Theme
Polak
in work
Lalka, tom drugi
↓ Expand fragment ↓Skądże jesteście, obywatelu?
— Z Warszawy.
— Ah, ca!… Piękny kraj… bogaty kraj… Naprzód, Lizetka!… Więc pan...
↓ Expand fragment ↓— Co ja mu pomogę — mruknął. — To nieuleczony marzyciel, który już nie odzyska rozsądku. Fatalnie posuwa...
↑ Hide fragment ↑— Co ja mu pomogę — mruknął. — To nieuleczony marzyciel, który już nie odzyska rozsądku. Fatalnie posuwa się do ruiny materialnej i moralnej, tak jak wy wszyscy i cały wasz system.
— Jaki system?…
— Wasz, polski system…
— A co doktór postawisz na jego miejsce?
— Nasz, żydowski…
Rzecki aż podskoczył na krześle.
— Jeszcze miesiąc temu nazywałeś pan Żydów parchami?…
— Bo oni są parchy. Ale ich system jest wielki: on triumfuje, kiedy wasz bankrutuje.
— A gdzież on siedzi, ten nowy system?
— W umysłach, które wyszły z masy żydowskiej, ale wzbiły się do szczytów cywilizacji. Weź pan Heinego, Börnego, Lassala, Marksa, Rotszylda, Bleichrödera, a poznasz nowe drogi świata. To Żydzi je utorowali: ci pogardzani, prześladowani, ale cierpliwi i genialni.
Rzecki przetarł oczy; zdawało mu się, że śni na jawie. Wreszcie rzekł po chwili:
— Wybacz, doktór, ale… czy pan nie żartujesz ze mnie?… Pół roku temu słyszałem od pana coś zupełnie innego…
↓ Expand fragment ↓Wszyscy bankrutujecie, wszyscy… Całe szczęście, że wasze miejsca zajmują świeże siły.
— Nic pana nie rozumiem...
↑ Hide fragment ↑Wszyscy bankrutujecie, wszyscy… Całe szczęście, że wasze miejsca zajmują świeże siły.
— Nic pana nie rozumiem.
— Zaraz mnie pan zrozumiesz — prawił doktór gorączkując się coraz mocniej. — Weź pan rodzinę Łęckich, co oni robili? Trwonili majątki: trwonił dziad, ojciec i syn, któremu w rezultacie zostało trzydzieści tysięcy ocalonych przez Wokulskiego i — piękna córka dla dopełnienia niedoborów.
A co tymczasem robili Szlangbaumowie? Pieniądze. Zbierał je dziad i ojciec, tak że dziś syn, do niedawna skromny subiekt, za rok będzie trząsł naszym handlem. A oni to rozumieją, bo stary Szlangbaum jeszcze w styczniu napisał szaradę:
„Pierwsze po niemiecku znaczy wąż, drugie roślina, wszystko do góry się wspina…” I zaraz mi objaśnił, że to znaczy: Szlang–Baum. Kiepska szarada, ale porządna robota — dodał śmiejąc się doktór.
Rzecki spuścił głowę. Szuman mówił dalej:
— Weź pan księcia, co on robi? Wzdycha nad „tym nieszczęśliwym krajem”, i tyle. A pan baron Krzeszowski? Myśli, ażeby wydobyć pieniądze od żony. A baron Dalski? Usycha ze strachu, ażeby go nie zdradziła żona. Pan Maruszewicz poluje na pożyczki, a gdzie nie może pożyczyć, tam wykpiwa; zaś pan Starski siedzi przy dogorywającej babce, ażeby podsunąć jej do podpisania testament ułożony według jego myśli.
Inni, więksi i mniejsi panowie, przeczuwając, że cały interes Wokulskiego przejdzie w ręce Szlangbauma, już składają mu wizyty. Nie wiedzą, biedaki! że on co najmniej o pięć procent zniży im dochody… Najmądrzejszy zaś z nich, Ochocki, zamiast wyzyskać lampy elektryczne swego systemu, myśli o machinach latających. Ba!… zdaje mi się, że od kilku dni radzi o nich z Wokulskim. Zawsze znajdzie swój swego: marzyciel marzyciela…
↓ Expand fragment ↓— Wasze kobiety są akurat tyle warte co i mężczyźni. Wokulski za dziesięć lat mógłby być...
