— Panie baronie fon Rauch, niech się pan uspokoi. Nic się złego nie stało. To się krystalizują stronnictwa — powiedział do Felka.
I Felek istotnie się uspokoił, bo posłowie zupełnie o nim zapomnieli i bili się między sobą.
Och, jak Klu-Klu korciło, żeby po gzymsie spuścić się z loży królewskiej na salę, a złapać jeden fotel poselski, a pokazać tym zuchwalcom, jak umieją się bić afrykańskie dziewczęta. Wiedziała Klu-Klu, że wszystko ona narobiła, żal jej było Maciusia, że przez nią ma takie zmartwienie. Ale nie żałowała: niech wiedzą. I cóż jej powiedzieli: że czarna? Wie o tym. Do klatki z małpami? Ano była: niech z nich który spróbuje. Narzeczona Maciusia? Więc co takiego? Gdyby tylko Maciuś chciał się z nią ożenić. Szkoda tylko, że głupia europejska etykieta nie pozwala wziąć udziału w tej walce.
Jak oni się biją! I to chłopcy. Niezdary, niedołęgi, fujary. Biją się już dziesięć minut, a nikt nie zwyciężył. Przyskakują i odskakują, jak koguty, a połowę uderzeń dostaje powietrze.
Jak Felek głupio rzucił kałamarz i dzwonek. Gdyby Klu-Klu poczęstowała Antka nie dwoma, ale jednym przedmiotem, nie stałby teraz jak tryumfator na stole.
I Klu-Klu nie wytrzymała. Skoczyła, jedną ręką złapała się poręczy, potem żelaznej sztachetki, lekko stanęła na gzymsie, odbiła się — impet spadku osłabiła, chwytając się za kinkiet elektryczny, przeskoczyła przez stół dziennikarzy zagranicznych, odepchnęła jak naprzykrzone muchy, pięciu napastników Antka.
— Chcesz się bić?
Zamachnął się Antek, ale pożałował.