła z gryf i złożył je na swych kolanach.
899Płynęli cicho po spokojnej wodzie; drobne fale goniły za sobą, błyszcząc jak mika; łódka sunęła jak liść nenufaru, bez szelestu.
900Edmund rozmawiał z Lucią o tańcach, głośno i z niesłychaną zuchwałością. Waldemar rzekł znowu, pochylony do Stefci:
901— Więc pani przeczuwa, że nie jestem lękliwy, nawet w tym wypadku? Nie przeczę! Kobieta, NiebezpieczeństwoChociaż batalia z kobietą bywa nieraz większą nieostrożnością niż targanie lwa za ucho, bo nigdy nie jest się pewnym, jaka wyniknie niespodzianka. Zaratustra Nietzschego[91] powiedział: „Dwóch rzeczy pragnie prawdziwy mężczyzna: niebezpieczeństwa i igraszki, przeto pożąda kobiety, jako najniebezpieczniejszej igraszki”.
902— Ładna teoria! Czyli że kobiety uważacie jako zabawkę mniej więcej ładną lub kolącą albo za oswojone zwierzątko, które może ugryźć.
903— No, czasem trzeba je dopiero oswajać. W tym właśnie leży niebezpieczeństwo przedsięwzięcia. Ułaskawione łatwiej skłonić do podawania łapy.
904 905— Oj, oj, cóż za potwarz. Przepraszam panią, jeślim ją obraził, ale ja dopełniłem porównania zrobionego przez panią. Możemy ten sam temat omówić efektowniej. Kobieta, MężczyznaWięc: kobieta jest istotą, o którą mężczyzna walczy, a im ona ma większe pazurki, tym walczy o nią wytrwałej. Nie każda walka prowadzi do wyników pożądanych, lecz prawie każda zwycięża, gdy mężczyzna weźmie na kieł, naturalnie, o ile potrafi. To już jest odrębna zdolność. Ten sam Nietzsche powiedział: „Idziesz do kobiet — nie zapomnij bicza”. To ma znaczenie głębokie, dowodzi, że tylko taki alegoryczny bicz energii i silnej woli może z kobiety zrobić baranka. Wszelkie padanie plackiem to most rzucony pod jej stopy, po którym ona przejdzie zawsze i bezwzględnie.
906— O jakim rodzaju kobiet pan mówi?
907— Wobec pani nie mógłbym mówić o innym, tylko o najwyższym.
908 909— Nie, pani. Wygłaszam tylko moje credo[92] w tej sprawie. Ja mogę sięgnąć po kobietę będącą na najwyższym szczycie moralnym, podać jej rękę i sprowadzić do własnych postulatów, ale będę jej patrzeć prosto w oczy albo trochę z góry, lecz nie wzniosę oczu i nie padnę na kolana. Tego mnie jeszcze życie nie nauczyło. Czy pani wolałaby, żeby jej wybrany szedł do celu z takim właśnie batem Nietzschego, czy żeby żebrał u niej zmiłowania na kolanach z wywróconymi białkami?
910— Wołałabym pierwsze, ale z warunkiem, żeby swej siły nie używał jak obucha, żeby rachował się ze mną jak z człowiekiem równym. Moja ambicja wymaga prostego wzroku, bez spuszczania powiek.
911— Pani to mówi nadzwyczaj śmiało — rzekł ordynat, poruszając brwiami.
912 913— Za mało ma pani doświadczenia życiowego, żeby tak stanowczo twierdzić.
914— A jednak jestem przekonana, że życie nie zmieni mego twierdzenia.
915 916— Czy pan mi zaprzecza wyższości moralnej?
917 918— Nie zaprzeczam, ale wątpię, czy ta moralność wytrwa na piedestale, ustawionym przez ambicję pani.
919— Co ją może zachwiać? — spytała zuchwale.
920Popatrzał jej w oczy długo i rzekł dobitnie:
921— Pani temperament, wrażliwość, młodość i jakaś potężna siła męska. To są atuty zdolne nie tylko zachwiać, lecz zwalić panią z piedestału, gdyż zagłuszają punkt, uważany przez panią za stanowczy.
922W źrenicach mówiącego dojrzała Stefcia dziką siłę i śmiały cynizm; zaimponował jej. Zanurzyła palce w wodzie i bawiąc się rozpryskiwaniem błyszczących kropelek, rzekła wolno, jakby do siebie:
923— Za wielka wiara w siłę męską, a za mała w naszą.
924— To tylko doświadczenie, że najsilniejszy pancerz nie ostoi się przed tym, kto ma pragnienie walki i potrafi odnaleźć w największym uzbrojeniu piętę Achillesa.
925— A jeśli taka słaba strona nie istnieje?
926— Dla woli i energii istnieje zawsze, tylko bywa różna zależnie od intelektu kobiety. Odszukanie właściwej przedstawia największą trudność. To kwestia sprytu mężczyzny.
927 928— Czy przekonałem panią? — spytał ją z uśmiechem.
929— Daje pan dobre oświetlenie swej tezie; nie przeczę, ale…
930— Niech pani dokończy, proszę.
931— Ale mówi pan głównie na podstawie własnych tryumfów, o jakich nawet ja słyszałam. W pańskich słowach brzmi pewność siebie. Czy jednak zdanie pańskie może się tyczyć ogółu?
932— Ogółu kobiet na pewno, bo z wieloma bardzo różnymi miałem do czynienia, a mężczyzn podobnych do mnie jest więcej. Tylko są kobiety opancerzone w dziwną zbroję, jakiej trudno dojrzeć, są owiane nimbem i ten hamuje napastników, czarując zarazem. Zwyciężyć je można, ale wobec nich brutalność ginie, i ten szczegół stanowi ich siłę.
933— A więc znalazł pan wyjątek! — wykrzyknęła Stefcia.
934— Bardzo rzadki. Są to kwiaty ginące wśród powodzi innych. Zresztą powtarzam: i takie kobiety mężczyzna zwalczy, ale inaczej.
935Stefcia nie odpowiedziała. Patrzała na wodę i na białe kielichy nenufarów, wychylone z talerzastych grubych liści. Sięgnęła po jeden kwiat, lecz pływał za daleko. Waldemar w milczeniu zahaczył go wiosłem i przysunął do jej ręki.
936Zerwała, dziękując mu uśmiechem.
937On patrzył na nią, na jej rumieniec, na sinawe cienie, jakie rzucały na twarz ogromne rzęsy, i myślał:
938— Czyś ty ów kwiat owiany nimbem[93] wśród powodzi innych? Moja brutalność ginie wobec uroku twych aksamitnych oczu… A jednak walczyć będę z twym opancerzeniem i złamię je.
939Zobaczył kępkę nenufarów i skierował tam łódkę. On wiosłem przysuwał kwiaty, Stefcia rwała, rzucając je Luci. Ale dziewczynkę pochłaniała rozmowa z Prątnickim. Opowiadał jej o świeżo czytanej powieści. Stefcia, dosłyszawszy kilka zdań, spojrzała znacząco na Waldemara.
940 941— Dlaczego? Teraz po zachodzie słońca najprzyjemniej.
942 943 944Nagle wypowiedziane głośniej słowa Edmunda zastanowiły go. Spojrzał na Lucię, potem na Stefcię. Ona szepnęła:
945 946Skinął głową i zaczął zawracać łódkę, ale Prątnicki wstrzymał ster.
947 948 949 950 951Stefcia uśmiechnęła się z intonacji głosu obydwóch.
952— Taki ładny wieczór — zaoponowała Lucia.
953— Już późno — rzekła Stefcia — mama będzie o ciebie niespokojna.
954— Eee, to tylko pani chce wracać. Moglibyśmy jeszcze popływać…
955— Panna Stefania ma pierwszy głos — rzekł sucho Waldemar.
956Lucia umilkła, natomiast Prątnicki rzekł z ironią:
957— Pannie Stefanii zapewne zimno. Szkoda, że pani nie wzięła szala.
958Waldemar utkwił w nim oczy, usta mu zadrżały gniewem, ale Stefcia powstrzymała go błagającym wzrokiem.
959 960— Zamiast uwag niech pan lepiej steruje. Łódka się ciągle krzywi.
961 962W milczeniu dojechali do brzegu, gdzie oczekiwała pani Idalia z panem Ksawerym.
963KsiężycKsiężyc oświetlał głębiny parku, błyszczał na wodzie srebrną siatką, ruchomą i mieniącą. Róże pachniały, nisko w krzakach świeciły robaczki świętojańskie. Wieczór, zalany falą ciepła, usposabiał marząco.
964NaturaZnad jeziora buchnął chór żabi. Wysokie białe lilie na trawnikach i żółte irysy wyglądały niby dziewice w rzymskich tunikach, przechadzające się wśród cyprysów, do których w cieniu wieczornym podobne były tuje. Oświetlony pałac mrugał rzędami okien, odbicia światła słały się na kamiennej posadzce tarasu ognistą smugą, srebrzyły rozkwitłe róże, drgały na listkach caprifolium[94], zapuszczały iskierki w głąb cienistej alei, jakby przywołując idących. Jasną suknię Stefci pokryły błyszczące plamki, na włosach igrały złote nitki. Waldemar szedł na końcu, mnąc w ręku żółtą różę, patrzył na jasną postać dziewczyny, z zagadką w swej upartej duszy.
965— Czym ta dziewczyna mnie porywa? To ogień w kielichu białej lilii — powtórzył w myśli dawne porównanie.
966Po kolacji, gdy się wszyscy rozeszli, Waldemar chodził w parku otoczony psami, które łasiły się do niego, szczekając wesoło. Ordynat obszedł aleje, błądził nad jeziorem, podchodził do pałacu, patrząc na światełko w oknie Stefci, przyćmione firanką.
967— Co ona robi? — myślał. — Czy rachunek sumienia, czy prosi Boga o zachowanie swej cnoty… czy rozmyśla o naszej rozmowie?… W ogóle czy ona przeczuwa niebezpieczeństwo? Czy jest świadoma mych pragnień?…
968Ordynat wzruszał ramionami i szedł dalej. Dymek z cygara otaczał go delikatnym obłokiem. W świetle księżyca smukła postać Waldemara migała na tle trawników nadmiernie wydłużona, cienka. Żwir pod stopami skrzypiał, czasem ordynat cmoknął na psy lub pogładził którego z nich. Przy bocznym pawilonie zatrzymał się na widok otwartego okna, skąd buchało światło i szedł cichy szept rozmowy. Ponad krzewami spirei[95] spojrzał w okno. Przy małym stoliku siedział Prątnicki z rządcą Kleczem. Grali w karty. Prątnicki bez surduta, w rozpiętej kamizelce, rozparty w krześle, dowodził coś z nadzwyczajną werwą. Miał minę bursza[96]. Waldemar poszedł dalej, mrucząc:
969— Bestia, działa mi na nerwy. I te karty! Wprowadza nowe zwyczaje!
970Prątnicki zwykle wobec ordynata tracił humor. Odgadywał niechęć do siebie w obu Michorowskich, nie mógł za wiele mówić, nie mógł się chwalić, bo czuł, że to ich razi. Zaprzyjaźnił się z Kleczem, ponieważ wiedział, że mu imponuje. Pochlebiało mu to.
971Pewnego dnia, w końcu czerwca, Prątnicki z Kleczem byli na łąkach, gdzie robotnicy kosili trawę. Panowie na linijce[97] pod lasem rozmawiali ze sobą, często wybuchając śmiechem. Edmund palił papierosa i z rękoma w kieszeniach zwracał się do zaciekawionego Klecza z junakierią[98] i minami. Mówił o Stefci:
972— Tak, panie, na świecie dużo jest kobiet, ale trzeba umieć wybierać takie, co obok dobrego smaku posiadają jeszcze dobrą przyprawę. To jest grunt. Stefa jest apetyczna, nie przeczę: teraz jakoś zblakowała[99], ale to esencjonalna dziewczyna!… Lecz cóż z tego? Pływa tylko w dwudziestu tysiączkach. Czyż to dla mnie? Miły Boże, wystarczyłoby mi akurat na dwie podróże za granicę.
973— Gdyby tak miała ze sto tysiączków, co? Ha, nie porzuciłby jej pan — zaśmiał się Klecz rubasznie.
974Edmund zrobił ustami grymas wyrażający lekceważenie.
975— Tak, naturalnie, chociaż powiem panu prawdę, że ona trochę mdła, zanadto cnotliwa. Byłem przecież przez kilka miesięcy prawie narzeczonym, a dalibóg nie udało mi się wziąć całusa ani razu, chociaż umiałem być natarczywy. Nie i nie!.. Ona nie ma temperamentu, ta dziewczyna.
976— Ja bym sądził inaczej. Panna Stefania ma bardzo żywą fizjonomię, wygląda na ognistą kobietę. Może pan nie umiał jej zajść, bo z kobietą to, panie, tak jak z narowistym koniem, trzeba umieć obchodzić się.
977 978— Przecież szalała za mną — mówił dalej praktykant. — Już ja potrafię krzesać iskry, to moja specjalność. Zobaczy pan, ona za mąż nieprędko wyjdzie — jeśli w ogóle wyjdzie. Chyba ożeni się z nią jakiś świętoszek albo facet, dla którego jej posag będzie stanowić sumę. Ona, choć ładna, porwać nie potrafi. Mówię panu, że cnotliwa do obrzydliwości. A to ważny defekt w kobiecie. Z niej nikt nic nie wydobędzie.
979 980— E, tak źle nie jest. Panu się nie udało, ale naszemu ordynatowi pewnie się poszczęści…
981Prątnicki szeroko otworzył oczy.
982— No, pan tak myśli na serio? Ordynat ożeniłby się z nią? Co znowu!
983 984— Ożenić się!… Co panu w głowie? Ordynat z nauczycielką! Także myśl! On, o którego księżniczki się ubiegają… Ale zbałamucić może i potrafi. Jemu się ona nie oprze, choć pan dowodzi, że zimna.
985 986— A wie pan co — rzekł po chwili — że mnie to już do głowy przychodziło. On jakoś za grzeczny dla niej i zawsze jej broni.
987 988— No tak. Ja czasem żartuję z niej. On kilka razy wziął jej stronę nawet dość szorstko, niedelikatnie.
989Klecz spojrzał na Edmunda spod oka i mruknął:
990 991 992— Ech, nic. Mówię, że on to potrafi.
993 994— No, no! Gdyby ta cnotliwa, skromna Stefcia została kochanką ordynata, ot, śmiałbym się…
995 996— Cieszyłbym się naprawdę. Nawet bym nie żałował, że to mnie nie spotkało.
997 998To samo słowo padło na wąskiej ścieżynce leśnej wyrzucone przez wściekłe usta Waldemara.
999Konno stał tam od kilku minut i wysłuchał rozmowy. Jadąc po piaszczystej drożynie wśród gęstych krzewów leszczyny i młodych sosen, usłyszał głośny śmiech. Przez gąszcze dojrzał kontury linijki i głowę konia, skubiącego trawę. Nagle wpadło mu do uszu imię Stefci, wymówione przez Prątnickiego ze śmiechem i z jakimś cynicznym dodatkiem. Zatrzymał się, a że w naturze panowała cisza, bo z oddalonych łąk gwar dochodził słabo, więc każde słowo praktykanta, przefiltrowane przez liście drzew, w akustyce leśnej padało wyraźnie. Słuchając, ordynat zaciskał zęby, gniótł w ręku pejcz, jakby go chciał połamać na grzbiecie Prątnickiego. Gdy Edmund mówił o swych nieudanych próbach ze Stefcią, Waldemar posunął konia, chcąc przerwać dalszy ciąg, ale usłyszał mowę o sobie i stanął.
1000Miał wygląd złowrogi ze zmarszczonymi brwiami i zimną stalą w oczach. Nozdrza jego rozdęły się, poruszane gniewem. Oburzyły go ostatnie słowa Edmunda. Trącił konia ostrogami, zdecydowany wymówić miejsce Prątnickiemu i Kleczowi za ich złośliwe uwagi, ale się opamiętał. Jakiś głos wewnętrzny wstrzymał go szeptem: „Oni mają słuszność, do tego dążysz”…
1001Ordynat ściągnął konia munsztukiem, aż Apollo osiadł na zadzie, wznosząc przednie kopyta w górę. Skręcił na miejscu i wolno pojechał w głąb lasu, wzburzony, ciskając przez zęby przekleństwa. Nie mógł się pozbyć myśli, że Klecz odgadł jego zamiary. To wprowadzało go w szał gniewu. Duma magnacka burzyła w nim krew. Jego własny rządca zna go dobrze, na pewno twierdzi, że mu się Stefcia nie oprze… ta dziewczyna świeża i czysta jak woda kryniczna… On nie ominie takiej sposobności, pragnie nasycić się krasą Stefci?…
1002 1003— Odgadł mnie. Ja istotnie chcę ją mieć. To nieprawda, co Prątnicki o niej dowodzi, że nie ma temperamentu. Dziewczyna jak iskra, przy tym jakaż ponętna! Jest dumna i ambitna, lecz to nie zmniejsza jej uroku — przeciwnie, podwaja go…
1004Waldemar pomimo gniewu czuł radość, że Edmund nazwał Stefcię cnotliwą „do obrzydliwości”. Prątnicki nie ukryłby nic — przeciwnie, chwaliłby się.
1005— Nie kochała go prawdziwie — pomyślał Waldemar — gdyż inaczej…. To esencjonalna dziewczyna, w tym Prątnicki ma słuszność… A gdybym ja miał większe szanse?…
1006Wzdrygnął się. To samo mówił Klecz.
1007— Podły jestem — rzekł Waldemar sam do siebie i popędził cwałem.
1008Las skończył się, smukłe sosny przeświecały łąką. Gdzieniegdzie stały pojedyncze, otoczone kępami jałowca, wreszcie i one znikły. Przed ordynatem leżała wilgotna, bujna łąka. Z daleka widniał rząd kosiarzy w białych koszulach, kosy w słońcu migały jak złote. Koń zwolnił, zniżył głowę, chcąc skubać soczyste źdźbła, lecz munsztuk utrzymywał go w obowiązującej postawie dobrego wierzchowca. Waldemar jechał zamyślony. Nagle podniósł brwi, uderzył szpicrózgą po sztylpach[100] butów; roześmiał się i zaczął w myśli monologować:
1009— Ja mogę mieć względem niej zamiary, jakie mi się podoba. Cóż mnie ona obowiązuje? Spotykam na drodze jedną więcej istotę, którą warto zdobyć, i koniec. Czy mi się uda… to kwestia! Wszystko zależy od miary jej temperamentu. Jestem lekkomyślny… no, jestem łotr, ale Prątnicki to ostatni szubrawiec. Cieszyć się, że ktoś zbałamuci osobę, którą się kochało, to jest podłość i nikczemność w wysokim stopniu, to godne tylko takiego cymbała jak Prątnicki! Jednak ja się z nim muszę rozstać. Psuje mi krew… I ta przyjaźń z Kleczem…
1010— A jeśli Stefcia kocha go jeszcze? — szepnął mu jakiś głos.
1011 1012— Więc niech nawet szaleje. Cóż mnie to obchodzi? Tym dowiodłaby, że niewarta zachodu.
1013Spiął konia ostrogami i pomknął jak wicher przez trawy, niby jakiś potężny ptak pędzący za zdobyczą. Okrążył lasek, chcąc pokazać się Kleczowi i Edmundowi.
1014Opanowała go wesołość. Był pewny, że przy nim Prątnicki niknie w oczach Stefci, że on robi na niej wrażenie, zatem on posiada tysiące widoków, jakich nie ma tamten.
1015Minął zakręt lasku i o sto kroków przed sobą ujrzał linijkę. Odwrócił głowę, udając, że nikogo nie widzi, i ostrym kłusem jechał środkiem łąki wprost do robotników.
1016— O czym oni jeszcze rozprawiają? Chciałbym wiedzieć — szepnął z irytacją. — Może ten osioł rozmyślił się i uważa, że Stefcię warto zachować dla siebie. No, z takim durniem współzawodniczyć nie będę. To by było więcej niż śmieszne.
1017Zbliżając się do robotników, zwolnił i z żakowską radością patrzał na pędzącą prawie galopem spod lasu linijkę.
1018— Będą mi się tłumaczyć, że byli z tamtej strony lasu — mruknął ironicznie i cieszył się na myśl, jakie zrobią miny, skoro im powie, że właśnie stamtąd wraca.
IX
1019WieczórLipcowy wieczór zapadł cichy i senny.
1020Ostatnie krwiste obłoki ciemniały, otulając naturę szarą gazą zmierzchu; w mroku tonęły drzewa parku, zaledwo wierzchołki złociły się jeszcze odblaskiem zachodu, jakby słońce rzucało ziemi pożegnanie.
1021Zanikły barwne kobierce kwiatów, słabo rysowały się trawniki, tylko czarne kontury świerków na klombach i białe posągi widniały wyraźnie. Lecz smutna pomroka nie trwała długo; nagle zadrgały na listkach drzew matowe blaski, ożywiły się posągi, raźniej strzeliły w górę tuje i piramidalne świerki.
1022Trwające przed chwilą cienie, spędzone światłem, skupiły się w pojedyncze grupy, gdzieniegdzie tworząc czarne głębie i plamy, w innych miejscach ścieląc się delikatnym rysunkiem, jak cudnie tkane koronki. Niewyraźny, zmącony park stanął w srebrzystej szacie z lamy[101] i lśnił, migotał listkami brzóz, z których szło najwięcej błyszczących ogniwek. Jakby czarami świat powołany został do życia, ale mistycznego, pełnego snów.
1023KsiężycWzeszedł księżyc, odwieczny sprzymierzeniec ideałów, powiernik najtajniejszych wrażeń, przyjaciel poetów i lunatyków. Na granatowym tle nieba, wśród mozaiki obłoczków jak w kłębach dymów, płynął niby wielki elektryczny lampion, tylko stokroć świetlistszy, promienny, a nade wszystko niedościgniony. Zapalał na swym szlaku gwiazdy, oświecał Mleczną Drogę, na ziemię ciskał miliardy spojrzeń brylantowych, wkradał się nimi w każdy zakątek, odnajdując znane już sobie lub nowe tajniki.
1024Stefcia siedziała przy oknie i z głową opartą na dłoni wlepiła oczy w oświetlone niebo, zamyślona i tęskna. Dzień ten przeszedł dla niej niewesoło. Widziała Lucię rozmarzoną i to ją dręczyło.
1025W postępowaniu Prątnickiego zauważyła wiele szczegółów dla niego niepochlebnych, dla Luci zgubnych.
1026Dziewczynka była pod jego urokiem, każde jego spojrzenie, słowo działało na nią zabójczo. Edmundowi Stefcia nie ufała, przeczuwając, że Luci nie kocha, że mu chodzi jedynie o zdobycie bogatej dziedziczki. Nie dostrzegła w nim ani połowy tego zapału, z jakim dawniej starał się o jej względy. I ogarniał ją niepokój, pomimo wszystko żałowała Edmunda, będąc pewna, że czeka go zawód. Duma pani Idalii nie pozwalała się łudzić.
1027Chwilami żal Stefci skierowywał się głównie na Lucię. Ją czekało rozczarowanie podwójne: ze strony matki i boleśniejsze ze strony Edmunda.
1028— Daj Boże, aby to był szał, złuda, która przeminie, pozostawiając po sobie trochę goryczy, bez głębszych śladów — myślała poczciwa dziewczyna. — Gdybym ja mogła wiedzieć na pewno — szepnęła strapiona.
1029W rozmyślania jej wplatały się nieuchwytne marzenia. Było jej dobrze i źle, dziwne połączenie uczuć! Fizycznie odczuwała spokój i bogaty dobrobyt razem z poezją czarownej nocy, ale duch jej leciał wyżej. Błądził w obłokach utopii i z nerwowym niepokojem szarpał się, spadając w szarą rzeczywistość. Miała złudzenie, że posiada skrzydła u ramion, lecz że przybito je dużymi ćwiekami do jakiejś zapory i ta trzyma ją bez ratunku. Stefcia chce lecieć w przestworza i czuje, że słabnie, że jej braknie sił; ćwieki tkwią w skrzydłach, ciężą jej, hamują lot. Majaczyła, a księżyc oświecał jej bladą twarz, gładził włosy i zdawał się ją pieścić, jakby wszystkie swe ognie na nią jedną skierował, skupiając mistyczne spojrzenia. Stary oszust! Ile on w tej chwili widział takich okien i rozmarzonych głów dziewczęcych, ile pieścił twarzy, jak przeróżne gładził włosy. A na każdą głowę siał obficie iskry, rzucał kaskady świetlanych uczuć.
1030Miał ich zapas nie lada, żył przecie wieki.
1031Stefcia, pogrążona w zadumie, nagle drgnęła i obejrzała się z lękiem. Drzwi skrzypnęły i na progu stanęła Lucia w nocnym kaftaniku, z rozpuszczonymi włosami. Oczy miała otwarte szeroko i niepokój w twarzy.
1032Zanim nauczycielka spytała, dlaczego nie śpi, dziewczynka prędko podbiegła do niej i ręce zarzuciła jej na szyję, twarz rozpaloną przytuliła do jej twarzy i zaczęła szeptać:
1033— Ja przeczułam, że pani nie śpi, i przyszłam, bo i ja zasnąć nie mogę… tak mnie coś dręczy… i tak mi smutno…
1034Odjęła ręce od szyi Stefci, robiąc nimi jakieś ruchy na wysokości twarzy, zawołała z trwogą:
1035— Ot, tak coś mi stoi przed oczyma!
1036Po czym przytuliła się zaraz i spytała cichutko:
1037— Panno Steniu, dlaczego ty nie śpisz? Dlaczego tak siedzisz przy księżycu? Czy i ty także?… Jeszcze?…
1038Stefcia drgnęła, żal błysnął w jej oczach.
1039— Co chcesz powiedzieć, Luciu?
1040— Czy pani kocha jeszcze pana Edmunda? — wypowiedziała jednym tchem dziewczynka.
1041— Prątnickiego!… Dlaczego pytasz o to?
1042— Pani tak gniewnie wymówiła jego nazwisko.
1043— Nie odpowiadasz na moje pytania, Luciu.
1044— Bo ja chcę najpierw wiedzieć, czy pani go kocha. Panno Steniu, powiedz, proszę.
1045Patrzała jej w oczy z błaganiem.
1046 1047— Nie kocham — odparła szybko.
1048Dziewczynka wstrzymała oddech w piersi, nieufność odbiła się w jej oczach. Spytała jeszcze natarczywiej:
1049— Nie kochasz? Naprawdę? Ale kochałaś, ja wiem.
1050— Łudziłam się — odrzekła Stefcia szczerze.
1051Lucia położyła jej głowę na ramieniu.
1052 1053 1054— Tak, ja kocham pana Edmunda.
1055Zapanowało milczenie. Lucia ukryła twarz na piersiach swej przewodniczki i przestała oddychać, jakby chcąc usłyszeć, co ona myśli. W tej główce dziewczęcej chwila ta wydawała się tragiczną. Wszystkie wrażenia, zaczerpnięte z powieści francuskich, otwarcie i ukradkiem czytanych, skrystalizowały się w jej pojęciu, przedstawiając obecną chwilę czymś rozpaczliwym, prawie rujnującym świat.
1056Z drżeniem serca czekała, co powie Stefcia. Może teraz, kiedy wie wszystko, przyzna się, że Edmunda kocha i że on do niej należy.
1057— Ja bym umarła — myślało zrozpaczone dziewczątko.
1058Stefcia starała się uspokoić zbłąkaną, ale żal ją ogarniał, że ten sam człowiek, który przed kilku miesiącami ją zahipnotyzował, znalazł nową ofiarę.
1059Może także tylko do chwili, kiedy cała jego wartość okaże się jedynie w piękności zewnętrznej.
X
1060Była niedziela. Po śniadaniu pani Elzonowska zamknęła się u siebie. Lucię zabrał pan Maciej, który lubił czasami pogwarzyć z wnuczką lub coś jej przeczytać ze starych ksiąg.
1061Stefcia usiadła do fortepianu. W odosobnionym salonie grała swobodnie. Różnorodność wrażeń przebijała w muzyce wyraźnie.
1062Wtem drzwi szarpnięto gwałtownie. Wpadł do salonu Prątnicki. Stanął i rozglądając się dokoła, zapytał zdziwiony:
1063 1064A widząc, że Stefcia nic mu nie odpowiada, wprost do niej skierował powtórne pytanie:
1065 1066— U dziadka — odparła chłodno zapytana.
1067Prątnicki strzepnął palcami w sposób przypominający karczmę i zawołał:
1068— A to dopiero mamy pecha, no!
1069Stefcię zastanowiły jego słowa, spojrzała na niego zdziwiona. On to spostrzegł, włożył ręce w kieszenie i dodał jakby od niechcenia:
1070— Mieliśmy się tu spotkać z Lucią… hm… z panną Lucyną. No i trzebaż tego dziadka… fatalizm!
1071Panna Rudecka wstała gwałtownie i rzekła surowym głosem:
1072— Proszę nie mieszać Luci do swych… pomysłów i zaniechać wyrazu „my”. Bardzo proszę.
1073Prątnicki zatrzymał się na miejscu.
1074— Cóż to za ton oratorski? — zawołał szyderczo. — Pani chce odgrywać wobec mnie rolę mentora[102]?
1075— Powtarzam, że nie pozwolę, aby się pan o Luci tak odzywał, nie pozwolę ze stanowiska jej nauczycielki.
1076— Proszę!… A cóż to złego mówiłem? Że się tu mamy spotkać?… Przed pół rokiem pani była względniejsza, gdy chodziło o siebie.
1077Pod Stefcią nogi zadrżały. Omal nie upadła. Ale przemogła się, podniosła dumnie głowę i rzekła dobitnie:
1078 1079Tyle w niej było powagi, taka siła pewności brzmiała w jej słowach, że Prątnicki zmieszał się. Korzystając z tego, mówiła dalej:
1080— Po panu mogłam się tego spodziewać, ale to jeden dowód więcej, że mam prawo zabraniać panu mówienia w ten sposób o Luci.
1081— Nic nie ma pani prawa zabronić mi! — zawołał gwałtownie.
1082— Owszem, na podstawie własnego doświadczenia — mówiła z pozornym spokojem, choć w niej wrzało.
1083— Tu nie może być żadnych podstaw i porównań, bo tamto co innego, a to co innego.
1084— Panie Prątnicki — rzekła poważnie — bądźmy szczerzy. Pan zajmuje się Lucią… ale czy pan obliczył następstwa?
1085— A cóż to panią może obchodzić?
1086— Powinno obchodzić. Lucia jest oddana pod moją opiekę, za jej spokój odpowiedzialna jestem. Zresztą nie tylko traktuję to jako obowiązek, dbam o nią z własnego przywiązania.
1087— Nie zjem jej przecież — bąknął Prątnicki.
1088— Wyraża się pan dość… trywialnie. Ale mniejsza o to. Nie chcę, aby pan zakłócał spokój Luci i mącił pogodę jej myśli.
1089— Za to pani wyraża się kwieciście! — wybuchnął ze śmiechem.
1090Zagryzła wargi i poczerwieniała mocniej.
1091— Proszę, niech mi pan odpowie jeszcze słowo. Czy pan mówił Luci?…
1092 1093— O swych uczuciach względem niej.
1094Edmund parsknął krótkim, rubasznym śmiechem, w którym jego cynizm ujawnił się w całej pełni. Ale ten śmiech otrzeźwił go natychmiast; odwrócił się zmieszany i zbity z tropu. Czuł, że się zdradził, złość go porwała na Stefcię, klął w duszy ją i siebie.
1095Stefcia zbladła. W śmiechu jego odezwała się taka ironia, taki bezwstyd, że nie można było łudzić się. Jego nagłe zamilknięcie dowodziło, że i jemu wybuch ten wydał się zbyt przeźroczystym.
1096— Och, jakiż niski człowiek! — myślała.
1097Prątnicki podszedł do niej tak blisko, że musiała się cofnąć, i rzekł zdławionym głosem:
1098— Przed panią zwierzać się nie będę. Proszę mnie nie męczyć pytaniami.
1099— Ja już nic więcej wiedzieć nie chcę. Niech się pan usunie.
1100— A jeśli pani chce bruździć między mną a panną Lucyną — mówił rozgorączkowany, zastępując jej drogę — to ja potrafię się zdobyć na odwet…
1101 1102— To się pani dowie! — wybuchnął.
1103Krew jej uderzyła do głowy. Mierząc go sztywnym wzrokiem, rzekła chłodno:
1104— O, proszę! Niech się pan nie zapomina!
1105— Czy ja kocham pannę Lucynę, czy nie, nikomu nic do tego. Ostrzegam!
1106— Mnie o pana nie chodzi, tylko o Lucię.
1107— Żeby się nie zakochała we mnie? Cóż pani ma przeciwko temu?
1108 1109Prątnicki spojrzał uważnie na Stefcię. Wydała mu się śliczna w gniewie. Przysunął się i usiłował wziąć ją za rękę.
1110— Zazdrość przez ciebie przemawia — szepnął — ty mnie jeszcze kochasz.
1111Panna Rudecka odskoczyła gwałtownie. Uczuła lód we krwi. Gniew i pogarda rozsadzały jej piersi. Wyrzuciła z siebie ze wstrętem:
1112— O głupoto!… Bezczelna głupoto!
1113— Jak pani śmie!… Jak pani śmie! — krzyknął czerwony z gniewu.
1114— Niech pan wychodzi natychmiast!… Proszę! — wołała Stefcia, wskazując drzwi.
1115Za oknami rozległ się suchy trzask motoru. Prątnicki spojrzał w okno.
1116Przed gankiem stał pąsowy samochód z Głębowicz, błyszczący lakierami. Wysiadał z niego Waldemar, oddając korbę[103] palaczowi.
1117— Niech pan wyjdzie natychmiast! — powtórzyła rozgorączkowana Stefcia, nic nie słysząc.
1118Ale Edmund już sam ruszył do drzwi, gotowy do prędkiego wyjścia. Na progu stanął, zaśmiał się szyderczo i syknął zjadliwie:
1119— Odchodzę, odchodzę! Przyjechał obrońca… Jego radzę przyjąć łaskawiej… Życzę powodzenia!…
1120Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
1121Stefcia upadła na krzesło wyczerpana, oddychając mocno. Ściskała dłońmi skronie i wybuchnęła płaczem. Niepowstrzymane łzy gradem płynęły z jej oczu.
1122Wtem zerwała się, wybiegła z salonu, dążąc do siebie.
1123Usłyszała w korytarzu głos ordynata.
XI
1124 1125Stefcia miała wypieki na twarzy i ciemne obwódki pod oczyma, zdradzające niedawne łzy.
1126Lucia rzucała wzrokiem w stronę matki, uparcie milcząc. Pan Maciej był niespokojny. Waldemar groźny. Tylko pani Idalia, mniej sztywna niż zwykle, rozmawiała z Prątnickim o czymś zabawnym, co jednak nikogo, nie wyłączając jej samej, nie bawiło.
1127Edmund udawał wesołość, krztusił się własnymi dowcipami, ale widząc ogólny nastrój, siedział jak złapany. Nawet służba odczuwała chmurne usposobienie państwa: kamerdyner usługiwał prawie bez szelestu, chodząc na palcach; młodszy lokaj, wnosząc półmiski, nie otwierał drzwi, ale je uchylał delikatnie.
1128Wszyscy doznali ulgi, gdy powstano od stołu. Pani Elzonowska z Lucią pojechały do Szal. Stefcia nigdy tam nie jeździła, odgadując, że hrabina Ćwilecka jej nie lubi.
1129Razem z paniami pojechał konno Waldemar oglądać folwarki. W pałacu słodkowickim zapanowała względna cisza. Na blaszanym dachu gruchały gołębie, z klombów dochodziły krzykliwe rozmowy turkawek, brodzące po trawnikach pawie odzywały się charakterystycznym wrzaskiem.
1130Stefcia, zamknięta w swym pokoiku, usłyszała lekkie pukanie do drzwi.
1131 1132 1133— Jaśnie pan starszy prosi panienkę do różanej altany, jeśli to panience nie zrobi różnicy.
1134Stefcia doznała miłego uczucia.
1135— Proszę powiedzieć panu, że idę natychmiast.
1136Z przyjemnością myślała o spędzeniu nudnego popołudnia w towarzystwie staruszka.
1137W altanie pan Maciej siedział na ławce, mając nogi okryte skórą tygrysią. Był zamyślony i ponury. Na widok Stefci twarz mu się rozjaśniła. Wskazując jej ławkę obok siebie, rzekł z miłym uśmiechem:
1138— Siądź tu, moje dziecko. Przepraszam, żem cię wzywał. Chciałem z tobą trochę pomówić. Może nie chcesz?… Jestem stary nudziarz — co?
1139Pan Maciej mówił do wszystkich po imieniu; Stefcię prawie zawsze tak nazywał.
1140— Ależ, proszę pana, z największą przyjemnością — odrzekła dziewczyna, siadając.
1141Starość, Przemijanie, MłodośćStaruszek podniósł blade oczy w górę i wpatrzył się w zieloną siatkę listków różanych na tle błękitnego nieba. Jakieś wspomnienia z dawnych lat spływały na niego, nadając jego starym oczom dziwną rzewność i cień smutku. Chwilę siedział milczący, przeniesiony w inne czasy. Wreszcie zaczął mówić głosem spokojnym, często przerywając:
1142— Nic się świat nie zmienia, nic. Zawsze jest młody i pełen życia… Tylko ludzie na nim więdną, rozpadają się w popiół, a na ich miejscu wyrastają nowi, ci najmłodsi, by z czasem także spopieleć. I dziwna rzecz, moje dziecko, że my, starzy, już zmęczeni życiem, pragnący spoczynku, nie narzekamy jednak na świat. To życie sterało nas, a pozostało miłe. Narzekają młodzi. Zły objaw!… Czy to wpływ ogólnej newrozy[104], czy wyższego kultu umysłów, czy też, przeciwnie, skarłowacenia mózgów? Patrzą z pogardą na wszystko, co ich otacza, dążąc do czegoś nieziemskiego. Lecz najprędzej to wpływ zdolności analitycznych. Więc postęp. Myśmy tego nie zaznali w tym stopniu, żeby nam życie zmarniało. My mieliśmy żywą wiarę. Dziś i to blednie, dziś więcej mamy filozofów, analizujących istotę Boga, więcej ateuszów niż ludzi głęboko wierzących. A to źle! To grunt, z którego wyrasta tyle nieszczęścia wśród ludzi.
1143Pan Maciej umilkł i zamyślony patrzał przed siebie, odszukując w owych wspomnieniach młode lata, pełne zapału, wiary, tak różne od dzisiejszej apatii. Stefcia, patrząc na staruszka, odgadywała jego myśli i z ciekawością pytała siebie, jaka była historia tego starca?…
1144On jął[105] mówić dalej:
1145— Zmienił się świat. Nie jesteśmy jaskiniowcami. Ludzie wznoszą się bajecznie ponad czasy antedyluwialne[106], muszą baczniej spoglądać dokoła siebie! I każda rzecz budzi ich wątpliwość, nie wystarcza im istota rzeczy, chcą atomów, znajdują je i rozczarowują się. Chcą wieczności w życiu, ale na powstawaniu i zaniku świat stoi. Każdy kwiat zwiędnąć musi, to trudno! — lecz żyjąc, umila nam niejedną chwilę. Teraźniejszym ludziom to nie wystarcza, oni chcą analizy nawet w szczęściu. A przecież ten sam kwiat, rozdrobniony na cząsteczki, jest garstką śmiecia; przekonają się o tym, rozczarują, chcą znowu złożyć na nowo, ale złożą nędznie, więc najczęściej rzucą… I tak jest ze wszystkim.
1146Starzec westchnął żałośnie i poruszył głową.
1147— Tak jest i z religią dzisiejszą. Nach Canossa gehen wir nicht![107] Przerażający prąd aluwialnych[108] objawów, ale zabójczy!…
1148Pan Maciej umilkł, spuścił głowę na piersi. Dziewczyna siedziała zamyślona. Po chwili podniosła na niego oczy i spytała z żalem:
1149— Dlaczego pan tak smutnie mówi i młode pokolenie przedstawia w tak złych ramach?
1150— Nie w złych, dziecko, w nowych.
1151 1152— Gdybyż nie były już spaczone…
1153— Ale dlaczego?… czym? Zresztą nie wszyscy — mówiła, unosząc się, Stefcia.
1154Pan Maciej spojrzał na nią z dobrym uśmiechem.
1155— Niewiele jest takich zdrojowych kwiatów jak ty, dziecko, niewiele takich krystalicznych dusz. Jedną taką znałem, ale to już dawno… Może ciebie to razi, co mówię. Ale i ty nie jesteś wolna od goryczy życia, i na ciebie padł cień ogólnej epidemii… analizy… Całość zbadałaś w szczegółach i cierpisz, zawiodłaś się. A to nie kwiat, prawda?… Łodyga, prosta łodyga… i trochę śmiecia. Tu rozbiór przydał się. Gorzej byłoby, gdyby nastąpił poniewczasie. Gdyby tak los sprzyjał wszystkim zawsze w porę, byłoby mniej niedoli na ziemi.
1156— O czym pan mówi? — szepnęła Stefania z dreszczem trwogi.
1157Zagadnięty spojrzał na nią badawczo.
1158— Czy nieszczera, czy głupia? — pomyślał.
1159— Moje dziecko, powtarzam, że może ci to niepotrzebnie mówię. Widzę, że mnie nie rozumiesz.
1160— Ależ owszem, już rozumiem, tylko…
1161 1162— Boję się… czy pan mnie rozumie.
1163Uśmiech błysnął na ustach staruszka.
1164— Przepraszam pana — rzekła cicho dziewczyna, nie chcąc go dotknąć.
1165— Nic nie szkodzi, moje dziecko, ale zaraz musisz mi się tłumaczyć. Widzisz, jestem starym człowiekiem, lecz mam dobre oczy i bardzo jeszcze świeżą wrażliwość. Zwłaszcza jeśli kto jest mi sympatyczny, odczuwam każdą przykrość czy też przyjemność, jakiej on doznaje. Otóż w tobie zauważyłem wielką zmianę… domyślasz się zapewne. Widzę, że cię to męczy, nawet szkodzi twemu zdrowiu. I ty doznałaś zawodu, analizując. Przekonałaś się, że on niewart twych myśli, że to nie brylant, ale prosty pomalowany kamyk, prawda?
1166— Tak, panie — odrzekła wzruszona — ale przyczyną tego nie jest moja własna analiza, lecz okoliczności. W owych czasach brałam go, jaki był, wierząc, że jest właśnie brylantem.
1167— W jakich czasach? — spytał staruszek z naciskiem.
1168— W czasach, kiedy kochałam się w nim. To był dziecinny szał.
1169 1170— Jest mi najzupełniej obojętny.
1171— Czy jesteś szczera ze mną, moje dziecko?
1172W głosie pana Macieja czuć było nieufność.
1173— Nie byłabym szczersza z rodzonym ojcem.
1174Starzec wziął jej rękę i przysunął do siebie, a gdy ona ze czcią pochyliła mu się do ramienia, pocałował ją w głowę.
1175Wdzięczna za ten objaw życzliwości, Stefcia gorąco ucałowała raz jeszcze ramię pana Macieja.
1176 1177— No i patrzcie! Ta panienka wyprowadziła mnie starego w pole, gdyż byłem przekonany, że dawne czasy, o jakich mówiłaś, istnieją jeszcze; że poznajesz go lepiej i cierpisz nad tym, że ideał zaczyna się zacierać i przybiera formy bardzo pospolite. A ty traktujesz go na zimno. Ale czemuż jesteś tak zmieniona, niespokojna, nieledwie mógłbym powiedzieć, że wyglądasz, jakbyś się czego obawiała.
1178Zagadnięta tak obcesowo, zawahała, się, czy powiedzieć o Luci. Starzec dopomógł jej, bo rzekł znowu:
1179— A zwłaszcza od paru dni jesteś nieswoja. Dziś nawet płakałaś. I Lucia jakaś dziwna… Bardzo mnie to zastanawia. A ty nie domyślasz się powodu? Bądź szczera.
1180Stefcia postanowiła powiedzieć wszystko.
1181— Owszem, wiem na pewno, co gnębi Lucię. To samo i mnie doprowadza do rozpaczy. Wiem od samej Luci, zwierzyła mi się… Właściwie nie powinnam zdradzać…
1182— Przede mną możesz i powinnaś. Lucia to jeszcze dziecko, trzeba wiedzieć wszystko, co ona myśli, a zwłaszcza co ją męczy. Więc?
1183— Lucia jest pod wpływem Prątnickiego.
1184— Po prostu kocha się w nim — poprawił pan Maciej. — Domyślałem się tego. To źle, za wczesny wiek… i za marny przedmiot miłości… Ale może ci przykrość sprawiam? — dodał, ujrzawszy bladość Stefci.
1185— Przykro mi ze względu na Lucię. Czeka ją coś podobnego, co i mnie spotkało.
1186 1187— Tak, po Luci ja poznałem to samo, nawet dziś, gdy była u mnie. Biedna dziewczynina! Oto dzisiejsze pokolenie, paczone od dziecka i w szesnastu latach już pełne goryczy. Lucia zdaje się odgadywać wiele rzeczy. Jej zgnębienie aż nadto jasno o tym świadczy. Ale o nim nic nie wiesz? Bo on wyraźnie zabiega o nią. Ale co ci jest?…
1188Stefcia spuściła oczy. Wielka przykrość odbiła się na jej twarzy. Nie uszło to oka pana Macieja.
1189— Czy wiesz co o nim? — powtórzył natarczywie.
1190 1191— Więc jego zamiary względem Luci…
1192— Niczym się nie różnią od tych, jakie miał niegdyś względem mnie.
1193— Naturalnie! — rzekł starzec i machnął ręką. — Jemu chodzi o posag.
1194Zwiesił głowę na piersi i przymknął oczy. Wyszukiwał już w starym mózgu rady na uchronienie wnuczki od zmarnowania pierwszych, wiośnianych uczuć.
1195— Ja panu opowiem rozmowę moją z Prątnickim — rzekła Stefcia gorączkowo. — Pan sam osądzi. Może ja źle zrozumiałam.
1196 1197 1198— Tak wypadkowo[109].
1199Powtórzyła całą scenę z Prątnickim aż do przyjazdu ordynata.
1200Podczas opowiadania mieniła się na twarzy, oczy jej zachodziły łzami, to znów sypały iskry oburzenia. Pan Maciej słuchał uważnie.
1201— Jaka podobna do tamtej… — szepnął do siebie parę razy. Gdy skończyła, ozwał się: — Zrozumiałaś go dobrze, moje dziecko. Niechcący wypowiedział się wyraźnie. Ale jakież było zakończenie waszej rozmowy? Musiał coś więcej powiedzieć nad to, co powtórzyłaś. Prawda?
1202— On delikatnością się nie odznacza — odrzekła wymijająco.
1203— Domyślam się. Zapewne powiedział ci coś przykrego, wychodząc, kiedy zobaczył Waldemara przed oknami. Czy tak?
1204Wymowne milczenie dziewczyny było potwierdzeniem domysłu pana Macieja.
1205— Bezczelny! — szepnął z oburzeniem.
1206W ogrodzie zaskrzypiał żwir pod prędkimi krokami. Do altany wszedł Waldemar, ubrany jak do konnej jazdy. Stanął trochę zdziwiony na widok dziadka ze Stefcią, zdjął kapelusz i zawołał z humorem:
1207— Honny soit qui mal y pense![110]
1208Po zamienieniu kilku słów z żartobliwie nastrojonym ordynatem Stefcia pożegnała panów, wracając do siebie. Chciała uspokoić się. Pan Maciej pozostał w altanie z Waldemarem.
XII
1209Słońce spływało ku zachodowi, gdy pan Maciej, prowadzony przez Waldemara, powracał do pałacu.
1210Klasycznie wyglądała para tych ludzi. Znać było na nich ten sam styl, ale w szczegółach i formie różnice występowały znamiennie.
1211Dziadek przypominał starego orła, patriarchę rodu, zmęczonego lotem życia, o skrzydłach już zwiniętych, może nawet połamanych. Typ patrycjuszowski[111] minionej epoki, tradycyjnie zachowanej i bardzo szanownej. Wnuk to młody orzeł, spadkobierca rodzinnego berła i starego gniazda, pełen życia i siły, z rozwiniętymi szeroko skrzydłami i bujnym lotem młodzieńczym. Tradycyjny potomek rodu, patrycjusz wyjęty niby żywcem ze starych pergaminów z życiorysami pradziadów lub z odwiecznych portretów ich dostojnych postaci, ale już odarty z pleśni wieków, udoskonalony przez mistrza postępu. Ten sam, co powyższy typ, ale w odmłodzeniu, orzeł tej samej skały, lecz z bystrzejszym wzrokiem, obejmującym obszerniejsze horyzonty. W starej, karmazynowej krwi miał świeże krople, produkt odmiennych prądów nowego wieku, posiadał ustrój nerwowy słabszy od dawnych pokoleń i zmienione pod wpływem nowoczesnej atmosfery barwy zasad. Nad przodkami górował bystrością umysłu, bogactwem natury i wrażliwości. Jedynie typowa gwałtowność, charakter stanowczy, trochę feudalny, i siła temperamentu nie uległy w nim ogólnej zmianie, chyba w drobnych szczegółach.
1212Ale tu przyczyną było odmienne tło; zamiast pergaminu zamierzchłych lat tłem nowoczesnym był elegancki welin[112].
1213Patrząc na niego, jak prowadził dziadka, widocznie zirytowany, niemal złowrogi, przede wszystkim poznawało się w nim Michorowskiego, potomka tych, którzy w chwilach niezadowolenia wyciągali miecze z pochew, a w chwilach gniewu broczyli je krwią.
1214Po rozmowie z dziadkiem Waldemar zaledwo zdołał powstrzymać się od gniewu. Gdyby mu było wolno dać folgę oburzeniu, wywołałby gwałtowną burzę w pałacu. Ale zmógł się. Szedł krokiem nerwowym, chwilami przystając, aby dorównać miarowym stąpaniom pana Macieja, i pejczem uderzał gwałtownie po sztylpach butów.
1215W oczach gniewne błyski mieszały się z zimną ironią, usta krzywił sarkazm, brwi ściągała groźna zawziętość.
1216 1217— Pamiętaj, Waldy, co mi obiecałeś — rzekł, patrząc w oczy wnuka. — Gwałtownością narazisz Stefcię. Prątnicki awantury jej nie zrobi, ale dobrą sławę tej dziewczyny może szarpać. Będzie przekonany, że się tobie poskarżyła, i gotów myśleć Bóg wie co.
1218— Ależ co znowu! — oburzył się Waldemar. — Przecie potrafię zapanować nad sobą. Zresztą najlepiej będzie, gdy zaraz odjadę.
1219 1220— Prawie konieczne. Jestem tak podrażniony, że drobnostka może mnie wyprowadzić z równowagi pomimo mej woli. Niech ten… osioł przy kolacji odezwie się do niej z czymś niewłaściwym lub zacznie umizgać się do Luci… nie ręczę za siebie. Wolę go nie widzieć wcale.
1221— Idalka dziś nie powróci na pewno.
1222— Wszystko jedno — rzucił zły.
1223Uderzył szpicrutą po gałęzi, aż grad liści posypał się pod nogi, i cisnął jakieś przekleństwo.
1224— Co zamierzasz czynić? — spytał pan Maciej.
1225— Czekać pierwszej sposobności i tego gagatka wyprawić.
1226— Drażliwa materia. Gdyby był płatny, zapłaciłbyś mu za cały rok i skończone, ale tak!…
1227— Zaproponuję mu przeniesienie się do Głębowicz, lecz w ten sposób, że powinien zrozumieć, czego chcę.
1228 1229— O to jestem spokojny! Zresztą innego sposobu nie widzę bez narażenia jej… Stefci…
1230Pan Maciej spojrzał na niego ukradkiem.
1231— Jak on się o niej wyraża! — pomyślał.
1232Wszedłszy do pałacu, Waldemar kazał podawać samochód, sam zaś zeszedł na dół do parterowego salonu, blisko pokoju Stefci. Mrok zapadał szybko, salon ginął w szarych barwach wieczornych, gdzieniegdzie połyskując złoceniami ram i kryształem pająków[113].
1233Ordynat spojrzał na zegarek i zadzwonił.
1234 1235— Niech tu przyjdzie Jacenty — rzekł Waldemar.
1236— Światła i pospuszczać sztory! — rzucił krótko kamerdynerowi.
1237Jacenty spełnił polecenie i chciał odejść.
1238— Czekaj! — zawołał ordynat. — Idź do panny Stefanii i oświadcz, że pragnę się pożegnać.
1239 1240Ordynat zaczął chodzić po salonie. Po chwili weszła Stefcia. Na twarzy miała silne rumieńce.
1241 1242— Chciałem się z panią pożegnać. Zaraz jadę.
1243— Jak to? Nie zaczeka pan na kolację?
1244 1245— Otrzymał pan jaką złą wiadomość?
1246 1247— Bo widzę, że pan zirytowany.
1248— Ach tak! Pani to zauważyła? Jestem nawet wściekle zły, lecz nie z powodu wieści z Głębowicz. Rozmawiałem z dziadkiem, opowiedział mi wszystko…
1249Mgła przesłoniła oczy dziewczyny. Niezmierna przykrość odbiła się na jej twarzy.
1250Była chwila kłopotliwego milczenia.
1251— Więc nie zostaje pan? Zatem do widzenia — rzekła Stefcia, wyciągając rękę.
1252Waldemar ścisnął ją w swej dłoni i nie puszczając, rzekł dziwnie miękko:
1253— Niech pani będzie spokojna. Domyślałem się wiele, teraz wiem wszystko i dołożę wszelkich starań, aby się pani więcej nie męczyła…
1254— Dziękuję panu. Tu głównie chodzi o Lucię.
1255— Najwięcej o panią. Tamto dzieciństwo prędko przeminie bez poważniejszych następstw. Niech pani nie bierze tego tak tragicznie. Swoją drogą dołożę starań, aby w Słodkowcach zapanowała dawna swoboda.
1256Stefcię przestraszyły te słowa.
1257— Ależ ja nie chcę, aby z mego powodu wynikły jakieś nieporozumienia… Nie chcę mu… nie chcę nikomu szkodzić.
1258Była ogromnie zmieszana, bo Waldemar nie puszczał jej ręki. Chciała ją wysunąć, lecz ujął ją jeszcze mocniej.
1259— Niech pani mi wierzy i ufa — rzekł stanowczo. — Postąpię, jak można najtaktowniej. Ale wyjazd tego pana wszystkim poprawi humory, nie wyłączając zbłąkanej Luci, a już mnie bez kwestii.
1260Wesoło spojrzał w jej oczy i rzekł:
1261— Czas jechać. Do widzenia! Niech pani się niczym nie martwi, proszę bardzo.
1262 1263— Jaka szlachetna i jaka śliczna! — szepnął w korytarzu.
1264Stefcia powróciła do siebie. Wzięła książkę ze stolika i otworzyła, chcąc czytać, lecz myśli plątały się, nie rozumiała ani słowa. W uszach brzmiał jej niski głos Waldemara, na ręce czuła uścisk jego dłoni. Siedziała nieruchomo, w obawie spłoszenia błogiego spokoju.
1265Rozległ się łoskot samochodu, głos na ganku i zapadła cisza.
1266— Pojechał — szepnęła do siebie Stefcia. — Ale jacy to inni ludzie: ten i tamten.
XIII
1267Prątnicki miał minę zwycięską, wchodząc do stajni.