↑ Hide fragment ↑— Wasze kobiety są akurat tyle warte co i mężczyźni. Wokulski za dziesięć lat mógłby być milionerem i potęgą w tym kraju, ale ponieważ związał losy swoje z panną Łęcką, więc sprzedał sklep doskonale procentujący, rzuci spółkę, wcale nie gorszą od sklepu, a potem strwoni majątek. Albo ten Ochocki… Inny, na jego miejscu, już pracowałby nad oświetleniem elektrycznym, skoro udał mu się wynalazek. Tymczasem on hula po Warszawie z tą ładną panią Wąsowską, dla której więcej znaczy dobry tancerz aniżeli największy wynalazca.
Żyd zrobiłby inaczej. Gdyby był elektrotechnikiem, znalazłby sobie kobietę, która albo siedziałaby z nim w pracowni, albo — handlowała elektrycznością. A gdyby był finansistą, jak Wokulski, nie kochałby się na oślep, tylko szukałby żony bogatej. Wreszcie może by wziął ubogą i piękną, ale wtedy musiałyby procentować jej wdzięki. Ona prowadziłaby mu salon, zwabiała gości, uśmiechałaby się do możnych, romansowałaby z najmożniejszymi, słowem, na wszelki sposób popierałaby interes firmy, zamiast ją gubić.
— I w tym wypadku byłeś pan przed pół rokiem innego zdania — wtrącił Rzecki.
— Nie przed pół rokiem, ale przed dziesięcioma laty. Ba! trułem się po śmierci narzeczonej, ale to właśnie jeden więcej argument przeciw waszemu systematowi. Dziś aż cierpnę, kiedy pomyślę, że albo mogłem umrzeć, licho wie po co, albo ożenić się z kobietą, która strwoniłaby mi majątek.
↓ Expand fragment ↓Przecież za kilka tygodni będzie sesja tej spółki do handlu z cesarstwem…
— Wycofuję się z...
↑ Hide fragment ↑Przecież za kilka tygodni będzie sesja tej spółki do handlu z cesarstwem…
— Wycofuję się z niej…
— Proszę… Dobra myśl — mówił z ironią Szuman. — I jeszcze, ażeby cię lepiej ocenili, pozwól im wziąć na dyrektora Szlangbauma. On ich urządzi!… tak jak mnie… Genialna rasa te Żydki, ale cóż to za łajdaki!…
— No, no, no…
— Tylkoż ty ich nie broń przede mną — zawołał gniewnie Szuman — bo ja ich nie tylko znam, ale i odczuwam… Dałbym gardło, że już w tej chwili Szlangbaum kopie pod tobą doły w owej spółce i jestem pewny, że się tam wkręci, bo jakżeby polska szlachta mogła obejść się bez Żyda…
— Widzę, że nie lubisz Szlangbauma?
— Owszem, nawet podziwiam go i chciałbym naśladować, ale nie potrafię! A właśnie teraz zaczyna się budzić we mnie instynkt przodków: skłonność do geszefciarstwa… O naturo! jakżebym chciał mieć z milion rubli, ażeby zrobić drugi milion, trzeci… i stać się młodszym bratem Rotszylda. Tymczasem nawet Szlangbaum wyprowadza mnie w pole… Tak długo kręciłem się w waszym świecie, żem w końcu utracił najcenniejsze przymioty mojej rasy… Ale to wielka rasa: oni świat zdobędą, i nawet nie rozumem, tylko szachrajstwem i bezczelnością…
— Więc zerwij z nimi, ochrzcij się…
— Ani myślę. Naprzód, nie zerwę z nimi, choćbym się ochrzcił, a jestem znowu taki fenomenalny Żydziak, że nie lubię blagować. Po wtóre — jeżeli nie zerwałem z nimi, kiedy byli słabi, nie zerwę dziś, kiedy są potężni.
