Potrzebujemy Twojej pomocy!

Na stałe wspiera nas 472 czytelników i czytelniczek.

Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 500 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?

Przekaż 1,5%

Przekaż 1,5% podatku na Wolne Lektury KRS 00000 70056
Ufunduj darmowe książki dla tysięcy dzieciaków.
WIĘCEJ

Szacowany czas do końca: -
Bożena Keff, Nie jest gotowy, Nie jest gotowy, Opiekun
Nie jest gotowy → ← Na skrzydłach wiatru

Spis treści

      Bożena KeffNie jest gotowyOpiekun

      1
      Lejb Goldin, tłumacz i literat
      piszący w jidysz;
      trzydzieści pięć lat. Teoretycznie
      świetny wiek. Jak pierwsze wzniesienie
      5
      z którego już można ogarniać
      początki i zmierzchy.
      Ale praktycznie
      jest rok 1941, getto w Warszawie; kilkadziesiąt
      ogrodzonych ulic i kilkaset
      10
      tysięcy ludzi
      chorych od tych ścian, bruków, szyldów,
      podwórek i schodów, od okien
      za którymi znów to wszystko widać. Na ulicach
      zapach potu
      15
      oraz trupi odór.
      Niemniej jest piękny dzień późnego lata,
      bezchmurny, parny. Wieczorem
      spadnie niebieskawa mgła
      powietrze nabierze jakby wypukłości
      20
      postacie ludzi zciągną się
      zciemnieją.
      Lubię jesień — napisał
      chory na głód i śmiertelnie głodny
      autor
      25
      tej niedługiej historii.
      (Tak, ja też lubię. Nie dlatego jednak
      idę za nim — powiedzmy 30 sierpnia 1941
      od przedpołudnia prawie do wieczora — lecz dlatego
      że przepuszczając jego historię przez siebie
      30
      muszę wreszcie uznać
      ostateczność, nierozwiązywalność
      tamtej rzeczywistości.
      I nie tylko tamtej.)
      Więc niedługie opowiadanie o wyjściu z domu
      35
      (jedyne, co — dość słabo —
      trzyma go przy życiu)
      i o dalszym snuciu się ulicami. Wszystko
      tonem opiekuna żywych,
      półżywych, nieżywych. Nostalgiczny
      40
      kpiący — możliwe, że jest jednym z Dzieci Życia które od zawsze wiedzą, że rodzice, przodkowie, pokolenia tylko transmitują istnienie. I że samo życie stanowi pierwotną wspólnotę żyjących
      kiedykolwiek. Do której
      należał, oczywiście, także
      mężczyzna, o którego ciało
      leżące w poprzek chodnika prawie się przewraca
      45
      gdy handlarz starzyzną robi mu uwagi
      że chyba trudno nie zauważyć trupa
      i że dość już brudna i wyłachmaniona
      ta marynarka, czy musi ją bardziej zadeptać? Nie musi —
      rzecz jednak w tym, że czasem
      50
      zapada
      w boczne rojenia
      w obrazy przeszłości
      nie ma tam jednak dróg ani podziemi
      prowadzących wstecz czasu lub do innej konstelacji faktów;
      55
      och, wyłonić się na tamtej górskiej ścieżce ze dwa lata temu
      lub w jakiejś kafejce aż na końcu świata:
      kawa, lody, gazeta
      nad głową lekko trzepocze płócienna markiza
      w zielono-białe pasy —
      60
      Cóż, trzeba się wynurzyć
      w tej samej przestrzeni
      kilkudziesięciu ogrodzonych ulic —

      *

      Tęskni do miasta za murem
      mówi o nim namiętnie: moja miłość, moja druga matka
      65
      w miejscu odcięcia nosi ranę rozłączenia.
      (Nie wiem, co mam myśleć. Miasto — czyli co?
      Czy tam jest ktokolwiek?) — Ach, rzeka — woła —
      zobaczyć jej brzeg, nasycić się!
      (Mieszkam jakieś półtora kilometra od tego Jordanu,
      70
      jezdnia, park, kilka murów
      z rysunkami i napisami
      w tym „Żydzi do gazu”, znów jezdnia, tereny sportowe
      i już jest, płynie.)

      *

      W garkuchni
      75
      wisi gorąca para, zapach życia; jedzenie
      wchodzi pomiędzy rozmowy, okrzyki
      zciszone i głośniejsze (kto? kto umarł)
      brzęk łyżek, z pomiętej gazety
      wyłania się chleb
      80
      (niegrubo ukrojona kromka, ale zjadłoby się
      choćby kawałeczek)
      ktoś wylizuje talerz, żeby nie przepadło
      ani jedno ziarno kaszy. Ciut nieuwagi i nieco szalbierstwa
      i dnia tego stanął przed nim drugi talerz zupy.
      85
      Szczodry dzień
      bo jeszcze
      na ulicy Leszno, w bramie
      znalazł trochę tylko nadpsuty
      malutki ogórek.

      *

      90
      — ogórki, pomidory, chleb, herbata z cukrem
      wakacje ledwie zaprzeszłego lata; prawdziwa przestrzeń
      ściany zielonych drzew z gęstym szumem liści
      zamaszyste niebo, rzeka po horyzont, trzepoczące w wietrze
      rękawy — swobodne, bez Jude

      *

      95
      Opaskę zdejmie za rok
      przed komorą gazową (o ile dojechał żywy)
      potem już nikt nigdy nie będzie wiedział
      które z tych nagich posplatanych ciał
      niebieskich od rozpuszczonych kryształków gazu
      100
      było jego —

      *

      Droga powrotna z kuchni
      jest o wiele dłuższa (do czego
      ma się spieszyć? Do tej nory
      z brudną pościelą, do książek
      105
      których nie sposób czytać, do drzwi
      do okna?).
      Snuje się po ulicach,
      przystaje na chodnikach; powoli zapada zmierzch
      (z początku jak ledwie widoczna przesłona
      110
      między dniem a nocą. Czasem, kiedy mnie zastaje
      w obcej otwartej przestrzeni
      przyspieszam do domu myśląc: włączyć światło,
      zasłonić okno, puścić muzykę).
      Jego nie niepokoi
      115
      lubi powagę tej pory i ciemniejące powietrze.
      Powietrze ciemnieje
      gdy stoi w grupie ludzi
      patrzących
      w oświetlone okno szpitala: lampa, spokojny pośpiech,
      120
      lekarka i pielęgniarki operują dziecko —
      Po co, mówi, dlaczego?
      Ale wie przecież
      po co i dlaczego
      — po to
      125
      żeby w jakiś wieczór móc stać na ulicy
      patrząc na coś mniej czy podobnie poruszającego
      przyspieszać przed zmierzchem
      lub kontemplować ciemniejące niebo
      płynąć w nurcie przemian
      130
      raz na jakiś czas popatrzeć z góry czy z boku
      obejmując innych i siebie
      okiem bystrym,
      nostalgicznym, kpiącym:
      — o, płynę

      19 października 1994

      135

      Opowiadanie, które tu służy za pierwowzór, prawdopodobnie Lejba Goldina, zwane Kronika jednej doby. znajduje się w książce Rury Sakowskiej Dwa etapy. Hitlerowska polityka eksterminacji Żydów w oczach ofiar, z jidysz tłumaczył Jan Leński. Wrocław 1966 Tam też jedyne dostępne informacje o Lejbie Goldinie, którego do pewnego stopnia utożsamiam z bohaterem opowiadania, choć staram się wybierać to, co mogło być im wspólne. Zdania lub wyrażenia zaznaczone pismem pochyłym są cytatami.

      x