1268Spotkał Lucię, powracającą z cieplarni, widział jej rumieniec i z kilku słów dziewczynki upewnił się co do jej uczuć. Sam skorzystał, aby uścisnąć rączkę dziewczęcia i szepnąć parę czułych frazesów.
1269— Jestem na dobrej drodze — powtarzał sobie. — Ta mała kocha się we mnie najwidoczniej.
1270Podkręcił wąsika z miną człowieka zadowolonego z siebie i ze swej przyszłości.
1271— Benedykt, konie dla mnie! — zawołał do starego stangreta.
1272— Kasztany czy gniade? — spytał Benedykt.
1273— Zaprzęgaj czwórkę karych arabów[114] do żółtego amerykana[115].
1274Stangret wytrzeszczył na niego oczy.
1275 1276— Ogłuchłeś, widzę. Zaprzęgaj prędzej!
1277Z szorowni[116] wyszedł Klecz.
1278— Dokąd pan chce jechać? — spytał Edmunda po niemiecku.
1279— Do miasta. Muszę być w składzie rolniczym, aby dowiedzieć się o żniwiarkę.
1280— Żniwiarka naprawiona. Nie ma pan po co jechać.
1281 1282— Może być, ale dawniej. Teraz tylko poślemy furmankę.
1283— Muszę jechać — upierał się Prątnicki.
1284— Ha, jedź pan, ale nie radzę karymi końmi.
1285 1286— Tak… Nie radzę… Daleki kurs…
1287— Do Szal chyba dalszy, a baronowa jeździ nimi zawsze.
1288Klecz rzucił na niego znaczące spojrzenie.
1289— Różnica! — rzekł lakonicznie.
1290— Nie widzę żadnej! — zawołał Prątnicki.
1291Zrozumiał, co Klecz chciał powiedzieć, ale postanowił nie ustępować.
1292— Czemu nie zaprzęgasz? — krzyknął na Benedykta.
1293— Panie, po przyjacielsku panu radzę nie brać tej czwórki — rzekł Klecz. — To ulubione konie ordynata. Może im się stać co złego, potem bieda. Pal je licho! Niech pan jedzie kasztanami, konie jak spławy. Albo gniade niech pan weźmie. Podobno baronowa ma dziś jechać do Obronnego. Zadysponuje kare i co wtedy?
1294— To dla niej założy się gniadą czwórkę — rzekł Prątnicki już zły.
1295Zwrócił się znowu do Benedykta:
1296 1297Stangret wzruszył ramionami i poszedł spełnić rozkaz, mrucząc pod nosem niepochlebne życzenia dla praktykanta. Klecz machnął ręką.
1298— Twarda sztuka!… Niech go diabli! — rzekł do siebie.
1299Po kilku minutach Edmund siedział w amerykanie i zgarnął lejce czwórki. Następnie, zanim stajenny zdołał się usadowić, trzasnął z bata z ironicznym uśmieszkiem, pożegnał Klecza, puścił konie tęgiego kłusa i zniknął na zakręcie drogi.
1300Rządca i stangret spojrzeli na siebie.
1301— Żeby się chociaż co złego nie stało — mruknął Klecz.
1302A Benedykt rzekł, rozkładając ręce:
1303— Jak pan praktykant znarowi konie, ja nie będę odpowiadał przed ordynatem. Kiedy pan rządca pozwolił, to co ja winien?
1304— Przecie pan Prątnicki umie jeździć. Co tam Benedykt prawi[117]! — odrzekł Klecz, sam zaniepokojony.
1305Nieobecność Prątnickiego na obiedzie zadziwiła panią Idalię, a zasmuciła Lucię. Dziewczynka nie rozumiała, dlaczego wyjechał dziś, po tak miłym spotkaniu sam na sam. Smutek jej wzmógł się, gdy pani Idalia oznajmiła, że po obiedzie jadą do Obronnego odwiedzić księżną Podhorecką. Gdy Lucia została sama ze Stefcią, zarzuciła jej ręce na szyję, szepcąc z rozkapryszoną miną:
1306— Tak bym wolała zostać w domu! Tak mi się nie chce jechać!…
1307— Przecież dawniej lubiłaś bywać w Obronnem — uśmiechnęła się Stefcia.
1308— Ach, dawniej!… to co innego.
1309I w oczach jej błysnęło rozmarzenie, tak niedostosowane do tej dziewczęcej postaci, jak niewłaściwa byłaby silna woń róży dla niezapominajki.
1310Pani Idalia, kończąc ubieranie się, rozkazała zaprzęgać konie do landa[118]. W parę minut potem Jacenty zastukał do jej pokoju.
1311— Proszę jaśnie pani, stangret mówi, że można jechać tylko gniadą czwórką lub kasztanami.
1312— Ale ja kazałam zaprzęgać kare — rzekła pani z przyciskiem.
1313— Stangret powiada, że karych nie ma.
1314 1315— Pan praktykant pojechał do miasta.
1316Pani Idalia zwróciła się gwałtownie na krześle ku Jacentemu i spod przymrużonych powiek spojrzała na niego bacznie.
1317— Pan Prątnicki… karą czwórką… do miasta?
1318 1319— Rządca wiedział od rana, że pojadę. Jakże mógł dać te konie?
1320— Pan praktykant powiedział, że jaśnie pani pojedzie gniadymi.
1321— To nie może być! — zawołała wzburzona baronowa. — Niech Benedykt przyjdzie do kredensu[119].
1322 1323Pani Idalia powstała z krzesła, szarpiąc nerwowo rękawiczki.
1324— Skandal! — wołała do siebie. — Ja dysponuję konie, a mnie powiadają, że koni nie ma? On za wiele sobie pozwala. Waldy go rozzuchwalił. To do niczego niepodobne. Voilà qu' il est ridicule![120]…
1325 1326Tymczasem przed stajnią zebrała się narada. Jacenty, Benedykt i kilku stajennych mieli miny zakłopotane. Szukali rządcy, ale Klecz wyruszył w pole.
1327Nie było rady, trzeba iść do pałacu.
1328Gdy Benedykt z Jacentym weszli w obręb dziedzińca, stangret zdrętwiał z przestrachu.
1329Dokoła gazonu[121] pokojowiec oprowadzał karego wierzchowca z Głębowicz. Przyjechał ordynat…
1330— No! — zawołał Benedykt. — Jaśnie pan zawsze przyjeżdża wtedy, jak się go nikt nie spodziewa, ale dziś to już trafił!
1331Waldemar zastał ciotkę bardzo rozgniewaną. Ledwo raczyła się z nim przywitać.
1332— Co się stało? — spytał zdziwiony.
1333— Widzę, że ten twój protegowany ma tu większe prawa ode mnie. A, tegom się nie spodziewała!
1334Waldemar słuchał spokojnie, chodząc po pokoju. Gdy skończyła, parsknął śmiechem.
1335— Mój protegowany! Paradna jest ciocia. Nie wiem, kto go dotychczas protegował więcej. Z pewnością nie ja.
1336— Jednak się teraz śmiejesz. Nie obeszło cię to ani trochę.
1337— Przeciwnie, jestem zachwycony tym wypadkiem.
1338— Voyons![122] Jesteś bardzo uprzejmy.
1339— Ależ, ciociu, państwo oboje wyrządziliście mi wielką przysługę: ciocia, że dziś chciała jechać, a ten pan, że właśnie dziś pojechał.
1340 1341— Moja ciociu, nie ulega wątpliwości, że ten pan zdobywa sobie tu jakieś prawa, ale to wina cioci — nie moja.
1342— Powtarzam, że nie rozumiem cię — przerwała pani Idalia, wzruszając ramionami.
1343— Ciocia widzi jego zabiegi około Luci? Tak czy nie?
1344 1345— Właśnie do niego dążę. Niech mi ciocia odpowie.
1346— Asystuje Luci. Więc cóż z tego?
1347— Ale ciocia to widzi i pozwala na to.
1348Pani Idalia zerwała się z krzesła.
1349— Ach, mój drogi, nie widzę w tym nic złego, że z sobą flirtują. Cóż to szkodzi?
1350— Sądzę, że dla Luci jeszcze taki flirt zbyteczny — rzekł Waldemar chłodno.
1351— Przeciwnie. Lucia ma szesnaście lat, niech się wprawia. Dla dziewczyny w tym wieku to nawet konieczne.
1352— Czy i to byłoby konieczne, gdyby się zakochała?…
1353— Chociażby! W Prątnickim może się nawet kochać.
1354Waldemar spojrzał na nią, nie wierząc własnym uszom.
1355— Za pozwoleniem. Co znaczy ten dodatek „nawet” i w ogóle to w „Prątnickim”?
1356 1357 1358 1359— Gdyby Prątnicki był z naszej sfery, lecz niestosowny jako partia, wówczas inaczej bym się na to zapatrywała, ale tak…
1360— A tak wolno im się kochać? No to może wolno im będzie pobrać się? — spytał z ironią.
1361 1362— Ja tylko pytam. Więc jemu wolno z nią flirtować, jej wolno kochać się. Ciocia na to pozwala, on to widzi. No i nie bądźże tu w dobrym humorze! To jest kwintesencja jego dzisiejszej przejażdżki. Pełen dobrych myśli pojechał karymi końmi, a cioci zadysponował gniade, uważając, że przyszła teściowa może mu ustąpić w takiej drobnostce.
1363 1364 1365— Ależ… Czyżby?… — zastanowiła się.
1366— Tak, tak… to właśnie! — zawołał Waldemar, podchwytując myśl ciotki, która nagle zbladła.
1367 1368— O, dlaczegóż by nie? On jest bardzo odważny.
1369— To niemożliwe!… Nie, nie! To by było szczytem zuchwalstwa! — mówiła pani Idalia wzburzonym głosem.
1370— Moja ciociu! On miał twoją protekcję, czegóż potrzeba więcej? Może śmiało powiedzieć: veni, vidi, vici[123] — drwił Waldemar.
1371 1372— Skąd wiesz o tym, Waldy? — spytała nieufnie.
1373— Od dziadka, który jest lepszym badaczem od cioci. Zresztą i sam widzę dużo.
1374Pani Elzonowska poruszyła się gwałtownie na krześle.
1375Waldemar chodził po pokoju. Myśli rozsadzały mu głowę. Przede wszystkim jedna: że choćby nawet Prątnicki był innym człowiekiem i kochał Lucię, nie dano by mu jej dlatego, że należy do „niższej” sfery społecznej.
1376— Co za barbarzyński przesąd! — mówił sobie w duchu. — Więc ona, Elzonowska, nie może zostać żoną Prątnickiego dla nazwiska. Jakież to dzikie!… I ja sam do tego dopomagam. Dajmy na to, że dla wielu przyczyn. Za Prątnickim nie przemawia nic prócz dziecinnego zadurzenia się Luci. Lecz gdyby Prątnicki był innym człowiekiem, nie byłoby w Słodkowcach Stefci… I tu także inna sfera… Przekleństwo! — szepnął do siebie.
1377Baronowa ocknęła się z odrętwienia.
1378— Powiedz mi, Waldy, dlaczego mówiłeś przed chwilą, że ja i ten… Prątnicki zrobiliśmy ci przysługę — spytała.
1379Waldemar przesunął ręką po czole, jakby odpędzając od siebie natrętne myśli.
1380— Bo ja czekam sposobności, żeby uwolnić się od niego.
1381— Ach, rozumiem! I sposobność znalazłeś. To bardzo dobrze!
1382— Chyba ciocia nie myśli, że głównym powodem będzie jego spacer dzisiejszy.
1383 1384— Jak to co? Czy ciocia życzy sobie, aby on tu nadal pozostał?
1385— Wobec tego, o czym się dowiedziałam, broń Boże! Ale przecie mu wyraźnie drzwi wskazać nie możesz.
1386— Dam do zrozumienia w sposób jak najoględniejszy, że jest tu zbyteczny.
1387Wszedł Jacenty, oznajmiając, że Benedykt czeka.
1388Pani Idalia rzekła do Waldemara po francusku:
1389— Kazałam mu przyjść wytłumaczyć się. Ale teraz tobie go zostawiam.
1390 1391— On nic nie winien, tylko rządca. Ja bym cioci radził jechać i kwestię końską pozostawić na boku. Winienem jej wdzięczność, ale wysuwać ją na pierwszy plan nie ma powodu. Więc jedzie ciocia, tak?
1392Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Jacentego:
1393— Niech Benedykt zaprzęga kasztany.
1394Po odejściu kamerdynera Waldemar spytał:
1395— Czy z ciocią jedzie tylko Lucia?
1396 1397Gniew zadrgał na ustach Waldemara.
1398— To dobrze. Tylko mogłaby ją ciocia nazywać cokolwiek mniej urzędownie.
1399Baronowa rzuciła na niego krytyczne spojrzenie. Chciała coś odrzec, lecz Waldemar szybko skłonił się jej, dodając:
1400— Proszę być gotową. Czas jechać.
1401Wyszedł i mruknął do siebie z gniewem:
1402— Chciała mnie znowu poczęstować sferą.
XIV
1403NaturaBłękitna tafla jeziora mieniła się opalowo, zapalała się mnóstwem złotych iskierek, płynąc jaskrawą szarfą. Chwilami pokrywał ją ciemny błękit lub szmaragdowa tęcza albo stawała nagle, nieruchomo, nie wytwarzając barw, i odbijała tylko poszarpane obłoki. Jakieś zygzaki szły po fali, niby tysiące ogni, wzdymały się, rozświetlały, pozostawiając po sobie zwał piany. Z jednej strony błyszcząca szyba wody zaciemniała się równą linią od bujnej masy drzew parkowych. Ogromne korony wierzb, smukłe olchy, potężne graby, klony i drżące, rozpuszczone włosy brzóz spadały na lustrzany kryształ leżący u ich stóp. Na brzegach szumiały mięsiste tataraki i kępy trzcin o rozwianych kitach. Pojedynczo strzelały w górę na sztywnych łodygach ciemne, podłużne słupki stawowej rogóżki[124]. Białe szmatki piany drżały u podnóża trzcin; to woda, spadająca gwałtownie w zawiłą masę korzeni, szumi, wydając suchy szelest, i pieni się z gniewu.
1404Lecz i na środkowym szlaku zamajaczyła biała plamka, niby mały skrawek obłoku spadły na wodę, zwabiony roziskrzoną falą… Oto druga plamka… trzecia… całe mnóstwo spada na płynące złoto i znów wzlatuje w górę, unosząc na swej bieli kilka świetlistych iskierek. To nie obłoki — to stado mew, lśniące, pełne świergotu. Mewy cieszą się ciepłem i słoneczną roztoczą, śpiewają radosny hejnał, zanurzając śnieżne pióra w tęczowej topieli. Nad samą wodą sykają smukłe ważki, zwane panienkami; brudząc przeczysty lazur powietrza, kręcą się krzykliwe komary.
1405Rzeźwe podmuchy poruszają liśćmi drzew, wywołując szumy, tajemniczą gwarę przyrody. Czasem zakwili głośniej mewa, czasem odezwą się żaby lub z głośnym pluskiem rzuci się ryba, pozostawiając po sobie szerokie obręcze wody. Zresztą cicho było na jeziorze, tylko park huczał niezliczoną ilością głosów ptasich. Krzyczały makolągwy, gwizdały wilgi, świstał kos, gruchała synogarlica. Niżej, na gałęziach, kłóciły się z sobą liczne zastępy, całe pospólstwo wróbli, infanteria[125] armii ptasiej.
1406Waldemar Michorowski zatrzymał się w swym spacerze po krętej uliczce nad wodą. Nagle poprzez zielone sklepienie drzew prysnął gorący promyk słoneczny, zamigotał dokoła niego, zadrgał w jego stalowych źrenicach i krwawą kroplą rozbłysł na rubinie szpilki w krawacie. Waldemar spojrzał w górę.
1407— Szczególny promień. Ukłuł mnie jak igłą. Gdybym był zabobonny… Ach, cóż znowu!…
1408Poszedł dalej. Dziwił się, że nie może zebrać myśli; rwały się, nasuwając wciąż jedno pytanie.
1409— Dlaczego jestem taki wrażliwy? Co znaczy ten objaw? Jakiś promyk rozświetlił mnie, jak ten przed chwilą spadły ze słońca… Promyk! Czy ona może być promykiem? Jest również słoneczna, czy jednak równie gorąca?
1410 1411— Może była, ale ostygła, wyczerpana ogrzewaniem kogo innego.
1412W wyobraźni mignęła mu postać Stefci i Prątnickiego. Wzruszył ramionami i rzekł prawie głośno ze śmiechem:
1413— Ogromnie głupi jestem! Cóż promyk? Skoro jest słoneczny — ogrzać się nim. Po co te rozważania bezcelowe?
1414 1415— Na przykład te mewy — myślał — pławią się w blaskach i biorą na swe skrzydła tyle tęczy, ile się zmieści. Jaki one mają rozum!… Nie należy omijać żadnego promyka, kraść każdą tęczę bezwzględnie — oto jest umiejętność korzystania z życia. Na rozpatrywaniu wszystkiego, badaniu szczegółów marnuje się tylko bezowocnie czas i w rezultacie nie otrzymuje się wyników, bo przedmiot powszednieje, przestaje budzić zajęcie.
1416— Czy to prawda, czy paradoks? — zastanowił się.
1417— Więc chcę, aby była prawda. Mogę sobie na to pozwolić.
1418Za jeziorem, na drodze, obramowanej murem zboża, ujrzał sunące prędko łby i grzbiety końskie oraz górny kontur żółtego amerykana. Siedziały w nim dwie ciemne sylwetki, odrzynające się wypukło na tle złotego łanu pszenicy.
1419Waldemar patrzał chwilę, wreszcie wybuchnął śmiechem:
1420— O, tam jedzie promienisty! — zawołał wesoło i zawrócił do pałacu.
1421Kolację spożyto w milczeniu, pan Maciej był apatyczny, Waldemar zimny, Prątnicki niespokojny.
1422Edmund nie spodziewał się zastać ordynata. Zmieszał się podwójnie, gdy mu powiedziano o wyjeździe pań. Czuł się zazwyczaj swobodniejszy wobec pani Elzonowskiej i Luci. Wszedłszy do sali jadalnej, zauważył sztywność obu panów, postanowił więc nadrabiać miną. Opowiadał wesoło o bytności swej w składzie narzędzi rolniczych. Dowcipnie krytykował firmę i panów, z którymi tam rozmawiał. Ale spostrzegł, że opowiadanie jego nie robi wrażenia na obu Michorowskich, i zaczął mówić głównie do pana Ksawerego. Zniżonym głosem spytał starego rezydenta:
1423 1424— Chyba nie — odparł pan Ksawery. — Pojechały do Obronnego, tam zawsze nocują.
1425 1426— Dlaczego pan tak żałuje? Nie ma pan przecie osobistego interesu do żadnej z pań?
1427 1428— Ciekawym, jaki, bardzom ciekaw — rzekł pan Ksawery, patrząc na praktykanta żartobliwie.
1429Edmund odczuł cień lekkiej ironii w głosie rezydenta i pomyślał:
1430— A temu co się dzisiaj stało?
1431— Więc jakiż to interes? — powtórzył pan Ksawery. Staruszek, zjadłszy ogromnie dużo, był w bardzo dobrym usposobieniu.
1432 1433— O, tego nie mogę powiedzieć nikomu.
1434— Aż tak! Ho, ho! A o którąż z pań tu chodzi, jeżeli wolno choć o to zapytać?
1435— Mam osobisty interes do swego ideału — rzekł z zagadkowym uśmiechem zapytany.
1436— A nie będę niedyskretny, jeżeli zapytam, jakiej natury jest ten interes?
1437— Pan zbytnio ciekawy! Przypuśćmy, że pragnę jej opowiedzieć o mej tęsknocie i ujrzeć rumieniec na jej buzi.
1438Waldemar mimo woli słyszał wszystko. Wzburzony, chciał wstać i wyrzucić za drzwi Prątnickiego. Ale opanował się, może pod wpływem błagalnego spojrzenia pana Macieja.
1439— Jaki pan pewny tego rumieńca! — zauważył pan Ksawery. — A gdyby panu nie udało się go wywołać?
1440— Pan wątpi? Panienki zawsze łase na słodkie słówka i mają rumieńce na zawołanie. Zwłaszcza Stefa do rumieńców skłonna. Już ja ją znam…
1441Tu Edmund spostrzegł, że posunął się za daleko, więc umilkł.
1442Ale ordynat nie mógł dłużej panować nad sobą. Skruszył w palcach cygaro, zasypując nim obrus, i gwałtownie powstał. Przeprosił pana Macieja i wyszedł z sali.
1443Stary Michorowski powiedział dobranoc obu panom, coś do nich przemówił i także wyszedł. Prątnicki, niemile dotknięty, stracił humor, a stary rezydent, podając mu rękę, pomyślał:
1444— Czy nie przegalopowałeś, kawalerze?
1445Waldemar biegał po swym gabinecie, chcąc się uspokoić. Po godzinie rozkazał Jacentemu prosić Edmunda. Ordynat siedział przy biurku z miną spokojną i obojętną, tak że praktykant, nie widząc niezadowolenia na jego twarzy, odzyskał swobodę.
1446— Czym mogę służyć? — spytał, podchodząc elastycznie do biurka.
1447 1448— Proszę, niech pan siada. Chcę z panem pomówić.
1449Młody człowiek zmieszał się i usiadł w milczeniu.
1450— Właściwie — rzekł Waldemar — mam wyrazić panu mój zamiar, który powziąłem od pewnego czasu — zamiar dotyczący pana.
1451 1452— Tak. Chcę panu zaproponować przeniesienie się na stałe do Głębowicz. Sądzę, że to panu różnicy nie zrobi, a teren do pracy tam będzie nawet większy…
1453Mówił tonem naturalnym i uprzejmie, ale z lodowatym chłodem.
1454W Prątnickiego jakby nagły grom ugodził. Spodziewał się wszystkiego prócz przeniesienia do Głębowicz. Nie wiedział, co o tym sądzić. Bezwiednie bąknął:
1455— Dlaczego, panie ordynacie… tak nagle?… Nie jestem przygotowany.
1456— To najmniejsza, kwestia paru mil drogi, przeprowadzka niedaleka.
1457Edmund jeszcze chciał się bronić.
1458— Czy pan niezadowolony z mych czynności gospodarczych w Słodkowcach? — zapytał z uniżonością, która obudziła niesmak w Waldemarze.
1459— Z gospodarczych? Nie. Tylko w ogóle jest pan odpowiedniejszy do Głębowicz.
1460— Odpowiedniejszy?… Dlaczego? Z jakich względów?…
1461Michorowski tracił cierpliwość.
1462— O panie, względy są różne — rzekł, strząsając w popielniczkę popiół z cygara.
1463Prątnicki zrozumiał. Nie chciano go tu. Lecz jaki główny powód? Pragnął dowiedzieć się koniecznie. Rzekł po krótkim milczeniu:
1464— Panie ordynacie, jeśli dzisiejszą swą wycieczką naraziłem się panu, w takim razie przepraszam bardzo. Istotnie popełniłem błąd.
1465 1466— Czy ja panu robiłem wymówki, że mnie pan przeprasza? — spytał. — Postąpił pan niewłaściwie, lecz jest to rzecz drobniejsza.
1467— Przede wszystkim nie wiedziałem, że pani baronowa miała dziś jechać — bronił się Prątnicki.
1468Ordynat skrzywił usta z niesmakiem. Nie lubił wykrętów.
1469— No, o tym pan wiedział, bo nawet zadysponował pan gniadą czwórkę dla ciotki. Ale powtarzam, to rzecz drobniejsza. Głównie chodzi o to, że nie nadaje się pan do miejscowego otoczenia w Słodkowcach. Pan rozumie?… Nie odpowiada pan właściwym warunkom, traktując je nazbyt podmiotowo, co znowu nie zgadza się z pewną skalą naszych pojęć.
1470Teraz łuska spadła z oczu Edmunda. Spostrzeżono jego zamiary i dają mu odprawę. Projekt przeniesienia go do Głębowicz to tylko delikatne wskazanie drogi, którą ma się wycofać.
1471Jego plany przekreślone zostały ręką ordynata bardzo stanowczo. Prątnicki był zgnębiony, przegrał na całej linii, bez możliwości odwrotu. Spojrzał na ordynata.
1472Waldemar, paląc, patrzał przed siebie na marmurowy kałamarz z takim wyrazem twarzy, jakby chciał rzec:
1473— Czemu nie wychodzisz? Ja już skończyłem.
1474Edmund czuł, że powinien odejść, ale jeszcze się wahał, niepewny, czy to zupełne usunięcie, czy tylko przeniesienie. Waldemara to wahanie się drażniło. Zirytowany, wstał i podając mu rękę, rzekł krótko:
1475— Zatem skończone. Dobranoc panu.
1476Praktykant zerwał się z krzesła i odpowiedział z fałszywą swobodą:
1477— Postaram się zadowolić pana ordynata.
1478— Dziękuję. Będzie to korzystniej dla obu stron.
1479Ukłonili się sobie i Prątnicki wyszedł z podniesioną głową, którą za drzwiami zwiesił smutnie.
1480— Psiakrew! Dostałem arbuza[126] — mruknął zły — bo to przecie arbuz prywatny, nie urzędowa dymisja. Ale jak on to delikatnie zrobił, po pańsku. Arystokrata! — dodał ze zjadliwą ironią.
1481W przedpokoju lokaj chciał mu podać palto, ale Edmund odtrącił go z gniewem.
1482 1483— Oho! — zawołał służący, zamykając drzwi za nim.
1484Waldemar wszedł do sypialni pana Macieja. Staruszek, leżąc w łóżku, czytał dzienniki. Na widok wnuka odsunął lampę.
1485— Czemu tak długo nie przychodziłeś?
1486— Rozmawiałem z Prątnickim. Już skończone — odpowiedział Waldemar, siadając obok łóżka.
1487 1488— W zasadzie tak. Zaproponowałem mu przejazd do Głębowicz.
1489 1490— To byłoby niepożądane, ale zrozumiał, czego się od niego chce.
1491— Powiedz prawdę: wywołała to dzisiejsza rozmowa przy kolacji. Czy tak?
1492 1493— A wywołała głównie dlaczego?
1494— Dziadzio się o to pyta? Nie mogłem nigdy znosić jego dowcipów, zwłaszcza takich…
1495Powstał i zaczął chodzić po pokoju.
1496Pan Maciej milczał. Starość, WspomnieniaŚwiatło lampy, padając ukośnie, oświecało jego białe włosy i szerokie bruzdy na twarzy. Czoło miał sfałdowane, oczy przymknięte, na zwiędłych ustach osiadł bolesny wyraz. Długo siedział pogrążony w głębokiej zadumie, z pochylonymi barkami, jakby gniótł go jakiś ciężar niezmierny.
1497Na tle dywanu jego starcza postać odrzynała się wypukło; spływały na nią gnębiące wspomnienia z przeszłości, pod ich brzemieniem zginał głowę coraz niżej. Nagle podniósł zmarszczone czoło, spojrzał na wnuka i rzekł z naciskiem:
1498— Waldemarze, bądź szczery. Tobie głównie o nią chodzi?
1499Z głębi ciemnego pokoju odezwał się głos przytłumiony, o pięknym, niskim brzmieniu:
1500 1501— Boże, nie odmawiaj Swego zmiłowania! — szepnęły drżące wargi starca.
1502Zasłoniwszy oczy rękoma, modlił się cicho, powtarzając z przejęciem:
1503— Za moje winy nie karz go, Panie! Panie! Odpuść mi… Zaniechaj zemsty!…
XV
1504Pożegnanie z paniami odbyło się uroczyście. Prątnicki nadrabiał miną, co bolało Lucię. Pani Idalia ze wspaniałością wielkiej damy wyrzekła do niego parę słów zakrawających na serdeczność. Brzmiało to trochę fałszywie. Pan Maciej z uprzejmym uśmiechem życzył odjeżdżającemu szczęścia. Waldemar pożegnał go swobodnie, pan Ksawery obojętnie. Nikt nie wyraził żalu z powodu jego wyjazdu.
1505Pani Elzonowska powiedziała Luci i Stefci, że Edmund ma jakieś inne zamiary i dlatego wyjeżdża.
1506Lucia płakała całą noc i dzień, przy pożegnaniu miała czerwone oczy. Edmund spoglądał na nią z uśmiechem, jak na swą ofiarę. Widok spłakanych oczu dziewczynki nie wzruszał go, natomiast pod pokrywką wesołości czuł się wściekle zły, że minęła go taka świetna partia.
1507Lucia była pewna, że on zechce zostać z nią sam na sam i że jej coś powie na pożegnanie. Przypominała sobie czytane ukradkiem romanse, a w nich miłosne schadzki, bileciki i zaklinania. Myślała, że i między nimi nastąpi to samo. Może będą do siebie pisywać? Wprawdzie byłyby trudności, ale to tym lepiej. Chciała się z nim spotkać, wychodziła kilka razy do parku, przekonana, że on już tam oczekuje na nią. Nie uszło to baczności Stefci; spotkała Lucię w cieniu na ławeczce głośno płaczącą. Usiadła przy niej i utuliła w swych ramionach. Wówczas dziewczynka przyznała się, że wyszła, aby spotkać Edmunda; i teraz płacze po nim jak po umarłym.
1508— Dlaczego jak po umarłym? — zapytała nauczycielka. — Czy rozmawiałaś z nim?
1509 1510— Chciałam z nim pomówić, myśląc, że i on tego pragnie. On przechodził tędy aleją, widział mnie, był blisko… Zawołałam: „Panie Edmundzie!” — a on stanął i spytał: „Czym mogę służyć?” — ale tak jakoś zimno i z takim dziwnym, wymuszonym uśmiechem… Potem ukłonił się i poszedł. On mnie nie kocha, on dla mnie umarł!
1511Stefci zaledwie udało się ją uspokoić.
1512Pożegnanie Edmunda ze Stefcią i Lucią odbyło się wobec wszystkich. Waldemar, przewidując, że Prątnicki może obrazić Stefcię w chwili pożegnania, stał obok niej. Istotnie Edmund miał zamiar w ironiczny sposób życzyć Stefci powodzenia, wiedząc, że ją tym dotknie, lecz obecność ordynata wstrzymała go. Z jednakową obojętnością podał rękę Stefci i Luci. Ani jedno słowo nie zostało wymówione z obu stron. Tylko ręka dziewczynki zadrżała w jego dłoni, na co nawet nie zwrócił uwagi.
1513Wyszedł na ganek jak zwycięzca, wsiadł do wolantu z miną bohatera. Do pojazdu odprowadził go Jacenty i pokojowcy, zadowoleni z wyjazdu nie lubianego powszechnie praktykanta. Gdy wolant ruszył, Lucia, stojąca w oknie, wybuchnęła głośnym płaczem ku wielkiemu zdumieniu baronowej, która nie posądzała córki o tak żywe uczucia względem człowieka z innej sfery.
1514Po wyjeździe Prątnickiego zrobiło się raźniej w pałacu. Stefcia odetchnęła lżej. Tylko baronowa z początku nudziła się, lecz tęsknota i łzy Luci utwierdziły ją w przekonaniu, że wyjazd praktykanta był konieczny.
1515Pewnego dnia, w czasie bytności ordynata, przyjechała konno panna Rita Szeliżanka, a w pół godziny po niej zjawił się hrabia Trestka. Właśnie całe towarzystwo siedziało na werandzie. Rita na widok swego prześladowcy skrzywiła się i rzekła z gniewem do Waldemara:
1516— To jest bajeczne, jak gdyby był moim patronem…
1517Ordynat wzruszył ramionami: myślał o czym innym. Trestka, ujrzawszy pannę Ritę, udał zdumienie tak artystycznie, że aż mu binokle spadły z nosa.
1518— Pani tu? — zawołał. — Co za szczęśliwy traf.
1519— Doprawdy? Voyons, pan ma talent kompozytorski, jak widzę.
1520 1521— No, bo przecie wiedziałeś pan, że dziś będę w Słodkowcach, alboś się dowiedział w Obronnem. Po co to udawać!
1522— Nic nie wiedziałem, comme j'aime Dieu![127] To niby specjalnie dla pani miałem tu przyjechać?
1523 1524— Skandal! — oburzył się Trestka.
1525Nerwowym ruchem poprawił binokle; rzucając spod szkieł wesołe spojrzenie na Stefcię, rzekł z dowcipną miną:
1526— Pani się myli. Ja do Słodkowic przyjeżdżam nie tylko dla pani, mais encore[128]…
1527— Niech się pan nie broni. My rozumiemy. Gdy panna Rita jest u nas, wówczas dąży pan tu głównie dla niej — rzekł Waldemar.
1528— Ale ja nie to chciałem rzec! — zaprzeczył Trestka.
1529— Ale myśmy tak zrozumieli, panie.
1530Trestka przygryzł usta i zamilkł. Panna Rita zerknęła na Stefcię, po czym zbliżyła się do Waldemara.
1531— Dziękuję panu — szepnęła z uśmiechem.
1532— Za co mi pani dziękuje? — spytał rozdrażniony ordynat.
1533— Za to, że pan jest gentlemanem.
1534— Muszę nim być za kogoś, niestety.
1535 1536Po podwieczorku powstał projekt spaceru po parku. Panna Rita wzięła pod rękę Stefcię i wysunęła się z nią naprzód, panowie szli za nimi. Lucia chodziła sama zamyślona, błądząc po uliczkach.
1537Po kilku wstępnych słowach panna Rita spytała:
1538— Jak się pani podoba młody Michorowski?
1539 1540 1541— Tylko sympatyczny? Myślałam, że pani oceni go głębiej. Ja mam dla niego cześć. Porównać go na przykład z Trestką…
1542— No, tu nie może być porównania.
1543— Bo wypadłoby ono na niekorzyść Trestki. Tak, ma pani słuszność: to dwóch ludzi niemających z sobą nic wspólnego oprócz jednakowej liczby lat. Ordynat ma kolosalne powodzenie w świecie. Kobiety za nim szaleją. Cóż, kiedy jest bajecznie wybredny. Do jego wielbicielek i ja się zaliczam, ale również bez wzajemności.
1544Stefcia spojrzała na nią uśmiechnięta. Przypomniała sobie pierwszy przyjazd panny Rity i jej słowa wypowiedziane przed gankiem do Waldemara.
1545 1546— Miłość niespełnionaPo cóż mam się ukrywać! Że kocham ordynata, wiedzą wszyscy, począwszy od mej opiekunki księżnej, a skończywszy na nim samym. Ale złudzeń nie mam żadnych. Dawno się ich pozbyłam, a raczej nie miałam wcale. Ta, którą on wybierze, w niczym nie będzie do mnie podobna. On ma gust bardzo subtelny, takie jak ja mogą zachwycać najwyżej Trestkę. To się nazywa inaczej „pech” w życiu. Mnie zajmuje pan Waldemar, a ja interesuję tego hrabicza. Czy to nie jest po prostu niedołęstwo losu? Bo skoro ja się podobam takiemu Trestce, to widać niewiele więcej jestem warta od niego. A w takim razie on powinien mieć wzajemność. Czy nie mam racji?
1547— Ale cóż znowu! — zawołała Stefcia. — Pan Trestka niewart nawet podnieść oczu na nią.
1548Tyle szczerości było w jej słowach, że panna Rita z życzliwością przypatrywała się jej przez chwilę.
1549— Pani ma dobry gust! Ja sama wiem, że jestem więcej warta od niego, chociaż znowu nie tak dalece, jak pani mówi. Dobrego gustu dowiodła pani również, odtrącając Prątnickiego. To typ bardzo nieciekawy i także niewart pani.
1550Stefci przykro się zrobiło. Odrzekła z prostotą:
1551— Nie, pani, ja go nie odtrąciłam. To tylko okoliczności złożyły się dla mnie tak szczęśliwie.
1552— Ale inicjatywa zerwania od pani wyszła?
1553 1554— Który go zapewne lepiej znał?
1555 1556— Bądź co bądź za usunięcie tego pana ze Słodkowic należy się ordynatowi wdzięczność. A czy pani wie, jaki jest główny powód wyjazdu Prątnickiego? Domyśla się pani?
1557— Główną przyczyną była Lucia i zabiegi Prątnickiego? — odpowiedziała zagadnięta.
1558Uśmiech przemknął się po ustach Rity.
1559— Tak się to mówi. Ale to znaczy, że pani nic nie wie. Prątnicki usunięty jedynie dla pani.
1560 1561— Tak, a raczej z powodu pani. On pani dokuczał, co gniewało ordynata, a denerwowało pana Macieja. Nie mogli na to pozwolić. Jedna Idalka była bierna, ale kto ją zna, ten wie, że inna być nie potrafi. Ta kobieta ma ciało i kości, lecz wątpię, czy ma krew… chyba tak błękitną, że aż zwodniałą. W ostatniej chwili oburzyły ją zamiary tego pana, jednak przedtem bawił ją znakomicie. Wyprawił go stąd głównie pan Waldemar. Mogę panią śmiało zapewnić, że w obu Michorowskich ma pani wielkich, wyjątkowych przyjaciół.
1562Nacisk na wyrazie „wyjątkowych” nie podobał się Stefci. Odrzekła żywo:
1563— Wdzięczną im jestem bardzo, ale chyba i pani Elzonowska mi sprzyja?
1564— Ona panią bardzo lubi, a Lucia rozkochana w pani.
1565— To dobra dziewczyna. Biedactwo! Ma do mnie trochę żalu za wyjazd Prątnickiego, odgaduje, że rozmawiałam o tym z panem Maciejem.
1566— Ech, to dziecinada! — zawołała panna Rita. — Prędko się zaczęła i prędko się skończy.
1567— Daj Boże! Zawsze mnie to martwi.
1568Dochodziły do cieplarni. Stary ogrodnik podlewał kwiaty wazonowe, dopomagała mu czereda ogrodniczków. Słońce zaszło za drzewa parku, spływając ognistą kulą coraz niżej, różowa łuna oświecała kwiaty, lśniła na szybach cieplarni.
1569Stefcia zaczęła pokazywać Ricie ulubione kwiaty, wymieniając nazwy. Ożywiona, uśmiechnięta, podnosiła ciężkie doniczki, wąchając rośliny. Panna Rita, w długiej amazonce, oparta o szyby cieplarni, przyglądała się jej z uwagą. Dziwił ją ogrodnik, który patrzał na Stefcię jak w tęczę. Stary ten człowiek, od niepamiętnych lat zajmujący stanowisko w Słodkowcach, był wiecznie ponury i najczęściej nie mówił, ale burczał na wszystkich. Tylko Waldemar posiadał jego łaski, a teraz i Stefcia zdołała je pozyskać.
1570 1571— Czy ona może być porównana do tych kwiatów cieplarnianych?… Stanowczo nie. Ona to kwiat bujny, pełen życia, ogrzewany słońcem, a nie sztucznym ciepłem, kwiat wdzięczny, z delikatnym i orzeźwiającym zapachem, niepodobny do wazonowych, sztywnie poprzywiązywanych do palików. My jesteśmy obrazem tych kwiatów — myślała dalej Rita — wzięci w ramy naszej sfery, jak one w wazony, przymocowani do naszych przesądów, jak one do palików.
1572— O czym pani tak rozmyśla? — zapytała Stefcia.
1573— Myślę, że pani jest ogromnie różna od tych doniczkowych roślin. Pani przypomina stepy, usiane kwiatami, raźne, buńczuczne, a pełne poezji i rzewnej muzyki.
1574 1575— Porównanie zbyt pochlebne dla mnie, ale ładne — rzekła.
1576— To nie moje porównanie, tylko ordynata. Jeszcze panią mało znałam, kiedy pan Waldemar określił mi ją w ten sposób. A otóż i oni.
1577Nadeszli panowie. Trestka patrzał na Stefcię z podniesioną głową, Waldemar szedł zamyślony. Rita odezwała się do niego:
1578— Czy pamięta pan porównanie panny Stefanii do ukwieconego stepu? Ja dziś przyznaję panu słuszność zupełną.
1579Michorowski spojrzał na pannę Ritę, potem na Stefcię i spytał:
1580— Dlaczego to pani dziś przyszło na myśl?
1581— Bo panna Stefania wśród tych kwiatów przypomina bardziej niż kiedykolwiek łąkę.
1582— Nie, zawsze stepy — rzekł Waldemar — bujne, szerokie stepy ukraińskie. Łąka — to ciasne określenie. Pani ma w sobie coś lotniejszęgo.
1583 1584 1585— Ee, moi państwo, to już za wiele komplementów.
1586— Pani tak mówi w celu wywołania jeszcze większych — rzekł Waldemar przekornie i poszedł do oranżerii.
1587Gdy się oddalił, Trestka poprawił dwoma palcami binokle i zawołał z miną znawcy:
1588— Mnie przyszło na myśl inne porównanie. Oto panna Rita jest jak posąg Pallas[129] Ateny. Tylko brak pani tarczy, hełmu i dzidy. Ale wszystko to posiada pani… moralnie — rzekł z zagadkowym uśmiechem.
1589— Bardzo mnie to cieszy. To znaczy, że moralną dzidą ranię pana, moralną tarczą bronię się przed panem i… co tam jeszcze moralnego posiadam więcej? Zresztą dość o tym! Teraz pannę Stefanię proszę porównać do jakiej bogini.
1590— Panna Stefania jest jak Wenus[130], która świeżo wyszła z piany morskiej.
1591— A pan jak satyr[131], któremu nie brak złośliwości — odparła Stefcia.
1592— Doskonale! I rogów niech pani doda — zawołała roześmiana panna Rita. — Pan jest niemożliwy, panie Trestka. Już widzę, że nigdy nie nauczę pana dobrego smaku. Jakże można było porównać mnie do tej obrzydłej, starej Pallas Ateny? Myślałam, że zostanę Dianą[132]. Pannie Stefie należała się Hebe, bogini młodości, albo Psyche[133]. Wówczas i pan może by został przynajmniej Hermesem[134].
1593— Dziękuję pani za taki zaszczyt.
1594— Nie podoba się panu? Ha, to trudno! Na Jowisza[135] nie ma pan kwalifikacji. Ale dokądże poszedł ordynat?
1595 1596— Jestem! — zawołał Michorowski — zaraz będę służył paniom.
1597Po chwili wszyscy wracali do pałacu.
1598Tym razem panna Rita szła z Trestką naprzód; Stefcia postępowała obok Waldemara.
1599Szli wąską uliczką, wysadzoną po obu stronach malwami. Wysokie ukwiecone krzaki tworzyły różnokolorowy mur; delikatny zapach miodowy rozchodził się z płaskich kwiatów, zmieszany z zapachem kwitnących lip i ciepłym powiewem jeziora.
1600Poprzez masę liści i krzewów fala posyłała gorące oddechy na kwiaty, muskając je leciuchno, jakby kołysząc do snu. Roje komarów i drobnych muszek sypały się na gałęzie i szerokie liście kwiatów. Cisza była wielka i jakaś tęsknota płynąca jakby z poszumu olbrzymich modrzewi i bełkotania uderzających o brzegi fal jeziora.
1601Waldemar milczał, towarzyszka jego również, on zamyślony, ona rozbawiona. Nareszcie ona odezwała się pierwsza:
1602 1603Zatrzymał na niej przenikliwy wzrok.
1604— Jestem zdenerwowany, co mi się w ostatnich czasach zdarza często. Przy tym drażni mnie Trestka.
1605Stefcia dopowiedziała sobie w duchu, że drażni go z powodu ciągłego asystowania pannie Ricie. Przypominała sobie, że ta ostatnia kocha się w Waldemarze bez wzajemności. Kto wie, czy istotnie bez wzajemności…
1606Uczuła lekkie ukłucie w sercu. Po krótkim wahaniu rzekła:
1607— Od pana tylko zależy, aby hrabia Trestka przestał go drażnić.
1608— Ode mnie? No tak. Trochę mityguję jego ogródkowe dowcipy, lecz nie zawsze jest to możliwe bez wywołania skandalu. Trestka jest przede wszystkim źle wychowany albo pozuje na takiego, sądząc, że mu z tym do twarzy. Przy tym niesmaczny cynik.
1609Stefcia nie zrozumiała, co Waldemar przez to rozumie, ale odrzekła, idąc za własną myślą:
1610— Panna Rita traktuje go dość pobieżnie. Dziwię się, że on, taki skądinąd sprytny, tego nie widzi.
1611— Panna Rita ma się z kim przekomarzać o konie i to ją bawi — odparł obojętnie.
1612— Ja myślę, że prędzej nudzi — zauważyła Stefcia.
1613 1614— Panno Stefanio, czy nie moglibyśmy znaleźć czegoś ciekawszego do rozmowy? Trestka, panna Rita i ich uczucia — to temat tak niezabawny.
1615— Przepraszam pana — rzekła Stefania chłodno — nie zastanowiłam się, że robię panu przykrość tą rozmową. Ale pan sam rozpoczął.
1616— Ja mówiłem o Trestce, nie o pannie Ricie.
1617— Ale to, co pan mówił, odnosiło się do niej.
1618— Ani trochę! — zawołał, podnosząc brwi w górę i zaprzeczając ruchem głowy.
1619Patrzał w oczy Stefci, pełne gniewnych iskierek, uśmiechnął się i rzekł:
1620— Widzę, że my się z panią nie rozumiemy.
1621— Być może. Jak zawsze zresztą — odparła rozdrażniona.
1622— Co pani myślała, mówiąc o pannie Ricie? Proszę mi powiedzieć.
1623— Wybaczy pan, ale tak dalece żałuję swych słów, że nie chcę ich powtarzać. Istotnie popełniłam niedyskrecję.
1624 1625— A, rozumiem… Bajecznie! Można pani powinszować zmysłu spostrzegawczego. Więc pani sądziła, że Trestka mnie drażni z powodu zajmowania się panną Ritą? I pani mogła myśleć o tym choć przez chwilę?
1626Stefcia szła prędko, zła na siebie i na niego. Trzymany w ręku płaski kwiat malwy rwała palcami, nie odpowiadając.
1627Waldemar patrzał na nią wzburzony, lecz nie doczekawszy się odpowiedzi, wzruszył ramionami i zawołał:
1628— Pani mnie czasem tak drażni, że nawet nie mogę spokojnie mówić! Dlaczego pani nie odpowiada, panno Stefanio?
1629— Nie chcę pana rozdrażnić jeszcze więcej. Zresztą nic już nie mam do powiedzenia.
1630— To najłatwiejsze! — wybuchnął. — Stanowczo nie można z panią rozmawiać.
1631— Toteż niech się pan nie trudzi.
1632Zmarszczył brwi, usta zadrgały mu gniewem.
1633— Pani jest uprzejma! — rzekł z ironią.
1634— Muszę nią być dla zrównoważenia pańskiej uprzejmości.
1635 1636— O tak, pod bardziej ostrym kątem.
1637 1638 1639— Co to? Państwo się znowu kłócą? — spytała Rita, widząc silne rumieńce Stefci i poruszenie Waldemara. Ale on zaprzeczył.
1640— Och, nie. Dowodzę tylko pannie Stefanii, że kobieta powinna być domyślna i tak łapać wszystko, co się dokoła niej dzieje, jak motyle w siatkę.
1641— Kobieta powinna być przede wszystkim pikantna — zawyrokował Trestka.
1642— Jak ja, na przykład. Prawda? — zaśmiała się nerwowo Rita.
1643Trestka zaczął się rozwodzić o kobietach, a Waldemar spojrzał bokiem na Stefcię i pomyślał:
1644 1645 1646— Kiedyż pan nas zawiezie do Głębowicz? Mamy już dawno obiecane.
1647— Ja nie oznaczam dnia, to od pań zależy. Bramy głębowickie są otwarte codziennie na przyjęcie gości.
1648— A zatem walna i stanowcza narada dziś z pańskim dziadkiem i Idalką. Chodźmy.
1649Panna Rita i Trestka poszli naprzód. Gdy Stefcia wchodziła w drzwi, idący za nią Waldemar rzekł zniżonym głosem:
1650— Jestem niezmiernie rad, że pani pozna Głębowicze. Panią proszę szczególniej o przyjazd. Wszyscy znają moją siedzibę prócz pani.
1651— Dziękuję — odpowiedziała obojętnie.
1652— Czy pani gniewa się na mnie? — spytał, zastępując jej drogę.
1653 1654— Panie ordynacie, proszę mi pozwolić przejść.
1655— Nie ustąpię, aż mi pani powie, o co proszę: gniewa się pani na mnie?
1656 1657— Pozwalam sobie wątpić o szczerości pani odpowiedzi. Dotknąłem panią, lecz sam byłem wściekły. Teraz przepraszam. Pani mi nie poda ręki na zgodę?
1658Panna Rudecka prędko wyciągnęła dłoń, którą on uścisnął mocno, pochylając nisko głowę.
1659Nie zauważyli panny Rity, stojącej na schodach, ale ona widziała ich doskonale.
1660Poruszyła się nerwowo i zawołała zmienionym głosem:
1661— Skoro przymierze zawarte, proszę na kolację. Idalka czeka.
1662Waldemar i Stefcia w milczeniu wstępowali na schody. Rita mówiła nienaturalnym tonem, kładąc nacisk na każdy wyraz:
1663— Nie powinniśmy tak długo spacerować po parku. Teraz wieczory są zbyt upajające… zwłaszcza ta malwowa uliczka…
1664— Czy oświadczył się pani hrabia Trestka? — spytał szorstko Waldemar.
1665 1666— Nie, ale może… ja mu się oświadczę — odparła prędko i szeleszcząc jedwabiami, pobiegła naprzód.
1667Stefci zaczęły bić mocno pulsy w skroniach.
XVI
1668Lato, PtakŻniwa. Łany żyta i pszenicy chylą ociężałe głowy. Przeciągły chrzęst słomy znamionuje dojrzałość ziarna. Szum przelatuje po polach, jakby żałosny dreszcz, przeczucie śmierci… A świat tak piękny! Czysty błękit, złoto słońca, ciepłe powiewy łączą się w całość barwną i upajającą.
1669Lato! Lato w całej pełni, w całej krasie! Znojne, wyciskające pot na czołach robotników pochylonych w pracy, a tak bogate i rozśpiewane. W zbożach krzyczą przepiórki, na łąkach drą się derkacze, odzywają żaby, potężnym chórem zawodzą drobne ptaszęta.
1670Każdego ranka głośno i wrzaskliwie nad przestrzenią dojrzałych zbóż. Ścięte łany bezmiernie smutne jeżą się krótko przy ziemi. Długie ich włosy, powiązane w snopki, stoją w stożkach niby pomniki na cmentarzu. Zboża, jeszcze nieskoszone, chylą głowy nad pobojowiskiem, towarzyszy i dumają żałośnie nad złą dolą, która ich nie minie. Cicho szepcą pacierze przy akompaniamencie organów ptasich. Zdziwione przepiórki wysuwają główki na pustą przestrzeń i wystraszone martwotą, cofają się w gęsty las żółtej, słodko szumiącej słomy. Gdy słońce wypływa całą tarczą na błękit nieba, wszystko milknie, inne głosy panoszą się, tłumiąc świergoty i rozpraszając ptasie wiece. Nie można już śpiewać nad ściętymi snopkami, bo ostry zgrzyt sierpów kładzie koniec marzeniom. MaszynaJeszcze większe przerażenie wzbudzają groźne machiny, sunące na nieszczęsne łany. Z daleka je słychać. Okropne skrzydła, spiętrzone na grzbietach, hurkot i trzask oznajmiają zbliżanie się tych potworów, ciągnionych przez konie. Machiny wchodzą na łany i rozpoczynają dzieło śmierci. Trzask nie ustaje, żelazne zębiska bez miłosierdzia mordują smukłą pszenicę i dziarskie żyto. Wielkie skrzydła nabierają rozmachu, ściętych nieboraków odsuwając masami na bok. Ostre zęby niosą śmierć, one zaś odgarniają trupy, i tak bez przerwy.
1671Drugie potwory, ścinając, wiążą nieszczęsne łodygi w duże snopki i wyrzucają je w górę jak piłki. Wystraszone ptaszęta, nie chcąc patrzeć na rzeź, frunęły do lasu; przepiórki piechotą uciekały jak najdalej, a nad polem zniszczenia i grozy świeci słońce jasne, złociste, obojętne na to, co się dzieje. Zostają tylko ludzie, pracujący wesoło, ze śpiewami. Nie czują, że taką czynią klęskę.
1672Po południu, kiedy już słońce pochyliło się na zachód, drogą pomiędzy polami pszenicy, gdzie pracowały żniwiarki i samowiązałki, jechała niewielka grupa jeźdźców. Dwie amazonki[136] i dwaj panowie dążyli ostrym kłusem w równej linii. Panna Rita na rosłym folblucie, w czarnej amazonce i w cylinderku, wyglądała zwycięsko. Obok niej Trestka, w angielskiej czapeczce, miał na koniu ruchy wężowe. Druga para to Waldemar i Stefcia. On w eleganckim kostiumie i wysokich, czarnych botfortach z ostrogami, jakie nosili wojskowi w czasach napoleońskich, siedział jak przymurowany do karego wierzchowca, araba czystej krwi. Jechał wybornie i wyglądał na siodle posągowo. Było w nim coś, co przypominało wodza. Stefcia, w granatowej angielskiej sukni i małym kapeluszu, jechała śmiało, a zarazem wdzięcznie na karej arabce Erato, wierzchowce Waldemara.
1673Ordynat jechał blisko, czuwał nad każdym jej ruchem, często sam powstrzymywał klacz, robiąc Stefci rozmaite uwagi.
1674— Pani już chyba jeździła konno? — spytał — bo to na pierwszy debiut nie wygląda.
1675— Owszem, trochę próbowałam, ale na męskim siodle i na kucu. Na tak pysznym rumaku znajduję się pierwszy raz.
1676— Więc jest pani stworzona na amazonkę. Ja się na tym znam — zawyrokował Trestka.
1677Stefcia spojrzała na Waldemara, jakby pytając: „Co ty powiesz, bo z tamtego zdaniem się nie liczę?”.
1678Ordynat popatrzał chwilę w oczy dziewczyny. Zrozumiał nieme pytanie, uśmiechnął się i skinął głową twierdząco.
1679— Dobrze wyglądam? — spytała uparta Stefcia.
1680 1681Na twarzy Stefci zapaliła się przelotna łuna rumieńca, charakterystyczna u niej. Robiło to wrażenie, jakby twarz zakwitła. KońSilnie trąciła klacz pejczem. Erato z fantazją ruszyła naprzód i z miejsca zaczęła unosić. Suknia Stefci pobudzała ją, bijąc w oczy. Wzniósł się kłąb kurzu. Panna Rita krzyknęła, Trestka zaczął wołać:
1682— Niech pani ściąga cugle… mocno… mocno!
1683Ale Waldemar już puścił swego konia wyciągniętym galopem. Apollo zdawał się ziemi nie dotykać. Za nim ruszyli z kopyta dwaj masztalerze, jadący z tyłu. Lecz Rita wstrzymała ich ręką.
1684— Jeśli ordynat nie dogoni sam, to i wy nic nie zrobicie, a większy tętent straszy klacz.
1685Jednak oboje z Trestką i masztalerze popędzili prędzej. Ale Stefcia i Waldemar znikli im z oczu, przesłonieni kurzawą pyłu. Erato, stuliwszy uszy, gnała jak wicher, tuż za nią cwałował Apollo. Waldemar miał oczy utkwione w Stefcię, lecz widząc, że się mocno trzyma i nie traci przytomności, nie wołał na nią, bojąc się płoszyć klacz. W kilku szalonych skokach zrównał się z Erato i pochwycił cugle, ściągając je silnie. Wierzchówka, poczuwszy silną rękę, zwolniła pęd. Wówczas ordynat jął zrzędzić:
1686— Miałem panią za co chwalić! Ładnie, bardzo ładnie!…
1687Stefcia oddychała szybko, trochę blada i przestraszona, ale uśmiechnęła się do niego wesoło:
1688— Powinien pan chwalić, bo zamiast spaść, siedzę na siodle. Nawet nogi ze strzemion wyjęłam.