— Mnie się zdaje, że właśnie teraz są słabsi — wtrącił Wokulski.
— Czy dlatego, że ich zaczynają nienawidzieć?…
— No, nienawiść zbyt silne słowo.
— Dajże spokój, nie jestem ślepy ani głupi… Wiem, co mówi się o Żydach w warsztatach, szynkach, sklepach, nawet w gazetach… I jestem pewny, że lada rok wybuchnie nowe prześladowanie, z którego moi bracia w Izraelu wyjdą jeszcze mędrsi, jeszcze silniejsi i jeszcze solidarniejsi… A jak oni wam kiedyś zapłacą!… Szelmy spod ciemnej gwiazdy, ale muszę uznać ich geniusz i nie mogę wyprzeć się sympatii… Czuję, że dla mnie brudny Żydziak jest milszym od umytego panicza; a kiedy po dwudziestu latach pierwszy raz zajrzałem do synagogi i usłyszałem śpiewy, na honor, łzy mi w oczach stanęły… Co tu gadać… Pięknym jest Izrael triumfujący i miło pomyśleć, że w tym triumfie uciśnionych jest cząstka mojej pracy!…
— Szuman, zdaje mi się, że masz gorączkę…
— Wokulski, jestem pewny, że masz bielmo, i to nie na oczach, ale na mózgu…
— Jakże możesz wobec mnie mówić o takich rzeczach?…
— Mówię, bo naprzód, nie chcę być gadem, który kąsa podstępnie, a po wtóre… ty, Stachu, już nie będziesz z nami walczył… Jesteś złamany, i to złamany przez swoich… Sklep sprzedałeś, spółkę porzucasz… Kariera twoja skończona.
Wokulski spuścił głowę na piersi.
— Pomyśl zresztą — ciągnął Szuman — kto dziś jest przy tobie?… Ja, Żyd, tak pogardzany i tak skrzywdzony jak ty… I przez tych samych ludzi… przez wielkich panów…
— Robisz się sentymentalny — wtrącił Wokulski.
— To nie sentymentalizm!… Bryzgali nam w oczy swoją wielkością, reklamowali swoje cnoty, kazali nam mieć ich ideały… A dziś, powiedz sam: co warte są te ideały i cnoty, gdzie ich wielkość, która musiała czerpać z twojej kieszeni?… Rok tylko żyłeś z nimi, niby na równej stopie, i co z ciebie zrobili?… Więc pomyśl, co musieli zrobić z nami, których gnietli i kopali przez całe wieki?… I dlatego radzę ci: połącz się z Żydami. Zdublujesz majątek i jak mówi Stary Testament, zobaczysz nieprzyjacioły twoje u podnóżka nóg twoich… Za firmę i dobre słowo oddamy ci Łęckich, Starskiego i nawet jeszcze kogo na przykładkę… Szlangbaum to nie dla ciebie wspólnik, to błazen.
— A jak zagryziecie owych wielkich panów, to co?…
— Z konieczności połączymy się z waszym ludem, będziemy jego inteligencją, której dziś nie posiada… Nauczymy go naszej filozofii, naszej polityki, naszej ekonomii i z pewnością lepiej wyjdzie na nas aniżeli na swoich dotychczasowych przewodnikach… Przewodnikach!… — dodał ze śmiechem.
Wokulski machnął ręką.
— Mnie się zdaje — rzekł — że ty, który chcesz wszystkich leczyć na marzycielstwo, sam jesteś marzycielem.
— A toż znowu?… — zapytał Szuman.
— Tak… Nie macie gruntu pod nogami, a chcecie innych brać za łeb… Myślcie wy lepiej o uczciwej równości z innymi, nie o zdobywaniu świata, i nie leczcie cudzych wad przed uleczeniem własnych, które mnożą wam nieprzyjaciół. Zresztą ty sam nie wiesz, czego się trzymać: raz gardzisz Żydami, drugi raz oceniasz ich zbyt wysoko…
— Gardzę jednostkami, szanuję siłę gromady.
