— Tak leciałem, żeby pana dogonić.
— Bałeś się?
— Ta czego się miałem bać?
Nie, nie bał się. Czekał, wyglądał, biegł, żeby razem. — Dwa lata nie wdziałem nikogo ze swoich, pół roku temu — list, krótki, pognieciony, przypadkiem przedarł się przez kordon bagnetów, rewizorów, szpiegów. — I oto znów nie jestem sam.
Doznałem uczucia bezgranicznej wdzięczności dla tego dziecka. Nie ma w nim nic wybitnego, nic co by pociągało, przykuwało. Twarz pospolita, postać bez wdzięku, umysł przeciętny, mało wyobraźni, brak czułostkowości zupełny — nic z tego, co zdobi dzieci. Ale przez to niepozorne dziecko, jak przez krzew byle jaki, przemawia natura, jej prawa odwieczne, Bóg. Dzięki ci, właśnie żeś taki — ot sobie…
— Synek mój — pomyślałem tkliwie.
Jak mu podziękować?
— Słuchaj, Stefek, jak masz o coś zapytać, albo masz zmartwienie, albo coś chcesz — to powiedz mi.
— Ja nie lubię dokuczać.
Tłumaczę, że nie.
— Jak nie można, to ci powiem, że nie, wytłumaczę. Na przykład z koniem; konie muszą wozić drzewo, chleb, chorych…
— Ja chcę, żeby pan mi przyniósł obwarzanki.
— Dobrze, będziesz miał obwarzanki.