1689 1690 1691— No, wie pani, że nie posądzałem pani jako nowicjuszki o tyle przytomności. Brawo! Brawo! A ja pędziłem jak wariat. Włosy mi na głowie powstawały na myśl, że pani może spaść.
1692Stefcia spostrzegła, że był blady i widocznie przerażony. Chciała mu podać rękę, ale on miał obie zajęte, więc szepnęła gorąco:
1693— Bardzo panu dziękuję, bardzo… i przepraszam.
1694 1695 1696— Prędzej za to, że się wystraszyłem jak żak, co mi się nieczęsto zdarza.
1697— I cóż by mi się stało, gdybym spadła? Przeszłabym chrzest konnej jazdy.
1698— Pani jest jeszcze wielki dzieciak…
1699Nadjechała panna Rita, Trestka i masztalerze.
1700— Uf, mam tremę z powodu pani! — wołał młody hrabia. — Pędziliśmy tak, że ledwo żyję. Jeśli dostanę ataku sercowego, to będzie pani winna, tym bardziej że nie jestem tu potrzebny, jak widzę.
1701— Panie hrabio, zakończenie psuje efektowną całość — rzekła Stefcia z udaną powagą.
1702Panna Szeliżanka winszowała jej dzielnego trzymania się na koniu, po czym skręcili na pole do żniwiarzy.
1703MaszynaOgromny pas złotej pszenicy chylił się posłusznie przed żniwiarkami. Samowiązałki sunęły równo, wyrzucając gotowe snopki; dalej widniał rząd przegiętych dziewczyn i kobiet w kraśnych[137] spódnicach i białych koszulach; sierpy migały w ich burakowych rękach; postępowały raźno naprzód z uznojonymi czołami, lecz pieśnią na ustach. Wielka praca rąk, mechanizm maszyn i bogate łany nadawały polu wygląd bardzo postępowy. Wozy długie, mocne, zaprzężone w rosłe, spasione konie, przeważnie gniadej maści, zabierały gotowe kopy, zwożąc je do stodół po folwarkach i do lokomobil[138], młócących wśród pól. LudFornale[139], ogromne chłopy, w białych płóciennych ubiorach i słomkowych kapeluszach, mieli typowy wygląd tubylców.
1704Gdy konne towarzystwo zbliżyło się do samowiązałek, podjechał do nich rządca, również na koniu, młody człowiek i energiczny. Skłonił się z wesołą swobodą. Ordynat przedstawił go paniom.
1705— Pan Ostrożęcki, mój pomocnik, więcej, moja prawa ręka.
1706— Tylko lewa, panie ordynacie — odrzekł wesoło rządca.
1707Panie skinęły głowami z uśmiechem.
1708— A gdzie są panowie praktykanci? — zapytał Waldemar.
1709— Zostawiłem ich bliżej rezydencji. Ze mną są dwaj ekonomowie z Brzozowa i Romnów.
1710— A samowiązałki nie psują się? Mechanik dobry?
1711— Znakomity! Jak najlepszy Anglik.
1712Trestka podsunął konia bliżej i zapytał:
1713— Chciałbym się dowiedzieć, skąd pan sprowadził te samowiązałki, bo widzę system amerykański, a firmę warszawską.
1714— To są krajowe, nasza praca i żelazo. Sprowadziłem montera z fabryki Mac-Cormicka i pod jego dyrekcją firma warszawska zrobiła to samo.
1715— Ale ten nie wygląda na Amerykanina?
1716— Rodowity warszawiak, tylko uczeń tamtego.
1717 1718— No i dobrze działają? Nie psują się co kwadrans?
1719— Bardzo rzadko. A zresztą zagranicznym zdarza się to również. Ludzie obznajmieni, mechanik dobry i robota idzie pomyślnie.
1720— Nadzwyczajne rzeczy — mruknął zdziwiony Trestka.
1721— Gdyby tak wszyscy robili za przykładem pana — rzekła Stefcia.
1722 1723— Toby wszystkie zagraniczne firmy zbankrutowały!
1724— Bądź pan spokojny — rzekł Waldemar. — Nie jesteśmy tak dalece kulturalni, żeby fabryki amerykańskie bezpośrednio miały się na nas oglądać. Na swe maszyny Ameryka i Anglia mają dosyć własnych konsumentów, nie licząc obcokrajowców.
1725— Ja bym nie ufał maszynom u nas wyrabianym.
1726— Toteż je pan z daleka omija — rzekła panna Rita.
1727— A ja ufam — mówił Waldemar — patrz pan, co im brak? Działają dobrze, wyglądają tak samo jak zagraniczne, bo system jest ich, a że praca naszych rąk i materiał krajowy, to chyba ujmy im nie przynosi.
1728Wkrótce towarzystwo pożegnało rządcę i zawróciło do Słodkowic.
1729 1730— Widziała pani jeden narożnik głębowicki, ale czy pani nie zmęczona? Bo jak na pierwszy spacer, to trochę za daleko.
1731— Co znowu! Nie jestem filigranowa, mogłabym dotrzeć do samych Głębowicz.
1732— Nie, tam pojedziemy brekiem.
1733Lud, Pozycja społecznaMinęli szereg żniwiarek i zbliżali się do barwnego sznura żniwiarzy z sierpami. Panował wśród nich gorączkowy ruch. Waldemar przeczuł, co to znaczy, bo się uśmiechnął.
1734W tej chwili parobcy i kobiety podbiegli, trzymając w rękach poskręcane w olbrzymi wieniec kłosy i składając w miejscowym języku krzykliwe życzenia, otoczyli kołem jadących.
1735Waldemar dał im kilka sztuk złota. Nastąpiło wielkie całowanie rąk i butów ordynata, który ze śmiechem bronił się od napaści. Stefcię rozrzewniła ta scena. Chociaż moneta stała się ważnym powodem do rozczuleń, jednak w serdecznym garnięciu się prostych ludzi do ordynata przebijało jeszcze coś innego. Był on ich panem i ulubieńcem. To rzucało się wszędzie w oczy, począwszy od rządcy; wyższa administracja i cała służba zwracała się do niego z wyjątkowymi oznakami uwielbienia, wychodzącymi poza granice zwykłego szacunku należnego pracodawcy. Bali się go wprawdzie, ale i czcili prawdziwie.
1736Panna Szeliżanka myślała to samo i rzekła do Waldemara:
1737— Pan wśród swych majątków i ludzi robi na mnie wrażenie udzielnego księcia. Aż serce rośnie, gdy się patrzy na porządki i dyscyplinę niemal wojskową. I jak to wszystko jest ujęte w ramy miłości dla pana. To właśnie najbardziej zastanawia. Nasi ludzie rzadko kochają, gdy się ich trzyma w rękach, a kiedy im wszystko wolno, przestają szanować. U pana inaczej. Jest dyscyplina, wielki posłuch, szacunek i miłość ludu. To fenomenalne! Niech mi pan powie, czym się to dzieje?[140]
1738— Bardzo proste — odparł Waldemar. — Wymagam wiele od ludzi i trzymam ich nawet trochę feudalnie, ale dbam o wszystkie ich potrzeby. Dobrze jedzą, dobrze mieszkają, nie tyranizuję ich i jestem sprawiedliwy. Oto cała umiejętność. Nie gnębię ich sądami, tylko sam wymierzam kary, naturalnie nie cielesne.
1739 1740— Przy tym lud tutejszy jest dobry — dodał.
1741— Nie wszędzie. To także przywilej pańskich dóbr — odrzekła Rita.
1742— Widocznie wszyscy Michorowscy trzymali się tego systemu.
1743— Ale nie wszyscy byli tak lubiani jak pan. Pan Maciej nigdy nie cieszył się taką popularnością ani też pański ojciec.
1744— Mamę wspominają zawsze, nazywając aniołem.
1745— Bo córka ciotki Podhoreckiej nie mogła być inna. Zna pan stosunek włościan[141] w Obronnem do cioci, na rękach ją noszą. Ale to co innego: ciocia jest kobietą i nie zajmuje się zarządem ani gospodarstwem, o ludzi natomiast również bardzo dba. U pana ten stosunek idealny bardziej zastanawia.
1746Trestka zrzucił nerwowo binokle, co znaczyło, że chce mówić.
1747— Słuchamy! — zawołali wszyscy ze śmiechem.
1748Trestka popatrzał osowiałym wzrokiem i rzekł, machnąwszy ręką:
1749— Ja tam jestem zawsze na złej stopie z chłopstwem i ani myślę się starać o zmianę stosunku. Mam dbać o ich chałupy i żołądki, kiedy oni mi wypasają łąki i zboża.
1750— Niech pan ureguluje serwituty[142].
1751— Nie mam czasu. Zresztą przyzwyczaiłem się już do procesów. Nie ciążą mi.
1752— Jest się czym chwalić — wzruszyła ramionami panna Rita. — Nie ma pan czasu! A cóż pan robi, ciekawam?…
1753— Staram się o panią — rzekł zapytany z szorstką otwartością.
1754Waldemar i Stefcia wybuchnęli śmiechem.
1755— Czyli wynika z tego, że pani jest bezpośrednią przyczyną ciągłych procesów pana Trestki — powiedział ordynat.
1756— Na które jednak pan Trestka znajduje czas — wtrąciła złośliwa Rita.
1757— Myli się pani! Wszelkie procesy prowadzi mój administrator. Ja w Ożarach tym się nie zajmuję.
1758 1759 1760 1761— A prawda! Przypominam sobie opowiadanie naszego stangreta. Kiedyś niechcący usłyszałam w stajni, że dziedzic ożarowski cały dzień siedzi w młynie i bicze kręci. Musi ich pan mieć ogromny zapas.
1762 1763Wjechali na pola słodkowickie, gdzie znowu szeregi żniwiarek i żniwiarzy pod dozorem rządcy Klecza pustoszyły łany złotej pszenicy.
1764XVII
1765Czerwony brek z szosy wytoczył się na boczną drogę, wysadzaną po bokach topolami. Kara czwórka rwała tęgiego kłusa, migały w słońcu brązy uprzęży, dzwoniły bogate rzędy, konie parskały, wyrzucając łbami. NaturaRanek był orzeźwiający, pełen świeżych powiewów i nasiąkły rosą po nocnym deszczu.
1766Tu i ówdzie na drodze błyszczały małe lusterka wody. Wysokie przydrożne topole i łany zbóż wykąpane zbierały na liście i kłosy mnóstwo złotych promieni. Kurz leżał, przybity wilgocią, w powietrzu nie unosił się najmniejszy pyłek. Cały świat wyglądał jak niepokalanie czysty namiot z błękitnych iluzji, białych muślinów, złotych nici i brylantowych ozdób. Ptaki, zwilżając gardła rosą, zbieraną z liści, śpiewały rozgłośnie. Skrzyp koników polnych dźwięczał ostro, lecz wesoło.
1767Wszędzie powietrze, powietrze… powietrze!
1768 1769Błękit, kryształ bezpylny, rosisty, działał i na dusze ludzkie. W breku nie było cieniów i nieprzyjaznych pyłków, tylko ożywcza rosa wesela, przeźroczystość uśmiechów. Śpiewały ptaki, konie parskały, ludzie śmiali się i bawili. Brek połyskiwał w słońcu czerwienią, jaśniały suknie pań, twarze zaróżowił zdrowy rumieniec poranku.
1770Kara czwórka pędziła, jakby konie miały skrzydła. Brek chwiał się i huśtał na resorach.
1771— Panie Waldemarze, pan nas dziś wyrzuci, zanim dojedziemy do Głębowicz — zawołała hrabianka Paula Ćwilecka, siedząca po prawej stronie breku między hrabią Trestką i młodym Wilhelmem Szeligą, bratem panny Rity. Spod ogromnego kapelusza spojrzała zalotnie na swych sąsiadów, potem na siedzącego naprzeciw barona Weyhera i szczebiotała znowu:
1772— Który z panów pragnie zastąpić ordynata w powożeniu, niech podniesie dłoń do góry.
1773— Proszę się nie fatygować, bo ja się zastąpić nie dam — zawołał z kozła Waldemar.
1774 1775 1776— Po prostu zejdzie pan na naszą prośbę.
1777— Nie, ja nie jestem taki grzeczny.
1778— Wszystko to przez pannę Ritę. Pan Waldemar pysznie jedzie, tylko pani tam niepotrzebna — wołał Trestka.
1779Oparł się o poręcz kozła, pochylił głowę, jakby chcąc zajrzeć w twarz Ricie. Ale spiorunowała go wzrokiem.
1780— Siedź pan cicho, kiedy panu dobrze. A nie, to marsz na koniec breku.
1781— Chyba siądę na kolanach pana Wilhelma…
1782— Pomieścicie się państwo. Zresztą Wiluś przejdzie na pańskie miejsce.
1783— Protestuję! Mnie tu dobrze — odparł student, wznosząc oczy na siedzącą naprzeciw Stefcię.
1784— A co? widzi pani? Panu Wilusiowi tam dobrze, a mnie tu dobrze. Tylko brak pani na vis-à-vis.
1785— Bardzo ładnie! — oburzyła się Lucia. — To znaczy, że ja nie jestem vis-à-vis.
1786— Jest pani, mais oui![143] Tylko pannie Ricie nie do twarzy na koźle.
1787— A jeszcze mniej na vis-à-vis pana! — odcięła się młoda panna.
1788— Ja państwa pogodzę — wtrąciła się Paula. — Niech pan Trestka odbierze lejce z rąk ordynata i będziecie wprawdzie nie vis-à-vis, lecz à côté[144]…
1789— Na pewno niezadługo leżelibyśmy w rowie — zaśmiała się Rita.
1790— Voilà! c'esi le mot![145] W rowie — wtrącił baron Weyher z uśmiechem na wąskich ustach.
1791Trestka rzucił mu złe spojrzenie.
1792— Najlepiej niech pan baron powozi w asystencji[146] panny Pauli — odciął się zirytowany.
1793— Raczej ja w asystencji barona. Omylił się pan.
1794Trestka machnął ręką, jakby mówiąc: „Mało mnie to obchodzi”.
1795— No więc dobrze? — spytał głośno.
1796— Ja nie chcę. Tam na koźle pewnie błoto bryzga. Nie lubię być blisko koni — rzekła hrabianka.
1797— Ja również nie powożę. Tego sportu nie uprawiam — wysylabizował baron. — Ale może moja sąsiadka i pan Wilhelm?…
1798 1799— Niepotrzebnie o tym rozprawiamy, bo pan ordynat dowiezie nas do miejsca i jak sam mówi, nie da się zastąpić.
1800— Dziękuję pani za poparcie — zawołał Waldemar.
1801— Zresztą my będziemy śpiewali — rzekł Wiluś.
1802— Doprawdy? — spytała hrabianka Paula, mrużąc oczki.
1803— To dopiero projekt — wtrąciła Stefcia.
1804— Ale niebawem w czyn się zmieni. Więc co pani woli?
1805— Ich liebe dich[147] czy Du liebst mich[148]? — ozwał się Trestka.
1806— Najpewniej: Wir lieben uns[149] — dodała, śmiejąc się, Paula.
1807— My będziemy śpiewali po polsku — rzekła Stefcia.
1808— Coś, co przypomina Heidelberg[150] albo Sacré-Coeur[151]? — wycedził baron.
1809 1810— No więc może jaki inny klasztor.
1811 1812Trestka podniósł głowę do góry i poprawiając binokle, rzekł krzykliwie:
1813— To dziwne! Ja nie uważam, żeby panna Stefania trąciła zakonnicą.
1814— Za to on trąci bonifratrami[152]! — mruknął Waldemar.
1815 1816— Qu'est-ce que c'est que[153] „trąci”? — zapytał baron.
1817— C'est le mot dur, monsieur[154] — odrzekła Stefcia z ładnym uśmiechem.
1818— Ah, oui![155]
1819Do barona zwrócił się młody Szeliga:
1820— Dlaczego pan myślał, że panna Stefania wychowana w klasztorze?
1821— Bo jest jakaś inna. Est-ce que je sais?[156] Nie umiem tego określić. Może nieprzeciętna? Mon Dieu[157], zawsze nie tak.
1822— Ja panu pomogę. Jest kryształowa, biała jak śniegi tatrzańskie. Ale to nie klasztor urobił ją taką, to natura.
1823 1824 1825Student zakreślił szeroki krąg i z błyszczącymi oczyma zawołał:
1826— Ta natura złota, błękitna, otaczała ją od kolebki i stworzyła na podobieństwo swoje. Nie zaćmił jej miejski kurz, nie zbrukał brud moralny. Oddychała kryształem i stała się nim. Wchłonęła w siebie błękit i złoto…
1827— Jednak „Journal des Modes”[158] musiała przeglądać, bo się wcale ładnie ubiera — przerwał Trestka.
1828 1829— Mam wrażenie, że siedzę na cenzurowanym — rzekła Stefcia.
1830Hrabianka Paula skrzywiła się.
1831— Fi! Cenzurowane… To już niemodne.
1832Baron pokiwał głową i gładząc bokobrody, spojrzał uważnie na studenta.
1833— Pan to ładnie powiedział… o tym krysztale. Oui, c'est très beau![159] Superlatyw nie bardzo wyszukany, ale poetyczny i wdzięczny. Superbe![160]…
1834— Pamięta pan ukwiecone stepy? — szepnęła Rita do Waldemara.
1835— Stepy?… A tak! — odrzekł zamyślony.
1836— Określenie Wilusia podobne do pańskich stepów. Nieprawdaż?… Nie słyszał pan, co mówił Wiluś?
1837 1838Patrzał na szerokie łany pszenicy, lśniącej atłasem, rosistej, bujnej, i myślał:
1839 1840Patrzał na lazury nieba bez chmurki, na srebrną toń powietrza i myślał:
1841— To ona! Tak czysta, taka biała, złota, kryształowa… Dowcipny smarkacz! Ale czego on się nią tak zachwyca? Bo to określenie…
1842 1843 1844Wtem konie szarpnęły gwałtownie. Ordynat ściągnął lejce, aż kopytami wryły się w ziemię, i strzelił z bata z niesłychaną irytacją.
1845 1846— Konie ponoszą! — krzyczała hrabianka.
1847— Waldy, co robisz? — wtórowała Lucia.
1848Panna Rita patrzała na Waldemara spod rzęs i stopniowo twarz jej traciła kolory, usta zaciskały się bólem.
1849— Niech pan stanie — szepnęła — ja przesiądę się.
1850— Nie stanę, bo rozhukałem konie. Proszę się nie ruszać.
1851Rozkazujący ton jego głosu podziałał na nią dziwnie. Doznała nieokreślonego wrażenia. Usta jej zadrgały, na bladą twarz wystąpiło kilka różowych plamek, zdawała się wahać nad czymś, wreszcie spytała swobodnie:
1852— Nie chce pan, żebym się przesiadła, dlatego że konie rozbiegane, lecz gdyby nie to?…
1853— Nie śmiałbym się sprzeciwiać.
1854 1855Zacięła usta i gorączkowo potrząsała batem, wyrwanym z rąk Waldemara.
1856— Co pani robi? — zdziwił się.
1857— Chcę, aby nas konie ponosiły.
1858— Jeśli ja nie zechcę, to to nie nastąpi.
1859 1860 1861 1862 1863 1864— Każdy dbały jest o własne bezpieczeństwo, ja również, więc… może pani przesiadać.
1865Ściągnął lejce. Czwórka stanęła w miejscu, przy czym konie, nagle zatrzymane, poślizgnęły się nieco na tylnych nogach.
1866— Może pani przesiadać — powtórzył z uśmiechem.
1867Panna Rita popatrzała mu prosto w oczy.
1868 1869 1870 1871 1872 1873 1874— Dlaczego stanęliśmy? A, nareszcie namyśliła się pani!… Któraż z pań teraz na koziołek?
1875— Będziemy ciągnęły węzełki — rzekła Rita.
1876 1877 1878Panna Rita rzuciła mu szeptem przez ramię:
1879— Dostanie pan Lucię. Ja w tym.
1880ZabawaPanna Rita wiązała węzełek na chusteczce, po czym wysunęła stuloną dłoń, z której wyglądały trzy jednakowe białe rożki, jak listki rozkwitłe, i obracając się do towarzystwa, rzekła:
1881 1882— Fi! To taki brzydki zwyczaj — grymasiła hrabianka.
1883 1884Panna Rita rożek z ukrytym węzełkiem skierowała najbliżej Luci, pragnąc, aby dziewczynce się dostał.
1885 1886Hrabianka chwyciła za rożek środkowy, Lucia za ostatni, Stefcia wzięła pierwszy z brzegu.
1887Rita przygryzła usta i roztworzyła dłoń.
1888— Panna Stefania! — zawołali wszyscy.
1889Wilhelm Szeliga był zły. Stefcia poczerwieniała.
1890Waldemar rzucił tryumfujące spojrzenie na Ritę i zaczął z nadzwyczajną uprzejmością pomagać jej do przejścia na brek. Nastąpiło zamieszanie.
1891Rita kłóciła się z Trestką, a Stefcia, stojąc na schodkach, żartowała z Wilhelma, który ją zapewniał, że ciągnienie węzełków to barbarzyński zabytek.
1892— Proszę panią! — zawołał na nią Waldemar.
1893StrójStefcia zręcznie przeszła pomiędzy siedzącymi, jak smukły narcyz w swej białej muślinowej sukni, świeżej i szumiącej. Głowę strojną w bujne fale ciemnozłotych włosów, zwiniętych w ciężki węzeł na tyle głowy, osłaniał duży ogrodowy kapelusz, przybrany puchem muślinu i pękiem delikatnej seledynowej trawy. Zaróżowiona, roześmiana, z błyszczącymi oczyma, dziewczyna była śliczna w swym pomieszaniu, z jakim prześlizgiwała się przez środek breku.
1894Waldemar podał jej rękę, ścisnął mocno, a drugą wziął ją powyżej łokcia.
1895 1896Wskoczyła na ławkę, niesiona prawie przez niego, przeszła barierkę i ze śmiechem usiadła obok ordynata. On zawołał na konie, brek potoczył się raźno naprzód.
1897— Rasowa! — rzekł z cicha baron Weyher.
1898— Jak pan mówi? — podchwycił student.
1899— Rasowa! Pan pewnie powie: „natura”?
1900— Tak, ale wy się na tym nie rozumiecie.
1901Stefcia doznała jakby uderzenia w serce. Bliskość Waldemara działała na nią potężnie. On był widocznie poruszony. Krew węgierska, której miał w sobie trochę, zagrała w nim, nozdrza zaczęły latać, oczy zabłysły ogniem.
1902 1903— Co się ze mną dzieje? Mniejszego doznawałem wrażenia w dżungli, gdym czatował na lwy. Co ta dziewczyna ma w sobie?…
1904Paula spod koronki kapelusza spoglądała na Stefcię z niechęcią.
1905 1906Nie kochała się w Michorowskim, ale rachowała na niego. Drażniło ją, że on jej nie hołdował, lecz podobała mu się ta „cudza” dziewczyna. Hrabiankę gniewał Wilhelm Szeliga za to, że porównał Stefcię do kryształu, i baron, że nazwał ją rasową, a przedtem powiedział, że jest inna. Pewnie że inna, bo z innej sfery…
1907— Za wiele wzbudza zainteresowania ta nauczycielka — myślała panna Ćwilecka. — A jaka swobodna! Jakbyśmy dla niej byli równi. Jest rozzuchwalona! Lucia uważa ją jak siostrę. Albo Rita! Traktuje jak koleżankę. Pan Maciej spieszcza jej imię na Stenię, ordynat robi jej honory. Wszystko to nie ma sensu, będzie o sobie myślała Bóg wie co!…
1908Gniewne rozmyślania hrabianki przerwała Lucia wołaniem:
1909 1910 1911W pewnej odległości za brekiem sunęły dwie czwórki prawie w jednym rzędzie; ponad głowami koni widniały sztywne postacie stangretów i baldachimy parasolek.
1912— Nie rozumiem, jakim sposobem mogli nas dogonić. Przecie wcześniej wyjechaliśmy — rzekł Trestka.
1913— Widać karosze[161] pana ordynata zmarniały — wtrąciła ironicznie panna Rita.
1914Waldemar odwrócił się rozbawiony.
1915— Raczy pani przypomnieć sobie, żeśmy stali na drodze dobry kwadrans, zawdzięczając jej przesiadaniu.
1916 1917 1918 1919— Cóż znowu! Ale niech pani nie krzywdzi karych.
1920Pojazdy zrównały się. Pierwsze lando mieściło w sobie księżnę Podhorecką, pana Macieja i księcia Franciszka z żoną. W drugim powozie jechała pani Elzonowska i hrabiostwo Ćwileccy ze starszą hrabianką Michaliną.
1921Waldemar zatrzymał konie, stanęli i stangreci.
1922— Cóż państwo tak wolno jadą? — wołał książę Podhorecki.
1923— Nie spodziewaliśmy się was dogonić — dodał pan Maciej.
1924Waldemar zgarnął lejce w jedną rękę, drugą z batem oparł na poręczy kozła za plecami Stefci i wychylony przed nią, zawołał wesoło:
1925— Mieliśmy na drodze katastrofę.
1926 1927— Zbuntowała nam się panna Rita.
1928Był rozbawiony, szare oczy śmiały mu się, usta płonęły, spod nastrzępionych wąsów błyskały zęby. Zgrabnie przegięty, pełen szykownej a niedbałej elegancji, miał w sobie coś junackiego. Pyszny w swej postaci magnata, pociągał oczy wszystkich.
1929Przy nim Stefcia, biała i różowa, wiotka i dziwnie wdzięczna, również pełna uśmiechów, wyglądała bardzo ładnie. Razem tworzyli parę niesłychaną. Obie księżne przyglądały im się ciekawie, z drugiego powozu pani Elzonowska przez swe typowe szpareczki i hrabina przez lornetkę. Hrabinę dotknęło, że Stefcia siedzi obok ordynata.
1930Po odezwaniu się Waldemara panna Rita stanęła w breku i machając rękawiczką, zaczęła wołać:
1931— Niech państwo nie wierzą. Ordynat jest dziś anormalny, plecie jak w malignie.
1932— Jak to? Czy nie zrobiła mi pani awantury?…
1933Rita zaczęła się tłumaczyć, a wtem wycedziła hrabina Ćwilecka:
1934— Kiedyż nareszcie dojedziemy do Głębowicz? Szalony kawał.
1935— Chwytam wiorsty[162] rozpaczliwie i pozostało nam już tylko pięć — odrzekł Waldemar.
1936 1937— Więc nie traćmy czasu. Do widzenia!
1938 1939— O ile nie będzie nowego strejku[163] panny Rity — żartował ordynat.
1940 1941 1942Brek ruszył naprzód, powozy jechały wolniej. Młoda księżna mówiła do męża po cichu:
1943— Uważałeś, jaka to ładna para: Waldy i panna Stefania? Une très belle fille[164].
1944— Widziałem, że są rozpromienieni.
1945— O czym mówicie? — spytała starsza księżna.
1946— O młodej parze na koźle breku.
1947— A tak! Waldy jest jak odrodzony.
1948— A ona kwitnie — dodał pan Maciej.
1949 1950Inna rozmowa toczyła się w powozie.
1951Hrabina rzekła z gniewem do pani Idalii:
1952— Wiesz? To jest natręctwo tej dziewczyny.
1953 1954— No, to… to… pakowanie się na kozioł obok ordynata.
1955— Słyszałaś, co mówiła Rita? Ciągnęli węzełki.
1956— Już tylko ty jej nie broń. Jest arogantka! Dziwię się, że pozwalasz na jej wybryki.
1957— Nie widzę żadnych. C'est une noble fille[165], Lucia ją bardzo kocha.
1958Pani Idalia była dziś w wyjątkowo dobrym humorze. Spostrzegła to hrabina i już nic więcej nie powiedziała, zaczęła tylko sapać z irytacji.
1959 1960Rozmawiali wszyscy, hrabianka Paula z baronem, panna Rita z Trestką, Lucia i Wiluś śpiewali krakowiaki, zanosząc się od śmiechu. Na koźle Waldemar mówił do Stefci:
1961— Widzi pani te dwa białe słupy po bokach drogi? To są graniczne. Już jesteśmy na gruntach głębowickich. Nigdy może nie czułem tyle szczęścia z posiadania tych obszarów ziemskich, jak w tej chwili, i to z powodu pani.
1962— Z mego powodu? Jakim sposobem? — spytała Stefcia zdziwiona.
1963 1964— A choćby dlatego, że te ukwiecone własne łany mogę pani pokazać, że panią wiozę do siebie. Czy to samo nie może już dać pewnej dozy zadowolenia?
1965 1966— Takie niepodobne do pana to, co pan powiedział — rzekła poważnie.
1967 1968 1969— Choćby do pana Szeligi, bo ja wiem zresztą.
1970— Niech mi to pani wytłumaczy.
1971— Po co, kiedy pan sam doskonale to rozumie.
1972— Przyznam się pani, że niezupełnie.
1973— Niepodobne to do pana, bo jest zbyt szablonowe.
1974 1975— Zresztą pan był nieszczery, mówiąc tak…
1976— Jak mi Bóg miły, skandal! Dlaczego miałem być nieszczery? Wilusiowi wolno porównywać panią do kryształów, błękitów, złota, a ja nie mogę wypowiedzieć tego, co czuję? Dlaczego Wiluś może?…
1977— Bo to Wiluś! — zaśmiała się ubawiona Stefcia z ładnym grymasem ust.
1978 1979— A pan jest ordynat Waldemar Michorowski.
1980 1981— Ordynat głębowicki, właściciel Słodkowic, Grabonowa, Biało-Czerkas i czegoś tam jeszcze z przyległościami, niech pani doda dla okrągłości — przedrzeźniał ją zirytowany.
1982— A tak, ordynat, magnat, wielki pan, arystokrata — powtórzyła wesoło Stefcia.
1983Waldemar wzruszył ramionami. Po czym zaczął mówić wolno, nie patrząc na Stefcię:
1984— Jak mnie pani drażni! Ale zrozumiałem i powiem pani coś. Uwierzy pani, dobrze, nie — to trudno, ja będę szczery. Wszystkie tytuły i godności, jakimi mnie pani obdarzyła, posiadam. Lecz ponieważ obracają się one w dusznej atmosferze, więc często uczuwam brak powietrza. Zawsze wolałem szerokie pola i rwałem się do nich, druzgocąc oszklenia sferowe, którymi barykadują nas od dziecka. Jesteśmy egzotyczni, kochamy się w kameliach[166], stroimy w tuberozy[167], nie przypuszczając, że na naszych łanach rosną bardzo piękne bławatki. Wiemy, że one istnieją, lecz są od nas tak oddalone przesądem, że nasze magnacko-arystokratyczne nogi nie zadają sobie trudu w odszukaniu ich, po prostu nie interesują nas. Czasem los zdarzy, że taki bławatek przypadkiem zabłąka się w naszych cieplarniach, i wówczas doznajemy różnych wrażeń: zdziwienia, ciekawości, coś na nas wionie swojskiego, obudzi się w naszej krwi ojczysta kropla, diabelnie przytłoczona cudzoziemszczyzną. Poczujemy się dziećmi swego kraju i ten, co zawsze czuł pociąg do szerokich pól, teraz poczuje pragnienie. Ojczyste pola staną mu się drogie.
1985Umilkł na chwilę i mówił znowu:
1986— Pani jest właśnie dla mnie takim bławatkiem. Pani wśród nas jest niejako typową przedstawicielką rodzinnego kraju. Bo my, jakkolwiek możemy mieć równą i słuszną pretensję do owego przedstawicielstwa, jednak jesteśmy zbyt skosmopolityzowani, by odpowiadać wielkości zadania. Pani jest symbolem naszych złotych niw. Wiluś miał słuszność, porównywając panią do natury, on zauważył to również prędko, jak ja. Na mnie pani od pierwszej chwili zrobiła wrażenie kwiatu zrodzonego na bujnych polach. Jednocześnie jest pani niezaprzeczenie mimozą[168].
1987Podniósł głowę i spojrzał na Stefcię.
1988— Wypowiedziałem otwarcie, co myślę o pani. I powtarzam, że czuję się szczęśliwy z posiadania obszarów ziemnych w naszej ojczyźnie, szczęśliwy nie z powodu, że ziemia ta jest zapładniaczką mej kieszeni, lecz dlatego, że czuję się jej synem, że jest mi droga. Kochałem ją od dziecka i dbałem o nią, lecz uczucie to dopiero teraz spotężniało, dzięki pani. Jestem pani za to nieskończenie wdzięczny.
1989Podał jej dłoń serdecznie i uścisnął. Była chwila, że chciał jej rękę podnieść do ust, lecz powstrzymał się. Na twarzy Stefci odbiło się wzruszenie, usta jej drżały. Podniosła oczy na niego i spotkała jego szare źrenice, błyszczące ogniem, pełne szlachetnej a wspaniałej dumy i dziwnie miękkie w spojrzeniu, jakim ją ogarniał.
1990— Czy i teraz pani powie, że jestem nieszczery? — spytał cicho.
1991— O nie! Teraz mówi pan inaczej, ziemia pańska może być dumna z takiego syna. Jest pan prawdziwym Michorowskim — odrzekła z żywością.
1992Zaśmiał się trochę ironicznie.
1993— Proszę nie chwalić mnie jeszcze, bo może na to nie zasłużyłem. Przecie w moją miłość dla kraju nie wierzą. Nazbyt długo byliśmy de Michorowscy, bym ja się stał od razu Michorowskim, bez obcych dodatków. Któż mi zaufa, że przekonania, jakie we mnie żyją, są istotnie już wkorzenione w mej duszy, a nie pełzają po niej z pobudek mniej społecznych, a prędzej osobistych?
1994— Niech pan nie psuje wrażenia analizą, to najgorszy system — przerwała Stefcia. — Wystarcza, że pan to przekonanie posiada, że odczuwa je w całej pełni. To już jest bardzo wiele, jak na pana de Michorowskiego.
1995 1996— Ma pani słuszność, nie przedstawiajmy się gorszymi, niż jesteśmy, i cieszmy się chwilą jak obecna.
1997Nachylił do niej głowę i spytał z uśmiechem:
1998 1999Stefcia wesoło błysnęła oczyma.
2000 2001— I dobrze pani tu na koziołku?
2002 2003— Czyli że po Wilusiu nie jestem starym nudziarzem. Co?
2004 2005— Magnatem, wielkim panem, arystokratą — mówił z wesołą przekorą.
2006 2007— Dobrze, dobrze! Nie chcę być tylko teraz. W tej chwili jestem Michorowskim, wielbię bławatki i jeden z nich bardzo cacy wiozę do swych łanów. To mnie uszczęśliwia. Czemu się pani zasępiła? — spytał nagle, patrząc na nią uważnie.
2008— Ja?… Bynajmniej — odparła obojętnie.
2009— Pani jest jak roślina-czułek, stula listki za byle dotknięciem. Wiem, co pani pomyślała: że jestem magnatem, który dla fantazji zrzuca z siebie magnacką purpurę i ubiera się w bławatek. A że panią tak nazwałem, więc to się nie podobało. Czy tak?
2010— Jeśli nawet jestem bławatkiem, to w każdym razie nie takim, w jaki można się ubrać.
2011— Zwłaszcza magnatowi-arystokracie. Prawda?
2012 2013 2014— Mimoza! — szepnął w duchu, a głośno zawołał: — Skandal! Zaczynamy schodzić z relsów[169], panno Stefanio. Nastąpi wykolejenie, a Głębowicze już widać. Odłóżmy kłótnię na inny raz. Zgoda?
2015— O ile pan znowu z relsów nie zejdzie…
2016— Dobrze! Obiecuję to pani. Chcę, abyśmy w Głębowiczach byli w zgodzie, chcę panią widzieć wesołą, tak jak obecnie. Ja jestem szalenie wesół i szczęśliwy.
2017— Czy dlatego, że dojeżdżamy do Głębowicz? — spytała figlarnie.
2018— Tak, i że za chwilę będę jadł śniadanie — odrzekł z pasją.
2019Stefcia parsknęła śmiechem. Waldemar zaśmiał się również i palnął z bata.
2020— Ech, jestem na panią taki zły! — zawołał, puszczając konie w cwał.
2021Brek potoczył się ze zdwojoną szybkością.
2022— Panie, cóż to znowu? Pan nas roztrzęsie! — wołała panna Rita.
2023— Au nom de Dieu[170], wypadniemy! — krzyczała hrabianka, chwytając za ramiona Trestkę i Wilhelma.
2024Waldemar stanął. Jedną ręką powoził, drugą z batem wparł się pod bok i potrząsając lejcami, wołał na konie:
2025 2026Konie rwały z kopyta, aż grudki żwiru sypały się gradem spod kół.
2027— Panie Waldemarze, czy pan zwariował? — krzyczała, szarpiąc go za rękaw, panna Szeliżanka.
2028 2029Stefcia, Lucia i Wilhelm zanosili się od śmiechu, patrząc na wystraszone miny hrabianki, barona i nieszczęśliwego Trestki, któremu w dodatku spadły binokle z nosa. Szukał ich dokoła siebie, klnąc różnymi językami. Nareszcie znalazł i zawołał z niesłychanym zacięciem:
2030 2031— Przecie przemówił po polsku — zaśmiał się Waldemar.
2032 2033ZamekDojeżdżali do kamiennego mostu nad bystrą rzeką. Poza nią wśród mnóstwa drzew, na górze, widniały potężne mury zamku, najeżone basztami i wieżyczkami. Na głównej baszcie w stylu staroświeckim powiewała chorągiew z herbem Michorowskich. Olbrzymie drzewa parku, otaczające zwartą masą zamek, ciągnęły się wzdłuż rzeki. Brek zahuczał na moście jak bęben, głucho zastukały kopyta i konie z kamiennej grobli wpadły w mroczną świerkową aleję. Na końcu wznosiła się wielka murowana brama, wyłożona kamiennymi płytami, z żelazną kratą, z herbem na szczycie, szeroko rozwarta. Przed bramą był drugi most kamienny, który zwisał nad fosą, biegnącą wzdłuż wału i muru okalającego park. Głęboki kanał napełniała świeża woda, przeprowadzona z rzeki. Miało to wygląd forteczny, ale malowniczy, bo drzewa parku i mur z żelazną sztachetką na wierzchu cudownie odbijały w wodzie. Na moście stały słupy z matowymi balonami lamp elektrycznych. Takież wysokie żelazne słupy stróżowały obok bramy i koło budki odźwiernego, która była właściwie piękną grotą z płyt kamiennych, tonącą w zwojach bluszczu.
2034Gdy brek wtoczył się w aleję świerkową, Waldemar usiadł i powstrzymał konie. DrzewoJechali wolno. Wszyscy umilkli. Powaga i majestat wiały od ciemnych, strzelistych świerków, stojących podwójnym rzędem jak stróże odwiecznego zamku ordynacji.
2035Odczuwało się tu wielkość i potęgę — coś, co zmuszało do pochylenia głowy. Wszyscy doznali podobnego wrażenia. Tylko Waldemar miał wzniesioną głowę. On witał stróżujące świerki jak swych poddanych.
2036A one szumiały poważnie i chyliły czuby w powitalnym ukłonie, widząc w nim pana i dziedzica starożytnej siedziby.
2037Baron Weyher ciekawie patrzał dokoła. Nie widział jeszcze zamku, ale zaimponowała mu już aleja.
2038Hrabia Trestka spoglądał na wierzchołki świerków, podtrzymując ręką kapelusz.
2039— Tytany!… Tytany! — mówił szeptem. — Nigdy nie mogę się im napatrzeć.
2040Panna Rita i hrabianka siedziały zamyślone, może usiłując odgadnąć, kiedy tu wjedzie ordynat w poszóstnej karecie, mając obok siebie młodą żonę, kto będzie tą wybraną. A myśląc tak, może obie w najgłębszej komórce duszy siebie widziały w tej roli.
2041Waldemar jechał poważny. Czuł, że jego własność imponuje wszystkim. Doznawał różnych uczuć: dumy i pewnej melancholii.
2042 2043 2044I nagle uczuł tęsknotę… Pierwszy raz pomyślał, że w tym przepychu, w tej wspaniałej rezydencji jest sam, zupełnie sam.
2045 2046— No, przynajmniej nie w tej chwili.
2047Spojrzał nieznacznie na Stefcię.
2048Siedziała cicha, jakby przytłoczona majestatem olbrzymich świerków, rzucających na nią cienie.
2049Trochę przybladła. Ogarniał ją chłód, nurtował w niej nieokreślony niepokój.
2050— Co ja tu robię?… Ja… obok tego magnata… Zabłąkałam się… bławatek w cieplarni — szeptało w jej duszy.
2051Jak Waldemarowi przed chwilą, tak i jej przyszło na myśl, że w tym przepychu, w tej wspaniałej magnackiej rezydencji jest sama, zupełnie sama.
2052 2053Waldemar spostrzegł to i pochylony do niej, patrzał na nią długo, uważnie.
2054— Jaka pani wrażliwa — rzekł ze wzruszeniem.
2055Uśmiechnęła się: zrozumiał ją. Zrobiło jej to przyjemność.
2056 2057 2058Podniosła na niego zdziwione oczy.
2059 2060 2061Wjechali na most. Panna Rita i hrabianka zawołały razem:
2062 2063— Niezrównany jest widok tej fosy i mostu.
2064— A brama i domek strażniczy! I stare to, i piękne.
2065— Niedługo nazwą panie stary cylinder ordynata niezrównanym — zżymnął się Trestka.
2066Hrabianka parsknęła śmiechem, Rita wzruszyła ramionami.
2067Brek minął wyniosły krzyż w ogrodzeniu ze skalnych odłamów i bramę. Kopyta koni zatętniały na kamiennych płytach. Odźwierny salutował przyjeżdżających.
2068ZamekWjechali na dużą przestrzeń wyżwirowaną i gładką jak plac musztry. Na środku stała smukła kolumna kamienna ze stopniami w kwadrat. Na niej płaskorzeźba, przedstawiająca popiersie przodka Michorowskich, założyciela zamku z XV wieku. Medalion otaczały oznaki wojskowe rzeźbione w kamieniu, napisy i daty. Obok pomnika słupy z elektrycznymi lampami. Plac równoległy z podłużnym gmachem zamku okalały z dwóch stron potężne drzewa parkowe, idące w nieskończoną głąb. Z prawej strony wysuwała się olbrzymia okrągła baszta ze strzelnicami i galerią, dalej wieża kaplicy. Przy wjeździe pod sklepioną bramą czworoboku zamkowego stały po dwu stronach krótkie armaty, moździerze, zabytki odległych lat. Przypominało to zamek obronny, jakim był w istocie przed wiekami.
2069— Co za gmach! — mówił baron Weyher. — Ależ pan mógłby się nie obawiać napadów tatarskich.
2070— Niejeden taki napad odparł ten zamek w czasach wojen z pogaństwem — odrzekł ordynat w zamyśleniu — ale wówczas inaczej wyglądał. Miał zwodzone mosty, na tym placu stały cekhauzy[171] wojskowe, musztrowały się chorągwie husarskie i pancerne; tu odbywały się turnieje, a w czasie oblężenia żołnierze biwakowali.
2071HistoriaStefcia pod wrażeniem potężnych murów i ich tradycji czuła się dziwnie mała. Bujna wyobraźnia przedstawiała jej przeszłość jak na jawie. Widziała rycerstwo, walczące o pierścień na turniejach, i wojewodzianki Michorowskie w kontusikach i wieńcach na głowie, z długimi kosami[172], rozdające nagrody zwycięzcom. Widziała hetmanów, sprawujących skrzydlate chorągwie, i wymarsz wojsk na obronę ojczyzny. Słyszała dźwięk kopii husarskich, szum skrzydeł i buńczuków i nabożną pieśń żołnierską:
2072
Stefcia przymknęła oczy pod wpływem wizji z przeszłości. Ocucił ją turkot kół na kamiennej posadzce. Akustyka sklepionych murów bramy potęgowała grzmot jadącego breku.
2073Konie szły stępa. Cała czwórka, pochylając głowy i wygięte szyje, uderzała z góry kopytami, jakby drażniąc się i lubując stukiem o tafle kamienne.
2074Stefcia na widok wewnętrznego dziedzińca wydała okrzyk zdumienia.
2075Waldemar zatoczył ręką koło i wskazując jej środkowy gmach zamku z tarasem, dywanem kwiatów i srebrnym pióropuszem wodotrysku, rzekł serdecznie zniżonym głosem:
2076— Jestem szczęśliwy, że przywiozłem panią, symbol pól i łąk, do tego gniazda, nie sfery i przesądów, nie do egzotycznego trephauzu[173], lecz pod ojczystą strzechę Michorowskich, gdzie bławatek będzie się czuł swobodny i wesoły.
2077Tyle brzmiało poczciwych nut w jego głosie, tak serdecznie płynęły jego słowa, że Stefcia spojrzała mu w oczy z wdzięcznością.
2078— Pan jest bardzo dobry — szepnęła.
2079— Chciałbym nim być — odrzekł równie cicho.
2080Jechali obok klombów dywanowych i piramidalnych krzewów. Wionęło na nich zapachem róż i charakterystyczną wonią wykwintnych roślin i kwiatów cieplarnianych.
2081Wyniosłe mury zamku, wspaniała gra kolorów otoczenia, słoneczne blaski, rozsiewane hojnie dokoła, składały się na całość imponującą.
2082Wszyscy się rozweselili. Z szumem i gwarnie brek podjechał pod marmurowe filary ganku. Kilku służących w czarnej liberii z pąsowym zbiegło ze schodów. Kamerdyner wysoki, postawny, z siwymi bokobrodami na wygolonej twarzy, w liberii od innych wspanialszej, schodził powoli, jakby czując swą godność starego sługi, który obecnego ordynata widział jeszcze w kolebce.
XVIII
2083Głębowicze, odwieczna siedziba Michorowskich, mogła zajmować pierwszorzędne miejsce wśród najwspanialszych rezydencji kraju. Staroświecka powaga i przepych, cechy jej główne uwydatniały magnacką potęgę. Lecz trochę ciężki styl feudalny łagodziły nowożytne freski komfortu, z wielkim smakiem i umiejętnością wplecione w stare ramy zamierzchłych czasów.
2084Wyglądało to jak delikatny haft na ciężkiej brokateli[174] i tworzyło całość wspaniałą.
2085Zamek, BogactwoGmach zamkowy był potężny. Środkowy korpus ogromny, poprzerzynany szeregami wysokich okien, kilkopiętrowy, stanowił silne oparcie dla bocznych skrzydeł, ozdobionych wieżyczkami, i wysokiej okrągłej baszty, na której powiewała chorągiew Michorowskich. Na wieży umieszczono obserwatorium meteorologiczne. Dwie boczne odnogi zamku, niezbyt długie, zamykała niby klamrą trzecia poprzeczna, którą nazywano „nad arkadami” z powodu wysokich sklepień w bramie. Tu na parterze znajdowała się starożytna sala sejmikowa, a na pierwszym piętrze — zbrojownia.
2086Wewnętrzny dziedziniec otaczały krużganki proste i narożne, zdobne w murowane filary i poręcze. Wielki gazon kwiatowy okrążał nisko strzyżony żywopłot. Tam, wśród karłowatych piramidalnych krzewów, rozrzuconych pojedynczo na trawniku, wśród kwiatowego dywanu, stał wodotrysk z zielonego marmuru z basenem napełnionym wodą i mitologiczną grupą na skale. Grupa przedstawiała Neptuna[175] i Nimfę[176] owiniętą wężem. Z paszczy węża i ze skały, w którą Neptun uderzał trójzębem, wytryskiwały długie sznury wody, spadające do basenu rozwianą kaskadą. Na prawym narożniku zamkowego korpusu wznosił się taras nieduży, sięgający pierwszego piętra, z żelazną poręczą, oplecioną różami. Cały ten ogród wiszący ozdabiały drzewa cyprysów, kulistych pomarańcz, cedrów i mirtów. Portyk, wsparty na ośmiu kamiennych filarach, miał na szczycie herb Michorowskich. Schody i posadzka z jasnych kamiennych płyt. Nad drzwiami widniał napis z wypukłych liter: „Gość w dom, Bóg w dom”. Gmach zamkowy od strony rzeki otaczały pyszne tarasy na sklepionych arkadach kamiennych i marmurowych, sięgające drugiego piętra. Głębowicze słynęły ze swych tarasów i gustownych urządzeń. Parter zamkowy zdobiła długa weranda z białego marmuru, opleciona bluszczem, z alabastrowymi posągami bogów greckich. W jednym załomie murów świecił rżniętymi szybami ścian wyniosły półokrągły ogród zimowy.
2087Z tarasów roztaczały się piękne widoki parku i angielskich ogrodów; więc: słynna dolina róż, groty układane ze skał, jedna z czerwonej gliny, druga biała, w kształcie świątyni greckiej; biały pawilon letni, mieszczący w sobie akwarium, plac tenisowy z ładną altaną, gdzie podczas gry stawiano chłodniki; wreszcie wspaniałe wiadukty zielone do spacerów i grupy drzew egzotycznych na pluszowych trawnikach, i wijące się wstęgi ulic.
2088Mnóstwo kwiatów, posągów, altanek, tuneli zielonych. Sadzawki w kępach irysów z bielą łabędzi, fontanny, marmurowe ławki i mostki. Na górce usypanej umyślnie stał wysoki, biały marmurowy słup z rzeźbioną figurą Matki Boskiej Łaskawej, otoczony cyprysami. Stok góry zamkowej do rzeki wykładały niezmiernie szerokie, białe marmurowe schody, zakończone dość wąską platformą, tworzącą przystań. Tu na brzegach wznosiły się potężne dwie syreny, również z marmuru. Schody i łodzie na rzece obok przystani były jednym z piękniejszych widoków parku. Wszędzie stały gęsto słupy elektryczne.
2089Wspaniałość książęca i niewysłowiony czar porywały wzrok, pobudzały zmysły.
2090Czuło się tu miliony i silną, kochającą rękę, która kierowała wszystkim, nie żałując wkładu na utrzymanie starej siedziby pradziadów.
2091Waldemar kochał Głębowicze, czuł do nich przywiązanie synowskie, a typowy poważny ton, panujący tu wszechwładnie pomimo nowoczesnych dodatków, był jego chlubą.
2092Zamek, park, zwierzyniec utrzymywał tak samo wzorowo, jak i budynki gospodarskie. Stajnie głębowickie Waldemar wprost pieścił, czyniąc z nich istne pałace.
2093Ale do ozdób zamku i parku nie dodawał już nic nowego, siły swe i zdolności kierując na działalność pożyteczniejszą. Prócz stajni do jego namiętności należała jeszcze zbrojownia i zwierzyniec.
2094Charakterystyczny był w zamku pokój sypialny ordynata, odróżniający się od ogólnego przepychu spartańską prostotą. Niezbyt duży, zawierał sprzęty konieczne i wyłącznie dębowe. Nie miał firanek, dywanów ani rzeczy ozdobnych. Łóżko dębowe okrywała wielka skóra białego niedźwiedzia, upolowanego przez ordynata w podróży na Północ. Nad łóżkiem wisiała ulubiona broń w kilku odmianach, a naprzeciw duży portret matki, Elżbiety Januszowej, w ciężkich bogatych ramach, w głowach zaś łóżka — pamiątkowy krucyfiks żelazny z XVI wieku. Ten magnat i milioner osobiście posiadał skromne wymagania.
2095Pan Maciej, chodząc po Głębowiczach, cieszył się, z uśmiechem przypominał sobie, jak wszyscy z powątpiewaniem patrzyli na ulepszenia wprowadzane przez młodego ordynata, krytykowali go, nie wierząc, aby taki magnat i hulaka mógł coś dobrego sprawić. Wiedzieli, że skończył Hallę[177], lecz niektórzy nawet w to nie bardzo wierzyli, dopiero po dłuższym czasie, widząc jego energię i świetne wyniki, zrozumieli, że ten hulaka potrafi być dzielnym obywatelem kraju i sumiennym pracownikiem.
2096Na przepych i znakomite urządzenia głębowickie goście spoglądali z podziwem, ale różnym: pan Maciej i księżna Podhorecka z dumą, Trestka z zazdrością, książę Podhorecki z żalem.
2097— Miałem i ja kiedyś wiele, teraz mam tylko długi — myślał.
2098Baron Weyher na równi ze Stefcią pierwszy raz zwiedzał Głębowicze, chodził więc trochę odurzony, mrucząc pod wąsem:
2099 2100Hrabina Ćwilecka i panna Paula rozmarzyły się, z panią Idalią przebiegały cieplarnie, głosząc zachwyty nad każdym kwiatkiem. Pannę Ritę trudno było wyciągnąć ze stajni: mówiła, że choć raz chce się uraczyć końmi głębowickimi. Tylko hrabia Ćwilecki z panną Michaliną spacerowali sennie po parku bez marzeń i zachwytów. Stefci towarzyszył Wilhelm Szeliga. Lucia biegała sama, widocznie czymś podniecona.
2101Waldemar dla wszystkich gości miał czas, przyjmował ich po królewsku, dając zupełną swobodę.
2102Nikt nie czuł się tu skrępowany, każdy szedł, dokąd chciał, rozmawiał, z kim chciał, i zabawa szła wybornie. Ale z Lucią Stefcia miała kłopot. Nie mogła jej zatrzymać przy sobie, widziała w dziewczynce jakieś wzburzenie.
2103Przepych Głębowicz działał na Lucię dziwnie, jakkolwiek znała go już dawniej i od dziecka przywykła do zbytku. Słodkowce posiadały również wspaniałe urządzenie, jednak inne. Mniej tam było stylu, mniej powagi i wielkości magnackiej, jaka tu wyzierała z każdego zakątka.
2104Na Lucię to robiło wrażenie. Dziewczynka, rozgorączkowana, podbiegła do Stefci i biorąc jej rękę, rzekła z naciskiem:
2105— Mam pani coś powiedzieć, ale tylko pani.
2106Wilhelm Szeliga, trochę zły, odszedł na stronę. Lucia podprowadziła Stefcię na koniec alei do wielkiego wodotrysku, skąd szeroki widok padał na zamek z tarasami, na trawniki, dywany, posągi i widną[178] z daleka oszkloną pomarańczarnię. Tam Lucia stanęła, zakreśliła ręką w powietrzu wielkie koło i rzekła uroczyście:
2107 2108Stefcia, trochę zdziwiona, spojrzała na nią.
2109— Wspaniałe? — powtórzyła dziewczynka.
2110— Bardzo! — odparła Stefcia, czując się sama pod wpływem majestatu płynącego z zamku.
2111Lucia z rumieńcami na twarzy mocno ścisnęła rękę Stefci i zaczęła mówić przyciszonym głosem:
2112— Widzi pani, może i ja kiedyś będę miała taki zamek, takie salony, park i tarasy. Będę miała przepych, wspaniałą rezydencję, bogactwa i tytuły. Takie życie przeznaczone dla mnie, takie, a nie inne!
2113— Dlaczego to mówisz, Luciu? — spytała Stefcia, niemile tknięta wybuchem dziewczynki.
2114— Ja pani powiem! Oto przyszło mi na myśl, że tylko w naszej sferze mogę mieć to wszystko, ten cały przepych. A ja go tak lubię! Gdybym wyszła za Edmunda, nie miałabym setnej części tego, prawda? Jakiś tam skromny dworek o kilku pokojach, otoczony jaśminem, z nasturcją na klombach. Nie posiadałabym salonów ani sali portretowej… Bo cóż Prątniccy? Czy oni mogli mieć jakich przodków? Jak to dobrze, żem się urodziła w naszej sferze…
2115— O zapewne! — odrzekła Stefcia z goryczą. — Toteż Opatrzność czuwała nad nim i nad tobą.
