— Wicek! — zawołała — Wicek, a pójdzi tu ino!
Mąż zlazł ze stołu i nie przestając grać, do okna poszedł.
— Co chcesz? — zapytał.
— Odpędź no jakąś małpę, co się pod oknami słania!
Przytrzymując dziecko prawą ręką, lewą odkręciła rygiel i otworzywszy na oścież okno, miejsca mężowi ustąpiła.
On, grając ciągle, bokiem przez parapet się przechylił i wśród smugi światła dojrzał w oddaleniu bladą i spłakaną twarz siostry.
Przez chwilę milczał, grając machinalnie polkę, nie mogąc słów znaleźć dla oddalenia tej, za której pieniądze zdołał ochrzcić swe dziecko i uraczyć gości.
Żona tymczasem ciągnęła go za surdut.
— Zamknij okno, dziecko się zaziębi!
Teraz on przechylił się jeszcze silniej i niskim, wzruszonym głosem rzucił:
— Odejdź… siostro!…
Ona wyciągnęła ku niemu ręce drżące, jakby rzucając pocałunek i odwróciwszy się wolno, odeszła w głąb ciemnej ulicy, po której kłęby woni jaśminów płynęły.