Theme
Przyjaźń
in work
Listy wybrane
↓ Expand fragment ↓Mam gorączkę, nieomal popadam w malignę, ale sił mi nie brak, jestem pełen życia, nie...
↑ Hide fragment ↑Mam gorączkę, nieomal popadam w malignę, ale sił mi nie brak, jestem pełen życia, nie mogę powiedzieć, szczęścia, gdyż sprzeczność uczuć moich miota mną gwałtownie: w tej chwili gotów byłbym działać, pisać, bić się, wsiąść na okręt, narazić się na rozbicie, jednem słowem poruszać się prędko i równo po drodze życia. Nie sądź, że to Włochy wywarły na mnie ten wpływ, galerie tutejsze i Wenery Medycejskie, gdyż wszystkiego tego nienawidzę. Stało się to za sprawą H. Wyobraź sobie, że, przybywszy tutaj przedwczoraj, zastałem od niej dwa listy na poczcie we Florencji. A listy te zdolne są odjąć rozum człowiekowi, nawet jeśli go już uprzednio nie postradał. Valga me Dios. Prosi mię o przebaczenie za list, który mi napisała, i tysiąc razy zapewnia mię o swojem przywiązaniu bez granic. Powtarzam Ci, mój drogi, że jestem w stanie gorączki, w chwili przełomu i oto dlatego ostrzegam Cię byś się nie zdziwił, jeśli list ten będzie zawierał rzeczy bez związku lub coś podobnego do obłąkania. Ciągnę dalej moje opowiadanie, sądzę bowiem, że Cię zajmie z powodu Twojej dla mnie miłości. Oto jej własne słowa: „Wtedy, gdym Ci pisała, byłam najnieszczęśliwszą z istot; ach, Krasiński, drogi Krasiński, jakże śmiem Cię tak nazywać, póki mi nie przebaczysz? Wiem jedynie, że byłeś mi drogi i zawsze nim będziesz. O nieba! Więcej pisać nie mogę, głowa moja płonie, nie jestem ani dość silna, ani dość zrównoważona, by pisać dalej. Jeśli powiesz, żeś mi przebaczył, aniołowie w niebie szeptać będą te błogosławione dźwięki” itp.
Pierwszy list jest z 19 października, drugi z 28.
Drugi po francusku; pisze mi w nim, że zazdrość jest straszną namiętnością, że wyobraziła sobie, iż kocham inną, sądząc z tonu listów, które do niej pisałem podczas mej podróży po Szwajcarii, i że była na wpół obłąkana, że dotąd jest nieprzytomna, że jest jednocześnie szczęśliwa i nieszczęśliwa, a w końcu, że mię zawsze kocha i że mię prosi, bym jej natychmiast odpisał i przebaczył. Możesz sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiło na mnie coś tak nieoczekiwanego. Po przybyciu do Florencji i podczas całej prawie swej podróży byłem w podnieceniu bezustannem. Czegoś się spodziewałem, ale nigdy tego wszystkiego, a jeśli „to” na myśl mi przychodziło i było przeczuciem, odtrącałem je natychmiast, jako przypuszczenie fantastyczne i nieuzasadnione. Wzburzenie moje dosięgło szczytu w chwili przybycia mego do Florencji. Trzeba było czekać do następnego dnia na otwarcie poczty, co podwoiło mą niepewność i niepokoje. W końcu otrzymałem rano te dwa listy i, szczerze powiedziawszy, mój drogi, czuję wyraźnie, że jednak nie jestem przy zdrowych zmysłach. Odpowiedziałem naturalnie natychmiast, udzielając przebaczenia i pisząc, że nie przestałem kochać i że zawsze kochałem, ale jednocześnie oświadczyłem, bardziej stanowczo niż kiedykolwiek dawniej, że nigdy nie zostanę jej mężem, że trzeba, by inny służył jej za przewodnika i opiekuna; że ja przyjacielem jej tylko być mogę, przyjacielem, który bronić jej będzie kosztem życia i mienia, jeśli zajdzie potrzeba, do którego zawsze będzie mogła się zwrócić po pociechę, i pomoc, i przywiązanie, i że aż do czasu, póki się nie zdecyduje na wybór człowieka, mającego za mnie odegrać rolę, której ja wypełnić nie mogę, ośmielę się pisywać do niej w sposób dawny, gdyż kocham, gdyż ubóstwiam ją zawsze, ale że, gdy już wyboru dokona, będę pisywał do niej jedynie jako przyjaciel i że przyjaźń ta, słodka i czuła, jak uczucie brata i siostry, przetrwa życie całe, i że po śmierci odzyskam swoje prawa. Ach, drogi Henryku, jeśli to wszystko napisałem, to jedynie pod przymusem obowiązku, gdyż kocham ją gwałtowniej, niż kiedykolwiek, i tak słodko by mi było nie rozwiewać tego złudzenia, rozpocząć znowu piękne dni miłości, która mi tyle szczęścia dała, przyjąć ją, błagającą o moje przebaczenie, przyjąć ją, mówię, całym pędem najbardziej egzaltowanej i najgorętszej namiętności. Ale cóż robić? Musiałem jej odjąć nawet cień nadziei. Napisałem jej nawet, że na wiosnę nie przyjadę do Anglii.