2116— Nad nim?… Chyba tylko nade mną? Dla niego byłoby łaską Opatrzności, gdyby się ze mną ożenił.
2117— Moja Luciu, nie sądź wszystkich miarą swych pieniędzy i sfery.
2118— Jak to?… Więc ja nie byłabym dla niego świetną partią?
2119— Byłabyś bez wątpienia, ale właśnie ta świetna partia stałaby się jego nieszczęściem, gniotłaby go, dusiła. Ty, wychowana w zbytkach, nie chciałabyś samego dobrobytu, on nie miałby za co otoczyć cię przepychem, używałby na to twych pieniędzy, co miłe nie jest; zresztą i one nie wystarczyłyby na zaspokojenie twych wymagań.
2120— Ależ moja sfera, parantela[179] — czy to nic nie znaczy, nie wystarcza?
2121— Nie wiem, mnie by to nie wystarczyło! Ale to zależy od osobistych poglądów. Może Prątnicki byłby zadowolony…
2122 2123— A gdybyś go prawdziwie kochała?
2124— To nic nie znaczy. Ja miałabym tylko miłość, on wszystko. On zawsze wygrałby, ja bym przegrała.
2125 2126— Ach, Luciu! Przypomnij sobie, coś mówiła przed miesiącem: że jedynym twym pragnieniem zostać żoną Edmunda. Wiem, że to było dzieciństwo, że on niewart prawdziwego uczucia, bo sam go nie posiada, ale jakże różne są twe zapatrywania w tak krótkim czasie. A gdyby on miał wszelkie zalety, zasługiwał na szacunek i miłość twoją, czy i wówczas on by wygrywał? Powiedz!
2127— Pani mnie nie rozumie. Ja mówię o partii i o sferze.
2128— Więc osobista wartość człowieka nic nie znaczy, tylko pieniądze i sfera?… O moja Luciu! tak jeszcze jesteś młoda, a już masz spaczone pojęcia.
2129— To nie są spaczone, tylko nasze — odrzekła Lucia z dąsem.
2130— Winszuję! Jeśli już teraz tak myślisz, co będzie potem?
2131— Nigdy więcej nie popełnię takiego głupstwa, żeby się zakochać w człowieku nie z naszej sfery.
2132— O tak, powinnaś tego sobie raz na zawsze zabronić, bo takie głupstwa często źle się kończą.
2133Tyle smutku i żalu brzmiało w głosie Stefci, że Lucia spojrzała na nią badawczo. Nagle zarzuciła jej ręce na szyję i zawołała przymilnie:
2134— Niech się pani tylko nie gniewa, moja dobra panno Steniu!
2135— Ja się na ciebie, Luciu, nie gniewam, ale mi przykro.
2136 2137— Nie za Edmunda, tylko że ty jesteś przesiąknięta podobnymi zasadami.
2138— To Głębowicze tak na mnie wpłynęły. Szczęśliwy Waldy!…
2139Z głębi alei dało się słyszeć wołanie.
2140— Mama mnie woła. Biegnę! — krzyknęła dziewczynka i pędem wpadła w mroczną głąb.
2141Stefcia poszła w stronę zamku. Całe towarzystwo znajdowało się w parku, ale ona chciała pozostać sama.Kwiaty, Zapach Idąc pomiędzy krzewami róż, wchłaniała śliczny zapach, z rozkoszą zatapiając głowę w masie aksamitnych kwiatów. Czuła się upojona barwami i wonią. Rozdrażnienie po rozmowie z Lucią zastąpiła teraz ociężałość prawie senna. Gmach zamkowy przytłaczał ją; ogromne mury, wieżyce i baszta z rozwianą chorągwią robiły na niej wrażenie ciężaru, który ją gniótł. Doznała niemal fizycznej potrzeby stracenia z oczu wyniosłych ścian. Postanowiła wejść do środka, przekonana, że nie zastanie tam nikogo.
2142Szybko przebiegła tarasy, werandę i zaraz w pierwszym salonie spotkała starego kamerdynera. Powitał ją ukłonem. Stefcia spytała go, którędy iść do gościnnych pokoi.
2143Stary sługa wskazał ręką rząd salonów i rzekł z uszanowaniem:
2144— Na lewym skrzydle, drugie piętro. Może hrabianka każe się zaprowadzić?
2145Spojrzała na niego z szeroko otwartymi oczyma.
2146— Co znaczy ten tytuł? Bierze mnie widać za kogo innego.
2147Kamerdyner stał w pozie wyczekującej.
2148— Mylicie się, Andrzeju, ja nie jestem hrabianką — rzekła z wesołym uśmiechem.
2149Teraz stary sługa otworzył szeroko oczy, ale natychmiast zapanowawszy nad zdziwieniem, rzekł z nowym ukłonem:
2150 2151Stefcia lekko wzruszyła ramionami i poszła w głąb zamku, myśląc:
2152— Zanadto są tu przyzwyczajeni do tytułów.
2153ZamekMijała salony, wspaniałe gabinety. Przeszła zieloną salę bilardową, białą salę balową ze sklepieniami, zdobną w malowidła i rzeźby w stylu Odrodzenia, następnie okrągłą karmazynową salę posłuchalną, aż znalazła się w ogromnej sieni zamkowej. Stąd biegło w różne strony kilka korytarzy i wiodły szerokie schody z białego marmuru, zakończone na wysokości pierwszego piętra galerią, wspartą na filarach. Schody wyściełał karmazynowy dywan, ale główną ich ozdobą była żelazna, rzeźbiona balustrada, osłaniająca również i galerię. Wyniosłe ściany sieni, wyłożone płytami z szarego granitu, miały sufit sklepiony, wysokości trzeciego piętra. Równolegle z drugim piętrem otaczał sień dokoła wąski balkon, żelazny z poręczą w kształcie ukośnej kraty. Wychodziło nań kilkoro drzwi z wewnętrznych pokoi. Pośrodku sieni naprzeciw klatki schodowej stała okrągła grupa drzew egzotycznych. Wśród nich basen z białego marmuru z tryskającą wysoko fontanną.
2154Kuliste drzewa cieplarniane zdobiły schody i galerię, elektryczne lampy mieściły się u szczytu sklepień. Posadzka z tafli kamiennych tworzyła bardzo piękne wzory.
2155Stefcia zatrzymała się długo w tej sieni, podziwiając jej piękność. Zainteresował ją wielki zegar z kurantem, w kształcie wysokiej a wąskiej szafki, ozdobiony popiersiem brązowym króla Zygmunta Augusta. Jako antyk wiekowy nadawał otoczeniu ton staroświecki.
2156Na piętrze rozpoczął się nowy szereg salonów. Stefcia wśród tych bogactw straciła zupełnie kierunek. Nie mogła odgadnąć, czy jest w głównym korpusie zamkowym, czy na którym skrzydle. Idąc, spoglądała na makaty, kobierce i gobeliny. Migały jej przed oczyma bogate ramy obrazów, wielkie żyrandole z brązu, malachitu[180] lub całe z weneckiego kryształu, zwieszające się ze wspaniałych sufitów płaskich i sklepionych, zdobnych w malowidła i rzeźby. Postać jej odbijała się w ogromnych zwierciadłach lub całych ścianach lustrzanych, w których szeregi sal przybierały rozmiary nieskończone.
2157Stawała często przed jakimś obrazem, posągiem albo grupą roślin, szczególnie cudownych palm wachlarzowych, i przebiegając szkliste posadzki, miękkie dywany, szła coraz dalej w głąb zamku. W końcu zaczął ją ogarniać lęk. Zbłądziła, ale jak wyjść z tego labiryntu, nie miała pojęcia. Nareszcie weszła do sali bardzo długiej, ze sklepionym sufitem, zdobnej w płaskorzeźby i posadzkę dębową. Szeregi okien, ocienionych głębokimi niszami, niewiele dawały światła, tak że sala była mroczna i dziwnie surowa w tonie. Pod ścianami i na środku stały sofy kryte złotogłowiem[181]. Staroświecki kominek przykrywała bogata wschodnia opona[182]. Jakaś powaga zdawała się chodzić po tej olbrzymiej sali. Stefcia spojrzała w górę i dreszcz ją przeniknął. Ze wszystkich ścian spoglądało na nią mnóstwo wyrazistych oczu: sala była zawieszona portretami. Przodkowie Michorowskich naturalnej wielkości stali tu oprawni w mahoniowe ramy, okute brązem. Patrzały na Stefcię poważne twarze dawnych wojewodów, hetmanów i senatorów. Przybrani byli w złote ryngrafy[183], w aksamitne delie[184], złotogłów, w sobole i gronostaje lub zakuci całkowicie w srebrne blachy. Innych zdobiły fraki, peruki z koronkowymi żabotami lub świetne mundury wojskowe. Wszyscy mieli typowe, trochę wydatne usta, wyraziste rysy i oczy szare, przenikliwe, z wyrazem zuchwalstwa, energii i odrobiną szyderstwa. Mrok panujący w sali nadawał martwym postaciom pozory życia. Skąpe światło dochodzące z zewnątrz pełzało po karmazynach i bogatych futrach szat, po woskowych rękach i twarzach. Stefcia miała wrażenie, że postacie te poruszają się, że martwe szare oczy spoglądają na nią zdziwione, a usta mówią:
2158— Czego chcesz? Skąd się wzięłaś?…
2159 2160Już drugi raz doznała podobnego wrażenia, drugi raz portrety Michorowskich przerażały ją wymową martwych oczu.
2161Zabłąkała się w tej sali i jest sama pod pręgierzem tylu spojrzeń. Chciała wyjść, odwróciła głowę w stronę drzwi i nagle wzrok jej padł na wielki portret w pełnym oświetleniu, przedstawiający wyniosłą postać kobiecą. StrójW ciężkiej aksamitnej sukni, ozdobionej brabanckimi koronkami, w perłach, stała młoda jeszcze kobieta, z głową spuszczoną na piersi i smutkiem w czarnych oczach. Bujne czarne włosy ocieniały ładny owal twarzy, wąskie usta wyrażały ból, nie dający się ukryć nawet na portrecie. Strój i uczesanie znamionowało niedawną epokę. Stefcię zaciekawiła ta postać. Podeszła bliżej, chciała koniecznie wiedzieć, kogo portret przedstawia.
2162Na ciemnym tle obrazu, z boku, widniał wyraźnie malowany herb z mitrą książęcą, pod nim napis: Gabriela z książąt de Bourbon Maciejowa Michorowska, ordynatowa głębowicka. Potem następowała data urodzenia i śmierci.
2163Więc to jest babka Waldemara, żona pana Macieja? Księżniczka Bourbon? Ale dlaczego tak bezmiernie smutna? Nawet na portrecie widać, że to nieszczęśliwa kobieta. Stefcia podeszła bliżej, wpatrzona w postać babki Waldemara. I dwie te kobiety — jedna malowana, w aksamitach, druga żywa, w białym muślinie — patrzyły sobie w oczy, jakby się rozumiejąc.
2164Głębokie czarne źrenice Michorowskiej ogarniały dziewczynę żałosnym spojrzeniem, jakieś westchnienia szły od niej i beznadziejność, i pełna goryczy melancholia. Oczy te zdawały się mówić: „Zmęczyło mnie życie, nie zaznałam szczęścia ani odrobiny, tylko wiele bólu i zgryzoty… Nic nie pomogły bogactwa, nic tytuły, nic dostojeństwa… byłam kobietą nieszczęśliwą”.
2165Stefcia czytała w jej smutnej twarzy skargę. Dlaczego ta kobieta cierpiała?… Czego brakło w jej życiu?… Jaka chmura złożyła w jej oczy tyle posępnych cieni?…
2166I w tej sali, pełnej uwiecznionych w portretach postaci, przedstawiała typ najbardziej zbolały.
2167Stygmat cichego dramatu piętnował jej czoło, perły, rozsypane na jej piersiach, świeciły jak łzy spadłe z bezbrzeżnie smutnych oczu. Wszystkie postacie kobiece na portretach miały uśmiechnięte twarze, klejnoty i kwiaty w dłoniach. Barwne stroje polskie, kontusiki mieszały się tu z obcisłymi sukniami z początku XIX stulecia lub z balonami krynolin. Głowy, jedne w staroświeckich kornetach[185], w perukach, inne zdobne w koki i pukle, w klejnotach, piórach i kwiatach. Ona jedna odbijała nawet strojem: jej ciemna aksamitna suknia, ciężkie koronki i sznury pereł miały ton poważny, pełen majestatu. Ani kwiatka przy niej, nic tchnącego wesołością i życiem. Białą arystokratyczną rękę, ozdobioną kilkoma pierścieniami, opierała o poręcz fotelu, druga zwisła na sukni ruchem apatycznym.
2168Stefcia spojrzała po sali, lęk coraz większy a niepojęty wypełzał z mrocznych kątów i sunął do niej groźny, nieubłagany. Oczy portretów biczowały ją ostrym wzrokiem. Miała wrażenie, że ją wypędzają z sali, że gniewają się na nią za wtargnięcie do przybytku ich pośmiertnej chwały, że mówią do niej:
2169— Ruszaj stąd, dziewczyno. Tu miejsce nie dla ciebie, to nie twój świat. Idź, bo cię zgnieciemy wielkością!…
2170Stefcia zadrżała. Działo się z nią coś niezwykłego… Jakieś niewypowiedziane słowa falowały na jej ustach, niedokończone myśli, tętna zupełnie nowe napełniały jej mózg i serce. Uczuć podobnych nie znała dotąd: była to fala obca, ale silna, dopominająca się o zrozumienie. Czuła, że błądzi w jakiejś abstrakcji, jeszcze przysłoniętej mgłą, ale już powodującej niewytłumaczalny lęk. Szczupła twarz Stefci zbladła, fiołkowe oczy świeciły mocno podniecone wrażeniem i wewnętrzną gorączką. Spojrzała raz jeszcze na martwe twarze i podnosząc ręce do głowy, szepnęła:
2171— Idę, wyjdę stąd… Nie wrócę… Nie!
2172Utkwiła pałające źrenice w zbolałej twarzy babki Waldemara i szepnęła znowu:
2173 2174Ale oczy Michorowskiej spoglądały na nią łagodnie. Smutne, pełne żalu i goryczy, zdawały się mówić:
2175— Biedne dziecko… spiesz… Żal mi cię, polny kwiatku… ale… uciekaj do swoich!…
2176— Boże! Boże! — jęknęła dziewczyna, uniesiona wizją.
2177Każdy nerw dygotał w niej, wrodzona wrażliwość znalazła silną podnietę. Pochłonięta halucynacją zmysłów, wpatrzona w portret, nie słyszała kroków w sąsiednim salonie.
2178Nagle w obsłonach ciemnej kotary stanęła przed nią wytworna postać Waldemara. W ręku niósł pęk żółtych, herbacianych róż.
2179— Ach! — krzyknęła Stefcia, cofając się w tył.
2180Widok jego w tej sali, przy tym portrecie, sprawił na niej silne wrażenie.
2181— Co pani?… Co pani? — zawołał przybyły, porywając jej ręce w swe gorące dłonie. Róże rzucił na sofę i pochylony patrzał na Stefcię badawczo.
2182— Przestraszyłem panią?… Panno Stefanio, czemu pani taka zmieniona? Co się stało?…
2183Dziewczyna odzyskała swobodę. Przy nim nie czuła obawy. Wysuwając ręce z jego dłoni, rzekła:
2184— Będzie się pan ze mnie śmiał, ale istotnie przestraszyło mnie nagłe ukazanie się pana.
2185— Wzięła mnie pani za jakiegoś pradziadka, wyskakującego ze ściany, czy tak?
2186 2187— A ja pani szukałem po całym zamku. Andrzej wprowadził mnie na ślad.
2188— Ja zbłądziłam, zaszłam do tej sali zupełnie wypadkowo.
2189— I rozmawiała pani z mymi przodkami?
2190 2191 2192 2193— Po części. Ja tylko odpowiadałam, oni mówili do mnie.
2194 2195— Nakazywali mi wyjść stąd — rzekła z przymuszonym uśmiechem.
2196 2197Ten wykrzyk zdziwił Stefcię. Brzmiało w nim pytanie i żal. Prędko powtórzyła:
2198— Gniewali się na mnie za wtargnięcie do ich przybytku. Tylko ta pani miała dla mnie lepsze spojrzenie.
2199 2200Waldemar odwrócił głowę, popatrzał i rzekł poważnie:
2201— To moja babka, Maciejowa Michorowska, bardzo dobra i bardzo nieszczęśliwa kobieta… może właśnie dlatego nieszczęśliwa, że dobra.
2202— Dlaczego? — spytała Stefcia.
2203— Och, to smutna historia. Nie chciałbym pani zasmucać.
2204— Proszę, niech mi pan opowie jej dzieje — szepnęła z prośbą.
2205Waldemar przepalał ją wzrokiem. Postąpił parę kroków i biorąc róże z sofy, rzekł stłumionym głosem:
2206— Rwałem je myśląc o pani i niosłem dla niej… Mój ulubiony kolor… Proszę.
2207Podał jej rozkwitły, woniejący pęk, ogarniając postać dziewczyny gorącym spojrzeniem.
2208— Czy pani lubi smutne historie? — dodał prędko, chcąc przywrócić jej swobodę, bo spostrzegł, że biorąc kwiaty, zmieszała się.
2209— O tak, lubię… Dziękuję panu za róże. Śliczne!
2210— Więc opowiem pani historię babki, ale uprzedzam, że smutna, bo babka miała wiele cierpień w życiu.
2211— Wyjdźmy stąd — rzekła Stefcia — będą nas szukać.
2212— Wszyscy grają w tenisa i są zadowoleni. Nie widzę racji im przeszkadzać.
2213— Ale Lucia sama. Może mnie potrzebować.
2214— Co do Luci mogę panią zapewnić, że się dobrze bawi z Wilusiem Szeligą. Pozostaniemy tu.
2215 2216Podbiegła do drzwi. Waldemar zastąpił jej drogę i rzekł energicznie:
2217— W tej sali panują prawa feudalne! Nie puszczę pani: historię babki trzeba wysłuchać przed jej portretem… Jest pani w tej chwili moją wasalką[186].
2218Stefcia komicznym ruchem załamała ręce.
2219— Suwerenie[187], zlituj się! Uwolnij mnie! — zawołała wesoło.
2220— O nie, żadnej łaski. Jest pani w mej mocy, nikt cię nie wyzwoli, gdy ja nie zechcę. Mam za sobą całe szeregi popleczników.
2221 2222— Ależ oni mnie nie chcą, wypędzają!…
2223Waldemar pochylił się do niej i rzekł z naciskiem:
2224— Gdy ja zechcę, oni zechcieć muszą!
2225Stefcia zaczęła tracić pewność siebie. Postanowiła wyjść koniecznie.
2226Lecz w tej chwili zaszło coś dziwnego. Oto w parku rozległ się krzyk, głos wpadł do sali i akustyczne ściany powtórzyły go kilkakrotnie. Zdawało się, jakby portrety przemówiły. Na Stefci, rozstrojonej do najwyższego stopnia, głos ten po słowach Waldemara zrobił wrażenie wprost piorunujące. Rzuciła się naprzód z okrzykiem przestrachu.
2227Waldemar chwycił ją za ręce powyżej łokcia i przysuwając do siebie, szepnął:
2228— Nie bój się… Przy mnie nic ci nie grozi…
2229Trzymał ją mocno, spłonioną, z silnie bijącym sercem.
2230— Nie obawiaj się, jestem przy tobie — powtórzył stłumionym głosem.
2231Oczy jego piekły, pąsowe usta drżały, w skroniach biły tętna.
2232Chwila ciszy… pierwszego upojenia!…
2233Niewidzialne dreszcze łączyły ich z sobą, zlewając się w jeden prąd, pełen czaru.
2234Waldemar nie przerywał go ani poruszeniem, ani słowem. Chciał go wyzyskać do ostatka… rozpłomieniała go bliskość Stefci, rozczulała jej słabość. Czuł, że ją ta chwila męczy, ale że biedaczka jednocześnie boi się poruszyć, by nie uleciała spłoszona. To go rozrzewniło.
2235Stefcia była jak nieprzytomna. Pierwszy raz w życiu zadrgał w jej duszy jakiś nowy dźwięk. Doznała obawy przed tym, do którego miała już ufność zupełną. Szarpnęła się i rzekła przerywanym głosem:
2236 2237 2238— Opowie mi ją pan innym razem.
2239— O nie, drugi raz nieprędko może nastąpić podobna chwila, trzeba z niej korzystać.
2240Podprowadził wahającą się Stefcię do małej kanapki naprzeciw portretu i rzekł z uśmiechem, już spokojny i pewny siebie:
2241— Niech pani spocznie tu… Ja obok. O tak. A teraz proszę słuchać dziejów babki.
2242Dziewczyna nie znalazła siły sprzeciwiać mu się. Jego stanowczość imponowała jej. Usiadła na kanapce. W białej sukni z pękiem żółtych róż w ręku tworzyła bardzo ładną plamę na ciemnej materii. Waldemar zaczął mówić dźwięcznym barytonem, chociaż dzisiaj nieco stłumionym w brzmieniu:
2243— Babka moja była ofiarą nieszczęśliwej miłości… Kochała człowieka, z którym nie pozwolono jej połączyć się.
2244Słuchającą przeszedł leciuchny dreszcz. Podniosła oczy na twarz portretu z wyrazem głębokiego współczucia.
2245 2246Miłość tragiczna— Była księżniczką z rodziny starożytnej, noszącej w swym herbie koronę królewską. Miała wielu znakomitych starających się. Odrzuciła wszystkich, kochając ubogiego chłopca, sekretarza w dobrach jej ojca. Kochali się wzajemnie pierwszą miłością, tak potężną, że mogłaby wszystko zwalczyć. On milczał, przeczuwając, że mu jej nie dadzą. Cierpiał skrycie. Ale ona, młoda, wypieszczona przez ludzi i warunki życia, naginające się zawsze do jej woli, nawet kaprysu, nie chciała milczeć. Wyznała rodzicom miłość do młodego Gwidona, prosząc ich o błogosławieństwo. Spotkał ją zawód. Ojciec, książę de Bourbon, człowiek poglądów bardzo rojalistycznych[188], przesiąkłych feudalizmem, ambitny i dumny, odtrącił wyznania córki. Młodziutką Gabrielę wywiózł do Paryża, a Gwidona pozbawił posady. Biedny chłopak, kochając gorąco, przy tym również ambitny, nie zniósł tak strasznego ciosu: wkrótce zakończył życie samobójstwem, pożegnawszy się listownie z Gabrielą. Księżniczka, pogrążona w bezgranicznej rozpaczy, chciała wstąpić do klasztoru, ale tyran ojciec nie pozwolił na to. Musiała się bawić, musiała znosić hołdy licznych konkurentów, lecz opierała się stanowczo rozkazom ojca, który zmuszał ją do zamążpójścia. Tak przeszło kilka lat. Tymczasem dziadek mój Maciej przechodził mniej więcej to samo. Będąc ułanem, gdzieś na balu poznał i pokochał młodą osobę, córkę obywatelską. Nosiła ona imię pani.
2247Waldemar spojrzał w oczy Stefci z jakimś rzewnym uśmiechem.
2248Ona drgnęła i przybladła. Spostrzegł to. Delikatnie ujął jej rękę.
2249— Co pani jest, panno Stefanio?…
2250Wysunęła rękę z jego dłoni i zanurzając twarz w różach, rzekła:
2251— Nic… nic… Niech pan mówi dalej.
2252— Teraz następuje okres najsmutniejszy. Muszę tu obwiniać mego dziadka. Kochał swoją Stenię bardzo, ale…
2253 2254— Tak spieszczał jej imię i na jej pamiątkę panią tak samo nazywa. Pani podobno jest portretem tamtej. Ona była również pierwszej młodości, również wiośniana, tchnąca życiem i promieniejąca urodą. Posiadała świeżość uczuć, głęboką wiarę, miłość do świata i ludzi. Pokochała dziadka z całej duszy. Zaręczyli się, ale nieszczęście, stugłowe fatum, stanęło na ich drodze. Tu właśnie muszę oskarżać dziadka. Nie miał dość stanowczości, aby zwalczyć przesądy i zastarzałe pojęcia swej rodziny. Nie pozwolono mu pojąć za żonę tej, którą kochał, która ze wszech miar zasługiwała na to, która wreszcie była może więcej warta od niejednej protegowanej przez jego sferę i rodzinę. On chciał wprawdzie przełamać zaporę dzielącą go od szczęścia, ale walczył za krótko. Zagrożony wydziedziczeniem, pod groźbą niebłogosławieństwa uległ złej sile, nie mając odwagi stawić jej czoła do końca. Bardzo zacny i prawy, nie posiadał jednak dostatecznej siły woli. Brakło mu hartu, za słaby, zanadto ulegający wpływom miał charakter. Nie potrafił powiedzieć nieodwołalnie: „Ja chcę!” — miłość swą pozostawił w sercu, nie ujawniając jej w czynach. Fanatyzm sferowy spaczył jego najdroższe uczucia, złamał dane słowo, może go nawet chwilowo przekonał; zaręczyny zostały zerwane, życie i serce biednej kobiety stargane na zawsze. Zaraz potem wysłano mego dziadka za granicę, aby tam zapomniał… Jakie szyderstwo! Jaka ironia!… W Paryżu dziadek poznał Gabrielę de Bourbon i tak prababka moja, zaprzyjaźniona z domem księstwa, ułożyła z ojcem Gabrieli to małżeństwo. Księżniczka, zmęczona życiem, poddała się woli ojca. Dziadek, powodowany już nie wiem czym, zgodził się również. Ślub odbył się w Rzymie, lecz młoda para kroku tego żałowała całe życie. Byli bardzo nieszczęśliwi. Oboje mieli serca wystygłe, gorycz płynęła w ich żyłach. Oboje wyrzucali sobie chwilę zaślubin, dręczyli swe sumienia. Ona kochała do zgonu pamięć człowieka, który z jej powodu zginął, on stale nosił w sercu miłość dla tamtej i żal, że zwichnął jej szczęście. Nie było spokoju ani harmonii. Złośliwe fatum rzuciło na nich ciężką chmurę, wszelkie promyki światła płynącego ze świata rozjaśnić jej nie mogły. Pozostali w cieniu do końca. Ona niedługo żyła. Smutek, ciągła walka, nieskończona wewnętrzna rozterka podkopały wątły organizm. Wkrótce rozwinęła się choroba sercowa i suchoty. Zmarła na Południu w dość młodym wieku. Wówczas dziadek oddał ordynację memu ojcu, sam zamieszkał w Słodkowcach, dokąd w kilkanaście lat potem sprowadził owdowiałą ciotkę Idalię z malutką Lucią.
2255Waldemar umilkł. Siedział z pochyloną głową i głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami. Nagle wyprostował się, przeciągnął dłoń po czole i rzekł z westchnieniem:
2256— Teraz na innej planecie może znalazła spokój, daremnie szukany na ziemi.
2257— Czy pan ją pamięta? — spytała głucho Stefcia.
2258— Była moją chrzestną matką, pamiętam ją trochę. Dużo opowiadała mi o niej babka Podhorecka, która bardzo ją kochała.
2259Spojrzał uważnie na Stefcię, na jej rozpalone usta, wilgotne oczy, i rzekł dziwnie łagodnym głosem:
2260— Zmęczyłem panią… prawda? Taka pani widocznie przejęta, nawet wzruszona.
2261 2262— Żal mi ludzi, którzy się tak strasznie męczą, tak cierpią…
2263— O tak, żal zawiedzionej nadziei i największego bogactwa na świecie — uczuć.
2264— Pan to pojmuje? — spytała Stefcia.
2265 2266 2267— Myślałam, że… w pańskiej sferze nie nazywa się miłości bogactwem… że się jej nie ceni…
2268— Jednak dziadek Maciej cenił i pojmował miłość i moja babka również.
2269— I oboje zmarnowali ją — dokończyła Stefcia.
2270— To znowu co innego. Brakło im sił do zbudowania dla swojej miłości odpowiednich podstaw. Nie umieli ustawić jej na takim piedestale, z którego nikt strącić by jej nie potrafił. Niech pani wierzy jednak, że są wśród nas inni, o! być może gorsi od dziadka pod każdym względem, ale więcej energiczni, nawet uparci. Gdy ci zechcą dopiąć celu, złamią wszystko, pójdą przebojem, ale dopną go. Do takich ja się zaliczam. Mam tysiące wad, lecz posiadam niezłomną odporność na wszelkie złe siły. Przy tym, jak wszyscy Michorowscy, jestem trochę egoistą, więc szczęścia nie pozwoliłbym sobie wydrzeć za nic i nikomu. Zgnieść by mnie nie zdołali: ja bym zgniótł tych, co by się ważyli stanąć ze mną do podobnej walki. Nie zastraszyłaby mnie groza wydziedziczenia ani przekleństwo. Jestem bezwzględny, dobrze! ale czuję w sobie potrzebę szczęścia innego, niż posiadam, i gdybym do niego dążył, nikt nie śmiałby stawić mi zapory!
2271Ordynat mówił z pałającymi oczyma, z rozdętymi nozdrzami i zmarszczoną brwią. Jego szare źrenice zdawały się wtórować słowom, biła od nich wielka siła temperamentu, energia i wola, nie znająca dla siebie żadnych granic.
2272Stefcia z odrzuconą głową i rozchylonymi nieco ustami wpatrywała się z podziwem w jego męskie, wyraziste rysy. Imponował jej. Czuła, że to, co mówi, jest zaledwie cząstką tego, co potrafi. Przeciwności mogą się o niego obijać jak o skałę. Przeszedł ją instynktownie dreszcz, mimo woli odsunęła się lekko.
2273On ochłonął, popatrzał na nią i ubawiony wyrazem jej twarzy, powiedział z uśmiechem:
2274— Pani boi się mnie? Czyż jestem taki straszny? Mogę zresztą nim być, ale nie dla pani. Trochę mnie pani dotknęła zapytaniem, czy pojmuję głębię uczuć; odpowiem z szorstką otwartością: nie pojmowałem, lecz… zaczynam pojmować!…
2275Stefcia wstała, zwróciła się do swego towarzysza i rzekła prędko:
2276— Dziękuję panu za opowiedzenie mi tej smutnej historii. Chodźmy już… Okropnie długo siedzieliśmy… w tej feudalnej sali.
2277— Podziękowania nie poprze uściśnienie ręki? — spytał, wyciągając dłoń.
2278 2279Ujął ją silnie, pochylił się i przycisnął do niej gorące usta. Stefcia zdrętwiała, płomienie uderzyły jej na twarz, w głowie zaszumiało wirem. Pocałunek ten palił ją, czuła na sobie oczy Waldemara.
2280Prędko wyrwała rękę, podążając w stronę drzwi. Chciała uciec z tej sali i spod jego wzroku.
2281XIX
2282Całe towarzystwo zgrupowane było na tarasie. Tenis z powodu braku kostiumów nie bardzo się udawał. Zamyślano o nowej zabawie. Stefcia i Waldemar przyszli w porę: oglądano się za nimi. Żółte róże w ręku Stefci zrobiły wrażenie; patrzano trochę podejrzliwie.
2283— Gdzieście państwo byli? Panna Stefania wygląda jak corso[189] kwiatowe — rzekł ironicznie Trestka.
2284 2285 2286 2287— Przypomina mi się bajka o zaczarowanym dworze królewskim: wyglądacie państwo wszyscy jak pośnięci.
2288— A pan wkracza pomiędzy nas jak tryumfator na zwycięskim rydwanie — podchwyciła Rita, mrużąc oczy.
2289— Przy którym nie brakuje nawet i branki — dodał Trestka.
2290— Ach, więc to milczenie jest rodzajem hołdu dla nas?…
2291— Och nie, tak dalece zachwyceni nie jesteśmy, ja przynajmniej — zaśmiała się nerwowo Rita.
2292Waldemar spojrzał na nią z ironicznym uśmieszkiem.
2293— Widzę, że tenis nie był zabawny.
2294— Czy wszyscy państwo już grali? — spytała Stefcia.
2295— Ja nie grałem. Rozpoczniemy na nowo — rzekł Wiluś Szeliga.
2296— Ja z wami także — zawołała, podbiegając, Lucia.
2297Waldemar zwrócił się do Stefci:
2298— Mówiła mi pani kiedyś, że nie uprawia tego sportu.
2299— Cóż znowu? Panna Stefania gra po mistrzowsku!
2300— Złapałem więc panią na kłamstwie! A!… ładnie!
2301— A może pani nie chciała grać wyłącznie z panem? — wtrącił Szeliga.
2302— Ani jedno, ani drugie — odrzekła Stefcia. — Tenisa nauczyłam się dopiero w Słodkowcach i wówczas, gdy mi go pan proponował, nie umiałabym utrzymać rakiety.
2303— No, to pani nie może grać jeszcze po mistrzowsku! — zawyrokował krzykliwie Trestka.
2304— Toteż jest to jedynie zdanie Luci.
2305Zgodzili się wszyscy jeszcze na jedną partię.
2306— Pozwoli pani służyć sobie za partnera? — zapytał Waldemar.
2307 2308Wiluś Szeliga zmarszczył się. Rita zagryzła usta.
2309Gracze stanęli po bokach siatki, Stefcia z ordynatem i panna Rita z Wilusiem.
2310Partia zapowiadała się dobrze z powodu udziału ordynata i panny Rity. Wiluś był wypróbowany w grze, tylko Stefcia niepewna. Trestka drażnił się z nią, dowodząc, że będą ją dopiero uczyli, i zbierał zdania, kto wygra. Powstały zakłady.
2311Stefcia żartowała z Trestki, bawił ją Wiluś w roli pokrzywdzonego bohatera. Waldemar tłumaczył jej główne zasady gry, twierdząc, że muszą wygrać. Stanęli w wyzywających postawach. Stefcia, widząc, że suknia jej zawadza, podpięła ją zręcznie z obu stron i świecąc lakierkami pantofelków, podniosła rakietę w górę, wołając:
2312 2313— Vogue la galère![190] — rzuciła panna Rita. — Muszę wygrać! — dodała, patrząc bystro na stojącego naprzeciw ordynata.
2314Waldemar skłonił się z uśmiechem trochę szyderczym.
2315Wyglądało to, jakby przyjął walkę.
2316Partia się zaczęła. Rita grała gorączkowo i z irytacją. Gniewał ją spokój Waldemara, który wszystkie jej ciosy odbijał zręcznie, prawie mechanicznie, z zimną krwią. Rzucane przez nią piłki zdawał się lekceważyć, mimo to nigdy nie chybił, a całą uwagę zwróconą miał na grę Stefci. Czuwał nad każdym jej ruchem. Wiluś, zły, nie ukrywał swego humoru, grał impetycznie. Lecz towarzystwo przyglądało się głównie Stefci. Dziewczyna podniecona, wesoła, grała z życiem. Ruchy miała swobodne, wdzięczne już z natury. Czasem podskakiwała w górę, biegnąc jak strzała do piłki, czasem wydawała przeciągły okrzyk, gdy dobrze trafiła.
2317Waldemar robił jej uwagi, które ją aż zniecierpliwiły.
2318— Niech mnie pan nie poprawia, ja i sama umiem grać.
2319— Oto wdzięczność niewieścia za dobre chęci — zaśmiał się ordynat.
2320— A pewnie. Bo jak wygram, to całą zasługę pan sobie przypisze.
2321— Pani już wygrała. Teraz na mnie kolej.
2322— Mój panie, co to za konszachty? — zawołała panna Rita. — Ot, ma pan!
2323Cisnęła piłkę z taką siłą, że ta potoczyła się na brzeg placu. Stefcia krzyknęła, podbiegła pędem i w samą porę odbiła piłkę pod nogi Wilusia.
2324— Uratowałam pana! — zawołała, chwytając prędko powietrze.
2325— Dziękuję! Pani bajecznie przyczyni się do naszego zwycięstwa — rzekł znacząco.
2326Panna Rita zagryzła wargi i obrzuciła Stefcię niechętnym spojrzeniem.
2327— Byłam pewna, że pan przegra, ale to jeszcze nie koniec!
2328— Czekam nowego ataku — rzucił ordynat.
2329— Ryzykuje pani za wiele — wtrącił Trestka — tam grają kolosalne siły i mają wenę: przeczuwam porażkę na całej linii.
2330— Niech pan będzie cicho. Qui ne risque rien, n'a rien![191]
2331— Mais qui risque trop, aussi n'a rien[192] — odrzekł Trestka zły.
2332— O czym państwo mówią? — spytał ordynat.
2333 2334— Panie ordynacie, piłka! Piłka! — krzyknęła Stefcia.
2335Waldemar cofnął się, przegiął zgrabnie i z siłą odbił nadlatującą piłkę — wprost na pannę Ritę.
2336— Wiluś, trzymaj! — krzyknęła ona z kolei.
2337Ale już było za późno; wygrała Stefcia i Waldemar.
2338— Brawo, panno Stefanio! Możemy sobie podziękować i powinszować, tryumfujemy! — wołał ordynat.
2339 2340— A co, nie mówiłem? To ciekawa gra.
2341— Nudny pan jest. Mogłam wygrać. To przez Wilusia wszystko.
2342— Moja droga, ty gapiłaś się, a ja miałem za ciebie grać — odciął się zaperzony student.
2343— Prawda, tym bardziej że gapiłeś się i ty.
2344— Voilà c'est le mot[193] — zaśmiał się baron Weyher.
2345Ogród, KwiatyCałe towarzystwo, rozbawione tenisem, poszło w stronę doliny róż, skąd szły upajające zapachy i śliczny widok uderzał oczy. Wejście do doliny zamykała gotycka brama z żelaznej rzeźbionej kraty, opleciona różami. Taka sama krata, opięta różami, otaczała całą dolinę. Każde przęsło zakończały rzeźbione wazy pełne róż w ten sposób rosnących. W dolinie były altany, tunele, piramidy pnących sztamowych róż, które w festonach[194] spływały powodzią kwiatów. Na trawnikach stały olbrzymie plecione kosze z białego drutu, napełnione różami, całe gaje, zacisza i gąszcze. Wśród nich bielały posągi bóstw mitologicznych, wazony alabastrowe i z marmuru na wysokich słupach. Kaskady róż spływały w marmurowe baseny, wśród tej grzywy kwiatów biły cienkie strumienie wodotrysków. Gdzieniegdzie świeciły białe żelazne ławeczki wyginane w tył i takie same fotele; w jednej kępie róż stały dwa małe foteliki z różowego marmuru, jak bombonierki. Karłowate, niskopienne róże zdobiły obie strony uliczek, tworząc dywany, wiły się w desenie na trawnikach i oplatały posągi. Wszędzie róże i róże, jak wonny, pachnący ocean. Dolina miała urok cudownego snu. Chciało się tarzać w różach.
2346— Bajeczne! Bajeczne! — mówił zdumiony baron Weyher, nie wierząc własnym oczom.
2347Panowie rzucali na panie różami, rozpoczęło się małe corso.
2348— Do Głębowicz chyba zjeżdża mnóstwo zwiedzających. To Wersal krajowy — rzekł baron Weyher.
2349— O tak, dość dużo! — odrzekł Waldemar. — Jest nawet stary lokaj spełniający rolę cicerona[195].
2350— Czy to się odbywa tylko w nieobecności pana?
2351— Nie zawsze. Często spotykam osoby zwiedzające w parku, zwierzyńcu lub w fabrykach. Jedynie zamek jest wówczas wyłączony. Zresztą okolica zna go już dobrze. Raz przyjmowałem owocami kilka pań z sąsiedztwa w różanej altanie i naturalnie oprowadziłem je po zamku, gdyż były ciekawe palmiarni.
2352— Jak to, z sąsiedztwa? Któż to taki? — spytała hrabianka Paula.
2353— Obywatelki z okolicznych dworów.
2354— Ach tak!… — skrzywiła usta ironicznie. — Musiały być piękne?
2355— I wykształcone, i dystyngowane także.
2356 2357Po tym wykrzykniku hrabianka odeszła w inną stronę.
2358— Co to za głosy dziecinne? — spytała Stefcia, kiedy mijali żelazną kratę, ogradzającą park.
2359— To z ochronki[196] — odrzekł Waldemar.
2360Otworzył żelazną furtkę i Stefcia stanęła zdumiona. Dziecko, OpiekaNa wielkiej przestrzeni ogrodu, na zielonej murawie, pośród klombów kwitnących krzewów bawiło się około dwustu dzieci, od niemowląt do dwunastu i czternastu lat — dziewczynki w różowych kretonowych sukienkach, chłopcy w granatowych bluzkach. W oddali widniał duży piętrowy budynek, biały z czerwonym dachem, otoczony kwiatami, z tablicą na froncie. Na niej czerniał napis: „Ochrona Opieki Świętej Elżbiety”.
2361Na rozległych trawnikach stały słupy z drabinami do gimnastyki oraz inne podobne przyrządy. Dzieci miały dla siebie ogródki, wózki i małe osiołki; mniejsze bawiły się w piasku. Stefcia i jeszcze kilka osób lubowało się widokiem tej sielanki, gdy wtem pośród dzieci zapanował ruch i krzyk. Wszystkie biegły do furtki, wyciągając rączki i przepychając się jedno przez drugie.
2362— Pan oldynat! Pan oldynat! Pan… pan…
2363Maleństwa przy ziemi wrzeszczały:
2364 2365Dzieci z hałasem opadły ordynata ze wszystkich stron. Starsze, przywitawszy się, stały na boku, powściągając młodsze.
2366 2367— No, cicho, dzieciaki! — wołał roześmiany Waldemar. — Nie hałasować, przywitać się z paniami! Cóż tu u was słychać, co?
2368Zaczęło się powitanie z gośćmi i różne opowieści o wydarzeniach niezwykłych.
2369— Osiołek lozblikał się Antosiowi i wywlócił wózek! — wołała, śmiejąc się, jakaś dziewczynka.
2370— Marynia rozdarła sukienkę Zosi i pani ochroniarka kazała jej klęczeć.
2371— Micio Zielak noś sobie zbil…
2372— Jak one pana kochają, to jednak coś bajecznego! — mówił Weyher.
2373— Czy to dzieci służbowe? — spytała Ćwilecka.
2374— Tak, pani, dzieci służby dworskiej, trochę biedaków ze wsi i bardzo dużo zupełnych sierot, nawet podrzutków. Uczą się tu i bawią do czasu pójścia do szkoły.
2375Waldemar zwrócił się do dzieci:
2376— Gdzie jest pani ochroniarka?
2377— W ochronce. Uczy starsze dzieci.
2378— A Stefcia Gołąbkówna? Nie widzę jej.
2379— Ot, biegnie Stefcia! — zawołało kilka głosów.
2380Jakaś mała figurka toczyła się jak kula. Dziewczynka różowa, z warkoczykiem złotych włosów, dopadła do ordynata i chwytając go za nogi, zaczęła się piąć na ręce, wołając przeraźliwie:
2381— Pan dobli! Na lęce, na lęce!
2382Wszyscy zaczęli się śmiać prócz hrabiny Ćwileckiej i pani Idalii, które wzruszały ramionami.
2383Waldemar podniósł dziecko do góry, pohuśtał i pocałował w czoło, po czym oddał Stefci.
2384— To pani imienniczka, a moja faworytka. Liczy zaledwo trzy wiosny życia. W ochronce jest od paru miesięcy. Kochamy się bardzo. No, idź do pani — rzekł do dziewczynki.
2385Dziecko, trzymając za szyję ordynata, spojrzało nachmurzone, ale zaraz wyciągnęło rączki.
2386 2387— Chrzci panią moim imieniem — rzekł cicho Waldemar.
2388Stefcia pochwyciła dziewczynkę i ucałowała.
2389Nadeszły dozorczynie z powitaniem.
2390Waldemar pokazał gościom wewnętrzny gmach ochrony i przedstawił ochroniarkę, starszą już, inteligentną kobietę, której, za przykładem księżnej, wszyscy podawali ręce.
2391Zwiedzono jeszcze szkołę i kaplicę obok, po czym całe towarzystwo powróciło do parku.
2392Waldemar zaprojektował przejażdżkę łodzią. Zgodzono się chętnie. Dzień był piękny i do obiadu pozostało jeszcze parę godzin. Poszli w stronę przystani.
2393Park, oświetlony popołudniowym słońcem, wyglądał jak morze zieloności, jasnych drgających plam, pełen cieni, bujnych traw, żółtych żwirowanych uliczek, wijących się kręto i szerszych dróg powozowych. Pełno życia, śmiechu w naturze i pomiędzy ludźmi. Wszyscy szli razem i stanęli na marmurowych płytach przystani. Baron Weyher oglądał schody z ciekawością i kręcił głową.
2394— Bajeczne! — mówił. — Cała góra ujęta w marmur. A dekoracja!… Coś podobnego widzi się tylko za granicą.
2395Pan Maciej rozglądał się za czymś i nagle szybko podszedł na brzeg przystani. Stanął przy pąsowej łodzi w kształcie gondoli weneckiej, z nałożonym srebrnym napisem: „Stefania”.
2396— Odświeżona… zupełnie nowa! — szepnął zdumiony, patrząc na przepyszne adamaszki[197] baldachimu.
2397Twarz mu drgnęła, poruszył ustami i ze skupieniem patrzył na błyszczący w słońcu srebrny napis. Staruszek ciężko westchnął.
2398Ale i wszyscy dojrzeli wspaniałą łódź. Panna Rita rzekła do Trestki:
2399— Widział pan kiedy tę gondolę?
2400— Tak, w starej szacie… Teraz odnowiona…
2401 2402Hrabianka Paula zaszczebiotała szeptem:
2403— Czy to imię tej… comment donc[198], w której się kochał pan Maciej?
2404— Tak, na jej cześć zbudowana, ale to już dawno.
2405— Ordynat odnowił ją. Dobry pomysł — rzekł Trestka.
2406— Szanuje widać les vieilles histoires[199] swego dziada — odrzekła hrabianka z ironicznym półuśmiechem.
2407— Albo własne, pensez bien, comtesse![200]
2408Hrabianka popatrzyła na Trestkę pytająco: miał bardzo ciekawą minę. Spojrzała na pannę Ritę i zdumiona podniosła brwi.
2409 2410 2411Waldemar podszedł do dziadka. Pan Maciej spojrzał mu w oczy badawczo.
2412— Mógłbym ci podziękować, Waldy, za odnowienie, gdyby…
2413 2414— Gdybyś to zrobił tylko dla tradycji — rzekł prędko i odszedł w inną stronę.
2415Trochę szatański błysk zaświecił w oczach Waldemara, gdy patrzał za odchodzącym dziadkiem.
2416— Którą łodzią jedziemy? — pytał książę Podhorecki.
2417— Panie Michorowski, pan decyduje — wołała panna Rita.
2418— Wybór łodzi zależy wyłącznie od pań.
2419 2420Waldemar skinął na wioślarzy, a ci, poubierani w pasiaste koszule, podprowadzili natychmiast błękitną łódź pod kamienne schodki. Biały maszt łopotał, poruszany wiatrem, fala cicho pluskała, kołysząc łódką; zagięty jej dziób rytmicznym ruchem zdawał się kłaniać towarzystwu.
2421Jednakże dla wszystkich za mało było miejsca w błękitnej; ordynat skinął, aby podprowadzono pąsową gondolę. Sam usadowił w niej księżnę babkę i pana Macieja, po czym spytał:
2422 2423— Ja pierwsza — rzekła hrabina Ćwilecka, podnosząc dumnie głowę. — Paula, vous aussi[201].
2424— Oh! non, maman![202] Ja wolę kolor błękitny! — zaśmiała się figlarnie hrabianka.
2425— Więc ja z mamą — rzekła panna Michalina i lękliwie weszła do łodzi.
2426Waldemar wprowadził jeszcze parę osób.
2427— Panie Trestka, pan wiosłuje. Tak?
2428— Nietęgo, ale mogę ryzykować.
2429— Więc dodam panu wioślarza. Proszę kierować błękitną.
2430 2431 2432— Wioślarz niepotrzebny, ja panu pomogę — zawołała Stefcia.
2433Wskoczyła prędko do błękitnej łodzi, biorąc wiosła.
2434— Pan steruje, ja będę wiosłowała, bo nie znam drogi, a są tu podobno jakieś zakręty.
2435— Ja również nie znam drogi. Przy tym nic nie widzę, taki blask.
2436— Skandal! Możemy sobie powinszować — rzekła panna Rita — ci państwo potopią nas. Une belle chance![203]… Wiluś, bierz wiosła od tego pana, bo grozi nam katastrofa.
2437— Ani myślę ustępować. Panno Stefanio, jazda!…
2438Stefcia poruszyła wiosłami, łódź zachybotała się mocniej i brzeg powoli zaczął się oddalać.
2439— Płyniemy jak na Grand Canale[204]. Patrzcie państwo: czy ordynat nie wygląda na gondoliera? — rzekła hrabianka Paula.
2440 2441— Chyba dlatego tylko, że stoi na cyplu łodzi, bo zresztą cóż więcej?…
2442— A śmiała postawa, a pewność ruchów, a malowniczość pozy?
2443— A rozmarzenie w oczach? — dorzuciła panna Rita.
2444— Już tego to pani nie widzi — zaoponował Trestka.
2445 2446— Co to! Muzyka? — zawołała Stefcia.
2447 2448Od zwierzyńca dolatywały ciche dźwięki strun i nagle buchnął grzmot instrumentów. Odezwała się orkiestra szumną fanfarą, sunąc po falach dźwiękliwie. Masa tonów zgodnym i wspaniałym hejnałem płynęła ponad lśniącą wodą, bijąc o burty pąsowej i błękitnej łodzi.
2449Wszystkie twarze uśmiechnęły się, oczy błyszczały wesoło. Chwilę trwała cisza, po czym pytania i wykrzykniki rozległy się jednocześnie:
2450— Nowa niespodzianka ordynata!
2451 2452Stefcia, rozpromieniona, zdwoiła pęd łódki. W oczach jej błyskały skry.
2453— Kocham muzykę, ale dla jej miłości nie myślę tonąć. Panno Stefanio, co pani robi? Wypadniemy! — krzyczał Trestka.
2454— Nic, nic, panie hrabio. Ja płynę w takt.
2455— Bylebyśmy się nie wywrócili w takt. To byłoby mniej zabawne.
2456Baron Weyher musnął z zadowoleniem swe żółte baczki i rzekł słodko:
2457— Hrabianka dobrze mówiła, że płyniemy jak na Grand Canale. Oui, c'est très beau[205], jak spacer dożów[206].
2458— Ale gdzież jest doża? — spytała Stefcia.
2459— Tylko ordynat może być takim nowoczesnym dożą — rzekła panna Rita.
2460 2461— Tylko ordynat! Zawsze tylko ordynat. Dziwię się, że mu pani dotąd piedestału nie postawiła.
2462— Składałabym mu hekatomby[207], gdyby chciał, ale… nie chce.
2463 2464— Co oni grają? — spytał Wiluś.
2465 2466— Przedtem, ale teraz coś z motywów ludowych. Wcale ładnie grają.
2467— Jest ich przecie dwudziestu, to nie byle pozytywka. Mogliby koncerty dawać.
2468— A wszystko młodzi chłopcy w strojach narodowych. To już innowacja ordynata, dawniej podobno muzykanci chodzili we frakach i byli przeważnie cudzoziemcami.
2469— Ordynat wiele wprowadził nowości — zauważył baron.
2470— O tak! Głębowicze są nie do poznania — potwierdziła panna Rita. — Nie mówię o rezydencji, lecz o całym w ogóle urządzeniu. Organizacja majątku znakomita. Ordynat ma już wielkie zasługi obywatelskie, choć taki młody.
2471— Zasługi obywatelskie polegające na urządzeniu orkiestry włościańskiej? — wtrącił złośliwie Trestka.
2472 2473— A chociażby nawet! To zasługa, że popiera sztukę na miejscu, w kraju, zamiast szukać obcych cudaków we frakach.
2474— Doprawdy… Voyons! Myślałem, że pani pasjami lubi fraki — szydził Trestka.
2475— Jeśli to miał być dowcip, to się panu nie udał — odcięła się Stefcia.
2476Trestka spojrzał na nią obrażony.
2477— Dobrze, ale co właściwie widzą panie tak krańcowo obywatelskiego w ordynacie?
2478Panna Rita o mało nie podskoczyła.
2479— Co? Pan się pyta? Więc chyba pan nie zna Głębowicz i ich urządzeń. Ale niechże pan zajrzy do wewnętrznej administracji, do fabryk, do tej samej szkoły i ochronki, którą pan dziś zwiedzał. Już nie mówię o gospodarstwie rolnym. Czyż pan nie widzi, jakie tam wszystko kulturalne, postępowe?
2480— Pardon[208], to robią pieniądze. Proszę mi dać miliony ordynata, a dokażę tego samego!
2481— O panie! Gdybyś pan miał te majątki, zrobiłbyś z nich jaką Szwabię lub drugą Brazylię, gdzie byłby stek włóczęgów z całego świata. Miliony przegrałbyś pan w bakarata[209]. Co tu mówić! Praca organiczna, Praca u podstawWłaśnie zasługą ordynata jest popieranie przemysłu w kraju. On podtrzymuje dobrobyt, dając zarobek tysiącom ludzi. W jego fabrykach i dobrach nie ma ani jednego cudzoziemca, a mimo to kultura i postęp kwitną, jest ogólne zadowolenie tych mas ludzkich, nienasyconych nigdy, według opinii publicznej. A niech pan policzy szkoły zakładane przez ordynata, jego dbałość o oświatę ludu, a szpitale, a ochronki dla dzieci i starców, a warsztaty dla uczących się rzemieślników? Gdzie pan to więcej znajdzie u naszych magnatów? A rolnictwo. Niech pan zobaczy gospodarstwa włościańskie w dobrach ordynata, czy tam już socha[210] ma zastosowanie? Włościanie tu są ludźmi stosunkowo ucywilizowanymi, w przyszłości analfabetów wśród nich nie będzie, bo staraniem ordynata dzieci mają się gdzie uczyć. On młodzież włościańską i ze swej służby wysyła do niższych szkół agronomicznych w kraju, sam przyjmuje na praktykę inteligentnych, młodych rolników i urabia ich na swoją modłę. Mając mnóstwo wyręczycieli, zarządza osobiście majątkami, wnikając wszędzie, nie uchyla się przy tym od szranków szeroko społecznych; on jest inicjatorem nowego towarzystwa rolniczego, a w bliskiej przyszłości zostanie prezesem, bo już dziś ma głosy za sobą. I to nie są zasługi obywatelskie? To jeszcze mało? A przecież ordynat ma zaledwie trzydzieści dwa lata, to zupełnie młody człowiek. Który w jego wieku zdołał już tyle zrobić, niech mi pan powie? Który z was pieniądze zatrzymuje w kraju zamiast wzbogacać nimi zagranicę?
2482— Dużo ich wydał i ordynat, pochłonęła Halla, Bonn i pięć lat bąblerki po całym świecie. Napęczniały nimi wszelkie kluby i jedwabne sakiewki de beautés européennes[211] i nie tylko européennes. Ordynat miał wenę i w Moulin Rouge[212].
2483 2484— No cóż? Panny Luci nie ma z nami, a panna Stefania chyba się nie zgorszy. Czy pani bardzo niewinna?…
2485— Raczy pan mną nie interesować się — odparła zagniewana.
2486— Bałbym się, choćbym chciał. Ja nie mam weny.