— Wprost przeciwnie aniżeli ja, który gardzę gromadami, a niekiedy szanuję jednostki
↓ Expand fragment ↓„Tak tedy — myślał Wokulski — zanosi się na walkę między Żydami postępowymi i zacofanymi o naszą...
↓ Expand fragment ↓Na ostrożnej spółce z rozumnymi Żydami nikt nigdy nie stracił, przynajmniej finansowo. Ale co innego...
↑ Hide fragment ↑Na ostrożnej spółce z rozumnymi Żydami nikt nigdy nie stracił, przynajmniej finansowo. Ale co innego być wspólnikiem, a co innego pionkiem, jakim mnie chcą zrobić… Ach, te Żydziaki!… zawsze szelmy, w chałatach czy we frakach…
— Co ci jednak nie przeszkadza uwielbiać ich, a nawet łączyć się ze Szlangbaumem?…
— To znowu co innego — odparł Szuman. — Żydzi, moim zdaniem, są najgenialniejszą rasą w świecie, a przy tym moją rasą, więc ich podziwiam i w gromadzie kocham. A co do porozumienia ze Szlangbaumem… Bój się Boga, Stachu! czyby to była rzecz rozsądna z naszej strony, gdybyśmy się żarli między sobą wówczas, kiedy idzie o uratowanie tak świetnego interesu jak spółka do handlu z cesarstwem?… Ty ją rzucasz, więc albo runie, albo złapią ją Niemcy i w każdym razie kraj straci. A tak i kraj zyska, i my…
— Coraz mniej rozumiem cię — wtrącił Wokulski. — Żydzi są wielcy i Żydzi są szelmy… Szlangbauma trzeba wyrzucić ze spółki i trzeba go znowu przyjąć… Raz Żydzi na tym zyskują, to znowu kraj zyska… Kompletny chaos!…
— Masz, Stachu, mózg przewrócony… To żaden chaos, to najjaśniejsza prawda… W tym kraju tylko Żydzi tworzą jakiś ruch przemysłowy i handlowy, a więc każde ich ekonomiczne zwycięstwo jest czystym zyskiem dla kraju… Nie mam racji?…
↓ Expand fragment ↓Potem kolejno wpadali do niego Szlangbaum i Szuman, od których dowiedział się, że dwie partie...
↑ Hide fragment ↑Potem kolejno wpadali do niego Szlangbaum i Szuman, od których dowiedział się, że dwie partie żydowskie walczą między sobą o odziedziczenie po nim kierunku spółką… W całym kraju nie było nikogo, kto by mógł dalej rozwijać jego pomysły; nikogo, prócz Żydów, którzy występowali z całą kastową arogancją, przebiegłością, bezwzględnością i jeszcze kazali mu wierzyć, że jego upadek, a ich triumf — będzie korzystnym dla kraju…
Wobec tego poczuł taki wstręt do handlu, spółek i wszystkich zysków, że dziwił się samemu sobie: jakim sposobem on mógł, prawie przez dwa lata, mieszać się do podobnych rzeczy?
„Zdobywałem majątek dla niej!… — pomyślał. — Handel… ja i handel!… I to ja zgromadziłem przeszło pół miliona rubli w ciągu dwu lat, ja zmieszałem się z ekonomicznymi szulerami, stawiałem na kartę pracę i życie, no… i wygrałem… Ja — idealista, ja — uczony, ja, który przecie rozumiem, że pół miliona rubli człowiek nie mógłby wypracować przez całe życie, nawet przez trzy życia… A jedyną pociechą, jaką jeszcze wyniosłem z tej szulerki, jest pewność, żem nie kradł i nie oszukiwał… Widocznie Bóg opiekuje się głupcami…”
↓ Expand fragment ↓— Spółka zostanie — rzekł cicho — ale na miejsce pana wejdą do niej starozakonni.
— To już z...