Biedna Henrieta, odnawia w liście przysięgę, złożoną w niedzielę wielkanocną. Szczerze mówiąc, mój drogi, muszę Ci się zwierzyć, że wydaje mi się, jakby była trochę pomieszana na umyśle. Od czasu jej listu z Lucerny, gdzie mówi: „Zostanę starą panną dla Ciebie”, wciąż mi się to wydawało. Toby było straszne, okropne. A któż by był tego sprawcą, kto, jeśli nie ja, ja sam? Zaprawdę, dość żartów i egzaltacji! Jestem nieszczęśliwy i unieszczęśliwiam tych, których kocham, mówiłem Ci to wiele razy. Biedna moja H! Przypominasz sobie, jak była świeża, wesoła i radosna? A teraz? Nie mówmy o tem! Jestem na drodze, prowadzącej prosto do potępienia.
↓ Expand fragment ↓Właśnie zsiadłem z konia, przemoczony do kości, ale, jako wierny wykonawca Twojej ostatniej woli, jako...
↑ Hide fragment ↑Właśnie zsiadłem z konia, przemoczony do kości, ale, jako wierny wykonawca Twojej ostatniej woli, jako egzekutor Twego testamentu w stosunku do ogrodu w Bourdigny, czuję się w obowiązku przesłać Ci raport zwięzły i dokładny o wszystkiem, co zrobiłem, widziałem i słyszałem. Zbliżałem się konno do wzgórka, który tak kochałeś, gdy na skręcie ścieżki spostrzegłem postać kobiecą na małym szkockim rumaku, czarnym, jak kruk. Gdybyś mi towarzyszył, serce by Ci było wyskoczyło z piersi. Co do mnie, poznałem osobę tę o smukłej i lekkiej kibici, siedzącą wdzięcznie na koniu, dopiero wtedy, gdy ją minąłem. Była to K. S. z jakimś młodzieńcem, który, przypuszczam, jest jej bratem, gdyż uderzyło mię podobieństwo ich twarzy. Była bardzo ładna na małym koniku, który podskakiwał pod ciężarem młodej dziewczyny; trzymała uzdę z niedbałością dziecka i zręcznie poruszała główką, zwracając ją we wszystkie strony. Amazonka jej była granatowa, kibić bardzo wiotka i szczupła, kapelusz czarny. Jej jasne włosy wymykały się spod niego i zdawały się przepuszczać światło, gdyż promień zachodzącego słońca przybiegł z nad gór jurajskich, by zmieszać się z ich puklami. Musiałem mijać ją szybko i oto owoce jednego spojrzenia, które rzuciłem. Gdyby wiedziała, że indywiduum w czapce niebiesko-czerwonej, w białych spodniach, z twarzą ponurą, jak Giaur, które mijało ją prędkim galopem, udawało się do jej ogrodu, by zerwać tam kwiat dla brzegów Anglii! Na drodze, która otacza żywopłot ogrodu, spotkałem ojca Sauttera. Rozmawiał z sąsiadem, podczas gdy sznur wołów defilował przed nim. Mruknąłem: „Przekleństwo” i, objechawszy posiadłość, uwiązałem konia u jakiejś tylnej furtki. Następnie przechadzałem się wzdłuż i wszerz drogi z postawą człowieka, który oczekuje na swego przeciwnika, by się pojedynkować. Ojciec Sautter ciągle znajdował się w odległości 50 kroków ode mnie. Niecierpliwość sprawiała, żem gryzł wargi i tupał nogami. Wreszcie zbliżył się ku mnie i zdawał mi się przyglądać. Oddałem mu spojrzenie za spojrzenie, więc, widząc, że niczego więcej się o mnie nie dowie, oddalił się w kierunku pól zbożowych. Sądząc, że sposobność jest dobra, przeskoczyłem żywopłot, lecz w tej samej chwili dwa olbrzymie psy wyskoczyły z kępki drzew i rzuciły się z błędnem spojrzeniem na mnie, wyszczerzając białe zęby. Wyciągnąłem sztylet i dzięki jego ostrzu, które skierowałem ku ich głowom, cofnąłem się z honorem aż do furtki, skąd wskoczyłem na konia. Lecz tam, patrz! Oto ojciec Sautter zjawia się z przeciwległej strony między kłosami. Wzięty w dwa ognie zachowałem się z zadziwiającą przytomnością umysłu, gdyż uspokoiłem psy gwizdaniem i oznakami przyjaźni, co do ojca Sauttera zaś, gdy zobaczyłem, że wychodzi na drogę z mojej prawej strony o 10 kroków ode mnie, rozciągnąłem się na swojem siodle, położyłem głowę na szyi, a nogi na grzbiecie konia i udawałem, że chcę zasnąć. Prawy właściciel Bourdigny przeszedł, patrząc na mnie z uśmiechem, którym zaznaczał, że sprawiłem na nim wrażenie oryginała, a następnie oddalił się w stronę swego domu, pozostawiając mi dla towarzystwa swoje dwa uprzejme cerbery. Ze sztyletem w lewej ręce, z cygarem płomienistem w ustach, ze skręconemi do pieszczoty palcami prawej ręki przeskoczyłem powtórnie żywopłot, ostrożnie, ale nie bez śmiałości. I oto patrz, psy przyszły, by rozciągnąć się u moich nóg i przycisnąć but mój swemi łapami. Jak umierający z głodu sokół, rzuciłem się na różę i jakiś inny kwiat, które umieściłem w swoim notatniku i które Ci przyślę, skoro tylko zeschną. Następnie spiąłem konia i odjechałem. Spotkałem na mej drodze okropną nawałnicę; błyskawice rozciągały się jak flagi ogniste nad moją głową, piorun grzmiał w górach jurajskich i na Salewie, deszcz spływał z chmur firankami, draperiami. Leciałem poprzez burzę, unosząc biedne kwiatki, umierające na mem łonie.