2487— Vous êtes détestable![213] — zawołała hrabianka Paula.
2488 2489— Pan mówi, że ordynat dużo puścił pieniędzy? Puszczał, bo miał z czego. Niektórzy robią to samo, nie mając. Używał życia w całej pełni, ale u takiego człowieka, jak on, nastąpił przesyt prędko. Inny na jego miejscu grzązłby do końca i zapychał banknotami świat cały — niedaleko szukając, pan pierwszy.
2490— Pod żadnym względem rywalizować z ordynatem nie mam pretensji.
2491— Bardzo rozsądnie z pańskiej strony.
2492Hrabianka Paula i Stefcia roześmiały się.
2493— Jednak na tej błękitnej kwitną komplementy — rzekła Stefcia.
2494— Ponieważ są tu dziś wszyscy w wyjątkowych humorach — odparł Trestka, poprawiając binokle. — Pani imienniczka ciszej się zachowuje…
2495 2496— Tak, gondola Stefania, ale daleko od nas odpłynęli.
2497— Marnie wiosłujecie państwo, skoro pan Waldemar sam jeden prześcignął was — zaśmiała się Rita.
2498— Nic dziwnego: ultrauniwersalny!
2499Stefcia pilniej zaczęła wiosłować. Pochylona nad gryfami, zamyśliła się głęboko. Całodzienne wrażenia, począwszy od rozmowy na breku, wirowały w jej głowie, nabrzmiałe pewnym niepokojem. Starała się zagłuszyć w sobie scenę w sali portretowej, lecz nie mogła. Mimo woli czuła, że było to coś więcej nad zwykłą rozmowę i że swoboda jej w obcowaniu z Waldemarem ulegnie zmianie. To ją przerażało. Bała się zagłębiać w analizę niepochwytnej nuty, której dźwięk zaczynała słyszeć. Potem gondola…
2500Stefcia doskonale zauważyła zachowanie się panny Rity, doszły jej uszu słowa Trestki i porozumiewawcze uśmiechy, połączone ze spoglądaniem na nią i na Waldemara. Z kilku podchwyconych szczegółów rozmowy ogólnej i z zachowania się ordynata doszła do wniosku, że gondola odnowiona została na jej cześć. Jej miłość własną napawała pewną dumą uprzejmość ordynata, była mu za nią wdzięczna, ale uczucia te zagłuszała obawa opinii całego towarzystwa. Grzeczności Waldemara okazywane jej miały swój właściwy styl klasyczny, nawet nie rycerski, ale miękki, w dobrym smaku. Jego zainteresowanie się nią nie raziło jaskrawo, tylko dla osobiście interesowanych było wyraźne, dla Stefci już konieczne. Lecz większość towarzystwa brała tę kwestię podmiotowo, co uwypuklało delikatne efekty hołdów ordynata, czyniąc je bardziej widocznymi. Waldemar wzbudzał w Stefci podziw. Uprzykrzony dawniej magnat, dziś wesoły towarzysz, imponował jej. Przestraszał ją trochę swą energią i pewnym akcentem feudalizmu, pozostałym w krwi jego po zamierzchłych czasach. Ale wzbudzał w niej zarazem nieograniczoną ufność i jakiś pociąg drażniący. Czuła się swobodniejsza w jego towarzystwie; on był jej obrońcą przed pociskami własnej sfery, nawet sprzymierzeńcem. Waldemar od pamiętnej sceny, gdy grała sonatę Beethovena, nie nadużywał jej zaufania nawet słowem. W sali portretowej przestraszył ją znowu. Zwykle w obcowaniu z nią sam na sam, co zresztą nieczęsto się zdarzało, dziwnie poważniał, i to Stefcię drażniło.
2501Dziewczyna, pogrążona w myślach, nie zauważyła, że i całe towarzystwo na łódce siedziało cicho.
2502Wszyscy, zasłuchani w grzmiącą orkiestrę, spoglądali na złoto-srebrne fale rzeki, ścigając oczyma gondolę, również poważną i milczącą.
2503Muzyka, chociaż wesoła, spadała na tych ludzi smutną nutą, budziła pragnienia, tęsknoty… Szumem swych skrzydeł zdmuchiwała uśmiechy z młodych twarzy. Każdy prządł złote nici marzeń na kołowrotku własnej imaginacji[214], umyślnie cierpiąc na daltonizm, by nie ujrzeć szarej przędzy rzeczywistości. Świetność spaceru, bogata natura okalająca rzekę i ów delikatny pyłek czaru, wsiąkły w nastrój chwili, działał na zmysły, podniecał, dla wielu był ciężkim brzemieniem niedoścignionych ideałów…
2504Gdyby konwenanse nie grały w gronie tych ludzi pierwszorzędnej roli, niejedno ciche westchnienie spłynęłoby w łyskliwą toń. Ale byli to wszystko ludzie z jedwabnego świata, może nie zawsze czysto jedwabni, lecz wypolerowani tak, że ani supełek wewnętrznej natury, ani włókienko istotnej prawdy nie uwydatniło się szczerze spoza atłasowej powierzchni. Każdy udawał zasłuchanego w muzyce lub patrzał w obłoki, jakby licząc plamiące je mewy. Nikt nie wyjawiłby swych rojeń, nawet panna Rita, zwykle uważana za mało jedwabną.
2505Stefcia stosowała się do ogólnej metody, choć może ona była najbliżej złotej rzeczywistości.
2506Przybyli do brzegu. Przystań, wyłożona płytami kamiennymi, miała po obu stronach schodów dwa wykute z kamienia odyńce z potężnymi kłami.
2507Cały zastęp służby zwierzynieckiej wysypał się na spotkanie. Wszyscy młodzi chłopcy, przystojni, poubierani w ciemnozielone kurtki. Na piersiach mieli pendenty[215] z żółtej skóry, podtrzymujące krótkie szpady, oraz rewolwery w olstrach[216], pasy i noże myśliwskie w oprawie rogowej, kołnierze haftowane w złote świerki i ciemnozielone czapki z rogami jelenia i głową dzika nad skórzanym daszkiem, również haftowane złotem; z ramion spadały złote sznury; z prawej strony na piersiach każdy miał wypolerowaną blachę z herbem Michorowskich i mitrą książęcą.
2508Towarzystwo powiększyło się: Waldemar przedstawił gościom trzech praktykantów głębowickich.
2509Wszyscy rozbiegli się po szerokich ulicach zwierzyńca, ubawieni spacerem w lesie, utrzymanym wzorowo i pełnym zwierzyny. Po zielonych polankach śmigały bure sarny na nogach jak sprężyny, ogromne sztuki jeleni z lasem rogów na głowach sunęły poważnie, bez obawy; plamiste daniele skubały trawę, grupując się w większym cieniu. Często zatętniał ciężki bieg łosia, łomot gałęzi i głuche rechotanie zwiastowało bliskość odyńców. Ze wszystkich kępin trawy, z krzaków sypały się zające; szare kuropatwy, wystraszone gwarem, wzlatywały w górę z właściwym furknięciem.
2510Świat zwierząt na ziemi zagłuszały górne sfery ptaków, najrozmaitsze krzyki, kwilenia i świsty brzmiały wśród rozłożystych koron drzewnych niby druga orkiestra. Rozśpiewany las poprawił humor całego towarzystwa. I znowu szły barwne rozmowy, wyprzedzały się dowcipy, głośne wybuchy śmiechu płoszyły czworonożnych mieszkańców kniei.
2511Na jednej polance stało kilka słupów z białymi tarczami, na których wymalowane czerwone i niebieskie kółka służyły do strzałów amatorskich. Trestka i baron Weyher natychmiast zabrali się do tego: jeden gorączkowo, drugi z flegmą. Łowczy dostarczył im flowerów[217] i rozpoczęli strzelanie. Baron dowodził, że mu to przypomina tir aux pigeons[218] w Monte Carlo, tylko jest mniej zabawne. Za przykładem panów poszły i panie. Pierwsza hrabianka Paula chybiła trzy razy do czerwonego asa; próbował Wiluś Szeliga — nie trafił, próbował Trestka i baron Weyher, również bez skutku. Trestka krzyczał, że cel za mały i złe flowery, zawsze i wszędzie wynajdywał błędy. Niepowodzenie rozgorączkowało wszystkich. Podszedł książę Podhorecki z Ćwileckim i walili w nieszczęsną tablicę, aż drzazgi się z niej sypały, lecz czerwony as świecił nieporuszony.
2512Wreszcie panna Rita chwyciła flower i zaczęła mierzyć, ale Trestka szepnął szyderczo:
2513— Mierzy pani do niezwyciężonego. Wszelkie zabiegi na nic. Radzę zaniechać.
2514 2515 2516— Że ten as tak samo trudny do zdobycia, jak jego właściciel — odrzekł Trestka z wybuchem szczerości.
2517— Panie, proszę raz zleźć z tych swoich alegorii. Mam ich dosyć!
2518— Czyż nie powiedziałem wyraźnie?…
2519 2520Bystro spojrzała dokoła i oddając flower Stefci, rzekła z ironicznym uśmiechem:
2521— Proszę, niech pani jeszcze spróbuje tego niedoścignionego celu.
2522W tej chwili zbliżył się Waldemar.
2523— Pani umie strzelać? — zapytał.
2524 2525 2526Stefcia, która słyszała krótką rozmowę panny Rity z Trestką, wzięła flower spokojnie i odstąpiwszy kilka kroków, wymierzyła w środek niebieskiego kółka na czwartej tablicy z rzędu.
2527— Ależ nie tak! Pani mierzy zupełnie w inną stronę — krzyczał Trestka.
2528— Bo ja mierzę do niebieskiej tarczy.
2529Strzał huknął. Stefcia drgnęła, podniosła głowę i bystro patrząc poprzez dym, zawołała:
2530— A co, panie Trestka, trafione?…
2531— Parfaîtement![219] W sam środek. Co prawda, duże koło to nie czerwony as! Czemu pani nie strzelała do asa? O to chodziło.
2532— Nie chciałam — odparła krótko.
2533— Bała się pani kompromitacji? — zapytała z intencją Rita.
2534 2535 2536Waldemar śledził ich nieznacznie. Zrozumiał wszystko.
2537— Teraz ja, va banque![220] — rzekła panna Rita.
2538 2539— Trafione na pewno! — zawołała.
2540 2541— Ani trochę! Mówiłem, że to nie dla pani cel. Trzeba było słuchać.
2542 2543— A więc jeszcze raz panna Stefania! Koniecznie!
2544— Ja panią zastąpię! — podchwycił Waldemar.
2545Nim kto zdołał zaprzeczyć, chwycił flower, przymierzył i wypalił. Tablica zadygotała, rozszczepiła się na dwoje i spadła w trawę z przebitym na wylot asem.
2546Waldemar zwrócił się do Stefci z miną zupełnie obojętną, jakby nie rozumiejąc, o co im głównie chodziło.
2547— Strzelałem w pani imieniu — rzekł z lekkim ukłonem.
2548 2549— Nie chciałabym być pańskim przeciwnikiem w pojedynku. Strzela pan jak Nemrod[221].
2550— A ja przeciwnie! — rzekł Trestka. — Jak mi życie obrzydnie, to pana wyzwę. Przynajmniej od razu buch! na tamtą stronę.
2551— Trzymaj się pan tej — pewniejsza! — zaśmiał się Waldemar.
2552Panna Rita bez słowa odeszła w głąb lasu.
2553Na obiad nie chciano wracać do zamku. Ordynat urządził nową niespodziankę. Gdy całe towarzystwo szło w stronę rzeki, bo Trestka głosował za łapaniem ryb, nagle zabrzmiał głośny, melodyjny dźwięk trąb.
2554Zatrzymali się wszyscy zdumieni.
2555— Co to znaczy? Co to za sygnał?
2556— Zaproszenie na obiad! — oświadczył Waldemar. — Służę państwu.
2557I podał ramię księżnej Podhoreckiej.
2558Pośród rozłożystych dębów, w cieniu, na polance, towarzystwo ujrzało długi stół zastawiony do obiadu. Naokoło wysokie słupy, strojne w dębowe wieńce i chorągiewki z barwami Michorowskich, takież wieńce i chorągiewki pozawieszane w poprzek polanki tworzyły rodzaj sklepienia nad stołem; bielizna stołowa tkana w herby i desenie przedstawiające sceny myśliwskie. Srebra, kryształy, porcelana, wszystko z myśliwskimi inicjałami. Krzesła z rogów łosi. Kosze z owocami na stole miały podstawy z rogów jeleni. Przez baldachim z wieńców i liści słońce rzucało drgające plamy na bogactwo stołu, nadając mu wygląd jeszcze świetniejszy. Zamiast lokajów stał szereg strzelców zwierzynieckich, przeznaczonych do obsługi, w strojnej liberii, z pistoletami i nożami. Dowodził nimi główny kamerdyner zamkowy. Między drzewami przeświecała altana płócienna, przeznaczona dla służby i kucharzy.
2559— Zobaczysz pan coś podobnego do sławnych polowań głębowickich — mówił książę Podhorecki do barona. — Ordynat ma pyszne leśniczówki, ale co za knieje. Powiadam panu, zwierzyna na tysiące się liczy.
2560Obiad trwał długo. Pomysł Waldemara okazał się doskonały, wesołość panowała niezmącona. Nie tylko młodzież, ale nawet pani Idalia i hrabina Ćwilecka wyszły ze swej majestatycznej oprawy, były wesołe i naturalniejsze niż zwykle. Waldemar celował w dowcipnej rozmowie, Trestka najgłośniej krzyczał. Wznoszono toasty, przy których straż leśna wykonywała huczne fanfary na trąbach. Orkiestra w przerwach między toastami grała ciągle i las brzmiał gwarem, roznosząc echo zabawy aż na fale rzeki złoconej słońcem.
2561Stefcia z początku była trochę sztywna: praktykanci Waldemara przypomnieli jej Prątnickiego i minione przykrości. Ale Wiluś Szeliga, prowadząc ją do obiadu, prędko rozproszył niemiłe wspomnienia. Przy tym ci panowie w niczym osobiście nie mogli przypominać Prątnickiego; mieli bledszą urodę, ale klasyczniejsze obejście i zupełnie zastosowane do towarzystwa. Stefcia z przyjemnością zauważyła, że Waldemar jest z nimi swobodny i wesoły jak z Wilusiem lub Trestką, bez różnicy, co sprawiało, że i oni zwracali się do ordynata z uszanowaniem, lecz bez cienia uniżoności. Stosunek ten prawie przyjacielski pomiędzy zwierzchnikiem i podwładnymi akcentował poglądy Waldemara dalekie od przesądów jego sfery. Stefcia zauważyła jeszcze coś innego, co ją dziwiło i gniewało. Widziała, że jest przedmiotem cichej uwagi całej służby. Począwszy od kamerdynera i łowczego, wszyscy przyglądali się jej badawczo i z szacunkiem, obsługiwano ją uprzedzająco, a gdy Waldemar wzniósł jej zdrowie, fanfara na trąbach zagrzmiała głośniej, z wyraźnym staraniem. Praktykanci spoglądali na nią jak ludzie dobrze wychowani, bez natarczywości, ale ciekawie, przenosząc wzrok z niej na ordynata. Stefcię to zaniepokoiło, już zaczynała tracić swobodę.
2562Wyjaśnienie nastąpiło niebawem.
2563Waldemar, obnosząc wino, podszedł do niej. Odsunęła kieliszek.
2564 2565Pochylił się nad nią i szepnął z uśmiechem:
2566— Teraz wzniosę toast na cześć młodości i szczęścia, uosobienia pani. Taki toast wypić trzeba do dna.
2567— Dobrze, ale nie chcę być uosobieniem nietrzeźwości — rzekła sucho.
2568— Umie się pani bronić od tego — powiedział porywczo.
2569Wiluś, siedzący obok, rzekł do niej z ciekawą miną:
2570— Czy pani wie, za kogo ją tu niektórzy biorą w Głębowiczach?
2571— Za kogo? — spytała zdziwiona.
2572— Za hrabiankę Barską, domniemaną narzeczoną ordynata.
2573 2574Stefcia zesztywniała. Przypomniał jej się tytuł nadany przez kamerdynera w zamku. To tłumaczyło zachowanie się służby…
2575Przeszedł ją leciuchny dreszcz, ognie uderzyły do głowy. Powtarzała w myśli:
2576— Hrabianka Barska…. narzeczona ordynata. Nigdy o niej nie słyszałam. Jaka ona jest? Jak wygląda?…
2577— Dlaczego pan powiedział „domniemana”? — spytała głośno.
2578— Bo nie rzeczywista — odrzekł student, wzruszając ramionami. — Chcą ordynata ożenić z Barską, ale on się nie spieszy, chociaż to jedna z najpierwszych partii w kraju. Domniemana narzeczona czeka z upragnieniem, lecz wątpię, czy skutecznie, bo ordynat grymasi.
2579— A dlaczego mnie biorą za nią? Czy jestem podobna?…
2580— Nikt jej w Głębowiczach nie widział, ja również, ale służba zapewne wie coś o projektach matrymonialnych względem ordynata i odgaduje, że pani jest ową wybraną, ponieważ panią widzi po raz pierwszy i…
2581 2582— I co? — podchwyciła śmiało Stefcia.
2583Wiluś spojrzał na nią z ukosa.
2584— Nic! Po prostu przeczuwają w pani przyszłą ordynatową.
2585Stefcia zmarszczyła brwi. Zrozumiała, że Wiluś nie dopowiedział swej myśli, że chciał wytknąć zachowanie się ordynata względem niej.
2586— Muszę ich rozczarować co do siebie — rzekła oschle.
2587Było jej przykro. Ukrywała wrażenie, nadrabiając wesołością, ale jej się nie udawało. Rozmawiała, dowcipkowała, lecz już jak zwarzona. Gdyby Wiluś lepiej uważał, spostrzegłby w niej zmianę, wywołaną swymi słowami. Ale on tego nie widział. Bawił Stefcię w czasie obiadu i nie odstępował potem, gdy w łunie zachodu wracali łodziami do zamku.
2588Długo jeszcze park, oświetlone tarasy i zamek dźwięczały życiem. Przy wspaniałej kolacji, błyszczącej od starożytnych sreber, kryształów i porcelany saskiej, ponowiły się toasty i szumne fanfary orkiestry. Pyszna stylowa sala jadalna, wyłożona mahoniem, z brązami, z sufitem sklepionym, zdobnym w płaskorzeźby, tonęła w srebrnobieli lamp elektrycznych, rozbrzmiewała gwarem błyskotliwych rozmów; płynęły upajające tony muzyki. Urok tej książęcej wystawności działał na wszystkich, przebiegał prądem we krwi, zapalał mózgi, drażnił, porywał…
2589Zegar na wieży zamkowej wydzwaniał północ, gdy powozy i brek wtoczyły się znowu w aleję świerkową. Jechali w takim samym porządku jak rano, bo ordynat odprowadzał gości do Słodkowic, gdzie mieli nocować. Tylko Lucię pani Elzonowska zabrała do powozu, bojąc się dla niej nocnego chłodu. Jej miejsce na breku zajęła panna Michalina.
2590Hrabianka Paula prowadziła cichą rozmowę z baronem. Panna Rita drażniła Trestkę, mówiąc, że będzie spała. Stefcia siedziała obok ordynata, bo Waldemar tak stanowczo podał jej rękę, że nie mogła na to nie przystać z obawy zwrócenia uwagi.
2591Gdy brek wjechał w aleję, masy czarnych świerków poruszyły się głuchym poszumem, nocny wiatr wpełznął w zbite korony, hucząc nimi jękliwie. Łoskot ostrych gałęzi przeszedł z brzegu w brzeg, niby groźny pomruk. Stefcia, otulona płaszczem, podniosła głowę do góry, patrząc na oświetlone srebrem czuby grzmiących tytanów. Waldemar nachylił się do niej.
2592— Moje świerki mówią pani do widzenia — rzekł miękko, lecz z akcentem.
2593 2594— To są moje druhy, a więc i pani także. One do nas przemawiają i ja je rozumiem. Podobały się pani Głębowicze?
2595 2596— Twoje! — wyszeptały bezpamiętne usta jego.
2597Grzmot kopyt na kamiennym moście zgłuszył ciche słowa i realnym swym dźwiękiem ocucił Stefcię, której serce na chwilę zamarło.
2598Brek wpadł między srebrne zboża, malowane księżycem, znowu pełne gwaru i rozmowy.
XX
2599W gabinecie Waldemara, wybitym ciemnokarmazynową skórą, snuły się błękitne pasemka dymu, roznosząc woń dobrych cygar. Kilku zebranych panów gawędziło wesoło. Jedni siedzieli, inni przechodzili z miejsca na miejsce, jeden leżał rozciągnięty na karmazynowym szezlongu.
2600Był to Trestka. Leżąc na wznak, ręce podsunął pod głowę i pykając z cygara, patrzał uparcie w sufit na wymalowaną scenę powitania Odyseusza z Nauzykaą[222].
2601Waldemar siedział na poręczy fotelu w niedbałej pozie i przysłuchiwał się wesołym żartom towarzyszy. Sam trochę mroczny, nieczęsto mówił, jednak nie krępował wesołości, a każde z rzadkich jego słów było jakby podnietą. Do niego zwracali się głównie, on wyglądał na arbitra wśród tej wytwornej młodzieży. Zjechała tu cała śmietanka arystokracji bliższej i dalszej, wszystko panicze, napiętnowani cechą zagraniczną. Jedni w stylu wiedeńskich jokey-clubistów[223] lub modernizowani na sposób paryski, inni nosili poważny ton synów Brytanii. Wśród nich Waldemar przedstawiał typ najwięcej patrycjuszowski. Chociaż Zachód polakierował go na ogólną modłę międzynarodowej elegancji, jednak nie zdołał go przekształcić zupełnie. Pozostał najmniej egzotycznym. Młody ordynat nie odznaczał się wybitną pięknością, ale posiadał wydatny typ, zwracał uwagę, przykuwał oczy.
2602Był jednym z tych magnatów, którzy, nie nosząc swego majestatu przed sobą, mają go bezwiednie w sobie. Nie myśląc o tym, był zawsze i wszędzie panem i ta jego pańskość, noszona z pewną niedbałością, zwracała na niego oczy. Wyróżniał się i wszystko mu uchodziło; żył, jak chciał, mówił, co chciał, nie stosując się do ogólnych przepisów, tylko do własnej etyki. Ale ta nie zawiodła go nigdy. Jego subtelność i przeczulenie estetyczne nie dozwalało szrankom zakreślonym przez jego swobodę czynów wejść w niezgodę z ich regułą.
2603I owa estetyka stała się tak dalece nim samym, że wyłączała wszelkie wahania. Nie mógł jej przekroczyć bez skrzywdzenia samego siebie. Odznaczała go przy tym znamienna wypukłość charakteru, co go czyniło odrębnym. Umysłowo stał bardzo wysoko, inteligencją wznosił się nad poziom swego otoczenia, ale własna opinia mało go obchodziła, nie dbał o to, co o nim powiedzą. Posiadał niesłychanie żywy temperament, rzutkość i szaloną energię, lecz nie łączył z tym rubasznej krewkości, przeciwnie, miał wyraz trochę znudzony, w niedbałych ruchach pewną apatyczność.
2604Jego stalowe źrenice miewały wielką różnorodność wyrazu: ironii, dowcipu, czasami błyskały w nich zimne połyski stali; często wybuchowe ognie lub płomyki łagodności i wzruszeń. Nie umiały być rysie ani nazbyt kobiece w wyrazie. Męskość jego zyskiwała na tym, nie tracąc nic z uroku. Jego stanowczość, raz okazana, była niezłomną, ale sam z sobą odbywał walki bardzo uporczywe. Wiedział, czego chce i do czego dąży, lecz nie zawsze miał pewność, czy racjonalnie chce i czy dobrą obiera drogę.
2605Filozofował, analizował, każdą rzecz przefiltrowywał przez swe zdolności umysłowe, lecz gdy w końcu powiedział sobie: „Eureka!”, zdanie jego wychodziło skrystalizowane, z cechą wyłączną. Ale nie zawsze potrafił być drobiazgowym krytykiem samego siebie: zdarzały się wypadki, że żądania swe rzucał ze śmiałością i bezwzględną energią. Gwałtowność rodowa w połączeniu z jakąś dozą feudalizmu brała wówczas górę nad filozofem. Potrafił wybuchać dziko, jak wszyscy Michorowscy. Tylko przodkowie jego nie znali samoosobowej krytyki, nie analizowali swych czynów. On, jeśli dał się unieść chwili zbyt popędliwie, za to potem przeprowadzał ją przez wszystkie tory swych filozoficznych, etycznych i estetycznych poglądów i nie zawsze czuł się zadowolony; wówczas wpadał w groźne rozdrażnienie, ale młoda, żywa natura i energia nie pozwalały mu długo nurtować się w sobie.
2606Rozdrażnienie mijało, pozostawiając odrobinę niesmaku, a samoosobowy krytycyzm jego wzmagał się. Człowiek ten był pewny siebie i swych czynów, ale nie zarozumiały, bo nie każdą myśl wypuszczał w świat, nie każdą uważał za doskonałą.
2607Po przyjęciu w Głębowiczach Waldemar odprowadził swych gości do Słodkowic i tam przenocował. Rano zerwało się w nim tysiące zapytań i wątpliwości, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi, pożegnał się i wyjechał. Szalała w nim burza. Zły, wściekły na siebie, nie mógł sobie darować postępowania ze Stefcią. Scena w sali portretowej i słowa jego na breku dręczyły go jak gorzki wyrzut. Obawiał się trochę spotkania ze Stefcią, myślał, że ona po tym, co od niego słyszała, przywita go albo nadąsana, albo z tryumfalnym uśmieszkiem, tak częstym u panien w podobnych warunkach. Nie chciał jej gniewu, lecz stokroć więcej obawiał się tego uśmieszku, może przeczuwając, że stałby się on zaporą rzucającą na Stefcię wielki cień. A tego instynktownie dopuścić nie chciał. Na breku po jego znaczącym słowie ona siedziała cicha, przytłoczona, mówiła mało i z przymusem, nie do niego zresztą, bo i on zamilkł.
2608Na szczęście panna Rita zamiast spać rozgadała się na dobre i podtrzymując rozmowę, zamaskowała niezwykłe usposobienie jego i Stefci.
2609Waldemar po niespanej nocy doszedł do przekonania, które sformułował w ten sposób:
2610— Wczoraj rozważała, dziś zrozumiała i okaże mi to.
2611Na tę myśl zaciskał zęby z jakąś złością.
2612— Niechże nie próbuje, bo chybi.
2613I czuł, że samym posądzeniem krzywdzi Stefcię, jednak napadał na nią z zajadłością.
2614Był rozdrażniony, przywitał ją chłodno, bez cienia życzliwości, a choć czuł jej zdziwiony wzrok na sobie, pozostał sztywny aż do wyjazdu. Wyjazd przyspieszył umyślnie; chciał uciec od jej widoku, bo czuł, że się na niej zawiódł, że mylnie ją sądził i że jest względem niej winny.
2615Taktowna dziewczyna nie okazała mu nic z tego, co przypuszczał, nie dojrzał w niej tryumfu ani gniewu, jedynie trochę zdziwienia z powodu jego chłodu. To go wzruszyło najniepotrzebniej, jak sam myślał, i przechyliło szalę na korzyść Stefci.
2616— Co ona ci zawiniła, że postępujesz z nią jak z pierwszą lepszą? — powtarzał sobie, wracając do Głębowicz.
2617I wciśnięty w kąt powozu przeprowadzał z goryczą własną krytykę.
2618Przypominał wczorajszy ranek, jak jechał z nią razem na koźle breku, słyszał w myśli jej słowa, jej śmiech. Widział ją przed sobą, porównywał wczorajszą do dzisiejszej i burzył się coraz bardziej.
2619Pogoda dopomagała mu do czarnych myśli. NaturaWczorajszy świetlisty poranek znikł. Powietrze było szare, nabrzmiałe deszczem wiszącym w chmurach. Na ziemię padał drobniutki mokry pył. Świat cały stał w jakiejś melancholijnej, ponurej ciszy. Drzewa, szumiące wczoraj, dziś milczały skupione w sobie; łany zbóż, wczoraj wesołe i wyjaśnione, stały cicho pod ciężarem wilgotnej szarzyzny dnia. Czasem na przydrożnych topolach zakrzyczały ptaki, ale i one milkły na odgłos kopyt końskich, stukających po bitym gościńcu. Powóz na gumach[224] sunął cicho, lecz Waldemara gniewał nawet tupot koni. Miał jednak tyle przytomności, że nie robił o to awantury stangretowi. Monologował w myśli:
2620— Stefcia była wczoraj zastosowana do pogody, a pogoda do niej, i ja ją zmąciłem, pogodę Stefci… Cóż ona mogła innego o mnie pomyśleć nad to, że byłem pijany? Piłem przecie dosyć szampana. Ba, a scena w sali portretowej?… Róże mogły się tłumaczyć uprzejmością gospodarza względem gościa, chociaż to już wykręt… ale pocałowanie ręki i niektóre słowa — zbyteczne. Najgorszy brek… Z taką dziewczyną trzeba się liczyć, bo bardzo łatwo można stracić w jej oczach. Mimoza! Gotowa mnie posądzić o instynkty godne Prątnickiego, tylko w innym kierunku… A do diabła! Co ja u licha narobiłem!…
2621Waldemar nie mógł z sobą dojść do ładu.
2622W Głębowiczach rozdrażnienie mijało, a przychodziła rozwaga.
2623Snuł się po parku, po zwierzyńcu, gdzie już sprzątnięto ślady wczorajszej uczty.
2624I wszędzie przypominał Stefcię.
2625Tu grał z nią w tenisa. „Jak ładnie miała podpiętą suknię!” — tu z nią rozmawiał, na tej uliczce rwał dla niej róże, a przedtem widział ją z daleka, jak zanurzała swą jasną twarz w masie aksamitnych kwiatów, i chciał te kwiaty zerwać własnymi rękoma. Potem spacer po rzece. Rozgniewała go, wskakując tak prędko w błękitną łódź i wiosłując z Trestką. A strzelanie w zwierzyńcu?… Ten przestrzelony przez niego as… Poszedł w tę stronę i z oburzeniem zobaczył, że tablicę już zabrano, stał tylko słup mokry od deszczu. Waldemar w pierwszej chwili chciał wołać strzelca zwierzynieckiego i spytać, dlaczego tablicę usunęli bez jego wiedzy. Ale się pomiarkował[225]. „Po co ten nieporządek? Dobrze, że zabrane”… Najdłużej przebył w sali portretowej! Usiadł na kanapce i wpatrując się w portret babki, myślał:
2626— Po co jej opowiedziałem tę historię?… Nabije sobie głowę romantyzmem, a to się na nic nie zdało. Idylle, marzenia, wszystko to oklepane paradoksy! Istnieje tylko pożądanie! Jedyna prawda z nagromadzenia pojedynczych głupstw pod nazwą miłości. W pożądanie wierzę i ono mnie popycha do niej, nic więcej. A że jest czysta jak kryształ i taka jasna, to tym lepiej. Każdy woli pióra łabędzie niż kawki.
2627Dojrzał na posadzce kilka zielonych i żółtych listków róży, pozostałych po wczorajszym bukiecie Stefci. Podniósł je z chciwością i nagle przypomniał scenę, jak się ona przestraszyła głosu z zewnątrz i chciała uciekać, a on jej nie puścił. Trzymał wtedy jej ręce, schowane w swych dłoniach, i przyciągał ku sobie. Patrzała na niego wylękła, taka jakaś mimowolnie poddana, oczy mrużyła tak rozkosznie… Wprawdzie trwało to zaledwie chwilkę, ale co to było!…
2628Waldemar zgniótł listki w dłoni.
2629— Pożądanie! I to pożądanie — rzekł z ironicznym uśmieszkiem, zdążając do drzwi. W progu stanął i spojrzał na zmięte listki, rzucone na posadzce.
2630— Łowczy utrzymuje większy porządek w zwierzyńcu niż kamerdyner w zamku, ale ten widać szanuje pamiątki…
2631I wyszedł, wzruszając ramionami.
2632Przez kilka następnych dni nie mógł się uspokoić; do jednego tylko doszedł wniosku: że jeżeli pożądanie jest dominującym uczuciem w składniku miłości, to Stefcia nie zalicza się do wyznawczyń tej teorii. Więc budzi się w niej coś innego? jakieś uczucie bardziej duchowe?… Może odżywa… obudził je Prątnicki…
2633Na wspomnienie tego nazwiska Waldemar zaciskał zęby, ten objaw niepokoił go. Wiedział, że Stefcia Prątnickiego nie kochała, lecz ogarniał go niesmak na samo połączenie ich nazwisk; przeczuwał, że wzbudza w Stefci uczucia silniejsze od zwykłej sympatii, i nie zdawał sobie sprawy, dlaczego czuł się dumny oraz jaki to był rodzaj dumy.
2634W wielu podobnych wypadkach w życiu odczuwał jedynie tryumf, ale dumę i jakieś wewnętrzne zadowolenie odnajdywał pierwszy raz i dziwił się.
2635Dlaczego ta dziewczyna wywiera wrażenie zupełnie odmienne od znanych dotychczas? Dlaczego pociąga nieprzepartą siłą, staje mu się upragniona, niemal droga?… Ona, którą przed paru miesiącami chłostał często cynicznym dowcipem, prześladował, drażnił… Za co? Dlaczego?!…
2636Zrobiła na nim wrażenie od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył obok ciotki, w landzie, jadącą z kolei. Zachwyciła go od razu, przesiadł się do nich i zaczął ją badać.
2637Ale natychmiast zauważył, że ona to spostrzega i że ją to gniewa.
2638 2639Młoda, ładna panna nielubiąca uporczywego wzroku młodego mężczyzny wprawiła go w zdumienie, jak nowe zjawisko.
2640Życie przyzwyczaiło go do czego innego. Kobiety aż nadto okazywały mu względów, i to kobiety wysokich sfer, magnatki. A ta dziewczyna ze szlacheckiego domu, taka ładna i dziwnie wytworna, z niechęcią, a nawet obrazą w oczach przyjmowała jego hołdy. Wprawdzie wzrok jego, skierowany na nią, miał sporą dozę ironii i nieufności, bo tak spoglądał na wszystkie panny świeżo poznane, przeczuwając w nich tysiące wadeczek bardzo pospolitych. Na każdą nową spoglądając, myślał:
2641 2642Stefcia nie wzbudziła podobnej myśli, przeciwnie — zajęła go od razu, interesowała coraz więcej. I wiedziony jakąś nieuzasadnioną złością, mścił się na niej, sam sobie robiąc na przekór. Ale potem coś zaczęło się zmieniać. Po pamiętnym obiedzie, kiedy Stefcia cofnęła mu swą rękę, Waldemar zastanowił się:
2643 2644Umyślnie długo nie przyjeżdżał do Słodkowic, pragnąc zapomnieć o niej. Chciał wyrzucić z myśli jej drobną twarz, przyćmioną smutkiem. On wywoływał na niej ten wyraz, on nie dawał spokoju tej dziewczynie tak delikatnej i wytwornej, on ją dręczył, jakby przez złość, że mu się podoba. Po tygodniu uczuł pragnienie ujrzenia jej. Przyjechał do Słodkowic razem z całą gromadą gości i tam przyzwyczajenie wzięło znowu górę. Przechodząc koło jej okna, rzucił w nie figlarne spojrzenie i napotkał jej twarz zaciekawioną; ale na jego widok cofnęła się nagle, jakby przerażona, i aż zbladła. Coś w nim zadrgało żalem.
2645 2646Zobaczył ją potem rozbawioną. Tańczyła z Lucią pełna życia i swobody, taki ładny miała uśmiech!… Więc tylko przed nim ukrywa wesołość, on ją paraliżuje?…
2647 2648Odtąd nie pomijał sposobności, aby zrobić jej przyjemność, co w jego warunkach było dość łatwym. Z rozkoszą zauważył, że i Stefcia zaczyna się przeistaczać. Poweselała, lubiła jego rozmowę, nie unikała go jak dawniej i w jego towarzystwie przestała tracić swobodę. Waldemar widział te zmiany i cieszył się, lecz od jakiegoś czasu ogarnął go niepokój.
2649 2650Pobyt jej w Głębowiczach dopełniał miary, Waldemar zrozumiał, że za daleko zaszedł. Cofać się nie mógł, zabraniała mu tego własna etyka, iść naprzód jeszcze nie chciał. Takt Stefci ujął go ze względu na nią, zdenerwował ze względu na siebie.
2651Jest pewna, żem był pijany, i chce być wyrozumiała.
2652 2653Tak przebył kilka dni, do Słodkowic nie jechał, ale czuł, że pomimo chęci Stefcia nie schodzi mu z myśli. Zabawa, MężczyznaAż pewnego dnia zjechali do Głębowicz koledzy Waldemara, bliżsi i dalsi znajomi, na miesięczny jour fixe[226] męski. Jechali z ochotą, ciągnęła ich wesoła swoboda, panująca w tej magnackiej rezydencji. Każdy mógł się tu czuć jak u siebie, co niektórym, zwłaszcza nieposiadającym wspaniałych gniazd, sprawiało zadowolenie ambicji i jakąś rozkosz fizyczną. Książęca atmosfera przepychu, płynąca z każdego kąta, uprzejmość ordynata, liczna wygalonowana służba, znakomite cygara i wytworna kuchnia dodawały uroku zawsze oczekiwanym zebraniom.
2654Tym razem wiodła wszystkich świeża wiadomość, interesująca bardzo wysokie sfery towarzyskie: hrabianka Barska odmówiła ręki księciu Lignickiemu.
2655Fakt sprawił wrażenie. Pewna liczba hrabianek i księżniczek liczyła na widoki, jakie się dla nich otwierały. Wielu dawniej odepchniętych konkurentów hrabianki na nowo miało zamiar rozpocząć kampanię. Ale przede wszystkim trzeba się było dowiedzieć, co na to mówi Michorowski, jaka jest jego opinia?
2656Wszyscy wiedzieli, że odmowa hrabianki nastąpiła z jego przyczyny — nie bezpośrednio, lecz w nawiasach.
2657Barscy liczyli na ordynata, uważając go za pierwszą partię w kraju. Hrabianka, delikatnie pomijając świetność przyszłego z nim związku, kochała go po swojemu. Nikt nie śmiał posuwać naprzód swych starań bez wybadania poglądu ordynata. Każdy z możliwych pretendentów do ręki hrabianki, jadąc do Głębowicz, zachowywał dobrze udaną obojętność, każdy mniej więcej chciał mówić miną: „Cóż mnie obchodzi hrabianka Barska i jej wybór?”. Ale jednocześnie każdy oczekiwał zdania ordynata. Wiedziano, że jeśli on ujawni swe zamiary względem hrabianki, nie pozostanie im nic więcej nad wycofanie się od brzegu. Jeden Trestka był w tej sprawie neutralnym, ale za to krytycznym widzem.
2658Ordynat wiadomości przyjął obojętnie: wiedział już o tym. Mówił jak o rzeczy niewielkiego znaczenia. I prędko przeszedł do innego tematu. To wywołało zdziwienie i niepokój. Trestka, który się doskonale bawił, rzekł do jednego z panów:
2659— Ordynat widocznie uważa odmowę hrabianki za konieczną. Wiedział zapewne o rezultacie starań księcia, może nawet są po słowie?…
2660 2661Wszystkich dziwiło niezwykłe usposobienie ordynata i jego wyraźne zdenerwowanie; nie wiedzieli, jak mają to rozumieć.
2662Czy przeczuł ich zamiary względem hrabianki?… Tylko Trestka domyślał się istotnego powodu — odgadywał w tym Stefcię.
2663Ale pomimo wszystkiego bawiono się dobrze. Przed kolacją grano w bilard, potem sławne wina głębowickie jeszcze więcej rozochociły gości.
2664W gabinecie i przytykającej doń fajczarni[227] wrzało życiem. Waldemar zapraszał na polowania jesienne.
2665Trestka, usłyszawszy to, zerwał się z szezlongu.
2666— Czy i w Słodkowcach będą obławy? — spytał, poprawiając binokle.
2667— Zapewne! Cóż panu na tym zależy? — zdziwił się Waldemar.
2668Kilku panów parsknęło śmiechem.
2669— Trestka jest bajeczny! Chodzi mu o to, czy goniąc dziki, nie będzie pozbawiony widoku panny Szeliżanki, bez której on jest zerem, a w Słodkowcach prędzej się to może zdarzyć.
2670 2671— Spotkasz ją pan w Głębowiczach, bo na polowaniach będą obecne panie. Zresztą nim to nastąpi, zmienią się może warunki, zdobędziesz pan większe prawa.
2672 2673 2674Trestka popatrzał zdziwiony, po chwili dopiero odrzekł:
2675— Wątpię, by to nastąpić mogło.
2676Młody hrabia Brochwicz, kolega z Halli i osobisty przyjaciel Waldemara, uśmiechnął się i rzekł dowcipnie:
2677— Mamy przed sobą wystawę. O ile słyszałem, panna Rita wystawia swe folbluty. Strzeż się pan, by twoje perszerony ich nie prześcignęły, bo wówczas…
2678— We sto koni jej nie dogoni — dokończył Waldemar.
2679Odpowiedziano śmiechem. Brochwicz mówił dalej:
2680— Tak. Wówczas możesz powiedzieć: tout est fini![228], a nawet powinieneś omijać złoty medal, najwyżej możesz mieć list pochwalny.
2681— Ja swoich koni nie prowadzę.
2682 2683Baron Weyher musnął żółte faworyty.
2684— À propos wystawy — rzekł, cedząc słowa — czy ordynat będzie miał stajnię?
2685— Za parę dni właśnie jadę w tej sprawie. Na wystawę prowadzę dziesięć zarodowych klaczy.
2686 2687— O nie, tylko tej samej rasy i kare. Czwórek nie rozrywam. Będzie i Apollo.
2688 2689— Dekoracja, która może się stać przyczyną choroby panny Rity — podchwycił Brochwicz.
2690— Słyszałem, że i baronowa Elzonowska wybiera się na wystawę z dziadkiem pańskim i panną Lucią — rzekł młody Żnin.
2691 2692— Ach, więc będzie i panna Rudecka! — zawołał Brochwicz. — Wiluś Szeliga naopowiadał mi o niej cuda. Bardzom jej ciekaw. Czy istotnie ładna?
2693Trestka rzucił ukośne spojrzenie na ordynata.
2694— Bardzo ładna i bardzo nieprzystępna — rzekł serio.
2695 2696— Przeciwnie, to wada! — odezwał się Żnin.
2697— Nieprzystępność jest wadą mężatek, nie panien.
2698 2699 2700— Bo wiesz, że dowodzisz niesłychanie!
2701 2702— W zasadzie ma słuszność. Zbyt wielka cnota była dobra w katakumbach rzymskich. Dziś zarówno mężatkom, jak i pannom nie jest w niej do twarzy.
2703— Mówisz na podstawie własnych krzywd, ale panna Rita zalicza się do ultrapostępowych.
2704— Widać nie w każdym kierunku.
2705 2706— Moi panowie, sąd o pannie Ricie zostawmy wyłącznie Trestce. Chodzi nam obecnie o pannę Rudecką… jakie ona ma imię?… Stefania, zdaje mi się.
2707 2708— O niej najwięcej powiedzieć nam może ordynat jako częsty gość w Słodkowcach… a może i praktyk?… Waldy, jakiego jest rodzaju cnota uroczej Stefci: katakumbowa czy współczesna? Warto by zanotować. Ale… co tobie jest?…
2709Waldemar był blady, widocznie wzburzony. Jego ściągnięte brwi, rozdęte nozdrza i ironicznie skrzywione usta miały w sobie coś złowrogiego. Skierował na Brochwicza zimne, stalowe oczy i odrzekł krótko:
2710— Do panny Stefanii Rudeckiej podobna rozmowa nie może mieć zastosowania.
2711Ton jego głosu zabrzmiał szorstko. Nastąpiło milczenie, trochę przykre.
2712Brochwicz poczerwieniał i spuścił oczy. Trestka zerwał binokle, potem zaczął je starannie na nowo wkładać. Miał przy tym minę mówiącą: „Byłem na śladzie, teraz jestem w domu!”.
2713Weyher, gładząc faworyty[229], patrzał na Waldemara wzrokiem pełnym uznania i szacunku, a nawet szepnął cicho:
2714 2715Inni rzucali na siebie zdziwione spojrzenia.
2716Waldemar milczał, paląc cygaro. Dał im czas do rekolekcji.
2717Pierwszy odezwał się Brochwicz:
2718— Wybacz nam, Waldy. Mówiliśmy nieoględnie, przyznaję, lecz jesteśmy wytłumaczeni, gdyż prócz Trestki i barona nikt z nas nie zna panny Rudeckiej.
2719Grzeczność kolegi ujęła Waldemara. Odrzekł z uśmiechem:
2720— Ja też chciałem jedynie zaznaczyć, że trzeba się liczyć z dowcipami o nieznanej osobie, zwłaszcza o młodej pannie.
2721 2722Ale przez głowę Waldemara przeleciała błyskawiczna myśl, trochę gorzka:
2723— Ogromnie dotychczas oszczędzałem znane mi ze słyszenia panny, a ich moralizuję… Jestem dureń!…
2724Nie przedłużał już milczenia, rozpoczął nową rozmowę.
2725Wesoły nastrój powrócił prędko.
2726Pod koniec wieczoru książę Zaniecki podniósł powtórnie kwestię małżeństwa hrabianki Barskiej. On był najwięcej interesowany, a zachowanie się Waldemara pogłębiło jego nadzieje. Postanowił upewnić się i po jakimś wstępie zapytał:
2727— Nie wiecie, panowie, czy Barscy będą na wystawie, czy też jadą za granicę?
2728— Będą na wystawie — odpowiedział ktoś z gości.
2729 2730— Tylko Lignicki czmychnął do Rzymu, zapewne dla odbycia żałoby, w rzeczywistości dla znalezienia nowej partii w świecie czarnym, któremu hołduje.
2731— Ciekawe, co by nastąpiło, gdyby się ożenił z Barską. Ona, przeciwnie, należy do białych.
2732— Może by sam zbielał albo polakierował ją na czarno — zaśmiał się Brochwicz. — A że Melania jest śniada i nie do twarzy jej w czarnym, więc wycofała się z tego za pośrednictwem kosza.
2733— Na wystawie rozpocznie się nowy turniej. Do jej pierścienia przygotujcie, panowie, kopie — rzekł Waldemar trochę ironicznie.
2734Wszystkie oczy spoczęły na nim. Zapanowała chwila ciszy.
2735Waldemar popatrzył na nich zdziwiony.
2736 2737 2738— Oni mają un pressentiment[230], że w tej gonitwie trafią na przeszkodę.
2739 2740— W osobie pańskiej, którego kopia ma szanse zwycięstwa.
2741Waldemar wzruszył ramionami, puścił kłąb dymu i odrzekł obojętnie:
2742— W takim razie jesteście plus royalistes que le roi[231]. Posądzacie mnie o zamiary, jakich nie mam.
2743 2744Książę Zaniecki miał ochotę dziękować Waldemarowi, ale zdołał powstrzymać wybuch wdzięczności. Uważał, że dla utrzymania się w tonie prawdziwego lorda należy zachować zimną krew zawsze i wszędzie.
2745Ale Brochwicz miał więcej polskiej krwi w sobie, a przynajmniej nie starał się jej przefarbować, zawołał przeto z całą szczerością:
2746— No, jeżeli ty, Waldy, wycofujesz się z turnieju, nastąpi prawdziwa i ostra walka, do której i ja się zapisuję. Niech co chce, będzie!
2747— Brawo, Brochwicz! — zawołał Trestka.
2748— Ale ty, Waldy, naucz mnie, jak się to zdobywa laury u panien, bo, co prawda, nie bardzo wiem.
2749— Spytaj o to Trestkę. On prowadzi kampanię od trzech lat. Ja się na tym nie znam.
2750Brochwicz komicznym ruchem załamał ręce.
2751— On się na tym nie zna! Słyszeliście?
2752 2753— Nietrafnie ordynat wysyła pana do mnie na studia, bo chociaż prowadzę kampanię od trzech lat, ale bez rezultatów, panu zaś głównie chodzi o finał, czy tak?
2754 2755 2756Książę Zaniecki obrzucił Brochwicza szyderczym spojrzeniem.
2757— Słuchaj no, Jurek — rzekł Waldemar — na co ci czyjeś rady? Zaczynaj samodzielnie i niebawem dojdziesz do finału, ba! nawet do epilogu.
2758— Tak mówisz? Ha, to trudno, trzeba się zdobyć na odwagę!
2759 2760— Uprzedzam cię, że jeśli z takim wykrzyknikiem będziesz się zbliżał do Barskiej, to lepiej od razu zamów sleeping[232] i ruszaj za Lignickim do Rzymu, a dla odmiany obróć oczy na Kwirynał.
2761Brochwicz ukłonił się z udaną powagą.
2762— Pojadę tam, ale w podróż poślubną.
2763 2764— Phy, ale czy hrabianka postawi nad tym swoje accent grave[233], to kwestia — szydził Trestka.
2765— Wypijmy za pomyślność sprawy! — zawołał Waldemar. — Szampana!
2766Zaczęto wznosić toasty, wesołość buchała już niezmącona, wino płynęło. Przy dźwiękach kieliszków rozbrzmiewał pełen życia, tryskający młodością i weselem Gaudeamus![234]
XXI
2767JesieńWrzesień pierwszego dnia ozłocił świat cudną pogodą. Słońce zalewało pola, błękit nieba miał tony czyste, ale już trochę bledsze w kolorycie.
2768Rżyska[235] żółciały, napiętrzone stertami. Leciuchny pierwszy odcień jesieni bujał w powietrzu. Umilkły przepiórki, zbożowe terkotki, w trawach i ugorach ćwierkały koniki polne.
2769Gniada czwórka ze Słodkowic rwała pomiędzy polami, ciągnąc za sobą strojne lando i strojne postacie siedzących w nim kobiet. Pani Elzonowska, Stefcia i Lucia jechały do kościoła.
2770Niedzielne tłumy pobożnych sunęły bokiem drogi w barwnych strojach, rozweselone pomyślnym ukończeniem zbiorów, hałaśliwe. Pani Idalia razem z pogodą była słoneczna. Wesoło zagadywała siedzącą obok Stefcię, często spoglądając na nią z prawdziwym upodobaniem. Stefcia wyglądała niesłychanie. Szaroniebieski jedwabny płaszczyk otulał ją miękkimi zwojami, czyniąc jej jasną płeć bardziej przejrzystą. Rozmawiała z ożywieniem, oczy jej błyszczały, jednak dostrzegało się w nich tęsknotę; wyraz dawniej nieznany malował się w twarzy. Czasami ciemne gęste brwi zsuwała niecierpliwie, jakby przed natrętną myślą, której odepchnąć nie mogła. Ale ten niepokój nadawał jej twarzy nowego uroku, co z wesołym ożywieniem tworzyło połączenie szczególne i śliczne.
2771W kościele zebrało się dużo okolicznej inteligencji, wiele osób z tych niższych sfer, z którymi Słodkowce nie zawierały bliższych stosunków. Wszyscy po zamianie ukłonów z panią Idalią i Lucią spoglądali na nie z tym mimowolnym uszanowaniem, jakie nakazuje sobie starożytność rodu i wysokie stanowisko społeczne. Na innych wywierał wrażenie nawet wspaniały zaprzęg i mitry książęce na okularach koni i że panie te są mieszkankami pałacu.
2772Panny i młodzież patrzyli głównie na Stefcię, robiąc przy tym rozmaite uwagi. Mężczyźni przypatrywali się jej urodzie i wszyscy musieli przyznać, że jest ładna, bardzo wytworna i zupełnie pałacowa. Panie zaczęły ją cicho krytykować; jeden z panów szepnął: „sznytowa dziewczyna”, i przymiotnik ten zyskał uznanie w kółku męskim. Wiedzieli o Stefci, że jest córką zamożnego obywatela z Królestwa[236]. Objaśniał ich Wiluś Szeliga, który w czasie wakacji włóczył się po okolicy. Ze słów jego odgadli, że student kochał się w pannie Rudeckiej, śledzono ją z tym większym zaciekawieniem. Przed samym rozpoczęciem sumy zrobił się ruch przed zakrystią i wszedł Waldemar.
2773Wrażenie wzrosło. Oderwane od Stefci spojrzenia spoczęły na ordynacie. Był on rzadkim gościem w tym kościele. Pani Idalia na jego widok podniosła brwi zdziwione. Stefcia oblała się gwałtownym rumieńcem. Nieprzewidziane ujrzenie jego wstrząsnęło nią silnie. Od owego ranka, kiedy był dla niej tak chłodny, nie widziała go wcale. Upłynął miesiąc, on nie przyjeżdżał. Teraz nagle zjawił się w kościele, w którym prawie nie bywał. Może przeczuł, że i one są tutaj?
2774Waldemar podszedł do stalli[237], powitał panie i zajął miejsce obok Stefci, siedzącej z brzegu.
2775Pani Idalia pochyliła głowę w tył i spytała szeptem:
2776— Waldy, czy jedziesz z Głębowicz?
2777— Nie, byłem w Słodkowcach — brzmiała odpowiedź.
2778— Tiens[238], więc wiedziałeś, że tu jesteśmy?
2779 2780— Dobrze zrobiłeś, Waldy! — wtrąciła szeptem Lucia.
2781Waldemar wyprostował się i teraz dopiero zauważył pełne ławki naprzeciw. Na gęste ukłony odpowiedział długim skinieniem głowy. Do Stefci nie mówił nic; parę razy spojrzał bokiem na jej ładny profil, schylony nad książką, i żywe kolory na twarzy. Wiedział, że on je wywołał, spostrzegł wrażenie, jakie zrobił na niej wejściem do kościoła. Był zadowolony i podniecony, czuł dziwną ulgę, że ją ma przy sobie. Z rozkoszą śledził każde jej poruszenie i oddech; nie patrząc, wiedział, jak ubrana.
2782I wszystko mu się podobało, wszystko miało dla niego urok. Po dłuższym niewidzeniu znalazł ją jeszcze ładniejszą i bardziej upragnioną. Zaczynał ją po swojemu analizować, ale prędko spostrzegł, że wobec niej na nic się to nie zdało, i uległ wrażeniu.
2783A Stefcia dopiero teraz odczuła, że pomimo starań nie zdołała o nim zapomnieć, że ta nieokreślona tęsknota, jakiej nie mogła zrozumieć, była za nim.
2784Świadomość tego sprawiała jej ból i nieznaną rozkosz.
2785Słowa modlitwy mieszała z myślami, nic nie odczuwając silniej nad to, że on siedzi obok, że po miesiącu rozłączenia znowu są razem i tak blisko. Ostrożnie spojrzała na jego rękę, opartą o pulpit ławki. Widziała końce rękawów palta i brzeżek mankietów. Kiedy dawał pieniądze na tacę, błysnął na jego palcu ogromny brylant. Stefcia musiała więc użyć całego wysiłku pamięci, ażeby przypomnieć sobie, że ten brylant widziała zawsze u niego. Na razie była pewna, że jest to pierścień zaręczynowy. Słyszała o odmowie hrabianki Barskiej Lignickiemu, potem Waldemar wyjechał z Głębowicz. W Słodkowcach komentowano ten wyjazd, łącząc go bezpośrednio z hrabianką. Pani Idalia twierdziła, że teraz nastąpią zaręczyny. Pan Maciej wątpił, ale stanowczo nie przeczył. Tylko panna Rita śmiała się z urojeń słodkowickich, a Trestka dowodził głośno, że hrabiance Barskiej „ordynackie niebezpieczeństwo” nie grozi ani trochę. Ta para miała pewniki niezbite.