↑ Hide fragment ↑— Spółka zostanie — rzekł cicho — ale na miejsce pana wejdą do niej starozakonni.
— To już z wyboru panów.
— Żydowszczyzna w naszej spółce!… — westchnął książę. — Oni nawet na posiedzeniach gotowi rozmawiać po żydowsku… Nieszczęsny kraj! Nieszczęsny język!…
— Nie ma obawy — wtrącił Wokulski — Większość naszych wspólników ma zwyczaj rozmawiać na sesjach po francusku i językowi nic się nie stało, więc chyba nie zaszkodzi mu kilka frazesów w żargonie.
Książę zarumienił się.
— Ależ starozakonni, panie… obca rasa… Teraz jeszcze zaczęła się przeciw nim jakaś niechęć…
— Niechęć tłumu niczego nie dowodzi. Lecz któż zresztą broni panom zebrać odpowiednie kapitały, jak to zrobili Żydzi, i powierzyć je nie Szlangbaumowi, ale któremu z chrześcijańskich kupców?
— Nie znamy takiego, któremu można by zaufać.
— A Szlangbauma znacie?…
— Przy tym u nas nie ma ludzi dość zdolnych — wtrącił książę. — To są subiekci, nie finansiści…
— A ja czym byłem?… Także subiektem, i nawet restauracyjnym chłopcem; mimo to spółka przyniosła zapowiedziany dochód.
— Pan jesteś wyjątkiem…
— Któż panom zaręczy, że nie znaleźlibyście więcej takich wyjątków w piwnicach i za kontuarami. Poszukajcie.
— Starozakonni sami do nas przychodzą…
— Otóż to!… — zawołał Wokulski. — Żydzi przychodzą albo wy do nich, ale chrześcijański parweniusz do was nawet przyjść nie może, bo tyle napotyka zawad po drodze… Wiem coś o tym. Wasze drzwi tak szczelnie są zamknięte przed kupcem i przemysłowcem, że albo trzeba je zbombardować setkami tysięcy rubli, ażeby się otworzyły, albo wciskać się jak pluskwa… uchylcie trochę tych drzwi, a może będziecie mogli obchodzić się bez Żydów.
Książę zasłonił rękoma oczy.
— O, panie Wokulski, to… bardzo słuszne, co pan mówi, ale i bardzo gorzkie… bardzo okrutne… Mniejsza jednak… Rozumiem, pański żal do nas, ależ… są jakieś obowiązki względem ogółu…
— No, ja nie uważam tego za pełnienie obowiązków, że od mego kapitału miałem piętnaście procent rocznie. I nie sądzę, ażebym był gorszym obywatelem poprzestając na pięciu…
— Ależ my wydajemy te pieniądze — odparł już obrażony książę. — Ludzie żyją około nas…
↓ Expand fragment ↓— Ach, ty pan! ach, ty bezmozgi szlachcic polski! — śmiał się Suzin. — Ot, co was gubi...
↑ Hide fragment ↑— Ach, ty pan! ach, ty bezmozgi szlachcic polski! — śmiał się Suzin. — Ot, co was gubi wszystkich Polaków, u was na wszystko: i na handel, i na politykę, i na kobiety, u was na wszystko — serce i serce… I to jest wasze głupstwo. Na wszystko ty miej kieszeń, a serce tylko dla siebie, ażeby radować się z tego, co kupisz za pieniądze. Osobliwie kobieta jest taki twór, że już u niej za serce nie wytargujesz nic, jak od Żyda za pacierze… Bo ona sobie z serca twojego zrobi umeblowanie, a przyjdzie inny bez serca, i z nim będzie kochać się, całować w twoich oczach… Ty mnie do niej poszlij, Stanisławie Piotrowiczu, a jej powiem krótkie słowo: „Ot, madamka — ty zadała co to panu szlachcicu Wokulskiemu, a wzięła jemu rozum. Oddaj jego rozum, a ja tobie dam — tuzin tuzinów katarzynek… Może mało?… Dam dwa razy tyle, i szabasz!…”