2786Wtem Lucia pociągnęła Stefcię za rękę.
2787— Czego oni tak na nas patrzą? Czy my dzicy?
2788Zapytana podniosła oczy na ławki. Wszyscy spoglądali na Waldemara, przenosząc wzrok z niego na nią.
2789 2790— Jacy niedelikatni! — pomyślała.
2791Lucia z kolei zaczepiła Waldemara:
2792— Waldy, nie pozwalasz się modlić!
2793 2794 2795Waldemar nic nie odpowiedział.
2796I on zauważył uporczywy wzrok przeciwległych ławek, ale już do tego przywykł; natomiast myślał, patrząc na modlącą się Stefcię:
2797— Czy ona się modli naprawdę?…
2798Był pewny, że ona jest pod wrażeniem jego obecności; to go upajało, nie chciał się rozczarowywać. Jednocześnie wzruszał go widok jej pobożnego skupienia.
2799Stefcia po pierwszym wstrząśnieniu, ochłonąwszy, zatopiła się w modlitwie. Nigdy może nie miała tak szczerego natchnienia. W duszy jej śpiewał jakiś sonet radosny. Zrywały się w niej nieznane uczucia, ogarniał ją spokój, słodycz zalewała serce. Dziękując Bogu za tę chwilę, pragnęła przedłużyć ją do nieskończoności. On siedział przy niej, dotykał jej ramieniem, czuła wzrok jego na sobie i była szczęśliwa. Jej spokój wewnętrzny odmalował się na twarzy niebywałym wyrazem. Waldemar patrzał na nią z czułością nie znaną sobie dotąd. Odgadywał, że jest szczęśliwa, że jej modlitwa płynie ze szczęścia, i wierzył, że modli się szczerze. Był poruszony, uwidoczniało się to we wzroku, jakim ją ogarniał.
2800— Taka kobieta, gdy modli się, jest aniołem — powtarzał w myśli.
2801Wobec niej pesymizm jego ginął, cynik i filozof przeistaczał się, skrywał za ścianę bardziej idealną. Ta dziewczyna wchodziła mu do duszy wolno, ale stale, wsiąkała w jego istotę, pobudziła pragnienia.
2802Oboje siedzieli w milczeniu, ale tak on jak i ona odczuwali się wzajemnie.
2803Gdy ksiądz odszedł od ołtarza, pani Idalia powstała pierwsza. Na cmentarzu spotkali całe towarzystwo.
2804Pani Idalia, w świetnym usposobieniu, witała się uprzejmie, łaskawa i promieniejąca. Waldemar witał panie. Otoczyli go starsi i młodzi mężczyźni. Każdy chciał zamienić choć parę słów z ordynatem, jeden przed drugim pragnął okazać, że jest na lepszej stopie z tym świetnym przedstawicielem magnaterii.
2805Pani Elzonowska raczyła zapytać kilka pań, dlaczego tak rzadko odwiedzają Słodkowce. Nie robiła tego w formie zaprosin, ale przez grzeczność.
2806Stefcia spojrzała na nią zdziwiona; nieczęsto zdarzał się dumnej pani podobny humor. Kilka panien, zawiedzionych obojętnością Waldemara, podeszło do Stefci i Luci. Posypały się liczne pytania i lakoniczne odpowiedzi. Lucia milczała, jakby zalękniona. Na dany znak przez Waldemara podjechało lando ze Słodkowic i amerykan głębowicki, zaprzężony w cztery muzy.
2807Waldemar usiadł z paniami na przednim siedzeniu obok Luci. Jeszcze trochę ukłonów i pojechali. Za nimi potoczył się pąsowy amerykan.
2808Skoro tylko lando ruszyło, Lucia, korzystając z rozmowy matki z Waldemarem, rzekła do Stefci po francusku:
2809— Ach, nareszcie! Ja się ich instynktownie boję!…
2810— Teraz ja powtórzę twe zapytanie: czy oni dzicy? — odrzekła Stefcia z bladym uśmiechem.
2811— Ach, nie dzicy, ale jacyś inni, nie nasza sfera…
2812— Za wcześnie ci, Luciu, decydować o tym — rzekł ostro Waldemar.
2813Lucia zmieszała się, spojrzała z przestrachem na matkę, zwiesiła głowę i szepnęła:
2814 2815Pani Idalia spytała niecierpliwie:
2816— Czy długo bawiłeś, Waldy, w Orzelsku u Barskich?
2817 2818Pani Idalia zrobiła wielkie oczy. Ogromne zdziwienie odmalowało się na jej twarzy.
2819— Voyons, nie byłeś u Barskich? Gdzież byłeś tak długo?
2820— Skąd takie przypuszczenie? Ja w Orzelsku?… Jestem w komitecie organizacyjnym wystawy i w tej sprawie jeździłem do W., przy tym musiałem się zająć umieszczeniem koni, które prowadzę.
2821— Więc chyba nie wiesz, co zaszło u Barskich?
2822Waldemar uśmiechnął się ubawiony.
2823— Owszem, wiem od początku do końca.
2824 2825— Ciocia mówi o odmowie hrabianki Lignickiemu? A więc znam tę sprawę od początku starań księcia do kosza, jaki mu ofiarowano.
2826 2827— Nic. Życzę hrabiance Melanii nowego zwycięstwa i narzeczonego.
2828 2829— O, tak dalece nie przewiduję. Do startu staną legiony, ale kto otrzyma palmę… pewno i hrabianka jeszcze nie wie, cóż mówić o mnie — drwił z komiczną miną.
2830 2831— Wiesz równie dobrze, jak ona i my wszyscy, kto najprędzej otrzyma ową palmę.
2832— Niestety, nie jestem domyślny.
2833— Ach, Waldy, irytujesz mnie. Voilà que tu es ridicule![239] Otrzymanie jej od ciebie zależy.
2834— Ale ja nie będę się o nią starał — odrzekł dobitnie, już podrażniony.
2835 2836— Pozwoli ciocia, ale to jest już wyłącznie moja rzecz.
2837Kwestia rozstrzygnęła się. Pani Idalia spochmurniała jak noc.
2838 2839— Bardzo się z tego cieszę. Nie cierpię tej Melanii Barskiej.
2840— Lucie, soyez tranquille[240] — zgromiła ją matka.
2841Biednej Luci nic się dziś nie udawało.
2842Waldemar, zaczął inną rozmowę. Mówił o przyszłej wystawie, urządzenie jej porównywał do wystaw zagranicznych, wygłaszając zdania bardzo trafne i oryginalne. Stefci nie narzucał się, ale zręcznie wciągał ją w rozmowę, tak że właściwie oboje tylko mówili. Lucia siedziała nadąsana, pani Idalia ponura. Tak dojechali do Słodkowic.
2843Do pana Macieja siedzącego w swym gabinecie wpadła pani Idalia i ze wzburzeniem zapytała:
2844— Czy papo rozmawiał z Waldemarem? Czy papo wie o wszystkim?
2845Starzec spojrzał na nią zdziwiony.
2846— Widziałem go zaledwo chwilę, bo dowiedziawszy się, że jesteście w kościele, pojechał za wami, nawet koni nie zmieniał.
2847 2848— Co się stało? Na Boga, mów!…
2849— Och, niechże się papo nie przejmuje. Jest źle, ale nic nie grozi temu… temu beniaminkowi[241]. Niech sobie papo wyobrazi, że on nie był w Orzelsku i z całą bezczelnością dowodzi mi, że nie myśli zupełnie o hrabiance. N'est-il pas fou?[242]
2850 2851— Moja Idalko, nie pojmuję twego wzburzenia. Dawno wiedziałem, że Barska nie dla niego. Nawet mówiłem ci o tym.
2852— Ależ dlaczego? Gdzie znajdzie odpowiedniejszą partię, nazwisko, posag?
2853— Przepraszam cię! Waldemar może pozwolić sobie na wybór żony dowolny, bez oglądania się na posag i partię — a co do nazwiska, to tych mamy więcej w kraju, nawet lepszych!…
2854— A cóż on może mieć przeciw samej Melanii? Panna piękna, kształcona za granicą, une fille très gentille![243]…
2855— Widocznie on ma inne zapatrywania. Zresztą może jej wszystkie zalety uznawać, ale… nie jest ona w jego stylu.
2856— Niechże papo na niego wpłynie.
2857Pan Maciej rzucił się na fotelu.
2858— O nie! Tego nie żądaj, tego się nie spodziewaj! Oboje z twoją matką byliśmy nieszczęśliwi dzięki podobnym wpływom. Nie ja będę je odnawiał!
2859— Przesada! La majesté de la bagatelle![244] — sarknęła pani Idalia. — Do czego to podobne! Melania odrzuca najlepsze partie dla niego, a on grymasi. Będzie żałował poniewczasie, jak mu ją odbiją, co możliwe, bo to dumna dziewczyna!
2860 2861Pan Maciej, patrząc na nią, szepnął:
2862— Przesada, że ja i Gabriela byliśmy nieszczęśliwi; przesada, że zbrodnią jest zabić lub nakazać miłość; przesada, że drogę do szczęścia trzeba samemu torować, chcąc mieć lekką starość. Wszystko przesada! Gdzież smutna prawda?…
2863Starzec opuścił głowę na piersi.
XXII
2864Na drugi dzień pan Maciej wstał w usposobieniu niezwykłym. Rozmyślał. Waldemar zastanawiał go coraz więcej. Miesiąc spowodował w nim różnicę znamienną. Pani Idalia tłumaczyła ojcu, że powodem tego jest hrabianka Melania, że Waldemar jak zwykle żartuje i nie chce wyznać, ale widocznie kocha się w Barskiej.
2865Pan Maciej stanowczo nie uwierzył. On jeden spostrzegł, że Waldemar walczy, że przechodzi jakąś chwilę przełomową i trzeba mu zostawić swobodę, niczym nie rozdrażniać. Wiedział, że są natury nawet szczere, które w pewnych okresach życia zamykają się w sobie, nie pozwalając nikomu zedrzeć osłaniającej je powłoki, że podrażnione mogą zdziałać coś na przekór sobie, zniweczyć to, co się dopiero wykuwało, i zerwać osobiste szczęście. W tym wypadku pan Maciej miał poważne obawy, bo znał wnuka i jego gwałtowność. Z przenikliwością starych ludzi przeczuwał coś, co go napełniało przerażeniem. Podczas długiej nieobecności Waldemara dawne obawy znikły, teraz powróciły spotęgowane.
2866Po bardzo delikatnej rozmowie z Waldemarem pan Maciej doszedł do podejrzeń, przed którymi instynktownie bronił się; ukochany wnuk zaciężył mu jakoś, niedopowiedziane słowa wisiały im obu na ustach, ale nie mogli jeszcze i nie chcieli się porozumieć. Waldemar odjechał przed wieczorem, nie obiecując być prędko. Pana Macieja bolało to, lecz nie wstrzymywał go. Nie wspomniał nawet, że na drugi dzień imieniny Stefci, choć przed miesiącem byłby to na pewno powiedział.
2867Pierwszy raz wyjazd wnuka sprawił mu ulgę, ale całą noc nie spał, a rano wstał rozstrojony nerwowo, z silnym bólem głowy. O dziesiątej kazał służącemu prosić do siebie Stefcię.
2868Weszła smutna i miała zapłakane oczy. Biała, gładka suknia czyniła ją bledszą niż zwykle, tylko usta pałały gorącym pąsem, a oczy zza łez świeciły nienaturalnie. Ucałowała serdecznie ramię pana Macieja. Starzec wzruszył się, ścisnął jej głowę i posadził naprzeciw siebie.
2869— Czego płakałaś, dziecko? — zapytał, trzymając jej ręce.
2870Stefcia zagryzła wargi, zaczęła prędko mrugać powiekami, bo ją piekły nowe łzy.
2871 2872— Bo smutno mi… Ten dzień… zawsze… przepędzałam w domu — odpowiedziała cicho.
2873 2874 2875— Tylko ten… nic więcej! — zawołała prędko.
2876Pan Maciej cofnął się, puścił jej ręce i opadł na fotel. Jej okrzyk „nic więcej” zdradził ją w oczach podejrzliwego starca. Czuł, że poza tęsknotą do rodziny jest jeszcze coś, czego nie chciał nazwać. Patrzył na nią uparcie i szepnął do siebie:
2877 2878— Kto? — zapytała dziewczyna z nagłym poruszeniem.
2879 2880— Nie znasz jej, dziecko. Kiedyś, kiedyś była taka Stenia, podobna do ciebie, ale… to już dawno.
2881Stefcia przypomniała sobie historię Waldemara w sali portretowej w Głębowiczach. Żal ścisnął jej serce i spuściła oczy.
2882Pan Maciej wziął ze stolika pudełeczko oprawne w zamsz, otworzył je i z białego aksamitu zdjął miniaturę w formie dużego medalionu z gustowną emalią na złocie.
2883Miniatura przedstawiała młodego człowieka w mundurze ułanów polskich, z gwiazdą na piersiach i orderem Virtuti Militari. Pan Maciej, pokazując ją Stefci, rzekł wzruszony:
2884— Jest to moja podobizna z czasów, kiedy byłem najszczęśliwszy… kochałem taką jak ty Stenię, myślałem, że ona i świat cały do mnie należą… Ha, minęła młodość!… Ale… co ci jest, dziecko?…
2885Stefcia, spojrzawszy na portrecik, drgnęła.
2886— Ja to gdzieś widziałam… Ja to znam!
2887Starzec zatrzymał na niej uważny wzrok.
2888— Widziałaś tę miniaturę? Gdzie, jakim sposobem? Chyba się mylisz, dziecko! A może… Idalka ci pokazywała?
2889— Nie, nie… ale widziałam na pewno.
2890— Może taki sam portret mój spotkałaś w jakim bardzo starym piśmie? To możliwe! Dawniej byłem człowiekiem trochę interesującym ogół.
2891Stefcia kręciła głową z powątpiewaniem.
2892— Może być — rzekła wreszcie bez przekonania.
2893Pan Maciej podał jej miniaturę.
2894— Przygotowałem to dla ciebie na upominek imieninowy. Sądziłem, że będziesz rada z dawnej podobizny człowieka bardzo ci życzliwego.
2895Stefcia pochyliła się do niego serdecznie.
2896— Dziękuję bardzo. To dla mnie będzie wielką pamiątką. Czy zasłużyłam na nią? To jak relikwie rodzinne.
2897— Miałem takich kilka egzemplarzy, rozdałem członkom rodziny i mam dla siebie jeden. Ten ostatni przeznaczyłem dla ciebie, dziecko… Tyś taka do niej podobna, do mojej Steni. Pokażę ci jeszcze kiedy i jej miniaturę… mam jedną tylko i to moje relikwie..
2898Starzec, wzruszony, ścisnął głowę Stefci i rzekł dziwnie miękko:
2899— Baw się dobrze, dziecko. Dziś twoje święto, nie płacz i bądź szczęśliwa. Tyś jeszcze taka młoda.
2900Wróciwszy do siebie, Stefcia przyglądała się miniaturze z nieokreślonym wrażeniem. Twarz przypominała Waldemara. Zmieniał ją tylko ubiór i sposób noszenia włosów. Zresztą[245] były to te same rysy.
2901Stefcia starała się przypomnieć sobie, gdzie i kiedy widziała już podobny medalion. Wspomnienie mętne łączyło się uparcie z jej dzieciństwem w pierwszych latach.
2902Patrzała na miniaturę, utonęła w niej wzrokiem. Podobieństwo Waldemara wydało jej się wybitniejsze. Szepnęła:
2903— Czy znowu nie przyjedzie tak długo? Dlaczego wczoraj odjechał, dlaczego zmieniony?…
2904Stefcia myślała o nim ciągle, nie chcąc przyznać sama przed sobą, że przykry był dla niej wyjazd jego w przeddzień jej imienin.
2905Broniła się przed tą goryczą, chciała być wesoła i nie mogła. Dławił ją żal, czuła pustkę dokoła siebie.
2906Przed obiadem Lucia namówiła ją na pieszy spacer. Poszły do lasu za ogrodem. Tam Stefcia przypomniała sobie spotkanie z Waldemarem w maju, jego docinki i szyderstwo. Przypominała swój gniew, ostre odpowiedzi i niechęć, jaką wówczas czuła do szydzącego magnata. Bała się go, wzbudzał w niej paniczny strach. Zaciekawiał ją, drażnił, imponował jej zawsze i to ją gniewało, że źle czy dobrze, lecz musiała o nim myśleć.
2907Dziś uczucia zmieniły się: instynktowny lęk przed nim nie zniknął, nawet wzmocnił się, lecz w innym kierunku. Uczuć dzisiejszych nie chciała nazwać po imieniu, zamykając przed nimi oczy.
2908Lucia, widząc jej zamyślenie, odbiegła opodal. W jej młodej główce powstawały domysły, których nie miała przed kim wynurzyć, matki obawiając się, przed dziadkiem nie chcąc.
2909Podejrzenia swe trzymała w tajemnicy, bojąc się zdradzić. Nie uszła jej uwagi zmiana stosunku Waldemara do Stefci. Lucia widziała, że się tu zmieniło wszystko, i zrozumiała kierunek. Waldemar zdumiewał ją. Stefcię zaczęła badać. I ona uległa zmianie. Jej dawna wesołość stała się mniej bujna. Lucię to zastanowiło. Tak idąc, każda zajęta swymi myślami, znalazły się na drodze leśnej. Lucia szła prędko, wkrótce wyprzedziła Stefcię. Nagle na skręcie drogi stanęła zdziwiona. Naprzeciw niej jechała czwórka rozpędzonych koni. Lucia poznała zaprzęg głębowicki i orientując się, momentalnie skoczyła w bok do lasu. Zgadła, że Waldemar wiedział o imieninach Stefci i że przyjeżdża głównie dla niej; chciała z boku zobaczyć ich powitanie.
2910Stefcia nie zauważyła manewru dziewczynki, ale nie widząc jej przed sobą, zawołała na nią, Lucia nie odpowiedziała. Wtem zatętniał głośny bieg koni i z załamu drogi wypadła na nią strojna, brzęcząca czwórka dobrze znanych karych arabów. Amerykanem powoził sam Waldemar, stangret siedział z tyłu.
2911Stefcia zatrzęsła się. Ognie uderzyły jej do głowy. Stanęła jak wryta, całą siłą woli nakazując sobie spokój. Waldemar spostrzegł ją. Błyskawica zaświeciła mu w oczach. Gwałtownie wstrzymał konie i uniósł kapelusz z głowy. Zeskakując z amerykana, zawołał na stangreta:
2912— Jedź na skraj lasu. Tam staniesz.
2913Stefcia oprzytomniała, widząc ordynata przed sobą.
2914Uścisnął silnie jej rękę. Przez chwilę trwała cisza. On rzekł niskim głosem:
2915— Jak to dobrze. Spotkałem panią znowu w tym borku.
2916 2917— Można i w zimie stworzyć sobie maj.
2918 2919— Zapomniałem, ujrzawszy panią, o jedynym celu mej podróży. Dziś pani święto… Pospolitych życzeń nie znoszę… ponieważ jednak szablon trzeba zachować…
2920 2921— Nie, po co? Dość, że pan przyjechał. To dowodzi pamięci, to wystarcza… Dziękuję!…
2922Podniósł do ust jej rękę z wytwornym pochyleniem głowy. Gorące dotknięcie jego ust sprawiło na niej wrażenie prądu elektrycznego. Mówiącego wyrazu jego oczu nie zniosła — spuściła powieki.
2923Szli obok siebie w milczeniu, po czym on rzekł znowu:
2924— Imieniny są dla mnie najnieznośniejszym dniem w roku. Nie lubię biletów, które są konwencjonalnym, ale często fałszywym szyldem. Sam rozsyłam je rzadko. Do osób, które mnie bliżej obchodzą, zjawiam się osobiście — dodał z lekkim skinieniem głowy w jej stronę.
2925Różowy obłok wionął na twarz Stefci.
2926 2927— ObyczajeNie umiem składać życzeń „wszelkich pomyślności, szczęścia”. Podobne frazesy nie sprawiają mi ulgi wówczas, gdy naprawdę chciałbym komuś nieba przychylić, nieba według mego pojęcia, jakie może nie istnieje na ziemi. Ale do tego nie potrzeba koniecznie imienin. Wyrażanie uczuć jest jak opłatek, którym się łamią tylko w Wigilię. Imieniny to jako odpust: wszyscy się zbiegają do solenizanta, ale najczęściej chodzi o ten pospolity acte de présence[246], co jest według mnie najgłupszą instytucją na świecie.
2928 2929— Jednak i pan został dziś członkiem tej znienawidzonej instytucji.
2930 2931— Nie, pani. Mój przyjazd dzisiejszy można postawić w nawiasy jedynie obok zdania wypowiedzianego przeze mnie wpierw. Do osób dla mnie obojętnych przyjeżdżam zaproszony na bal, ale nigdy w dzień.
2932Stefcia zmieszała się, zaczęła wołać głośno:
2933 2934Waldemar zapytał ze zdziwieniem:
2935 2936— Jestem z Lucią, ale gdzieś mi się podziała.
2937Wtem zaszeleściały gałęzie i Lucia z rozpędem wybiegła z krzaków. Twarz miała rozognioną i błyszczące oczy.
2938— Gdzie biegałaś tak długo? — spytała Stefcia.
2939— Zapędziłam się za orzechami. Jakie mnóstwo!
2940— Gdzież one są? Nazbierałaś, skoro takie mnóstwo? — pytał Waldemar, patrząc badawczo na dziewczynkę.
2941 2942— Nie zbierałam, jadłam tylko. Zresztą daleko biegałam.
2943— Dziwna rzecz, nie widać na tobie śladów tej dalekiej podróży po krzakach.
2944 2945— I niewiele zużyłaś na to czasu, bo znikłaś mi przed samym przyjazdem pana. Oj ty!… Ale czemu się nie witasz?
2946— Zaaferowana orzechami — rzekł z dziwnym uśmieszkiem Waldemar.
2947Lucia czerwona powitała Waldemara trochę nieśmiało. Zrozumiała, że odgadł cel jej wyprawy, i zlękła się.
2948Teraz miała już pewność, że Waldemar jest zajęty Stefcią. Z ukrycia swego widziała ich doskonale. Słów dosłyszeć nie mogła, zaledwo kilka wyrazów, ale pocałunek złożony przez Waldemara na ręce Stefci wydał jej się dokumentem bardzo ważnym.
2949— Waldy, czy przyjechałeś konno, czy powozem? — zagadnęła po chwili z naiwną minką.
2950— Amerykanem. Może to już czas wracać?
2951Stracił ochotę do rozmowy przy Luci. Spojrzał, na zegarek: dochodziła druga.
2952Lucia zawołała, że czas na obiad. Zwrócili się w stronę powrotną. Gdy zrównali się z końmi, Waldemar zaproponował przejażdżkę. Usadowił Stefcię i Lucię na przednim siedzeniu, sam stanął za nimi, stangreta odsyłając piechotą do Słodkowic.
2953— Niech pani powozi — rzekł i oddał lejce Stefci.
2954Dziewczyna rozbawiła się, ranne smutki pierzchły. Ze śmiechem zgarnęła lejce karej czwórki i ruszyła kłusem. On stał pochylony nad nią, drażnił konie trzaskaniem z bata, dawał jej wskazówki, napawał się jej bliskością, pochłaniał oczyma jej włosy. Niby poprawiając lejce, skierował konie na inną drogę, mijając Słodkowce. Stefcia spostrzegła to.
2955— Jedziemy w inną stronę! — zawołała.
2956— To właśnie dobrze. Po co się mamy spieszyć?
2957— Ale ja głodna jestem — żaliła się Lucia. — Z obiadem czekają!
2958Stefcia, nic nie mówiąc, skręciła lejce. Rozhukana czwórka zawróciła na miejscu i zaczęła się plątać.
2959— Co pani robi! — krzyknął Waldemar, chwytając lejce.
2960Szarpnął i zrównał konie, lecz w tej samej chwili orczyk[247] uderzył dyszlową klacz w nogę. Rzuciła się gwałtownie i cała czwórka zaczęła ponosić.
2961— Cicho, Luciu! — wołała Stefcia, bo dziewczynka płakała głośno.
2962Waldemar ściągnął lejce z taką siłą, aż konie stawały dęba, ale nie mógł wstrzymać od razu. Amerykan chwiał się na obie strony, kamyki żwiru ze świstem wylatywały spod kół.
2963Stefcia chwyciła za lejce, wyciągnięte jak struny.
2964— Niech pani puści, proszę się mnie trzymać! — Lucia, nie krzycz, bo straszysz konie, nic złego nie ma — uspokajał Waldemar.
2965Jego pewność podziałała na Stefcię. Konie zaczęły istotnie zwalniać, piana leciała kawałami z ich boków. Stefcia podniosła wzrok i z podziwem patrzała na męską postać Waldemara, na jego siłę i spokój, z jakim wstrzymywał ponoszącą czwórkę. Stał wyprostowany, równy, jakby nie przeszkadzał mu żaden wysiłek fizyczny. Tylko lejce wpiły mu się w dłonie, aż pękały rękawiczki, na skroniach wystąpiło mu kilka kropel potu, brwi miał zmarszczone i rozdęte nozdrza.
2966Nagle na zapatrzoną Stefcię spłynęło z góry jego spojrzenie: spokojne, ale zabójcze. Przejęło ją dreszczem.
2967Patrzyli na siebie. On uśmiechnął się lekko, więcej oczyma niż ustami, i z poufałą serdecznością pochylając się, szepnął:
2968 2969 2970 2971Gdyby mogła być zupełnie szczera, powiedziałaby mu, że było jej dobrze jak nigdy. Bojąc się, aby on z jej oczu nie wyczytał tej spowiedzi duchowej, spuściła powieki zaróżowiona, szczęśliwa.
2972KońJeszcze trochę wysiłku i spienione konie zwolniły. Gęsta para buchała z nich na kształt dymów, rozdęte chrapy wyrzucały wulkaniczne oddechy, ziejąc strumieniami piany, oczy sypały iskry. Czarne grzbiety miały wygląd aksamitu zlanego wodą. Niespokojne i podniecone szalonym biegiem, gryzły wędzidła, rzucając łbami. Miały pozór poskromionych, lecz wściekłych tytanów.
2973Gorąca arabska krew kipiała w nich, sieć żyłek jak splątane sznurki wiła się na ich ciałach; uderzały w ziemię kopytami z dziką zajadłością i znać było, że tylko uległy potężnej sile i woli człowieka, lecz byle odrobina swobody, a znowu zerwą się z szałem i hukiem pruć powietrze jak stado centaurów[248].
2974Waldemar przeczuł to i miał się na baczności, trzymał silnie wodze w ręku, a gdy Stefcia prosiła go, aby jej oddał lejce, poruszył przecząco głową.
2975— Ależ pan zmęczony, proszę odpocząć, ja pojadę wolno — prosiła Stefcia.
2976— Nie, pani, jeszcze nie czas, muszę je uspokoić, aż będą jak baranki. Teraz nie pani im, ale one pani podyktowałyby warunki.
2977— Będę silnie trzymała, zobaczy pan.
2978Pochylił się nad nią z uśmiechem.
2979— Niech się „dzidzi” nie upiera.
2980 2981— Waldy, po jakiemu ty nazywasz pannę Stefanię? — zawołała oburzona Lucia.
2982— To po australsku[249], stosowane z powodzeniem w Honolulu — zauważyła ironicznie Stefcia.
2983— W każdym razie ta nazwa ze złośliwością nie licuje — odpowiedział rozdrażniony Waldemar.
2984 2985— Pokłóćcie się państwo! Już tak dawno nie słyszałam tego — wołała Lucia.
2986— Siedź cicho, mała, i uważaj, abyś nie wypadła, bo puszczam konie.
2987Stefcia spojrzała na niego z prośbą w oczach i szepnęła błagalnie:
2988— Nie, nie, one takie rozhukane. Znowu poniosą.
2989Waldemar popatrzał na nią długo, spod lekko zmrużonych powiek.
2990— A „dzidzi”… będzie grzeczne? — zapytał przeciągle.
2991 2992 2993Stefcia znowu powoziła, a Waldemar, patrząc na nią, rozcierał zmęczone dłonie.
2994Rozpędzony amerykan wpadł w bramę pałacową, gdy pani Idalia siedziała z ojcem w otwartym oknie jego gabinetu. Mając słaby wzrok, nie poznała jadących.
2995 2996Pan Maciej wyjrzał i zdziwił się.
2997 2998 2999— Lucia i Stefcia, nawet ona powozi. Widocznie spotkał je i zabrał.
3000Konie stanęły. Stangret zjawił się jak spod ziemi. Wszyscy troje wyskoczyli ze śmiechem. Panny pobiegły do siebie. Waldemar wszedł do gabinetu. Po pierwszych przywitaniach pan Maciej zapytał:
3001— Gdzieżeście tak pomęczyli konie? Jak z wody wyjęte.
3002— Trochę się nam rozhukały muzy.
3003— Co, nosiły?! — krzyknęła pani Idalia.
3004— Niech się ciocia nie boi, wszystko dobrze. Najlepszy dowód, żeśmy cali.
3005— Lucia musiała się przestraszyć.
3006 3007— A czy wiesz, że mamy dziś solenizantkę? — spytał pan Maciej, patrząc na swe buty.
3008— Dlatego przyjechałem — odrzekł Waldemar nieco szorstko.
3009— I na wiązanie nakarmiłeś ją strachem — śmiała się baronowa.
3010Pan Maciej pochylił głowę. Niespodziewany przyjazd wnuka i jego słowa zaniepokoiły go. Pani Idalia podchwyciła:
3011— À propos, chciałabym dziś zrobić jaką przyjemność Stefci, żeby ją trochę zabawić. Cóż tak na mnie patrzysz, Waldy?…
3012W przechadzce swej zatrzymał się na środku pokoju i stał, patrząc ze zdumieniem na ciotkę.
3013— Co cię tak dziwi, Waldy? — powtórzyła.
3014— Troskliwość cioci względem panny Stefanii. Coś niesłychanego!
3015Mówił, wzruszając ramionami, ale widocznie zrobiły mu przyjemność słowa ciotki. Ożywił się znacznie.
3016— Tiens, ja ją bardzo lubię — mówiła baronowa. — Ona ma w sobie coś takiego, co mimo woli bierze. ŻartMiałam dziś prawdziwy kłopot, co jej ofiarować, no i wybrałam sześć tomów Heinego[250] en luxe[251]. Chyba dosyć, prawda?
3017— A czy wszystkie kartki były w tych tomach?
3018 3019— O nic! W ciocinych tomach to się zdarza periodycznie. Autorowie w postaci pojedynczych kartek wychodzą sobie na świat Boży niby na wilegiaturę[252]. Sam widziałem kiedyś, jak się Bourget[253] bił z Szekspirem na dywanach w buduarze[254] cioci. Rochefoucauld, Dickens, Zola podróżują sobie razem pod konsole, kanapy, aż je lokaj w końcu pakuje do kosza i w przykładnej zgodzie idą na całopalenie.
3020Pan Maciej zaczął się śmiać, ale baronowa obraziła się.
3021— Zawsze jesteś nieznośny! — rzekła, wstając.
3022Waldemar podskoczył i zatrzymał ją, mówiąc ze śmiechem:
3023— Ciociu, no już dobrze! Nie moja wina, że autorzy cioci są tak żywego temperamentu. Mniejsza o nich! Radźmy teraz nad rozrywką dla panny Stefanii.
3024— Radź sobie sam — rzekła nachmurzona.
3025Waldemar porwał ją wpół i okręcił parę razy w tempie walca.
3026— Voyons, Waldy, tu es fou![255] Co cię wprawiło w taki humor?
3027— Sześć tomów Heinego en luxe i ciocia… która jest dziś cudowna!
3028Pani Idalia śmiała się, ale jej ojciec sposępniał. Zrozumiał, czym nie lubiana zwykle ciotka ujęła Waldemara. Siadano do stołu, gdy lokaj oznajmił pannę Ritę. Wbiegła roztrzpiotana, wesoła i nie uważając na nikogo, rzuciła się do Stefci z życzeniami. Bez ceremonii ucałowała ją serdecznie.
3029— Całe snopy życzeń wiozłam dla pani — wołała, wstrząsając rękoma Stefci.
3030— Ja myślałem, że pani przynajmniej z jakim anglikiem wystąpi? Co tam same życzenia! — żartował ordynat.
3031— A pan może swego Apolla ofiarował? — zagadnęła z komicznym zaciekawieniem.
3032— Ja? Cóż ja? — tłumaczył się, wzruszając ramionami.
3033— Nie ofiarował pan Apolla? To wstyd, panie!
3034— Apolla nie, ale cztery muzy miałam dziś w ręku — śmiała się solenizantka.
3035— Które tak były tym zachwycone, że aż ponosiły.
3036 3037— Jestem jak na sanskryckim kazaniu — wołała Rita.
3038Stefcia opowiedziała jej przygodę rannego spaceru.
3039— A gdzież jest pani attaché[256]? — spytał Waldemar.
3040 3041— Trestka? Jak to, nie ma go tu jeszcze?
3042 3043Podczas obiadu Rita mówiła do Stefci:
3044— Moja ciocia przysyła pani pełno życzeń. Nawet Dobrzysia śle pani ukłony, choć ją mało zna.
3045— Chyba wcale. Któż to taki? — pytała Stefcia.
3046 3047 3048— Bajeczna Dobrzysia z bajeczną twarzą, bo ma wąsy i brodę — żartował Waldemar.
3049— Niech pan nie kpi, to wielka pańska przyjaciółka, wiecznie pana chce swatać.
3050 3051 3052Waldemar ściągnął brwi, lecz odpowiedział ze śmiechem:
3053— Przedstawię jej innego kandydata.
3054Panna Rita parsknęła krótkim śmiechem i zaczęła znowu trzepać:
3055— Dla pana nie wiozę nic od księżnej, bo nie wiedziałam, że go tu zastanę.
3056 3057— Przecież pan jest nieprzyjacielem wszelkich „szopek imieninowych”?
3058— Są okoliczności, w których to określenie nie ma zastosowania.
3059 3060Obiad przeszedł wesoło. Pod koniec zjawił się nieodzowny Trestka, powitany żartami i wybuchem wesołości.
3061Grano w tenisa. Stefcia z Trestką przegrali partię przeciw Waldemarowi i pannie Ricie.
3062Wówczas partnerzy zmienili się. Waldemar stanął obok Stefci, mówiąc coś do niej z zajęciem. Trestka, patrząc na nich, szepnął do sąsiadki:
3063— Żałuję, że nie mam aparatu. Zdjąłbym[257] ich w obecnym stadium.
3064— Następne może być ciekawsze — brzmiała głucha odpowiedź.
3065 3066 3067— Ça n'ira pas plus haut.[258]
3068Panna Rita roześmiała się głośno.
3069— To dowodzi, że, nie znasz pan ordynata. Ale ja go znam i… wiele przeczuwam.
3070 3071— Zaczynajmy! Co tam spiskujecie?
3072— Odzwierciedlamy was — rzekł Trestka.
3073— Pod każdym względem — dodała Rita.
3074Waldemar pokazywał Stefci uszkodzoną rakietę, nie słyszeli więc ostatnich słów. Trestka podszedł bliżej do panny Rity i spytał poważnie:
3075— Pani mówi: pod każdym względem? Tam panuje obopólna harmonia. Czy mogę to wziąć za nadzieję?…
3076 3077— Pan przecież nie wierzy w stałość tamtej harmonii.
3078— Dla pani gotówem uwierzyć, a nawet dopomóc.
3079 3080 3081— Nudny pan jesteś. Proszę ciskać piłkę. Plac tenisowy nie nadaje się do podobnych rozczulań.
3082Trestka odstąpił z nową nadzieją, ale chmurny. Na ordynata rzucił złe spojrzenie, jakby mówiąc: „To przez ciebie”.
3083Wieczorem zebrali się wszyscy w małym saloniku pani Idalii na poufnej rozmowie. Pan Maciej opowiadał kilka wydarzeń wybitniejszych ze swej młodości, spędzonej w wojsku polskim. Nie poruszał osobistej historii… Zaledwie kilku słowami napomknął o tym, co się wówczas w jego sercu działo.
3084Wszyscy słuchali w skupieniu. Jakiś cichy, patriarchalny nastrój zapanował w gronie tych ludzi, nieczęsty gość w pałacu.
3085Słuchając dziejów starca, każdy myślał o sobie: co go czeka w życiu? Jakie koleje zejdą się, aby utworzyć tę sieć, po której stąpać będzie? Jakie struny zadźwięczą na utworzenie tonów jego istnienia? Czy przeznaczone im są świeże poranki, tchnące szczęściem i majową wonią, czy smętniejsze wieczory z bladym księżycem spokoju, czy upalne dnie walk lub chłosty zimnych wichrów losu? Uroczysty nastrój spłynął tu niespodziany, a silny. Biały starzec panował nad pochylonymi głowami słuchaczy. Słowa jego wbijały się do ich dusz, znajdując oddźwięk w sercach. Jakieś oddalone echa walk, wielkich myśli, patriotycznych zapałów, tragedii wzniecały dreszcze niepokojące i w oczy ciskały iskry.
3086Ci ludzie nie mieli teraz nazwisk, tytułów, ale jednakową krew, kipiącą warem. Łączył ich serdeczny prąd miłości dla ojczyzny, jej dziejowe dramaty napełniały dusze smutkiem. Wszyscy obecnie byli dziećmi swego kraju, którego rany bolały ich jak własne — więcej: jak rany konającej matki. Etykieta znikła, kryjąc się w bogatych oponach i rzeźbach ścian. Na miejsce jej sfrunął cichy anioł pokoju, łącząc tych ludzi jakby w jedną rodzinę, skupioną pod skrzydłami siwego starca; poruszał im jedne tętna w piersi, napełniał jedną nadzieją i myślami niemal jednakimi, bo wszyscy, choć może w odmienny sposób, odczuwali te same pragnienia, ten sam głód szczęścia. Pod natłokiem pokrewnych uczuć zdawali się zmieniać powierzchownie.
3087Pani Idalia, surowa zwolenniczka etykiety, nie uważała, że Lucia siedzi na dywanie z głową opartą na kolanach Stefci, że Stefcia, zasłuchana, ma rozluźnione włosy, a Waldemar, siedząc blisko niej, zamyślony, bawi się kwiatkiem wypadłym z włosów dziewczyny. Nie widziała, że panna Rita oparła łokcie na stoliku, chowając w dłoniach bladą twarz, że Trestka podniósł głowę do góry w niebywały sposób i zagłębiony w fotelu, szukał na suficie gwiazd nadziei, skąpionych mu na ziemi.
3088Spokój i różność chwili, tak dalekiej od codziennej, przyćmił w nich magnackie piętno, wielkość usunął razem z etykietą w bogactwo otoczenia.
3089Wśród przepychu zebrana gromadka przypominała szczęśliwą rodzinę, zebraną w skromnym dworku szlacheckim, wśród bielonych ścian i zapachu rezedy, płynącego z doniczek u okna, gdzie w takie ciche wieczory stary ojciec opowiada baśnie przy akompaniamencie ćwierkania świerszczów i szumu starych grusz nad strzechą słomianą. Jedynie raził wykwint ubiorów. Tylko grupa Stefci i Luci nie psuła harmonii. Obie w białych, gładkich sukniach, z kwiatami we włosach, mogły się nadawać do wyniosłych ścian pałacu, jak i do niskich wiejskiego dworku.
3090Wtem zaszeleściła aksamitna kotara i w tę cichą grupę ludzi wpadł nagle służbowy głos kamerdynera, jak huczne uderzenie w trąby tam, gdzie melodyjnie dźwięczała fujarka:
3091— Proszę jaśnie państwa, kolacja podana!
3092Cichy obraz wiejskiego dworku zniknął, wygalowany kamerdyner przypomniał pałac, obudził wielkość magnacką. Etykieta wypełzła na widownię. Pierwsza pani Idalia ocknęła się i podała jej rękę. Wstała, elegancko zgarniając suknię, i wzrokiem krytycznym obrzuciła niedbałe pozy wszystkich.
3093— Moi państwo, obudźcie się, idziemy do stołu! — zawołała z lekką ironią.
3094Pan Maciej podniósł się z westchnieniem, żałując minionej chwili. Lucia pod wzrokiem matki zerwała się zaróżowiona, Stefcia poprawiała włosy. Trestka nerwowo nasadzał binokle. Wstając, spojrzał boleśnie na Ritę. Ona, odjąwszy ręce od twarzy, rzuciła powłóczyście oczyma na Waldemara.
3095Gdy wszedł kamerdyner, Waldemar zmiął kwiatek w ręku i mruknął przez zęby:
3096 3097Teraz był zły na panią Idalię, a gdy powtórzyła: „obudźcie się państwo” — zacisnął usta i szepnął:
3098 3099W ten sposób witał powracającą etykietę w osobie pani Idalii.
3100Po kolacji nikt nie miał ochoty na weselszą zabawę. Panna Rita i Trestka odjechali wkrótce. Nawet Waldemar nie chciał nocować. Pojechał do domu w usposobieniu mrocznym, ale z przebłyskami jutrzenki w duszy.
XXIII
3101Świt, NaturaNad wielkim jeziorem w Słodkowcach zaczynała się rozciągać niewyraźna przędza świtu. Woda leżała we śnie, milcząca, przybita ciszą w naturze. Gęsta mgła łączyła mleczną powierzchnię jeziora z takim samym kolorytem nieba. Nigdzie głosu, żaden oddech nie znamionował życia. Słaba pomroka ranna wchłaniała w siebie coraz więcej jasnych pasem. Poczynający się dzień w zaraniu zapowiadał pogodę. Niewidoczna była jeszcze, ale wyczuta. O słońcu, że się ma ukazać, szemrało coś w białej mgle. Niewidoczne laufry[259] różanej jutrzenki wirowały wśród szarych pasem; gdzie przeszły z radosną nowiną, tam robiło się jaśniej. Gdy w locie dotknęły wody, fala leciutko błysnęła zmatowionym srebrem. Złoto, drogie kamienie miały przyjść potem, tymczasem spokojne błyski srebra zapowiadały przyszłe bogactwo fali. Moment dokonywanego aktu w naturze, mistyczna chwila budzenia się poranku roztaczała poważną ciszę.
3102Ożywić naturę mogły tylko głosy, zlane z nią, spojone nierozdzielnie: rozgwary ptasie i brzęczące korowody owadów. Ale rojne te gminy trwały jeszcze w uśpieniu. Zaledwie gdzieniegdzie wśród gałęzi zatrzepotały skrzydła budzącego się ptaszka, gdzieniegdzie lekkie bzyknięcie świadczyło, że powstający brzask wpełznął w zaciszne skrytki kory na drzewach, w zwinięte listki i w małe norki na piasku lub w trawie. Czasem wśród drzew zakwilił cichy głos, jakby obudzony ptak poziewał, strzepując resztkę snu z powiek. Ale z wolna tych kwileń i bzykań było coraz więcej. Świat się ocknął, w nieruchomym powietrzu zadrgało coś, zakręciło się, wionęło. To wstająca jutrzenka wysłała lekkie podmuchy różanych piersi na rozpędzenie mglistych pasem, szarych włókien snujących się nad wodą, powtulanych w kępy drzew. Żwawe, rześkie oddechy spełniały swe zadanie. Jak dzwonek sygnaturki kościelnej porusza pobożnych, nagląc do modlitwy, tak tu i tam kręcące się prądy rozsuwały czystą jasność dnia, budziły rozmarzone snem ptaki, motyle, nieprzejrzaną mgłę muszek i komarów. Szare włókna, wysłańcy świtu, uciekając przed wysłańcami dnia, przypadały do ziemi, wsiąkały w trawę i drzewa, zamieniając się w gęstą wilgoć, jakby w łzy żalu za tak krótkim panowaniem. Lekkie podmuchy rozpanoszyły się wszechwładnie. W przejrzystym powietrzu nad wodą igrały swobodnie raźne, wesołe. Jednolitość nieba i wody znikła, przedzielał ją teraz duży szmat żółtego ugoru za jeziorem i widna z daleka czarna aksamitka lasu.
3103Woda marszczyła się w drobniutką łuskę srebrną, coraz bardziej szlifowaną, coraz jaśniejszą, aż nagle sypnęły na nią cudne, różowe perły uriańskie[260] i potop mieniących się opali. Niebo powitało jutrzenkę rumianą, złocistą, młodą i wyspaną, świeżą i uśmiechniętą. Świat stanął jak w złotej koronie. Delikatny róż rozbłysł na drgających listkach drzew, przesunął się na posępnych czubach świerków, zalśnił atłasem na żółtym ugorze, czarną wstęgę lasu owinął różowo-błękitnawą niepochwytną iluzją. Śliczna jutrzenka szła w górę nieba, rozsypując dokoła snopy promieni z boskich oczu. Świeciła, mieniła się, kąpała w wodzie, krasząc ją swym rumieńcem.
3104Świat zdumiał się! Chwilę stał oniemiały z zachwytu, po czym zerwał się dokoła głośny szum pochwalny.
3105Drzewa poruszyły czubami, zakołysały się liście, sypiąc roje różnobarwnych motyli. Zaintonowało kilka donośnych głosów ptasich i wnet zagrzmiała cała lutnia hucznie, wesoło, tryumfująco!
3106Wrzask ptaków, brzęk muszek i komarów, plusk wystrojonej fali — wszystko krzyczało podając sobie wzajemnie wieść radosną:
3107— Różowa pani na niebie… prowadzi słońce… Dzień, dzień! Pogoda, radość!
3108I hymny przepojone szczęściem leciały ku niebu wysoko, a musiano je tam słyszeć, bo jasny strop nieba stawał się coraz błękitniejszy. Niebo uśmiechało się do ziemi, a ziemia, śpiewając, słała również swe uśmiechy.
3109Nagle po opalowej fali popłynęła rzeka roztopionego złota, złotem zaświeciły drzewa, złoto sypało się w powietrzu.
3110Wzeszło słońce! piękne, majestatyczne, szczerozłote! Wrzawa powstała jeszcze większa, lutnia ptasia rozigrała się. Szczebioty, śmiechy, świsty, fruwania napełniły przestwory powietrzne, bijąc w złoty pył, którym przesiąkły, jak w kastaniety. Wołania rwały się w górę:
3111— Słońce, słońce, król nasz! Dzwońmy mu, śpiewajmy, niech świeci, niech grzeje, niech złoci. Król! król!
3112A wspaniała, oślepiająca blaskiem tarcza królewskiego majestatu wznosiła się w górę poważnie, wolno, rozrzucając na ziemię miliardy iskier i błogosławiąc.
3113— Urbi et orbi![261]
3114Stefcia spuściła głowę na piersi. Uśmiech radosny znikł z jej twarzy. Jakby na przekorę roześmianej naturze, dziewczyna posmutniała.
3115Siedziała na kamiennej ławeczce nad brzegiem jeziora, wtulonej w zwoje brzóz. W nocy spać nie mogła i jeszcze przed świtem, w zupełnej pomroce, wyszła cicho z pałacu i przybiegła, tu, na brzeg jeziora. Myślała o słońcu, czy wzejdzie…
3116Jej wieczór imieninowy zostawił coś niezatartego w jej duszy i myślach. Odczuwała, że jasność ta wschodzi w nią z innej, równie rozbudzonej światłości. Świt, Nadzieja, SłońceWiedziała, że jest świt, lecz jakiego dnia? Czy wzejdzie słońce, czy chmurny połysk stali? Ogarnęło ją zamyślenie i trwoga. Powoli mroki nikły i jej twarz jaśniała, w oczach coraz więcej błyszczało iskier, w duszy nadziei. Nieruchoma, zapatrzona i zasłuchana w głosy natury od samego ich poczęcia, wchłaniała w siebie tyle barw, tyle złota, ile ich brała fala i kryształ powietrza. Aż rozjaśniła się promiennie uroczyście.
3117 3118Razem z lutnią ptasią i ona wznosiła pieśni, choć milczące, ale równie piękne. Natura powtarzała to, co się działo w jej duszy.
3119— Słońce, słońce! Czy dla mnie?…
3120Znak zapytania zawisnął chmurą na świetlnym obrazie. Słońce wzeszło, brzmiały hymny radosne…
3121Ale czy dla niej?… czy dla niej?…
XXIV
3122Wystawa! Magiczne słowo, ściągające do środowisk ludzkich — jeszcze więcej ludzi, do zbiorników cywilizacji, wyczynów kultury — jeszcze więcej dowodów pomysłowości ludzkiej i genialnych zdobyczy wiedzy. Rojne ulice wielkiego miasta wypełniły się podwójnie, w hotelach brakło mieszkań, w ogrodach, restauracjach, cukierniach — wszędzie brzmiał niezwykły gwar. Na dworcu kolejowym ruch ześrodkowywał się. Co chwila wpadały pod halę pociągi wypełnione publiką. Głównie jednak znać było zwiększenie przyjezdnych w pierwszej i drugiej klasie. Trzecia pozostała jednakowo pełna, bez różnicy. Czasem wysiadł ktoś z zielonego wagonu, dążący również na wystawę, jakiś skromny wystawca lub kupiec inwentarza, mający dużo pieniędzy, a mało wymagań. Takich, którzy by jechali na wystawę dla przyjemności, tu się nie spotykało: do nich należały niebieskie i żółte bilety. Niezwykły, świąteczny charakter przybrało miasto. Dopomagała do tego śliczna pogoda. Wrzesień całe swe złoto jesienne sypał na strojne ulice, ogrody i przybrany we flagi plac wystawowy — ciskał gorące, jasne smugi na twarze i stroje zebranych tłumów.
3123Środkiem głównej ulicy jechało wspaniałe lando, zaprzężone w cztery czarne, piękne araby. Uprząż lśniła od lakierów i nabijanych brązów. Stangret i lokaj w pysznej liberii wyglądali typowo. W głębi, na ciemnokarmazynowych poduszkach landa siedział Waldemar, wytworny, ubrany z pełną smaku elegancją. Często zdejmował kapelusz na powitanie znajomych lub oddawał ukłony. Strojny zaprząg i strojna postać właściciela robiły wrażenie; na chodnikach rozległy się pytania i odpowiedzi uświadomionych:
3124— Czyje to konie?… Kto to jedzie?…
3125— To z Głębowicz. Ordynat Michorowski.
3126— Ten magnat? On ma najwspanialszą stajnię na wystawie.
3127Waldemar jechał na kolej, gdzie miał spotkać dziadka i panie ze Słodkowic. Na dworcu była już panna Rita, Trestka i Wiluś. Ten gorączkowo chodził po peronie w oczekiwaniu pociągu.
3128Trestka żartował z niego, że opuścił kursy i tu przyjechał nie na wystawę, ale dla tego pociągu, jaki ma nadejść, i że z tęsknoty jest nieprzytomny.
3129Student odcinał się Trestce, jak umiał, lecz nie przeczył. Waldemar gryzł wąsy. Drażniło go to. Ale gdy po danym sygnale wyszedł na peron i zobaczył Wilusia, który stał na samym brzegu asfaltu, wychylony naprzód i wpatrzony w zbliżający się pociąg, nie wytrzymał i przechodząc koło niego, rzekł z pewną ironią:
3130— Szkoda, że pan z bukietem nie wystąpił.
3131Student spojrzał na niego żałośnie, spuścił oczy i poczerwieniał.
3132Pociąg wpadł pod halę dworca. Waldemar szedł wolno i przeglądał okna pierwszej klasy. W jednym błysnęła twarzyczka Luci, potem ukazali się: pan Maciej i pani Idalia. Waldemar zaniepokojony wskoczył do środka, zanim jeszcze pociąg stanął; Stefcia, pochylona nad ławką, zawiązywała jakąś paczkę. Ordynat szybko podszedł do niej, podali sobie ręce w milczeniu. Spojrzał głęboko w jej oczy i przycisnął do ust jej rękę. Stefcia oblała się rumieńcem jak ogniem. Ten cichy hołd jego wstrząsnął nią. Lucia, widząc to, już się nie zdziwiła. Panna Rita, Trestka i Wiluś weszli równocześnie. Zaczęły się przywitania i głośna, urywana rozmowa.
3133Niedługo potem po głównej ulicy toczyło się znowu lando ordynata, wiozące pana Macieja, baronową, Lucię i Wilusia Szeligę. W drugim powozie parokonnym, także z Głębowicz, jechała panna Rita ze Stefcią, Waldemar i Trestka. Rita mówiła:
3134— Wie pan, moje konie robią wenę. Pańskich nie prześcignęły, ale jednak są na wysokości…
3135— Moich koni czy aspiracji pani?
3136— Złośliwy! Do pańskiej stajni jeszcze nie dorosłam.
3137 3138— A ja jestem szczęśliwy, żem żadnej szkapy nie przyprowadził — rzekł krzykliwie Trestka.
3139— Tak, to zwiększa pańskie szanse — zauważył z uśmiechem Waldemar.
3140 3141Panna Rita utkwiła w nich obu ostry wzrok, który jednak nie miał własności zabójczych, bo się panowie tylko uśmiechnęli zamiast przestraszyć.
3142— O co to panu chodziło? I o jakich to szansach pan mówi, panie ordynacie?
3143Waldemar zrobił komicznie poważną minę.
3144— Ja mówiłem o wyścigu hipicznym[262], łaskawa pani sportsmenko.
3145 3146— Bo każdy z nas może wyścig przegrać, a kto koni nie posiada, ten ma zawsze szanse wygrania przez to samo, że nie będzie grał.
3147 3148 3149— Ja? Ja mniej więcej to samo, co ordynat.
3150— Mój kochany panie, pozwól sobie na większą odwagę — zaśmiał się Waldemar.
3151Panna Rita wzruszyła ramionami i zawołała do Stefci:
3152— Co pani sądzi o tych oto panach?
3153— Że są w jakimś konflikcie z panią i że się państwo wzajemnie nie rozumiecie.
3154— Ech, nie powiedziała pani tego, czego chciałam.
3155W hotelu zebrało się już całe towarzystwo. Po powitaniach i przebraniu się wszyscy zeszli do dolnej sali restauracyjnej na śniadanie.
3156Było osób do dwudziestu. Dość ładna, lecz nieeuropejska sala przybrała natychmiast wygląd bardziej zachodni. Księżna Podhorecka i Maciej Michorowski nadawali główny ton zebraniu. Waldemar uświetniał je; zresztą wszystkie twarze rozpromienione, brzydsze lub piękniejsze, ale przeważnie rasowe, miały pewną cechę wyłączną. Gustowne uczesania i stroje pań przy mniej lub więcej wytwornych postaciach męskich tworzyły całość zupełnie cywilizowaną i bardzo estetyczną. Ale w mieście tym nie wszyscy byli oswojeni z towarzystwem tego pokroju, zwłaszcza tak licznym: kilka osób, siedzących przy stolikach, po wejściu i rozlokowaniu się patrycjatu cichaczem wyszło do drugiej sali.
3157Wesołość zapanowała niezmącona, lecz utrzymana w tonie zastosowanym do stylowych postaci głównych: księżnej i pana Macieja.
3158Nie przeszkadzało to młodym bawić się z bujną swobodą. Sala, trochę za ciasna i za mało wykwintna, nieźle się jednak nadawała do utworzenia całości przygodnie wystarczającej. WinoKieliszki były z mierniejszego kryształu, choć restaurator powyciągał, co miał najlepszego, ale wina lały się dobre, a szkło, byle napełnione klasycznie i przy ożywionej temperaturze, dźwięczy zawsze jednakowo.
XXV
3159Wszystkie pawilony wystawy brzmiały życiem.
3160Mijały się z sobą rozmaite światy, różne sfery, jedną pchane myślą: obejrzenia, co najciekawsze. Ścierały się dysputy, największe tłumy dążyły na główny plac do rotundy drobnego przemysłu, ubranej w wieńce i chorągiewki, a przy wejściu w cieplarniane rośliny. Tam panowała zupełna rzeczpospolita. W dziale wyrobów wełnianych i hafciarskich aż mieniło się od jasnych sukien kobiecych. Płeć piękna otaczała gromadnie drewniane lalki, na których pozawieszano trofea jednego z pierwszych magazynów strojów damskich. W jakimś kącie przyjezdny kupiec sprzedawał jaskrawe hafty wschodnie. Tam znowu piętrzyły się koszyki, koszyczki, bombonierki z gładkiej i malowanej słomy. Dział stolarski miał kilka pysznych okazów, ozdobionych wypalaniem i ręczną malaturą.
3161Wszędzie gwar, huk ludzkiej fali, tysiące krzyżujących się rozmów. Często zwiększały hałas próbne pasaże na licznie tu wystawionych fortepianach. To amatorzy, próbując instrumentów, wygrywali przygodne marsze ku uciesze tłumów. Tam znowu brzęczy pianola lub cicho piszczą skrzypce. Szum, zamieszanie, istna wieża Babel.
3162W innych działach ciszej. Pawilon pszczelarski w kształcie ula, pawilon rybołówstwa, ogrodnictwa, mający w sobie całe drzewa oblepione owocami, kwiaciarstwa i jedwabnictwa, wszystkie rojne i gwarne, ale z cechą wyłączną. Tam dążyło więcej starszych pań, gospodyń wiejskich. W dziale drobiu ponad głosy ludzkie wzbijały się liczne gęgania, gdakania, wrzaski perliczek, przeciągłe krzyki pawi, przy akompaniamencie trzepotania skrzydeł. Z dalszych klatek dochodziły monotonne, poważne chrapania i piskliwe głosiki trzody chlewnej. W pewnym oddaleniu, widne[263] z daleka, piętrzyły się kolorowe maszyny krajowych fabryk. Głuchy turkot potężnych motorów ściągnął specjalistów: płynęły tam przeważnie męskie kapelusze, rozmowy prowadzono cichsze, fachowe, jakby te olbrzymie machiny i ruch pasów przytłaczał ludzi mimo woli.
3163Tam, pomiędzy innymi, szedł Waldemar Michorowski, prowadząc panny, którym objaśniał poszczególne działy. Panna Rita, Stefcia i Lucia niosły wiązanki kwiatów, ofiarowane przez ordynata w dziale kwiaciarskim. Stefcia dostała pęk żółtych złocieni.
3164Weszły i zatrzymały się oszołomione ogromem jakiejś potęgi. Ogromne lokomobile[264] i motory przykuwały wzrok do siebie. Wszystko było w ruchu, choć szybkim, jednak z tą charakterystyczną ciszą dobrego mechanizmu. Stefcia i Rita nieprędko wyszły spod furkających pasów: obie lubiły ten rodzaj wytwórczości ludzkiej, ogarniało je wrażenie siły. Machiny imponowały jakby żywe jakieś twory. Waldemar objaśniał.
3165Mówił dobrze, ściśle i ze znajomością rzeczy. Dysputował trochę z Trestką i ze specjalistą firmowym. Pokazywał, jakich systemów machiny ma w Głębowiczach. Stefcia była zachwycona, ale Lucia zaczęła nudzić:
3166— Chodźmy już stąd. Ciągle mi się zdaje, że mi jakiś pas zleci na głowę i że rozedrę suknię o te żelastwa.
3167Przeszli do działu powozów i uprzęży. Luci tu się więcej podobało.
3168— Waldy, kup do Słodkowic karetę — zawołała.
3169— Do Słodkowic? Przecież są dwie.
3170— Tak, ale twoje, a ja chcę, żeby mama miała swoją.
3171— Ma swoje lando i powóz. Jak będziesz wychodziła za mąż, to ci karetę angielską zafunduję.
3172 3173 3174Stefcia i panna Rita oglądały damskie siodła. Jedno podobało się najwięcej: całe z jasnego zamszu, uzdeczki, naczolniki i pejcz nabijane srebrem, czaprak z błękitnego aksamitu, z wyhaftowanym srebrnym szlakiem.
3175Panna Rita spytała o cenę. Była bardzo wygórowana, ale Waldemar osądził przeciwnie i siodło kupił.
3176— Czy to dla przyszłej ordynatowej? — spytała Rita. — Bo ma pan pyszne siodła damskie w Głębowiczach…
3177— To przeznaczam do Słodkowic.
3178 3179 3180— Ależ ja prawie nie umiem jeździć! — broniła się Stefcia.
3181 3182 3183— Pan jest dziś un vrai chevalier de la générosité![265] Ofiarował pan Luci karetę, pannie Stefanii siodło, niechże pan i o mnie raczy pamiętać. Polecam się łaskawym względom.
3184— Dla pani wolę zaraz coś ofiarować — odpowiedział zaatakowany wesoło.
3185 3186Ordynat odszedł w inną stronę i po chwili wrócił z pięknym pejczem wytwornej roboty, z rączką oplecioną srebrnym drutem.
3187— Służę pani — rzekł, oddając go z ukłonem pannie Ricie.
3188 3189— Ha! Jeśli zawinię względem pani.
3190— Zawinił pan, ale, niestety, prawo kary nie należy do mnie.
3191Obeszli jeszcze kilka ciekawych działów. Byli w psiarni głębowickiej, obsługiwanej przez rój psiarczyków w ciemnożółtych kurtkach, w palonych butach[266] i pasach. Na głowach mieli płaskie brązowe czapeczki. Panował tam skowyt, charkot, piskliwe ujadanie szczeniąt i moc głosów, po których znawcy odróżniają gatunki. Odznaczały się pięknością taksy[267], psy gończe i charty. Wielki dog ordynata, Pandur, chodził swobodnie w ozdobnej, oksydowanym srebrem okutej obroży. Gdy weszła Stefcia, pies podbiegł w lwich skokach i poufale wsparł się na niej potężnymi łapami.
3192— Jak on panią poznał — szepnął wzruszony tą sceną Waldemar.
3193— O, bo my jesteśmy w przyjaźni!
3194— Chodźmy do koni! — zawołała panna Rita.
3195W stajniach spotkali znajomych panów. Konie ordynata miały powodzenie. Przed stajnią starszy stajenny trzymał za uzdę Apolla, otoczonego gromadką znawców. Objaśniał ich główny koniuszy głębowicki z pomocą kilku masztalerzy. Inni panowie oglądali klacze, przeprowadzane przez stajennych w ciemnopąsowych kurtkach i białych pantalonach[268]; ci mieli czarne lakierowane buty z nakolannikami, wysokie kaszkiety ze złotym lampasem i mitrą nad paskiem. Dalej stały konie panny Rity, a wśród nich główną uwagę zwracał rosły folblut, anglik Buckingham. Rita mówiła, że na tego konia liczy najwięcej. Istotnie dorównywał on pięknością folblutom ordynata.
3196Panie, słysząc specjalną rozmowę przy stajniach, cofnęły się. Do Waldemara podszedł jakiś wysoki, po sportsmeńsku ubrany pan i zdejmując kapelusz, przemówił grzecznie.
3197— Panie ordynacie, chcieliśmy zapytać pana o tego ogiera Apolla. Wszak to czysta rasa?
3198— Pełna krew, importowany wprost z Arabii jako źrebak. Ale… wybaczy pan, że teraz mówić o tym nie mogę: jestem z paniami.
3199— A… przepraszam, bardzo przepraszam!
3200— Bliższych szczegółów udzieli panom mój koniuszy i przedstawi papiery Apolla. Ale koń nie jest na sprzedaż.
3201Sportsmen dotknął kapelusza i cofnął się z ukłonem. Ordynat i panie obejrzeli jeszcze kilka stajen; dochodzili do obór.
3202— Czy bydła panie nie są ciekawe? — zapytał Waldemar.
3203— O nie! — zawołała Rita. — Wracajmy do Idalki. Zemdliły ją pewnie te wędliny.
3204Pani Idalia była ekspertką wędlin i serów, uproszoną przez komitet wraz z innymi paniami. Hrabina Ćwilecka prowadziła ekspertyzę konfitur i win, młoda księżna Podhorecka najrozmaitszych wódek, miodów i nalewek. Wszystkie siedziały w obszernym pawilonie wytworów wiejskich, ładnie udekorowanym. Towarzyszyło paniom kilku mężczyzn. Baronowa próbowała wędlin, podawanych jej na talerzykach z kartkami producentów, i wygłaszała swe zdania.
3205Dużo przy tym było żartów, ale i czysto spiżarnianej rozmowy. Hrabina Ćwilecka spod oka patrzała na Stefcię i na złocienie[269] w jej ręku. Gniewał ją ordynat, towarzyszący tej „nieciekawej trójce” — liczyła w to pannę Ritę i Lucię. Pani Idalia, ujrzawszy ich, rzekła:
3206— Pewnie się lepiej od nas bawicie, bo ja już jestem horriblement fatiguée[270].
3207— Niech panie zmienią wędliny na konfitury, a wujeneczka niech od nalewek przejdzie do serów — żartował Waldemar.
3208— Dobra rada! A potem ty nas będziesz cucił, bo po takiej zmianie rozchorowałabym się na pewno.
3209— Jakże panie znajdują owe produkty?
3210— Są przeważnie wyborne. Zwłaszcza wędliny zasługują na uznanie.
3211— To dowodzi, że dobrych gospodyń u nas nie brakuje. Ma to dla kraju utylitarne znaczenie.
3212Jeden z panów zwrócił się do Waldemara:
3213— O ile się nie mylę, i pan, panie ordynacie, jest ekspertem.
3214— Tak, panie: narzędzi rolniczych, bydła i koni.
3215 3216— Że maszyny i kultywatory nasze robią olbrzymie postępy. Wprawdzie nie doścignęły jeszcze zagranicy, ale to wada nieustalonego systemu, brak intensywności w wykonaniu. Wina ta ciąży i na obywatelach, odbiorcach. Zanadto wierzymy w zagranicę: co zagraniczne, zyskuje uznanie, a co nasze, najczęściej ironiczny śmiech. Ale śmiać się łatwo, trudniej działać.
3217— Więc pan przeciwny jest maszynom zagranicznym? — spytał ktoś z grupy panów.
3218— Bezwarunkowo, ale w naszym kraju. My powinniśmy przede wszystkim dbać o to, aby własną glebę uprawiać własnymi narzędziami. Im większy będziemy kładli nacisk, tym ta presja da lepsze wyniki. Wówczas nasze fabryki zrozumieją, że trzeba postępować, bo jest dla kogo. Zwiększy się zdolność producentów, gdy się konsumpcja rozszerzy. Lecz nieprędko to nastąpi, mamy bowiem zbyt wielu starowierców Zachodu, którzy są ślepi i głusi na nasz postęp.
3219Wtrąciła się hrabina Ćwilecka:
3220— Zapomina pan, że zagranica daje nam to, czego w kraju znaleźć nie możemy, każdy zaś woli zagraniczne jedwabie niż miejscowe drelichy.
3221— Dobrze, ale niech pani stale kupuje drelichy i rozszerzy ich wytwórczość — mówię w przenośni — a z czasem dojdziemy do jedwabiów. Jest to w naszej mocy.
3222— Toteż pan stosuje u siebie swoje poglądy, słyszałam — odrzekła z ironią.
3223— Tak, stosuję i dobrze na tym wychodzę, a majątki moje choć mają wygląd zupełnie europejski, lecz przede wszystkim nasz własny, i tym się cieszę najwięcej. To jawny dowód, że przy dobrych chęciach rezultaty być muszą.
3224— Jednak dawniej zagranicą pan nie pogardzał, częściej przebywając tam niż tu.
3225— Nie przeczę! Nie tylko przebywałem, ale i hulałem tam. Lecz gdyby nie owe lata, nie miałbym dziś obecnego poglądu.
3226Hrabina umilkła zaczerwieniona z gniewu. Nie wiedziała już, co odpowiedzieć. A panna Rita utkwiła w niej złośliwo-szydercze spojrzenie, które hrabinę obezwładniło zupełnie.
3227 3228— Dzięki swym podróżom znam główniejsze źródła cywilizacji zachodniej i śmiało twierdzę, że powinniśmy iść z nią w zawody, badać pilnie dodatnie strony i stosować je u nas, bo nauka i wynalazki są dla wszystkich. Nie powinniśmy tylko oddawać obcym pieniędzy, malować się ich farbami, bo to co innego, i to zabija naszą indywidualność. Wytwarzajmy u siebie nie surogaty, ale rzeczy doskonałe, a przekonamy się, że i u nas głów ani rąk nie zabraknie. Będzie nam brakowało jedynie wytrwałości i patriotyzmu, tego zaś nauczyć się możemy w poglądowych lekcjach od Niemców i Anglików. Wiele punktów cywilizacji z trudnością da się u nas zastosować, lecz motorem do tego kultura i zawsze kultura. Gdy ona stanie się postulatem całego narodu, osiągnięcie celu już niedalekie.
3229Trestka obudził się z zamyślenia.
3230— Ordynat ma rację. Póty będziemy pogrążeni w ciemnościach, aż elektryczność u nas stanieje jak zapałki.
3231Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Waldemar zawołał:
3232— Brawo, panie Trestka! Jesteśmy więc skazani na długie ciemności. Ale domyślam się, mówiłeś pan pod przenośnią do oświaty i kultury naszej. Nie świecimy elektrycznie, ale i nie zapałkowo; jedynie w pewnych okolicach lud nasz poprzestaje na owym mdłym światełku.
3233— Źle się wyraziłem. Mniejsza o to! Właściwie chciałem powiedzieć co innego, i to o postulatach. Gdyby wszystkie postulaty miały doprowadzać do celu, musiałbym dostać złoty medal za swoją oborę, a tymczasem przeczuwam, że czeka mnie najwyżej list pochwalny, i to wątpię.
3234— Owszem, osiągnąć pan może złoty medal, ale później. Hodowlę prowadzi pan zaledwo od paru lat. To za mało!
3235Stefcia szepnęła cicho do Rity:
3236— Pan Trestka ma inne, ważniejsze postulaty i również czeka złotej nagrody.
3237— Dostanie, jak zawsze, grochową.
3238Trestka zauważył ruch Stefci i domyśliwszy się treści jej słów, kiwnął zabawnie głową w jej stronę.
3239— Wiem, co tam pani przeciw mnie knuje, ale to już przestaje być moim dążeniem.
3240— Bardzo szczęśliwie, jak dla mnie. Ale i medalu za oborę pan nie dostanie. Ja w tym!
3241— Szczęściem nie pani jest ekspertem, tylko ordynat.
3242— À propos, jak pan znajduje hodowlę bydła i koni? — spytał znowu Waldemara jeden z panów.
3243— Znakomicie! Wśród bydła i koni są okazy najróżnorodniejszych ras. Odznaczają się doskonałością linii i świetnym utrzymaniem. Tu widoczna intensywność chowu.
3244— A dlaczego pan nie ma obory głębowickiej?
3245— Miałem na poprzedniej wystawie w M.
3246— Pańska obora dostała wówczas złoty medal, pamiętam. Dziś za konie i zboża dostanie pan znowu medale, a ja pracowałem nad swoją oborą i nic — narzekał Trestka.
3247 3248— E, pan też niewiele jej zużył, nie siedzi pan wieki w Głębowiczach.
3249— Ale ma miliony i energię — podchwyciła panna Rita.
3250Waldemar z uśmiechem ukłonił się jej.
3251 3252 3253Praca organiczna— Tegoroczna wystawa ma jednak okazowe działy — ozwał się książę Giersztorf, starszy człowiek, mocno już posiwiały.
3254 3255— O tak, bardzo pocieszający fakt i obiecujący — rzekł z żywością. — Niektóre działy dowodzą, że nasz krajowy przemysł ma wielkie dane do rozwoju, nawet szybkiego. Zdolność w narodzie jest, nie zbywa na dobrych chęciach i pomysłowości. Tylko jak zawsze brak szerszej kultury ekonomicznej, głównie u niższorzędnych producentów, oraz inicjatywy płynącej z wyższych sfer. Potrzebna solidarność, a wyniki na przyszłość zapowiadają się bardzo dobrze. Nasze towarzystwo rolnicze powinno się zająć owym rozwojem z pomocą obywateli, zachować moralną i ekonomiczną jedność, uświadamiać włościan. Lecz aby utrzymać podobny system, pożądane byłoby jak najmniej akcji starowierców Zachodu, obracających się do nas plecami i zapatrzonych w geniusz obcych narodów. Oni brużdżą, za wiele mają cudzych blasków w oczach, aby patrzeć na szarzyznę swego kraju.
3256 3257— Zawsze to samo mówię. Jest to punkt najważniejszy. Nie może być solidarności tam, gdzie nie wszyscy są ożywieni jednym duchem patriotycznym. Zwłaszcza między nami zdarzają się najczęściej zachodowcy, całkiem egzotyczni. Ci na nasz kraj nie mogą mieć dodatniego wpływu, raczej ujemny, zarażający innych obywateli. Prezes hrabia Mortęski jest owiany tym samym duchem. Zresztą człowiek to bardzo wiekowy. Towarzystwo wasze rozwinęłoby skrzydła wówczas dopiero, gdy berło oddać w twoje ręce, panie ordynacie. Tak dzielnych ludzi jak ty mało mamy w kraju.
3258I książę z uznaniem podał rękę Michorowskiemu.
3259On skłonił się, ścisnął dłoń księcia, którego bardzo wysoko cenił.
3260— Wdzięczny jestem księciu za jego opinię o mnie, ale hrabia Mortęski mógłby jeszcze wiele dobrego zdziałać. To człowiek zdolny, tylko poddający się wpływom. Gdyby inne wpływy, wszystko poszłoby inaczej. Książę mógłby się podjąć tego zadania.
3261— Ja jestem za stary. Gdybym miał takiego syna jak pan, wówczas….
3262Dalszą rozmowę przerwało wejście koniuszego z Głębowicz. Był to postawny szlachcic, strojny jak na paradę. Mundur miał szamerowany złotem i złote sznury na ramieniu, błyszczące botforty aż za kolana z ostrogami, zamszowe białe rękawice i wysoką czapkę z białym pióropuszem. Wszedł, ukłonił się po wojskowemu i sprężystym krokiem zbliżył się do Waldemara.
3263— Proszę pana ordynata, przyszli do naszych stajen panowie eksperci.
3264— Idę natychmiast. Czy kapy z koni pozdejmowane?
3265 3266— Dobrze! Proszę, niech Badowicz idzie, ja zaraz nadejdę.
3267Koniuszy ukłonił się i wyszedł z pawilonu równie majestatycznie, jak wszedł.
3268— No, złoty medalik brzęknie w pańskiej stajni — zawołał Trestka.
3269— Któż może wiedzieć? Ale jestem dość pewny swych koni.
3270Trestka pokiwał żałośnie głową.
3271 3272Po odejściu ordynata książę Giersztorf zwrócił się do pań:
3273— Przeszkodziliśmy paniom w ekspertyzie, ale z ordynatem rozmawia się tak ciekawie, że chyba i panie nie są zbyt poszkodowane?
3274— Odetchnęłyśmy, zawdzięczając panom — rzekła uprzejmie baronowa Elzonowska.
3275 3276— Ale ordynat! — mówił, kręcąc głową. — Gdyby nam więcej takich, lecz…
3277Książę machnął ręką w sposób wiele mówiący.
XXVI
3278Na wielkim placu popisowym, w środku wystawy, zebrały się tłumy publiki. Miał być wyścig hipiczny. Dokoła bariery otaczającej hipodrom[271] falował gęsty wianek strojów męskich i kobiecych. Poza tym ruchomym i barwnym pasem wznosiły się trybuny, udekorowane w festony i chorągiewki. Bliżej wysunięte loże błyszczały świetnymi ubiorami pań, szumiąc z lekka gwarem rozmów, przeważnie prowadzonych w językach cudzoziemskich. Zebrała się tu sama arystokracja — wyborowe towarzystwo, strojne, rozbawione, z pewną odrębną cechą, znamionującą wysokie sfery.
3279Spod koronkowych obszyć wysuwały się białe ręce w eleganckich rękawiczkach lub obnażone i pokryte klejnotami. W uszach świeciły brylanty, na piersiach połyskiwały złote łańcuchy. Pyszne kapelusze wznosiły się dumnie na pysznych uczesaniach. Oczy błyszczały, uśmiechały się usta. Pełno było cichych rozmów i błyskotliwych dowcipów. Strojne, pachnące i rozbawione loże w ogólnym zarysie miały wygląd piękny i spokojniejszy; zagłuszał je huk na innych trybunach i ruchoma fala publiki pieszej. Wyścig się rozpoczął.
3280Od stajen zbliżały się do startu eleganckie sylwetki jeźdźców na rasowych koniach. Skupiał ich przed sobą książę Giersztorf, ubrany w cylinder i długie palto z połami. Trzymał on kartkę z wyliczeniem nazwisk jeżdżących panów oraz ich wierzchowców i według spisu puszczał na tor. Wyjeżdżali po czterech. Konie szły z wdziękiem, brały przeszkody z mniejszym lub większym powodzeniem, ogólnie jednakże dobrze. Czasem obsunęła się deska z przeszkody, zaczepiona kopytami, ale nim drugi jeździec nadjechał, stajenni naprawili barierkę. Orkiestra na osobnej estradzie ożywiała i tak już szeroko płynące humory.
3281W jednej z większych lóż znajdowało się towarzystwo ze Słodkowic, księżna Podhorecka i Rita, strojna, świetna, ale niespokojna. Na jej koniu miał jechać Wiluś. Panna Rita była jak w gorączce. Siedziała obok Stefci i zaczęła jej się żalić:
3282— Czy tylko Wiluś dobrze weźmie przeszkodę?
3283— Chciałby na pewno, zależy to i od konia — odparła Stefcia.
3284— Dużo zależy! Zwłaszcza że Wiluś niezbyt świetny jeździec. Przy tym i Buckingham ma swe narowy.
3285— Czemuż nie jeździ kto inny? Na przykład pan…
3286— Trestka zapewne? O, dziękuję! Znarowiłby mi konia. Zresztą… nie chciałam. A Wiluś uparł się. Nauczyłam go tylko, jak ma postępować z Buckinghamem.
3287— Uważajcie, panie, ordynat wyjeżdża! — zawołał, wychylając się z następnej loży, baron Weyher.
3288Stefcia zwróciła oczy na tor i całą postacią podała się naprzód. Wyglądała ślicznie w kremowej sukni i strojnym białym kapeluszu. Nie miała na sobie żadnych błyskotek, tylko wpięła do stanika parę herbacianych róż. W innych lożach siedzące panie przyglądały się jej natarczywie. Niektóre dziwił poufały stosunek jej z panną Ritą, serdeczność pana Macieja, Luci i nawet zwykle mało przystępnej pani Idalii. Ta młoda dziewczyna z nazwiskiem nie „z towarzystwa”, a wesoła, rozmowna, dowcipkująca śmiało z Trestką, który miał sławę zagorzałego sferowca, zaciekawiała, nawet gniewała. Była dobrze ubrana, ładna i nie raziła niczym prócz nazwiska, lecz to wystarczało, by spoglądać na nią z ukosa. Ale Stefcia nie dręczyła się tym. Miała poparcie w licznym gronie z okolicy Słodkowic, a że wiele z tych osób uważano powszechnie za najpierwsze w wysokich sferach, więc czuła się swobodna pomimo nieprzychylnych spojrzeń innych. Teraz, kiedy wychylona z loży spoglądała na tor, nikt na nią nie patrzył. Każdy był zajęty tym samym.
3289Od startu ruszyło czterech jeźdźców: Waldemar, Trestka, młody Żnin i Brochwicz. Wszyscy na koniach ordynata, on sam na Apollu. W obcisłym ubraniu i żółtych sztylpach, w białych rękawiczkach, miał w swej postawie dużo klasycznej dzielności przy pewnym zaniedbaniu. Siedział jak przymurowany na koniu, z zimną krwią i wielką pewnością siebie. Spokojnie normował rozgorączkowanego wierzchowca. Był wspaniały. Trestka siedział i jechał pretensjonalnie, klnąc i wciąż majstrując koło binokli. Żnin miał minę znudzoną. Brochwicz najwięcej zbliżał się podobieństwem do Waldemara, tylko tamten go przewyższał. Bieg się rozpoczął. Chociaż wszyscy czterej równocześnie ruszyli, Apollo natychmiast wysunął się naprzód. Brał przeszkody z fantazją, bez trudu, jak piłka podrzucana w górę przez rakietę. Przejeżdżając w cwale naprzeciw lóż, Waldemar zręcznym ruchem uniósł w górę kapelusz. Odpowiedziało mu gorączkowe powiewanie chusteczkami zachwyconych pań. Stefcia ani drgnęła, tylko na twarzy jej wykwitły silne kolory i oczy pociemniały od wewnętrznego wrażenia.
3290Podobał jej się ten świetny jeździec. Cała jej dusza rwała się do niego, tysiące słów wyrywało się na tor, ale usta milczały. Siedząc bez poruszenia, mówiła sobie: „Nie można”. Tym jeźdźcem był Waldemar Michorowski, ordynat głębowicki, pan z panów, magnat jeden z najpierwszych w kraju, noszący starożytne nazwisko, opromienione mitrą książęcą w herbie, w aureoli nieprzejrzanych szeregów hetmanów, senatorów, kanclerzy i wojewodów. A ona Rudecka — ze starej i dobrej szlacheckiej rodziny, z rodziny bez skazy, ale tylko Rudecka. Budził się w niej bunt, zadawała sobie pytanie, dlaczego i ona nie może okazywać mu swych uwielbień, jak panie z arystokracji. Na trybunach zajmowanych przez inteligencję, nie arystokrację, panował również zapał, wzbudzony ukazaniem się ordynata, a nawet i w tłumie okalającym hipodrom. Ale Stefcia czuła, że będąc tam, szczerzej mogłaby objawiać swe zachwyty. Tu — nie wolno jej…
3291Konie obiegły tor dwa razy. Wszystkie przeszkody wzięto dobrze, przed ostatnim biegiem Waldemar dał rozkaz podwyższenia barierek. Przebiegając koło startu, porozumiał się z towarzyszami. Żnin i Brochwicz przyjęli zmianę, tylko Trestka zląkł się.
3292— Czy pan jest pewny Salamandry? — zapytał ordynata.
3293— Jej — tak! Ale skoro pan siebie niepewny…
3294Konie ich rozniosły. Trestka wstydził się pozostać, lecz nie ufał sobie.
3295Podwyższone bariery zrobiły wrażenie w lożach. Pan Maciej obawiał się wyraźnie, Stefcia drżała, panna Rita była wprost zachwycona.
3296Ruszyli. Waldemar jechał na czele.
3297Pierwszy skok… Dobrze! Apollo przez mgnienie oka zawisł w powietrzu, spadł lekko na ziemię i pomknął raźno. Druga przeszkoda… Dobrze!
3298 3299Apollo szarżował dzielnie, pierwszy dopadł do startu.
3300Książę Giersztorf winszował, z lóż brzmiały brawa. Wszystkie konie ordynata popisały się dobrze, ale najlepszym jeźdźcem był sam ordynat: potrafił kierować wierzchowcem swobodnie i zręcznie. Apollo fruwał nad barierami lekko, bez wysiłku. Żnin i Brochwicz przesadzali sztywniej. KońTrestka na Salamandrze, ślicznej gniadej wierzchowce ze Słodkowic, jadący na końcu, zaczepiał o każdą barierę, gdyż ściągał nadmiernie cugle, widocznie bojąc się. Rasowa klacz cierpiała nad swym upokorzeniem, szła wdzięcznie, płynnie i czuła się na siłach zawiśnięcia w powietrzu. Ale obawa jeźdźca udzielała się i jej. Ściągnięta w pysku, traciła pewność siebie, gorączkowała się, za każdym uderzeniem kopyt w deski barierek drżała nerwowo, zdwajając pęd. Przed nową przeszkodą wznosiła głowę do góry, jakby z dumą i zapowiedzią, że teraz już weźmie, że się wyzbyła lęku, że okaże swe zdolności. Ale Trestka, przestraszony widoczną determinacją klaczy, ściągał gwałtownie cugle, zaciskał kolana i kopyta uderzały znowu w deski. Tak dopadł do startu.
3301— Szlachetne zwierzę, ale słaby jeździec! — odezwał się dość głośno książę Giersztorf.
3302Waldemar, zły, podsunął się do Trestki i rzekł z wymówką:
3303— Panie, trzeba mnie było uprzedzić, że pan się obawia. Ostatniego biegu mógł pan nie próbować.
3304— Ale ba! wszyscyście lecieli na złamanie karku, ja sam cofnąć się miałem? Ta pańska szkapa warta kuli w łeb. Myślałem, że mnie diabli wezmą. Ja te uderzenia dotąd czuję w głowie.
3305 3306— Klacz dobra, tylko pan nie nadaje się do arabów, panie hrabio. Nie trzeba się było afiszować. Mógł pan zresztą jechać na folblucie, może angielska krew prędzej pasowałaby do pańskiej gorączki. A tak wyszło fiasko!
3307 3308— Nie mam weny, c'est sûr![272] To mnie pociesza, że pewno nikt na mnie uwagi nie zwrócił. Byli lepsi!
3309— A panna Szeliżanka? — zapytał Brochwicz.
3310— Ech, może nawet nie widziała, że jeżdżę.
3311Na drodze do stajen konie musiały iść wolno, gdyż tłumy publiki cisnęły się, by lepiej widzieć wracających jeźdźców. Jakaś młoda osoba, nieźle ubrana i przystojna, patrzała chciwie na ordynata i w chwili kiedy koń jego przechodził obok, zawołała dość głośno:
3312 3313Waldemar, chociaż zamyślony, usłyszał i spojrzał na nią z roztargnieniem; widząc zachwycony wzrok utkwiony w siebie, uśmiechnął się, zrobił mimowolny ruch ręką do kapelusza, co nieznajomą panią zachwyciło jeszcze więcej. A on spoważniał. Przyszło mu na myśl: czy też Stefcia widziała go dobrze i czy jej się podobał. Po czym szepnął do siebie w duchu:
3314— Zaczyna interesować mnie własne powodzenie? Nadzwyczajny objaw!
3315 3316Rozpoczął się nowy bieg. Teraz pomiędzy innymi jechał Wiluś na Buckinghamie. Zniżono bariery do dawnej wysokości. Panna Rita, stojąc w loży, niespokojna, drżąca, cisnęła przez zęby:
3317— Buckingham wziąłby wyższą przeszkodę, ale nie z Wilusiem. Byłoby tak jak z Trestką.
3318Cały czas stała wychylona, przed każdym skokiem koni krzywiła twarz, jakby doznając fizycznego bólu. Ale bieg udał się. Wiluś przesadzał i jechał śmiało, z dobrą miną, rzucając ukośne spojrzenia na lożę, w której siedziała Stefcia. Walczył pod jej sztandarem.
3319Gdy bieg się skończył, Rita odetchnęła.
3320— A co! Wiluś a de la chance![273] Trochę mi żal wyższych przeszkód, ale taką wysokość mogły brać jedynie konie ordynata, znakomicie trenowane. Weźmie złoty medal, bez kwestii.
3321 3322Wtem obok ich loży jakiś młody głos kobiecy przemówił po francusku. Jednocześnie rozległ się wesoły, kokieteryjny śmiech.
3323Stefcia spojrzała w tę stronę.
3324Młoda panna, wysoka, śniada, bardzo piękna brunetka, ubrana strojnie, szła obok lóż w towarzystwie starszego pana i dwóch młodszych. W jednym z nich Stefcia poznała księcia Zanieckiego. Panna Rita wychyliła się także i z pośpiechem odrzuciła w tył swą pyszną figurę, zagryzając wargi.
3325— To Barska z ojcem — szepnęła do Stefci.
3326Obie cofnęły się w głąb loży. Hrabianka wstępowała na schody.
3327Pani Idalia witała pierwsza z wielkim wylaniem[274] czułości, księżna Podhorecka uprzejmie, lecz poważnie, Lucia chłodno. Kilku panów z następnych lóż podniosło się, idąc z powitaniem i szablonowym uśmieszkiem na ustach. Hrabianka tryumfowała. Panna Rita nachyliła się do Stefci i udając, że nic nie widzi i nie słyszy, mówiła:
3328— Widzi pani ten tłum?… O, widzi pani?… Niech się pani nie ogląda… A co, dobrze idą konie?… Proszę słuchać, jak się rozczula Idalka… jak dla własnego syna… Piękne konie!… Niech się nią nacieszy, ale nic z tego! Ach, ta wystawa!…
3329Stefcia słuchała ubawiona i wpadając w ten sam ton, odpowiadała również bez sensu. Obie panny miały wygląd bardzo zainteresowany… wystawą.
3330Ale hrabianka, witając się, podeszła już zbyt blisko. Udawać dłużej było niepodobieństwem[275], zwłaszcza że hrabia Barski zawołał głośno:
3331— Ah! mademoiselle Marguerite! Bonjour![276] Zachwycałem się Buckinghamem. Pyszny koń!
3332Panna Rita doskonałe udała zdziwienie.
3333— Gdzież hrabia był? Nie widziałam go w lożach!
3334— Byliśmy w loży przy trybunie sędziów. Jest i Melania. Otóż i ona.
3335Podczas powitania dwóch pań hrabia patrzał z ukosa na Stefcię, nie wiedząc, kto to i jak wypada się wobec niej zachować. Ale wybawiła go z kłopotu panna Rita:
3336— Hrabia Barski… panna Rudecka.
3337Forma prezentacji sprawiła, że hrabia przywitał Stefcię jak osobę „z towarzystwa” — nawet podobała mu się, ale w głowę zachodził, skąd ona jest. Zmarszczył brwi i przebiegł myślą Niesieckiego[277], szukając nazwiska Rudeckich. Hrabiankę i Stefcię panna Rita poznajomiła również w sposób nie wzbudzający podejrzenia. Hrabianka była wesoła, lecz jakby zaskoczona. Nie szperając w Niesieckim jak ojciec, na równi z nim rozmyślała, kto to być może. Ją przede wszystkim uroda Stefci dotknęła niemile.
3338Rozmowa zaczęła się lekka, uprzejma, z obopólnym zaciekawieniem, lecz małą dozą sympatii. Zbliżenie się panów od startu zmieniło ton, hrabianka skierowała ku nim całą swą postać, humor, dowcip. Ordynat miał powodzenie, winszowano mu gorliwie, co go jednak nie wzruszało. Z konieczności znalazł się w orszaku hrabianki, wciąż przez nią zaczepiany. Trestka usiadł obok Stefci i Rity.
3339— Wszyscy chwalą ordynata, mogłyby choć panie mnie pochwalić — rzekł niby żartem, ale kwaśno.
3340Panna Rita wzruszyła ramionami. Stefcia zaczęła mu dowodzić, że gdyby nie nieszczęsna trema, wszystko byłoby inaczej.
3341— Ale wyglądał pan nieźle — zakończyła z komiczną powagą.
3342— Nieźle! Dziękuję za łaskę, nie wysadziła się pani na komplement.
3343— Bo też nie miałam go na myśli.
3344— Ale za to pani robiła wenę. Buckingham mógłby o tym coś powiedzieć, a nawet i Apollo…
3345— A pańska Salamandra? — podchwyciła żywo Stefcia.
3346— Salamandra nie darmo nosi swą nazwę: żaden płomień jej nie wzruszy[278].
3347 3348— Sapristi![279] Pani zaczyna być gorzka. Zawsze jednak jest pani szczera, a to wolę od fałszywych pochwał, jakimi witała mnie hrabianka Paula, mrugając na tego osła Weyhera. Do diabła, przecież nie potrzebuję jej protekcji!
3349— Staje się pan niemożliwy, panie hrabio.
3350— Pardon, otworzyłem swój codzienny słownik, zapominając o obecności pań. Pardon!
3351Hrabia Barski śledził rozmawiających i upatrzywszy chwilę, spytał Zanieckiego, poruszeniem brwi wskazując na Stefcię:
3352— Qui est ça?[280]…
3353— Nauczycielka i dame de compagnie[281] małej Elzonowskiej, mademoiselle[282] Stéphanie Rudecka.
3354Hrabia nasrożył się. Wielkie, okrągłe jego oczy zbielały z oburzenia.
3355— Nauczycielka?… A cóż znowu ta Rita? Czy to szykana?…
3356Zaniecki z porozumiewawczym uśmieszkiem szepnął do hrabiego:
3357— Jest bardzo dobrze uważana. On l'accepte très bien[283], szczególnie starszy Michorowski… i ordynat.
3358Barski rzucił na Zanieckiego bystre, niespokojne spojrżenie. Dumne usta magnata skrzywił ironiczny grymas.
3359— Ja uważam, że wszyscy. Que c'est ridicule![284] I skąd ona jest?…
3360— Córka jakiegoś obywatela z Królestwa.
3361— Ach, więc szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie? Minęły te czasy, a w rzeczywistości nigdy nie istniały.
3362— Mais elle n'est pas mal?[285]
3363— Oui, pas mal[286]. Tylko ta Rita…
3364Hrabia skrzywił się, nie dopowiedziawszy myśli, że panna Rita popełniła wielki błąd w prezentacji. Bo można mieć wśród siebie wiele osób „innych”, zwłaszcza w miejscu publicznym, ale trzeba zawsze wiedzieć, kto kim jest. Hrabia zrobił ruch ręką, jakby mówiąc:
3365— Nie można zresztą tego wymagać od Szeligów.
3366I wielką swą głowę barską tryumfalnie wzniósł do góry.
XXVII
3367Bezpośrednio po wyścigu odbyło się wręczanie nagród. Przed ładnym pawilonem wysoki dygnitarz miasta wygłaszał nazwiska nagrodzonych wystawców, po czym z odpowiednim przemówieniem rozdawał nagrody. Orkiestra wykonywała huczną fanfarę, jakby akompaniament. Konie ordynata otrzymały złoty medal, ofiarowany właścicielowi z nadzwyczajną uprzejmością, z całą serią miłych słów i uśmiechów. Wysoki dostojnik umiał odpowiednio falować swą postacią i doborem słów. Panna Rita dostała srebrny medal, ocukrzony dobrym frazowaniem i uśmiechami już więcej zalotnymi. Skromniejsi wystawcy dostawali nagrody w mniej wytwornych ramach, grzecznie, ale bez naddatków.
3368Wieczorem, po koncercie i odwiezieniu pań, w wesołej restauracji Hofmana zebrała się pewna część panów z magnaterii.
3369Oświetlona sala pełna była dymu z cygar i zapachu win. Orkiestra cygańska grała skoczne, dzikie melodie. Brzęk kastanietów, targanych przez namiętne dłonie smagłych Hiszpanek, mieszał się z krzykliwymi głosami cygańskich śpiewaczek. Barwne stroje, gorejące oczy, wycięte staniki kobiet, dowcipy, śmiechy nadawały temu zbiorowisku ludzi wygląd przedpiekla.
3370W jednym z gabinetów siedział przy fortepianie Brochwicz i z nadzwyczajną gestykulacją wygrywał Małgorzatkę. Trząsł głową i rozwichrzoną czupryną; śmiały mu się ładne, ciemne oczy, białe zęby błyskały wesoło.
3371 3372 3373Młody hrabia podszedł powoli, stanął przy fortepianie, umocował binokle i wpatrzony w jeden kąt sali, zrobił taki ruch szyją, jakby sobie poprawiał w gardle jakąś ukrytą maszynę.
3374 3375 3376Śpiew— No, no, zaczynaj — burknął uroczysty Trestka.
3377
— Ha! ha! ha! — wybuchnął śmiech ogólny.
3378— Cóż znowu? — obejrzał się obrażony Brochwicz.
3379— Do kogo pan to śpiewa, panie Trestka? — posypały się pytania.
3380 3381— Jak to, śpiewam Małgorzatkę, nie słyszycie, panowie?….
3382— Brawo, panie, brawo! Nie mógł Jurek dobrać dla pana stosowniejszego śpiewu.
3383— Albo co? — zdziwił się Brochwicz. Nagle wybuchnął śmiechem. — Ach, prawda! Bajecznie! Dalej, Trestka, śpiewajmy.
3384 3385— Małgorzatko — Margaritko — Ritko…
3386— Czyś się wściekł? — huknął Trestka.
3387— Śpiewałeś pan przecie mniej więcej to samo.
3388Trestka zakręcił się na pięcie.
3389— Sapristi! — zawołał zły i poszedł w kąt sali, w który się przed chwilą wpatrywał.
3390— Powariowali — mruknął Wiluś Szeliga.
3391 3392— Gdzież ordynat? Obiecał przecie być — zapytał Żnin.
3393— Spóźnia się. Ha, każdy ma swoją Małgorzatkę — zadeklamował Brochwicz.
3394— Daj pan spokój, bo jak usłyszy… — obejrzał się Żnin.
3395— Natrze wam uszu za siebie i za mnie — mruknął Trestka, ale go nie dosłyszano.
3396— Jednak przyznacie, że ta Stefcia ma w sobie diablika. W niej coś po prostu goreje — rzekł Brochwicz.
3397Żnin podniósł palec na wysokość twarzy i kiwając nim, jakby komuś groził, rzekł z przyciskiem:
3398— To esencjonalna dziewczyna, tylko nie bardzo pozwala badać temperaturę swych gorejących oczu.
3399— Ale może pozwoliłaby ją podnieść — mruknął baron Weyher.
3400— W każdym razie nie panu — sarknął Wiluś.
3401 3402— Do tej chemii ma najwięcej zdolności ordynat.
3403 3404— Moi panowie — dodał Brochwicz — uwagi o pannie Stefanii radzę zakończyć przed wejściem Michorowskiego, inaczej bowiem w tym gabinecie temperatura może się podnieść do takiej skali, że zostaniemy zwęgleni.
3405— Czyż ordynat aż tak jest podniecony? — spytał Zaniecki.
3406— Il l'adore![287] Przy tym jej duma bierze go na munsztuk. To królewiątko w skórze szlacheckiej.
3407— Mimo to nie widzę dla nich dość wyraźnej sytuacji.
3408— Michorowski ją sobie sam znajdzie, bez pańskiej pomocy, pomaluje, na jaki zechce kolor.
3409— À la Pompadour[288]. Prawda?
3410— Nie, prędzej à la chapelle![289]
3411Młody książę Giersztorf oburzył się.
3412— Cóż znowu! O ile znam pannę Rudecką, ona nie zostanie kochanką ordynata, a znowu Michorowski z nią się nie ożeni.
3413— O ile go pan zna? — podchwycił Brochwicz, podnosząc brwi.
3414— Na pierwsze się zgadzam, ale drugie już podlega kwestii. Michorowski jest jak ogniotrwała kasa sztucznie zamknięta. Otworzyć go bez jego własnej pomocy nie zdołamy, tym bardziej zajrzeć, co on w sobie nosi.
3415— Jeżeli jest jak ogniotrwała kasa, to powinien wytrzymać pożar oczu Stefci — rzekł Trestka.
3416— Ona go przepali! — mruknął Brochwicz. — Niebiańsko cnotliwa, ale w oczach nosi diabła, i to z rodziny niebezpieczniejszej, bo z temperamentu. Kokieteryjny diabeł nie znalazłby u ordynata poparcia, nawet oddźwięku.
3417Żnin podniósł głowę i pokiwał nią w sposób twierdzący, mówiąc z przekonaniem:
3418— O, temperament Stefcia ma, a że królewiątko, to lepiej. Największa właśnie rozkosz zdjąć ową koronę. Taka detronizacja ma szampańskie własności! Gdybym wiedział, że mi się uda, chciałbym zostać bodaj paziem. Czasem skromne posady wynoszą bardzo wysoko… Cóż mnie pan tak zjada oczyma? — spytał, spostrzegłszy wściekłą minę Wilusia.
3419— Czekam, kiedy pan skończy swą tyradę o pannie Stefanii — odrzekł szorstko student.
3420— A cóż to panu przeszkadza? Ej, panie Wilhelmie! Masz pan minę, jakbyś był moim współzawodnikiem w owej obiecanej posadzie. Niech się pan tak nie unosi, bo gotowiśmy sądzić, że się pan kocha w pannie Stefanii.
3421 3422— Odkrył Amerykę! — zawołał z dowcipną miną. — Pyszny pan jesteś! Zapleśniałe prawdy bierzesz za swój wynalazek i jeszcze zastrzegasz czas przyszły.
3423 3424— Ach, tak! Brawo, panie Wilhelmie! Trzeba jednak przyznać, że pan ma dobry gust. Jeśli i szanse będą równe…
3425— Cicho!… Ordynat!… — szepnął Trestka.
3426 3427— Szukajcie panowie nowego tematu do żartów, ten już traci kurs.
3428Waldemar wszedł prędkim, elastycznym krokiem i rozejrzał się bystro dokoła.
3429— Cóż, dobrze się bawicie? — spytał wesoło.
3430— Nieźle! — zawołał Brochwicz.
3431— Cóż Trestka siedzi jak zgalwanizowany?
3432— Obrażony na ekspertów, którzy za jego krowięta i wolęta nie obdarzyli go złotym medalem — wołał Brochwicz.
3433 3434— Nie, powód jest inny. Hrabia Trestka przed chwilą śpiewał Małgorzatkę i treść tego utworu pobudziła go do rozmyślań.
3435— Pan śpiewał Małgorzatkę? — spytał z uśmieszkiem Michorowski. — Bardzo trafnie!
3436Trestka utkwił w nim żbicze oczy.
3437— A pan co robił tak długo? — zapytał.
3438— Ja?… Byłem na wystawie. Zachorowała Salamandra. Weterynarz mówi, że z przepracowania — dodał Waldemar, śmiejąc się.
3439 3440— Ależ naturalnie! Trestka obudził w niej chorobę nerwową: dostanie histerii niewątpliwie. Patrząc na nich, jak biegali w wyścigu, żałowałem, że nie jestem w skórze tej klaczy; z irytacji zrobiłbym ruch, który by wyniósł Trestkę ponad bariery, ba! nawet ponad hipodrom, a dla osłodzenia mu tej zniewagi cisnąłbym go w lożę panny Rity.
3441— No, Jurek! daj mu spokój! — rzekł Waldemar. — Muszę waszą uwagę zwrócić na pewien fakt z dnia dzisiejszego, który mnie oburzył. Ale co to, nie macie wina?…
3442— Prawda! Nie pomyśleliśmy jeszcze o tym.
3443— Hej, służba! — zawołał ordynat.
3444 3445 3446 3447— Chyba nie, jesteśmy po kolacji.
3448— Ja jem ostrygi — rzekł Brochwicz.
3449 3450— Ostrygi, homary i szampan! — rzekł Waldemar lokajowi.
3451Brochwicz pociągnął Michorowskiego za rękaw i szepnął:
3452— Waldy, przyjrzyj się tej bandzie Cyganek. Pikantne, co?… Szczególnie ta w cekinach: oczy ma jak Wezuwiusze! A Hiszpanki? Mnia, mnia! Ho, Hofman popisał się, frontowe okazy!
3453Waldemar spojrzał przez półotwarte drzwi i lekko wzruszył ramionami.
3454— Fertyczne[290] papugi — rzekł, częstując towarzyszy cygarami.
3455 3456 3457Wszedł książę Zaniecki ojciec, hrabia Morykoni, zięć księżnej Podhoreckiej, i książę Franciszek Podhorecki. Za nimi majestatycznym krokiem wtoczył się hrabia Barski. Wniesiono szampana, kilku panów podeszło do stołu. Ordynat wypił kielich wina i rzucił się na fotel. Palił cygaro w milczeniu.
3458Muzyka grała w sali dziko i hucznie.
3459— Wracam do swego — rzekł ordynat. — Czy uważaliście, panowie, dziś, w czasie rozdawania nagród, jeden fakt? Co was uderzyło?…
3460— Układna mina gubernatora, gdy ci wręczał medale, i zdziwione oczy Trestki, gdy mu nic nie dano — rzekł Brochwicz.
3461— Hrabia Trestka dostał pochwalny liścik, o ile wiem — wtrącił książę Zaniecki.
3462 3463 3464— Nie żartujcie! Ale fanfary nie zdziwiły was?…
3465Książę Giersztorf odwrócił się od stołu.
3466— Fanfary! Owszem, trochę zanadto wyróżniały wystawców z tytułami.
3467— Ależ to skandaliczne! — zawołał Waldemar i zerwał się z krzesła. — Taka rzecz tolerowana być nie może. Jest to drobnostka, ale już świadczy o stronniczości. Słyszeliście, panowie? Pozycja społecznaIle razy otrzymał nagrodę ktoś z naszej sfery lub nawet z plutokracji[291], orkiestra głuszyła wszystko, fanfary grały długo i dobrze. Gdy zaś kto z przemysłowców, tych skromniejszych, z drobnych obywateli lub ktoś z mniej znanych wystawców z Warszawy, fanfary ledwo raczyły się odzywać, a zauważyłem, że parę razy milczały zupełnie. To wstyd! To wina organizacji! Cóż u diabła! Kto słyszał robić takie różnice? Albo się jest wystawcą, albo się nim nie jest! Skoro kto odznaczył się i dostaje nagrodę, fanfara powinna zagrać tak samo Michorowskiemu, jak i każdemu panu Dziurdzialskiemu czy Łapciakiewiczowi. Tu różnic być nie powinno, a były, i bardzo krzyczące. Ci wszyscy panowie pokrzywdzeni w tym względzie nie będą się skarżyli, bo to niby drobnostka, ale będą szemrali, a dowcipniejsi wezmą nas na zęby. Wiedzą, że w komitecie organizacyjnym jest najwięcej członków z naszej sfery, a to wygląda na lekceważenie i dla wystawców nie może być zachęcające. Mówiłem o tym prezesowi, ale…
3468 3469— A co, nieprawda? — rzekł młody książę Giersztorf. — Hrabia Mortęski, zacny skądinąd staruszek, ale widzi na metr przed sobą, a słyszy na kilka uncji[292]. Mój ojciec zna go dobrze.
3470Michorowski wzruszył ramionami.
3471— To prawda, i przy tym hrabia patrzy w naszą sferę jak w lustro, nie uważając na ramy.
3472— Jak to? — spytało parę głosów.
3473— Pozycja społecznaBardzo proste: hrabia popiera wystawców z arystokracji, nie oglądając się na innych, których jest więcej, z ziemiaństwa, z przemysłowców, z mieszczan i nawet z włościan. My jesteśmy lustrem — dobrze, ale to są nasze ramy: bez nich i lustro mniej warte. Bez tych mas nie byłoby nas! A tymczasem zamiast ich zachęcić do postępu, to się ich na wystawach dla tego celu organizowanych wprost zraża. Taki przykład, fakt, jak z tym włościaninem z Lubelskiego. Że on nie dostał srebrnego medalu za swe pszczelnictwo, to jest niesprawiedliwość krzycząca, to prawie rozbój! List pochwalny tam, gdzie jak na włościański produkt i pomysłowość mógł być złoty medal! To nie zachęca, to odstręcza i tym samym zmniejsza postęp.
3474Michorowski podszedł do stołu, strzepnął popiół z cygara i wypił znowu kielich szampana.
3475— Ostrygi wyborne! Nie skosztuje pan? — spytał Zaniecki.
3476 3477— Waldy, zjedz homara… Mówię ci, zjedz homara! — nalegał Brochwicz.
3478— Ja polecam ostryżki — mówił pan Świrko, stary kawaler i pieczeniarz[293].
3479Włóczył się za arystokracją i nigdy nie opuszczał sposobności, aby się dobrze najeść i napić.
3480— Ja polecam ostryżki — mówił schylony nad talerzem — tłuściutkie, smaczne, milutkie, prawdziwe pieszczoszki. Niech pan ordynat raczy spróbować jedną… o tę, tę figlarkę. Jaka apetyczna, co? Po niej przyjdzie ochota na wszystkie.
3481— A dajcież mi pokój z ostrygami! — odrzekł niecierpliwie Waldemar.
3482— Jemu się coś stało! On skapcaniał! — wołał podchmielony Brochwicz.
3483Książę Zaniecki, który nie pił za dużo wina, ale za to mocno niepokoił się synem i jego rozmarzonymi oczyma, podszedł do spacerującego Waldemara.
3484— Pan ma słuszność, zbłaźniliśmy się. Ale mówiłem panu już dawniej, że Mortęski to mumia — dodał ciszej. — On wierzy tylko w wyższe sfery, sam obracając się w najwyższych.
3485— Więc czerpie swą potęgę z obowiązujących uniformów? Ha!… Strój wprawdzie błyszczy z daleka, ale to nie zaszczyt.
3486Zbliżył się do nich hrabia Barski.
3487— Słówko, panowie! — rzekł z miną, jakby zapowiadał zbombardowanie świata. — Słuchałem, co mówił ordynat, i dziwię się. Jednak pewne odróżnienie między patrycjatem a plebsem być musi. Mówię o fanfarach, to wielki, według mnie, takt dyrektora orkiestry.
3488— Osioł — zmełł z zębach Waldemar.
3489— Co zaś do wystawców, wszyscy zostali ocenieni dobrze: nie można zbytnio wysuwać naprzód drobniejszych producentów bez zaćmienia większych.
3490— Więc hrabia nie znajduje miejsca dla prostej sprawiedliwości, dla bezstronnego sądu? — wybuchnął ordynat. — Więc na cóż jest ustanowiona ekspertyza? Wywieśmy na wystawie wielki szyld opiewający naszą chwałę i zasługi, a na wytwory niższych producentów nie zwracajmy uwagi. Zróbmy już świństwo zupełne, kiedy się do tego dąży.
3491Hrabia Barski wzniósł głowę jeszcze wyżej. Zaokrąglone oburzeniem oczy magnata zwróciły spojrzenie na twarz Waldemara. Rzekł tonem mentorskim:
3492— Za pozwoleniem! Szyld my już mamy, nie potrzebujemy go wywieszać. Naszym szyldem jest nasza sfera i ona powinna kierować masami. Na wystawie dajemy pole wszystkim producentom, możemy ich oceniać i nagradzać, ale… w miarę.
3493— Głupstwo! — mruknął Waldemar.
3494— Przyznam się hrabiemu, że niezupełnie rozumiem — rzekł młody Giersztorf. — Czy to ma znaczyć, że musimy liczyć się z postępem niższych mas, aby nie dopuścić zrównania z nami?
3495— Hrabia widocznie ma na myśli owe ramy lustrzane, jakie porównałem do tych mas — rzekł z pyszną miną Michorowski. — One, według mniemania hrabiego, rozszerzając się, mogą nas kiedyś zdruzgotać. Obawy przedwczesne, ale słuszne, bo w kulturze wieków my będziemy się zwężać, oni rozrastać, aż nastąpi kataklizm przypominający potop. Zaleją nas te masy, jeśli nie będziemy mieli Noego, który by dość wcześnie pomyślał o arce. Ale i tu jeszcze w interesie naszym leży uświadamiać masy, szerzyć postęp, zachęcając bodaj w drobnostkach. Przez to zasłużymy na wdzięczność potomków naszych, bo lepiej być zatopionym w czystej bieżącej wodzie niż w brudnej kałuży. Postępując wedle programu hrabiego, nie zyskiwalibyśmy zwolenników, lecz wrogów, co już dla nas najmniej pożądane, nawet niebezpieczne.
3496Hrabia patrzał zdumiony, z miną pyszałka, który widzi, że jego dzieło toczy robak. Namyślał się nad wyborem stosownej broni do zmiażdżenia zuchwałego przeciwnika.
3497Giersztorf uśmiechał się, zupełnie zadowolony. Świrko raczył się ostrygami i mówił, wywijając palcem:
3498— Tak, tak! Doskonale! Człowiek, co tak potrafi mówić, powinien lubić ostrygi… te pieszczotki, te figlarki…
3499— Pozostają zatem dwie alternatywy — rzekł znowu ordynat — albo dopomagać do wzrostu niższym producentom i rządzić się sprawiedliwością, albo nie urządzać wcale wystaw.
3500— Warunek za silny! — wtrącił hrabia Morykoni, podnosząc brwi i pocierając dłoń o dłoń, jakby coś w nich wałkował.
3501— Połowiczność tu niemożliwa! — zaprzeczył ordynat. — System hrabiego Barskiego doprowadziłby sam przez się do unicestwienia wystaw. Bez wytworów i udziału tych mas nasze wystawy przypominałyby karnawał, na który zjechalibyśmy się z końmi i inwentarzem dla własnego użytku. Zabaw byłoby bez liku, ale nic nadto. A nagrody? Zapewne, sypałyby się. Gdybym wystawił swoje stare palto i zdeptane kalosze, dostałbym złoty medal na pewno.
3502Brochwicz i Trestka zaczęli się śmiać, po czym odezwał się Trestka:
3503— Podoba mi się ten system. Jeśli tak łatwo można otrzymać złoty medal, może wówczas i ja nie wyszedłbym z kwitkiem.
3504— Pan masz list pochwalny za oborę.
3505— Zdaje mi się, że zawdzięczam go głównie łaskawemu ekspertowi.
3506— Nie, panie! Gdybyś nie zasługiwał, nie miałbyś nic, ale że ci się należał list pochwalny, więc go masz. Gdyby mi ofiarowano złoty medal za konie i bydło niesłusznie, wykazałbym to, ale gdyby mi urządzono taką kabałę, jak temu włościaninowi z Lubelskiego, tobym nauczył ekspertów lepszego sądu.
3507— Ekspertkami pszczelnictwa były panie.
3508— Byli i panowie! Może w tym tkwi cały błąd: flirt przeszkodził sprawiedliwości.
3509— Ostry pan! — rzekł, śmiejąc się książę Zaniecki.
3510— Ale bo tak jest! Pozycja społeczna, Bogactwo, SprawiedliwośćKażdy zrozumie, kto zechce, że o wiele słuszniej należała się wyższa nagroda owemu włościaninowi niż mnie i wielu innym. Ja mam pieniądze, wykształcenie i znajomość najnowszej kultury, mogę działać intensywnie, on zaś tylko własną pracą, oszczędnością i pomysłowością. To różnica! I winna być usprawiedliwiona bez oglądania się na herby, nazwiska i stanowiska.
3511Barski dotknął ręką szyi, jakby w przewidywaniu apopleksji, i rzekł zdumionym szeptem:
3512— I to mówi Michorowski?… Magnat?…
3513Hrabia miał minę tak zabawną w swym obrażonym patosie, że Waldemar uśmiechnął się pod wąsem i zapalając cygaro, mruknął do siebie:
3514— Ten sam, tylko na szczęście nie zidiociał razem z tobą.
3515Hrabia milczał, wpity oczyma w ordynata, wreszcie wybuchnął:
3516— To są zdania niesłychane! barbarzyńskie! To bluźnierstwo w ustach arystokraty!…
3517Waldemar zaczął się głośno śmiać. Podniósł ręce do góry i udając wzniosłość hrabiego, zawołał:
3518— Hrabio, litości! Twe słowa nas czynią barbarzyńcami. W imieniu arystokracji protestuję!
3519Hrabia wstał, uroczysty, ale zdumiony, z rozszerzonymi oczyma.
3520— Co?… jak?… vraiment?[294]…
3521Waldemar śmiał się, nie przestając chodzić. Brochwicz szepnął mu na ucho:
3522— Spójrz! Barskiego napadł magnacki szał. To chwila osłupienia, zaraz się wścieknie.
3523Starszy książę Zaniecki dotknął ramienia Barskiego i rzekł spokojnie:
3524— Zaniechajmy dyskusji! Może kochany hrabia pozwoli wina?
3525I pociągnął zaperzonego magnata do stołu.
3526Na widok pełnych kielichów Barski się uspokoił. Ordynat stanął i spoglądał na niego, po czym z ironicznym wyrazem ust pokiwał głową.
3527— Wszystko się u nas na tym kończy — rzekł z bladym uśmiechem.
3528Kielichy krążyły gęsto. Brochwicz trącił w ramię Michorowskiego i Żnina.
3529— Patrzcie na Wilusia! — szepnął z zabawną miną.
3530Student stał w półotwartych drzwiach, pochylony naprzód, i zjadał oczyma śpiewające Cyganki. Twarz mu zbladła, oczy miał zamglone. Widok pięknych szansonistek[295] pochłaniał go; przypatrywał się z ciekawością nowicjusza i przyparty do drzwi, z wyciągniętą szyją, wyglądał jak kot zaczajony na myszy.
3531 3532— Konfiturki, co? Ładny ogródek chwastów!
3533 3534Brochwicz cicho podsunął się do chłopca i wypchnął go lekko za próg.
3535Wiluś, oszołomiony, znalazł się na środku sali.
3536Dwie Cyganki cisnęły nań kwiatami, jedna zaczęła tańczyć czardasza[296].
3537Wiluś miał minę zupełnie ogłupiałą.
3538— Ha, ha! — zaśmiał się basem hrabia Barski.
3539Wtórował mu dystyngowanym dyszkantem[297] Morykoni.
3540 3541— No, Jurek, głupstwa robisz. Do czego to podobne!
3542Brochwicz zanosił się od śmiechu.
3543— Ależ patrzcie tylko na niego: opędza się jak od much. Nie wiedziałem, że z niego taki skowronek.
3544Trestka wprowadził Wilusia z powrotem do gabinetu.
3545Chłopak był więcej oburzony niż zły, ale patrzał na Brochwicza chmurnie; miał już w głowie kilka kieliszków wina.
3546— Patrzcie! Trestka w roli niańki! — wołał Brochwicz. — Nic dziwnego, przyszły szwagierek…
3547— Dajcie mu spokój! Ty, Jurek, jesteś, dziś zupełny wariat — mówił Michorowski.
3548— Ja chciałem tylko wprowadzić średniowiecznego trubadura do lamparciej jaskini, bo mu się widocznie podobała.
3549— I chybiłeś dzięki interwencji pana Trestki, no i gołębim instynktom jego pupila — zaśmiał się Żnin.
3550— Tak! Trestka bajecznie zna swoje obowiązki — zapewniał Brochwicz.
3551Książę Giersztorf podniósł do góry kielich z szampanem.
3552— Panowie! Toast na cześć dzisiejszych zdobywców nagród, ordynata w pierwszym rzędzie!
3553— Nie można pić: brak panny Rity, która jest również nagrodzona.
3554— Zdrowie panny Rity! W pańskie ręce! — zawołał Waldemar do Trestki.
3555— No i za mój list pochwalny wypijcie.
3556 3557Toasty wznoszono coraz nowe. Na sali muzyka grzmiała. Dzikie, namiętne tony czardasza zakipiały w nerwach. Brochwicz wstał i otworzył drzwi szeroko.
3558Waldemar chodził po gabinecie z rękoma w kieszeniach, ruchy miał niedbałe, trochę gorączkowe. Czardasz zaczął wirować po mózgach, wino robiło swoje. Michorowski był trzeźwy, lecz i na niego uderzały niespokojne prądy z buchającej gwarem sali. Wiał z niej żar jak z huty. Niebieski dymek z cygar unosił się, przesłaniając lekką mgłą światła lamp elektrycznych. Do gabinetu wpływał strumień zapachu trunków, zmiętych kwiatów, dusznych perfum. Na sali zaczynały się zabawy. Hałaśliwe śmiechy, szepty, śpiew Cyganek znalazły echo w gabinecie. Kilka głów odwróciło się do sali, kilku panów podeszło do drzwi. Waldemar stanął i patrzał.
3559— Szkic do bachanalii[298] — mruknął przez zęby.
3560Czarnowłose wulkaniczne Hiszpanki potrząsały kastanietami, ciskając płomienie z czarnych jak węgle oczu.
3561Namiętne tony śpiewu szły po sali, drażniąc nerwy. Przedpiekle to budziło wstręt, ale postacie barwnych jak motyle kobiet nęciły pięknością i plastyką ruchów. Śpiew, muzyka, szmery idące stamtąd, dźwięk kastanietów i mdły zapach rozgorączkowanej sali odurzały. Szare źrenice Michorowskiego zaiskrzyły się, błysnął w nich ogień, czoło pociemniało namiętną falą. Zagrały mu nozdrza, po twarzy przeleciał prąd jak burza. Stał prosty, dumny, ale gorąca krew grała już w nim, kipiąc jak war. Uczuł silne tętna w żyłach i dziwny ból w skroniach. Postąpił krok naprzód. Ironia się w nim odezwała, ale prąd idący z sali porywał silniej. Nagle, niby puch jakiś delikatny, niby włókienko błękitnej mgły, przesunęła się przed nim jasna twarzyczka Stefci i jej duże ciemnofiołkowe oczy, pysznie ocienione, migotliwe jak gwiazdy wśród nocy. Wstrząsnął się… widzenie uleciało. Ale teraz już ironia zapanowała wszechwładnie. Twarz jego zmieniła wyraz. Spojrzał na salę obojętnie, odwrócił się i wzruszył ramionami.
3562— Zamknij, Jurek, tę budę — rzekł z niechęcią.
3563— Co znowu? Tak pięknie śpiewają, takie ładne te Cyganki!
3564Brochwicz marudził, lecz Trestka zatrzasnął drzwi z miną bardzo zadowoloną.
3565— Świętoszki! — sarknął chłopak zły i rzucił się na kanapę.
3566Michorowski powiódł okiem po wszystkich. Świrko drzemał na krześle, trzymając jeszcze w ręce skorupkę ostrygi. Giersztorf i Żnin mieli miny podniecone, nawet hrabia Morykoni i Barski wpatrzeni byli w drzwi w osłupieniu, jakby im kto nagle złoty obraz zamazał sadzą. Książę Zaniecki przyprowadzał do porządku niezbyt przytomnego syna, zakłopotany, spotniały.
3567— Popili się czy co? — mruknął do siebie ordynat. Jeszcze raz spojrzał na dziwne miny Barskiego i własnego wujaszka i uczuł niesmak w ustach.
3568 3569Podszedł do kanapy, gdzie rozprawiał Brochwicz z Trestką.
3570 3571Chłopak zerwał się, ale usiadł znowu i z milutkim uśmieszkiem wskazał ordynatowi miejsce przy sobie.
3572— Na rozkazy… ale pozwól, że nie stanę, bo nie mogę.
3573 3574— Jak Boga kocham, nie mogę! W głowie mi się trochę kręci. Mój drogi, jeżeli Świrko może spać, to już mnie choć na zawrót głowy pozwól.
3575 3576— Ani myślę! Albo mi tu źle? Opowiem wam zaraz historię, którą sobie właśnie przypomniałem.
3577— Cóż to za historia? — podchwycił Trestka.
3578Brochwicz rozparł się na kanapie.
3579— Znacie tego poliszynela? — spytał, kładąc ręce pod głowę i wyciągając nogi.
3580 3581 3582— Ach, tego, co kupił brylanty aktorce?
3583 3584 3585— Od paru dni — poprawił Waldemar — bo się to stało na wystawie. Dobrze jednak, że wśród nas baron Z. nie ma przyjaciół: za tytuł, jaki mu ofiarowałeś, mógłbyś wpaść w kabałę.
3586— Kto by się tam za nim ujął? Ale jak to uważacie?
3587— Uważam, że mimo wszystko dobrześ go określił — rzekł Waldemar. — Baron popełnił głupstwo podwójne — raz, że kupił brylanty za bajeczną cenę i nie znając się, przegalopował, a po wtóre — nie było dla kogo.
3588— Przeciwnie — rzekł Żnin — szykowna facetka i piękna jak odaliska[299]… jak Wenus.
3589— Wenus w skórze prostej awanturnicy, ogródkowej szansonistki! Słaby gust! — drwił Michorowski.
3590— Mój drogi! Nie każdy może sobie pozwolić na królewny — rzekł Brochwicz.
3591 3592— Nic… to, że baron Z. wolał szansonistkę niż królewnę.
3593— Tyś już tęgo pijany! — powiedział ostro ordynat.
3594— Bo sami powiedzcie, czego napadacie na biednego barona za to, że mu się podobała taka właśnie, a nie inna? — żalił się płaczliwym głosem Brochwicz.
3595— Sam go przecie nazwałeś poliszynelem.
3596— Brochwicz jest niepoczytalny — zawyrokował Trestka.
3597— Owszem, wiem, co mówię: baron swoim czynem…
3598— Dowiódł stopnia swego umysłowego rozwinięcia — dokończył Waldemar. — On ma rozmiękczenie mózgu, skompromitował kółko arystokracji, z której pochodzi. Przyjechał, porobił znajomości i raz, dwa, trzy — kupił brylanty pierwszej spotkanej baletniczce. Jedyną ma zasługę, że będą miały o czym rozprawiać tutejsze dewotki, mocno zgorszone jego czynem, o którym jednak wiedzą, jak o każdej nowinie… A stanowią one tu osobną, dość liczną kolonię.
3599— Aaa! — ziewnął szeroko Brochwicz. — Waldy, teraz wszystko krytykujesz. Dawniej byłeś towarzyszem co się zowie… w Paryżu, pamiętasz? Teraz z ciebie filister[300].
3600— Jurek, zaśpiewaj nam co — zaprojektował Trestka.
3601— Małgorzatę, z tobą do chóru. Chcesz?…
3602 3603— Śpiewam! — zawołał Brochwicz.
3604Zerwał się z kanapy, dopadł do fortepianu i uderzył parę silnych akordów.
3605 3606— Tłu… tłuściutkie kochaneczki… milutkie — szeptał, budząc się.
3607— Ten się uraczył — rzekł ordynat i klasnął w dłonie.
3608Pozycja społeczna, SługaWszedł lokaj. Michorowski rzucił mu banknot i kazał sobie podać palto.
3609— Cóż ty, płacisz? Wychodzisz? A my? — wołał zdziwiony Brochwicz.
3610— Paradny jesteś, Jurek! Dobranoc panom.
3611— Ja idę z ordynatem — rzekł młody Giersztorf.
3612— I ja także! i ja! — zawołało kilka głosów.
3613— No to i ja z wami! Czas rzucić tę budę! — krzyknął Brochwicz.
3614Trestka podniósł się także, pociągając za sobą zaspanego Wilusia. Po chwili gabinet opustoszał.
3615Kiedy przechodzili przez salę, jedna z Hiszpanek zastąpiła drogę Michorowskiemu i uderzając w kastaniety, zagrała mu przed oczyma ogniem czarnych źrenic.
3616 3617— Idź precz! — cisnął przez zęby i krzyknął do lokaja: — Otwieraj drzwi i pilnuj porządku!
3618Na ulicy stały landa i karety. W najętych stangreci prawie wszyscy spali, kiwając się na koźle. Ale Brunon z Głębowicz czuwał. Waldemar pożegnał obecnych i rzucił się zdenerwowany na poduszki landa. Obok niego usiadł Brochwicz.
3619Gdy konie ruszyły, po długim milczeniu odezwał się pierwszy Brochwicz:
3620— Tyś się bajecznie zmienił, Waldy.
3621— Zmieniłem się — jak echo odparł ordynat.
XXVIII
3622Nazajutrz pani Idalia ze Stefcią i Lucią powracały z wystawy landem Waldemara. On sam siedział na przodzie, obok Luci. Gdy wysiedli w hotelu, szwajcar[301] podał Stefci zaadresowaną kopertę. Na widok jej dziewczyna krzyknęła radośnie:
3623 3624Rozpieczętowała list, przebiegając go szybko oczyma.
3625— Ojciec mój jest w Hotelu Europejskim… Był tu, ale że mnie nie zastał… — zająknęła się i spojrzała błagalnie na panią Idalię. — Pani mi pozwoli pojechać do ojca?
3626— Owszem, ale na noc pani wróci?
3627— Spodziewam się, że ojciec pani nas odwiedzi…
3628— Mój powóz zawiezie panią na miejsce — rzekł Waldemar.
3629— Dziękuję panu, pojadę dorożką.
3630Stefcia pożegnała pana Macieja i Lucię.
3631— Czy stanowczo nie chce pani jechać mymi końmi? — zapytał Waldemar.
3632— Stanowczo! Wolę dorożką — odpowiedziała z uśmiechem.
3633— Bardzo taktowna dziewczyna — rzekła baronowa do ojca po wyjściu Stefci. — Ale Waldy czasem galopuje się.
3634— Jemu wypadało zaproponować, a jej odmówić. Są siebie warci — odrzekł pan Maciej.
3635Waldemar odprowadził Stefcię do dorożki.
3636— Panno Stefanio, co się z panią dzieje? — zapytał, patrząc na jej gorące rumieńce i podniecenie.
3637— Jadę na spotkanie ojca — odparła.
3638— Dobrze, ale ja już od kilku dni nie poznaję pani. Wystawa dziwnie na panią działa.
3639 3640 3641— Przede wszystkim odmiennie. Pani się czymś kłopocze, jakiś niepokój panią dręczy…
3642Podniosła na niego zdumione oczy.
3643— Więc przeczułem? Tak? Jakiś niepokój?…
3644Nic nie odpowiedziawszy, szybko zbiegła ze schodów.
3645Ściskając jej rękę na pożegnanie, szepnął serdecznie:
3646— Proszę być wesołą i… ufać mi.
3647 3648Waldemar zmarszczył brwi, iskry zamigotały w jego oczach.
3649— Pani wie, tylko pani nie chce zrozumieć — rzekł z przyciskiem.
3650Stefcia odetchnęła w dorożce. On odgadł, zrozumiał to, czego się bała najwięcej, co już w niej istniało, a co chciała ukrywać nawet przed sobą.
3651Ogarniało ją uczucie szczęścia, jakby błądziła wśród łąki, pełnej kwiecia, woni, słońca i błękitów. Wiedząc, że błądzi, nie szukała jednak innych dróg. Zaczarowany ogród kwitł przed nią, pachniał, pociągał i była pod jego urokiem. Z zamkniętymi oczyma, w upojeniu słuchała cudnej nuty, nie myśląc o całości harmonii, nie przewidując rozdźwięków. Dawniej lubiła życie, teraz kochała je. Rozwinęła się jak biały kwiat pod wpływem słońca, ciepło jego promieni wchłaniając w siebie. Często wstrząsał nią dreszcz, jakby wśród tej złotej pogody wionął na nią nagle nieprzyjazny prąd, dotknął i znikał, a złote promienie ogrzewały, błękit czarował. Oczy dziewczyny nabrały dziwnego blasku, stały się wymowne aż do zbytniej szczerości. Cała postać odzwierciadlała wewnętrzny stan duszy. Usta gorzały żywym koralem, jakieś namiętne drgania nieświadomie błądziły po nich, potęgując ich czar. Miała w sobie pewien niepokój, aby nie być odczutą, i te obawy w połączeniu z rozpromienieniem oczu nadawały jej wygląd podniecony i śliczny.
3652— Stefcia! — wykrzyknął radośnie pan Rudecki, zrywając się na widok wchodzącej córki.
3653 3654Po długich powitaniach Stefcia wypytywała ojca o matkę, młodsze rodzeństwo, dom i sąsiadów. Pan Rudecki przyglądał się jej z uradowaniem, ale badawczo. Wreszcie rzekł:
3655— A jakże tam tobie, dziewuszko? Listy pisujesz wesołe. Dobrze ci?
3656Stefcia zarzuciła ręce na szyję ojca, kryjąc twarz.
3657— Bardzo mi dobrze, ojczusiu! Lucia miła dziewczynka, kochamy się z sobą.
3658— No, a pani Elozonowska? A ten wasz ukochany dziadek, którym się tak zachwycasz… Jakże on się nazywa? Zawsze zapominam.
3659 3660— Aha, pan Maciej Michorowski… Więc on cię tak lubi?
3661— O, dziadzio najlepszy! Ale i wszyscy oni nie tacy, za jakich często ich biorą.
3662 3663— Tak, to są magnaci pod każdym względem! — zawołała Stefcia z zapałem.
3664Pan Rudecki odsunął się trochę i z uśmiechem spoglądał na córkę.
3665— Patrzcie! Jaka zawojowana! Czarodzieje jacyś ci państwo. Ale niech im Bóg szczęści, że się na tobie poznali. Wyglądasz ślicznie, jeszcze wyładniałaś. Zachwycałem się tobą na wyścigu hipicznym.
3666— Jak to, ojczuś już wtedy był?!…
3667— Byłem! Przyjechałem wczoraj rano, ale mając pilne interesy, w żaden sposób nie mogłem się z tobą wcześniej zobaczyć, a do tej loży, gdzie siedziałaś, nie chciałem iść. Witałem cię z daleka, ale nie dostrzegłaś mnie w tłumie.
3668 3669— Ja przechodziłem tylko przez plac wystawowy, siadać nie miałem czasu. Zatrzymałem się, dopiero ujrzawszy ciebie. Byłaś bardzo zajęta wyścigiem.
3670 3671— Trafiłem właśnie na punkt kulminacyjny: biegały konie z majątków ordynata. Ładne ma widać stajnie! A na tym pięknym arabie podobno jeździł sam ordynat.
3672— A tak, pan Waldemar na Apollu.
3673— O, dzielny koń, ale i dzielny jeździec. Czy on często bywa w Słodkowcach?
3674 3675Pan Rudecki trochę się zamyślił. Stefcia pochyliła głowę, zakłopotana i nagle onieśmielona. Ojciec nieznacznie spojrzał na nią kilka razy. Następnie zapytał:
3676— Powiedz mi, dziecko: jak to było z Edmundem Prątnickim? W listach niewiele o tym pisałaś.
3677— Ach, ojczusiu! To takie przykre! Po co wspominać?
3678 3679Stefcia opowiedziała pokrótce. Mówiąc, mimo woli zapalała się. Pan Rudecki nie spuszczał z niej oczu.
3680— Więc głównie ordynat przyczynił się do uwolnienia ciebie od obecności tego błazna?…
3681— Tak, ponieważ nie odpowiadał jego wymaganiom.
3682Pan Rudecki uśmiechnął się; argument Stefci nie trafił mu do przekonania. Nurtowała w nim uparta myśl, czy Prątnicki okazałby się niegodny Michorowskiemu, gdyby Stefcia nie była w to zamieszana, i miał co do tego pewne wątpliwości. Niemniej musiał być wdzięczny ordynatowi.
3683Spacerował po pokoju szybkim krokiem, rozmawiając z córką o rzeczach zwykłych, ale ciągle przyglądał jej się z uwagą. Stefcię drażnił uporczywy wzrok ojca. Wyraz jego twarzy zastanowił ją, odbierając swobodę. Wkradło się pomiędzy nich przykre uczucie. Wreszcie pan Rudecki przerwał swą przechadzkę i siadając obok córki, wziął jej rękę. Zaczął mówić powoli:
3684— Stefciu, czy wiesz, jakie ja mam polecenie od mamy względem ciebie?…
3685— Polecenie od mamy? Jakie? — spytała.
3686— Żeby cię już zabrać do domu. Tęskno nam bez ciebie, dziecko.
3687Stefcia znieruchomiała, ognie zalały jej twarz, po czym przybladła nagle. Usta jej otworzyły się jakby do krzyku. Szeroko otwarte źrenice utkwiła w twarzy ojca niemal z przerażeniem.
3688 3689— Przyjechałem po ciebie — powtórzył pan Rudecki.
3690Dziewczyna spuściła głowę. Oczy jej patrzyły na ojca zdumione, wylękłe, aż zakryły się powiekami. Na zbladłą nagle twarz padły sinawe cienie od rzęs niezmiernie długich.
3691 3692 3693— Bo… z panią Elzonowską jest umowa… na rok. Nie można jej łamać… Ja… dałam słowo.
3694— Wierzę, że ona chciałaby cię mieć jeszcze dłużej, ale i nam się coś należy.
3695Stefcia gwałtownym ruchem przytuliła się do ojca.
3696— Ja wiem, ja wiem, ale, ojczusiu, to niemożebne! Co oni by pomyśleli?… Nie, nie, tak nie można. Ojczusiu! Przecie ja was bardzo kocham, po dawnemu, ale… wracać teraz?… Niepodobna!… trzeba dobyć do końca.
3697Mówiła gorączkowo, odrywając się od piersi ojca i patrząc mu w oczy z błaganiem. Pan Rudecki tulił ją do siebie, ale twarz jego oblekła się wielkim niepokojem, podejrzenia nabierały pozorów prawdy.
3698— Biedna mama zmartwi się bardzo, ona cię tak serdecznie kocha — rzekł z nietajonym smutkiem.
3699Stefcia zerwała się. Twarz miała w ogniu, oczy pałające, zaszklone łzami. Zrobiła rękoma ruch, jakby się chciała chwycić za głowę rozpaczliwie. Zacisnęła usta nerwowo. Pan Rudecki patrzył na nią z podziwem.
3700 3701— Nic, ojczusiu, nic!… Tylko chciałam powiedzieć, że jeśli to dla was… konieczne, to ja powrócę, ale…
3702 3703 3704— Dziecko moje! kochane, dobre… ja żartowałem. Zostaniesz na miejscu… Nie można zrywać umowy, masz słuszność, daliśmy słowo. Chciałem tylko zobaczyć, czy…
3705 3706 3707— Ojczusiu! Tyś wątpił? — krzyknęła z oczyma pełnymi łez.
3708Ale w jej wykrzykniku brzmiało już trochę tryumfalnej nuty.
3709Zaczęła ojca z pieszczotą ściskać za szyję, całować w twarz, w oczy, tulić się do niego z widoczną wdzięcznością, nie umiejąc ukryć rozradowania. Poczuła żal do ojca, że go wywołał. Serce jej zabiło obawą, że mu sprawiła wielką przykrość, serdecznością chciała zagłuszyć niemiłą chwilę. Ale pan Rudecki, jakkolwiek odgadł wiele, udawał, że nie widział nic.
3710Po długich rozczuleniach Stefcia wpadła w doskonały humor, dokazując po dawnemu. Opowiedziała kilka wesołych zdarzeń z teraźniejszego życia, mówiła o wycieczce do Głębowicz, o dowcipach Trestki, śmiała się, żartowała, aż i pan Rudecki rozruszał się. Ale patrząc na nią, gdy mówiła o arystokracji, myślał w duszy z niepokojem:
3711— Zasmakowała w nich, ten świat ją porywa… Dziwni ludzie, że umieją tak wpływać… Czy ludzie, czy jeden człowiek?…
XXIX
3712Przez dwa dni Stefcia prawie ciągle przebywała z ojcem. Razem chodzili, razem jadali obiady. Wieczorem Stefcia wracała do hotelu, wpadając w objęcia Luci, która kwaśna i bez humoru, żaliła się na nudy.
3713— Już ja bez ciebie nie mogę, tak mi tęskno!
3714Lucia nazywała już Stefcię po imieniu. Węzły przyjaźni między nauczycielką i uczennicą w ostatnich czasach mocno się zacieśniły.
3715Pewnego dnia pan Rudecki złożył wizytę pani Elzonowskiej i panu Maciejowi. Podobał się bardzo. Umiał zachować odpowiednią powagę przy wielkiej grzeczności i pewnego rodzaju atencji[302]. Był elegancki, obyty w wyższym towarzystwie i miał pewność siebie zupełnie w dobrym guście. Zrobił korzystne wrażenie. Pani Idalia znalazła go „jeszcze lepiej” niż przy pierwszym widzeniu w Warszawie i przyjmowała nadzwyczaj uprzejmie. Pan Maciej dojrzał w nim wiele sympatycznych stron, a trzeźwy, wesoły umysł obywatela podziałał na staruszka jak najlepiej. Pan Rudecki jeszcze się za kimś oglądał, lecz Waldemara nie było podczas tej wizyty. Ale pan Maciej, jakby odgadując myśli swego gościa, razem z panią Elzonowską zaprosił go na drugi dzień na obiad.
3716— Będzie zebrane nasze kółko najbliższe i mój wnuk. Chciałbym, aby go pan poznał.
3717Stefcię uradowało powodzenie ojca.
3718Obiad nie zachwiał, przeciwnie — wzmocnił wrażenie.
3719Oprócz miejscowych osób był Waldemar, księżna, panna Rita z bratem i nieodzowny Trestka.
3720Pan Rudecki wyszedł z próby zwycięsko. Przy stole nie obniżył swej opinii żadnym szczegółem, nawet wobec argusowych[303] oczek pani Idalii. Z Waldemarem przywitali się typowo, z niezupełnie ukrytym zaciekawieniem i wielką dozą wzajemnych grzeczności w dobrym stylu. Tylko pani Idalia zmarszczyła się na Waldemara za jego powitalny ukłon: z większym szacunkiem nie kłaniał się żadnemu ze starszych panów własnej sfery, a niektórym ze znacznie mniejszym. Pan Rudecki przez wszystkich był mile przyjęty, nawet Trestka, przekonany do Stefci, powitał go bez fanfaronady[304].
3721Wykwintne towarzystwo i dobra rozmowa rozbudziły w panu Rudeckim światowca. Zaczynał lepiej pojmować córkę, zrozumiał, że ta sfera ma w sobie jakiś magnes, mimo woli pociągający natury estetyczne; że poza tym, co by się o nich dało powiedzieć, nęcą wzrok jak drogie kamienie.
3722Z ordynatem pan Rudecki rozmawiał dużo o koniach, wyścigach, trochę o uniwersytetach w Bonn i w Halli, wreszcie o wystawie. Ordynat umiał kierować rozmową. Prowadzono ją ogólnie i z ożywieniem. Czasem okraszał ją dowcipem dobrego gatunku, czasem odrobiną ironii, mającej wyłączny styl.
3723Niekiedy Trestka wyręczał ordynata w dowcipach, ale on miał humor inny, więc w klasyczny nastrój wplatał nieco burszowską[305] nutę, która jednak nie psuła całości.
3724Szlachcic-obywatel wśród magnatów nie raził, zyskiwał sobie ich sympatię i nie miał wyglądu intruza.
3725Jego natomiast zaciekawiał najbardziej Waldemar. Młody ordynat imponował mu i przyciągał go zarazem. Rudecki był pod wrażeniem jego wielkopańskiej postaci, szlachetnej i ujmującej w obejściu. Ale przestraszał go ze względu na córkę. Lękał się o nią, bo towarzystwo świetnego magnata uważał za niebezpieczne dla Stefci. Czuł, że niemożliwe byłoby, aby dziewczyna pozostała obojętna, aby jej nie porwał dziwny urok otaczający ordynata. Sam łatwo zauważył skłonność Waldemara do Stefci, niby nieznaczną, ale dość silną, aby upoić ją czarem. Stary obywatel zastanowił się, przypomniał sobie rozmowę ze Stefcią w hotelu i teraz, widząc ją rozpromienioną jak nigdy, myślał z goryczą w duszy:
3726— Ona już jest w upojeniu, już jest pod jego urokiem.
3727Po czym straszna myśl przeszyła mu mózg, bo nagle przybladł i spojrzał na ordynata prawie z nienawiścią. Wzrok jego miał w sobie grozę.
3728— Czy ty staniesz się niedolą jej życia? — pomyślał.
XXX
3729Na raut do hrabiego Mortęskiego ordynat przyjechał późno. Obaj z Brochwiczem namawiali panią Idalię, aby jechała również, lecz baronowa uparła się: była trochę niezdrowa. Księżna Franciszka chciała matkować pannom, ale i Stefcia odmówiła; zostały w hotelu. Waldemar, zły, wzruszał ramionami. Brochwicz machnął ręką i rzekł z komiczną miną:
3730— Baby się rozkaprysiły. Jedźmy sami.
3731W pałacu hrabiego, począwszy od przedsionka, zaczęto napastować ordynata. Wszedł do sali otoczony frakami panów, po czym znalazł się w barwnym tłumie strojów kobiecych. Bawił się bez zwykłego humoru, ale nie przestał być głównym pulsem zebrania. Książę Giersztorf rozpytywał ordynata o filantropijną działalność Towarzystwa. Prezes Mortęski zarzucał mu zbytnią krańcowość w przeprowadzaniu reform w Głębowiczach.
3732— Pan sieje kulturę zbyt obficie — mówił stary hrabia, trzęsąc siwymi kłaczkami włosów.
3733— Tego nigdy za wiele! — bronił się ordynat. — Zresztą niech Głębowicze będą rozsadnikiem idei kulturalnej na szerszy okrąg.
3734Hrabia złościł się. Giersztorf pytał o programy dalszych działań.
3735— Dlaczego pan Towarzystwa nie popycha silniej? Wy tu zaczynacie spać.
3736 3737— Ależ, książę, ja nie jestem premierem w instytucji.
3738 3739 3740 3741— Wybujała, wybujała!… Za górna.
3742— Nic to, panie prezesie, polecim! Mamy siłę — drażnił się Waldemar.
3743Hrabia i książę nie dawali spokoju ordynatowi, aż uwolnił go od nich Brochwicz.
3744— Zabieram Michorowskiego z tej sesji na inną, mianowicie do dam — rzekł energicznie.
3745— Niewiele on o nie dba! — odparł Giersztorf.
3746— Ale one o niego dbają. Tam jest zawsze premierem.
3747— Dokończymy rozmowę potem — powiedział wesoło Waldemar.
3748Odchodząc, Brochwicz szepnął mu na ucho:
3749— Obaj ci staruszkowie niewiele już wskórają u pań, dlatego nudzą innych. Ale, ale! spotkasz znajomą.
3750 3751— Zobaczysz!… Błękitne niebo Italii, Corso[306] rzymskie, ba! nawet ogrody Florencji, Ateny, Korfu… — deklamował Brochwicz.
3752 3753Brochwicz znikł. Waldemar zdziwiony poszedł dalej. W jakimś gabinecie przysunęła się do niego z wyciągniętym nagim ramieniem wysoka szatynka.
3754 3755 3756— Tak, to ja. Pan mnie poznał?
3757 3758— Jestem przejazdem z mężem. Wstąpiłam na raut do hrabiego. Jedziemy do Petersburga.
3759Waldemar patrzał na nią z niechęcią i ciekawością. Lekka łuna przemknęła mu przez twarz.
3760Margrabina schwyciła go za rękę, piwne powłóczyste źrenice, zmysłowe i gorące, przysunęła do jego oczu. Z wąskich ust wypadły namiętne słowa:
3761 3762Odstąpił krok w tył, usta mu zadrżały irytacją.
3763— Wero! Nie jesteśmy w Palazzo Silva. Zastanów się!
3764— Zapomniałeś o mnie? Zapomniałeś!…
3765 3766— Margrabino, proszę się uspokoić — rzekł z naciskiem.
3767Wyprostowała się dumnie, zimne spojrzenie przesunęła po jego postaci.
3768— Ja jestem spokojna, tylko chcę panu coś powiedzieć. Więcej się w tym czasie nie zobaczymy: jutro jadę.
3769 3770Wsunęła rękę pod jego ramię i weszła z nim do narożnego gabinetu, zamykając drzwi.
3771Ordynat patrzył na nią spod rzęs. Ironiczny uśmieszek drgał mu na ustach, oczy zaświeciły humorem. Margrabina stanęła tuż przy nim, dotykając go piersią. Obnażone, pachnące ramiona gwałtownie zarzuciła mu na szyję, wargi wpiła w jego usta, szepcząc:
3772— Kocham cię zawsze, pragnę cię! Przyjeżdżaj do Rzymu, jestem twoja… twoja… bierz mnie!…
3773Odsunął ją od siebie trochę szorstko.
3774— Wero, nie przypominaj minionych dni. One już są poza teraźniejszością.
3775— Zaśniedziałeś w tym kraju. Przyjeżdżaj do Palazzo Silva, tam u nas, pamiętasz?… Paliowy[307] buduar…
3776Ogarniała go coraz mocniej ramionami, cisnęła się do niego z palącą siłą pożądania, twarz mu zalewając ognistym oddechem.
3777— Wero, to już cztery lata; powinnaś zapomnieć o mnie i o paliowym buduarze — rzekł znudzony.
3778 3779 3780— Więc niech ci się przypomni! Patrz, czym nie ta sama? Kocham cię jednakowo, pragnę ciebie i marzę o tobie. Patrz!…
3781Odchyliła głowę i mrużąc podłużne oczy, zalotnie błysnęła ustami, ukazując szereg białych zębów.
3782— Strojna jesteś — rzekł ordynat. — Jakże się miewa książę Tolledo?
3783Margrabina zesztywniała, usta jej zwarły się.
3784 3785— Przypomniał mi się paliowy buduar… Wspomnienia stamtąd i do niego należą.
3786Wera oderwała ramiona od jego szyi i odeszła parę kroków. Waldemar najspokojniej otworzył cygarniczkę i stojąc obok wysmukłej lampy, przyćmionej czerwonym jedwabiem, spytał żartobliwie:
3787 3788 3789Zapalając, ordynat patrzał na nią, jak odwrócona białymi plecami do niego rwała chusteczkę koronkową w zębach. Piękna była i wspaniale zbudowana. Michorowski uprzytomnił sobie chwile spędzone z tą kobietą w zabytkowym pudełku paliowego buduaru i wzdrygnął się, nie z rozkoszy, lecz z dziwnego wstrętu. Usiadł na niskim foteliku, założył swobodnie nogę na nogę i puszczając kłąb dymu, spytał znowu:
3790 3791Wera żywo podbiegła, ale zatrzymała się, spuściła głowę i rwąc chustkę, patrzała mu w oczy spod zsuniętych brwi. Jej postać gięła się kokieteryjnie, rozchylone usta drżały.
3792Ordynat badał ją wzrokiem. Nareszcie rzekł, strzepując popiół cygara:
3793— Widzę, że oduczyłaś się tupać nóżką. A wiesz, że do tej pozy to było odpowiednie. Teraz zanadto wyglądasz po pensjonarsku.
3794Wera upadła na otomanę obok lampy, ręce podłożyła pod głowę i zaczęła się cicho śmiać. Ciężka materia sukni spłynęła na dywan, odsłaniając wytwornie przybrane stopy, złożone z wdziękiem. Pierś margrabiny falowała gorączkowo, po ciele jej przelatywały płomienie. Gibkim ruchem odwróciła do ordynata głowę i biust i świecąc zębami, śmiała się ciągle. Oczy jej ciskały kolące ognie.
3795 3796 3797 3798 3799— Ach, nie jestem dzieckiem, wiem, żeś ostygł, boś mnie nie widział cztery lata. Wy, mężczyźni, zawsze jednakowi: wam trzeba nieustannej podniety.
3800— Hm, za to wasza wierność dorównywa naszej zdradzie, co?…
3801 3802— Nie. Zresztą obecnie powracasz do mnie, wybaczam więc mu jego winy.
3803— Jesteś zbyt pewny siebie! Skąd wiesz, że powracam?
3804— Mam cię przecież, dajesz mi nadzieję dość niedwuznacznie.
3805— Musiałabym wpierw poznać dokładnie listę mych współzawodniczek. Ile ich było po mnie?…
3806— Prawdopodobnie tyle, co przed tobą, ale z pewnością mniej niż moich następców w tej kronice buduarowej — rzekł cynicznie.
3807Margrabina przeciągnęła się rozkosznie. Prężąc ramiona, mówiła rozwlekłym głosem:
3808— Jesteś zawsze wspaniały, tylko palisz jakieś zatrute cygaro i ono cię czyni odmiennym niż w Rzymie. Ale ja to rozumiem: ten kraj ochładza. Tu nie ma prawdziwie pięknych kobiet. Chociaż i tu miałeś szanse kolosalne. Znam te północne rywalki. Musiały cię znudzić?
3809— Zapewne — odrzekł obojętnie.
3810Wera przegięła się bliżej ordynata, poruszając miękko ciałem jak zaspana tygrysica; ręką uderzała niecierpliwie po adamaszkowej poduszce otomany.
3811— Jedź na zimę do Rzymu, sułtanie mój! Mówiłam, że cię kocham. Pojedziesz?…
3812Ordynat wydął usta z lekceważeniem. W źrenicach igrały mu szatanki śmiechu.
3813— Po co?… Gdybym chciał pobić Tolleda i odnowić wspomnienia z paliowego buduaru, to…
3814Pochylił się i z łobuzerskim uśmieszkiem popatrzył w oczy margrabiny. Ona przymknęła powieki, oddychając szybko. Stopy jej drżały.
3815 3816— A widzisz! Północ cię nie zmroziła.
3817Michorowskiemu zmysły wypełzły na usta. Oczy mrużyły się satyrycznie, ale nozdrza zaczęły wachlować prędkim tempem. Nie poruszył się. Patrzył na leżącą okrągłą figurę Wery, na wypukłą jej pierś i różowe ciało; burzyła mu się trochę krew. Posiadał tę kobietę, dziś ona jest znowu taka sama, oddana mu, zalotna. Tylko chłód jakiś owiewał go teraz mimo wewnętrznej gorączki.
3818Margrabina położyła rękę na jego kolanach i zaczęła szeptać:
3819— Lwie mój! Pamiętasz?… tak cię nazywałam. Mon lion[308].
3820Oparła się drugą ręką na nim, wisząc półciałem w powietrzu.
3821— Rzuć tę wstrętną lodowatość! To mnie podnieca. Ale już dosyć! — syknęła przez namiętnie zaciśnięte wargi.
3822Po czym rzuciła się w tył jak wąż, wołając z wybuchem:
3823— Nie patrz tak na mnie! Tyle masz drażniącej ironii!… Przybyło ci stali w oczach, wyglądasz jak lew nad ofiarą. Pyszny jesteś, ale straszny!…
3824Ordynat zaśmiał się. Wzgarda tryskała z jego głosu.
3825— Uwalniam cię, Wero, od swych szponów, ha! ha! ha!
3826 3827Margrabina wyciągnęła głowę z ciekawością i błyskiem w oczach. Rzekła ciszej, niespokojnie:
3828— Ciebie ktoś trzyma… Powiedz, kto jest… nową sułtanką?… Ona istnieje, czuję to.
3829Ordynat zgniótł cygaro. Miał już dosyć. Wstał i podszedł do niej, oczy jego piekły żarem. Były istotnie straszne. Usta, wykrzywione ironią, przerażały.
3830 3831Margrabina podniosła się, wyciągnęła ramiona. Brylanty na palcach błysnęły obfitą zawieją kolorów. Waldemar porwał jej ręce w kostkach i zdusił wściekle. Ona opadła na haftowaną poduszkę otomany, mdlejącym głosem szepcąc:
3832— Teraz niech nas pokryje mgła…
3833Waldemar pochylił się i rzekł już spokojnie:
3834— Tylko panią. Ja odchodzę. Proszę się dobrze bawić w Petersburgu.
3835 3836Wera zerwała się i usiadła. Twarz jej zaszła purpurą.
3837 3838 3839Ukłonił się i wyszedł z cichym, ironicznym śmiechem.
3840W sali zapytał go młody hrabia Mortęski:
3841— Gdzie moja kuzynka, ordynacie?
3842— Margrabina Silva jest w czerwonym gabinecie.
3843 3844 3845— Za wiele szminki: to psuje najklasyczniejsze linie — odrzekł Waldemar z grymasem.
3846— Cóż pan chce? Czterdziestka!
3847Ordynat odszedł. Młody hrabia lisim krokiem podążył w stronę gabinetu.
XXXI
3848— Więc ojczuś stanowczo nie będzie na koncercie i na balu? — spytała Stefcia pana Rudeckiego w dzień wielkiej zabawy.
3849— Nie, dziecko! Jadę do domu jutro, a mam jeszcze bardzo wiele interesów.
3850 3851— Ej, tak liczyłam na to. Wolałabym być z ojczusiem. Na balu będzie dużo osób nieznanych mi zupełnie i przeważnie z arystokracji.
3852— Będą również i obywatele z okolicy, no i główniejsi wystawcy. To przecie bal publiczny na jakiś cel, znajdą się na nim i mniej karmazynowi. Czy bal odbędzie się bezpośrednio po koncercie?
3853— Tak, i w tej samej sali. My nawet na koncercie nie będziemy. Przyjeżdżamy wprost na bal.
3854Pan Rudecki pożegnał się z córką do następnego dnia. Chociaż jednak zapowiadał, że na balu nie będzie, wybierał się nań w rzeczywistości, ale jako widz z galerii. Chciał zobaczyć Stefcię w otoczeniu, któremu niezbyt ufał, aby się jej przypatrzyć z daleka, nie będąc widzianym.
3855Dość wcześnie przyszedł na koncert do sali wielkiego hotelu, znalazł dobre miejsce w krzesłach i równie dobre na galerii. Wśród publiki siedziało wiele pań ubranych po balowemu, lecz z arystokracji nie było nikogo.
3856Koncert nie zachwycił pana Rudeckiego, ponieważ znał się na muzyce, a grymasił w śpiewie. Ale urządzenie estrady podobało mu się. Był tam brzozowy lasek, naturalny, wysłany mchem. Pomiędzy drzewami stały krzesła i pulpity dla muzykantów. Zasiadła na nich grupa artystów niemiejscowych, jedynie na czas wystawy przybyłych tu z wielkiej stolicy. Pan Rudecki doznał zawodu: sławna orkiestra nie zachwyciła go.
3857— Tylko tyle, że huczą, ale, dalibóg, gdzież tu melodia?
3858Śpiew i śpiewaczka porwały go jeszcze mniej.
3859Na estradę weszła młoda panna, dobrej tuszy, w białej wygorsowanej sukni. Obnażone ramiona wyglądały mocno różowo, bez żadnych subtelniejszych odcieni. Na piramidce tych różowości piętrzyła się czarna głowa, jak nastroszona czapka angorska. Czarne małe oczki świeciły jak ćwieki wbite w bardzo kolorowe tapety.
3860Wyszła, podtrzymując suknię, i złożywszy parę ociężałych, niemiłosiernie wdzięcznych ukłonów, stanęła, mnąc w ręku zeszyt z nutami. Po czym zaczęła śpiewać z wzniesioną do góry głową.
3861Pan Rudecki, patrząc na nią, doznawał pewnych obaw. Najpierw zdawało mu się, że debiutantka nie przetrwa tej próby, bo kolor jej biustu nabierał coraz więcej makowej barwy. Przy tym tak się widocznie dławiła, że niektórzy ze słuchaczów sięgali do własnych kołnierzyków w przekonaniu, że są za ciasne.
3862Nagle do uszu ojca Stefci przysunął twarz jakiś młodzieniec siedzący obok, ale rzekł wcale nie szeptem, wskazując oczyma pełne ramiona debiutantki:
3863— Panie, czy to ręce, czy łydki? bo nie mogę rozpoznać.
3864I nie czekając na objaśnienie, bardzo kontent[309] z siebie i swego dowcipu, zaczął go szerzyć w inną stronę sali.
3865Gdy nareszcie piskliwe dławienie się umilkło, wszyscy odetchnęli, jakby zwalając ciężar z piersi. To poprzedziło oklaski, których jednak nie skąpiono. Kilka wdzięcznych ukłonów — i debiutantka wolno pomiędzy brzozami zaczęła się oddalać, świecąc z daleka bielą sukni i rumianym karczkiem, wyciętym w kwadrat.
3866— Co ona będzie teraz robiła? — zapytał dowcipny młodzieniec, nie zwracając się wyłącznie do niego.
3867— Zapewne weźmie zimną kąpiel — odpowiedział jakiś głos z następnego rzędu krzeseł.
3868W czasie ostatniej przerwy wiele osób wyszło na korytarz i marmurowe schody, wiodące z kontramarkarni[310]. Zaczynał się już tam charakterystyczny ruch przed balem w hotelu. Biegali lokaje, z cukierni wnoszono torty i piramidy cukrów na podstawach kryształowych. Wnosili kosze kwiatów do ubrania sali. Pan Rudecki, oparty o poręcz schodów, przyglądał się ciekawie.
3869Ten wstęp do balu miał w sobie wiele znamienności. Cechował go przede wszystkim gorączkowy ruch służby, uwijającej się z gorliwością niemal podniosłą. Rudecki pomyślał, że zawsze tak samo niższe klasy pracują dla umilenia zabawy klas wyższych, uprzywilejowanych. I chociaż są płatne, jednak często robią to jakby z dumą, że ich do tego użyto. Rozmyślania jego przerwał głuchy turkot karety u podjazdu. Kilku lokai rzuciło się do drzwi. W kontramarkarni zrobił się większy ruch.
3870— Zaczynają się zjeżdżać, trzeba iść na stanowisko — pomyślał pan Rudecki. Lecz spojrzał jeszcze na dół. Weszło dwóch panów; rozmawiali ze sobą głośno, pozbywając się palt z pomocą służących.
3871— Czy te wycia nie skończone? — rzekł jeden z nich, młody, cienki i łysy już.
3872Lokaj zgiął się w ukłonie z przymilającym się służbowym uśmiechem.
3873— A nie jeszcze, proszę jaśnie wielmożnego hrabiego, choć to już czas…
3874— Nie do ciebie mówię, fagasie[311] — syknął jaśnie wielmożny.
3875 3876— Arystokracja! — szepnął do siebie pan Rudecki.
3877Dwaj panowie stali przed lustrem, sprawdzając fryzjerską robotę na głowie, sztywną białość wielkich plastronów[312] bielizny i znudzono-kapryśny wyraz zwiędłych ust, po czym wolno, miarowym krokiem wchodzili na schody i przymrużając oczy, spoglądali z góry na stojącego obywatela.
3878— To ktoś z koncertowej tłuszczy — rzekł do towarzysza łysy hrabia.
3879Pan Rudecki słów tych nie słyszał, zobaczył natomiast coś lepszego. Lokaj, który dotąd stał w postawie wyczekującej, gdy panowie znikli za drzwiami, zwrócił się gwałtownie w ich stronę i pokazał język… ale panu Rudeckiemu. Spostrzegłszy omyłkę, spiesznie się cofnął do kontramarkarni, zupełnie skonfundowany.
3880Pan Rudecki, ubawiony tą sceną, poszedł prosto na galerię. Z miejsca swego widział oszklone drzwi wchodowe, schody i część górnego korytarza. Ostatni numer koncertu nie zajmował go wcale, jak i przeważną liczbę osób siedzących bliżej drzwi.
3881Coraz ktoś nowy przyjeżdżał, ruch wzmógł się. Ojciec Stefci, siedząc obok filaru, widział wszystko, sam w razie koniecznym mógł, przechyliwszy się za filar, być z dołu niewidzialnym. Dotychczas zjawiali się tylko nieznajomi panowie. Jeden z nich zatrzymał na sobie dłużej wzrok pana Rudeckiego. Był to człowiek już bardzo stary, ale prosty i sztywny, w obcisłym fraku. Twarz miał bladą, jakby woskową, na niej odznaczał się duży orli nos i ogromne czarne oczy. Siwe, prawie białe włosy miał zaczesane w staroświeckie pukle nad uszyma, wąskie usta, zaciśnięte dumnie, wyrażały pychę magnacką.
3882Pan Rudecki wiedział, że jest to Andrzej Mortęski, prezes miejscowego towarzystwa rolniczego i dyrektor wystawy. Duma i wielkość biły od tej postaci, czyniąc ją niesympatyczną. Obok hrabiego stał jakiś niski pan, gruby, czerwony i spocony na twarzy, z ogolonymi wąsami i białym zarostem à la Moltke. Ręce trzymał założone w tył, z miną, jakby sobie nic z nikogo nie robił. Jednak na hrabiego spoglądał pokornie, uśmiech pełen uszczęśliwienia nie schodził mu z ust. Gdy hrabia zwracał się do niego, zawsze trochę z góry, założone w tył ręce grubego jegomościa odrywały się nagle od fraka i tłuste czerwone palce zaczynały gmerać koło dewizki. Z taką uniżonością przeginał swą beczkowatą figurę, takie robił układne miny, że pan Rudecki patrzył na niego z obrzydzeniem.
3883— Pewnie jaki młynarz z dóbr hrabiego, bo przecie chyba nie obywatel.
3884Koncertu nikt nie słuchał. Zaczęły się zjeżdżać panie z arystokracji. Mężczyźni wybiegli do kontramarkarni. Pan Rudecki wypatrywał pani Elzonowskiej i Stefci, ale jeszcze nie nadjechały. Przyjechał natomiast hrabia Trestka i Wiluś Szeliga. Nowe rzucenie się lokai do drzwi i wszedł ordynat Michorowski, prowadząc pana Macieja.
3885Wszyscy panowie poruszyli się. Młodzi wyszli aż na schody. Hrabia prezes poważnie posunął naprzód swą imponującą postać. Powitanie dwóch starców odbyło się z obopólną atencją, po czym już hrabia nie odstąpił pana Macieja, a gruby jegomość z zarostem à la Moltke odszedł w skromniejsze szeregi męskie.
3886Waldemara otoczyli młodsi panowie. Pan Rudecki zza swego filaru pilnie na niego patrzał. Młody ordynat wyglądał już inaczej niż na koniu i przy obiedzie, ale może jeszcze świetniej, gdyż nieposzlakowany frak uwydatniał zręczną i elegancką jego postać. Miał w sobie dużo wielkopańskiego tonu i swobodnej a wytwornej niedbałości w ruchach. Wyróżniał się z całego otoczenia. Poznawało się w nim pana bardzo wysokiej krwi, nie przeciętnego salonowca. Bal był dla niego, nie on dla balu. Pan Rudecki spoglądał na niego i cieszył się, bo lubił panów tego pokroju, co Waldemar.
3887— Gdyby wszyscy nasi arystokraci byli podobni, stalibyśmy na szczycie cywilizacji — myślał z żalem.
3888Przyjechała starsza księżna Podhorecka, w czarnych drogocennych koronkach, i panna Rita. Księżnę prowadził hrabia prezes Mortęski, Ritę jakiś pozujący na Anglika młodzieniec, który zręcznie uprzedził Trestkę.
3889Baron Weyher wprowadził tryumfalnie kapiącą klejnotami hrabinę Ćwilecką. Za nią postępowała sztywno panna Michalina z łysym hrabią, co miał scenę z lokajem, i roześmiana Paula, wsparta na ramieniu równie roześmianego towarzysza. Waldemar, widocznie zniecierpliwiony, spoglądał na drzwi wchodowe.
3890— Czemu one nie przyjeżdżają? — pomyślał pan Rudecki.
3891Wtem zwrócił się do niego jakiś stary pan, siedzący obok, i spytał, patrząc spod okularów:
3892— Panie, czemu muzyka nie ustaje? Bębnią i bębnią, choć nikt nie słucha, a tam arystokracja już wali gremialnie i pewno się także złości.
3893— Ktoś tu komuś powinien ustąpić: koncert arystokracji czy vice versa[313] — odparł zagadnięty.
3894— Tymczasem nikt nie ustępuje, ale to dowodzi, że ci wszyscy panowie niewiele sobie robią ze sztuki, przy tym są niezbyt grzeczni, bo i sami nie słuchają, i innym nie dają.
3895— Zachowują się jednak dość cicho, a co do muzyki dzisiejszej, niewarta ona lepszego traktowania.
3896— Panie! Przecie to sława stolicy i ostatni koncert!
3897— Może być, ja się nie zachwycam.
3898— A był pan na poprzednich koncertach?
3899 3900 3901Ten wykrzyk przekonał pana Rudeckiego, że nie zawsze ostatni akt równa się pierwszemu.
3902