↓ Expand fragment ↓W niedzielę szesnastego września, zaraz po obiedzie, otrzymałem list od brata z zawiadomieniem, że moja...
↑ Hide fragment ↑W niedzielę szesnastego września, zaraz po obiedzie, otrzymałem list od brata z zawiadomieniem, że moja matka, Antje Małgorzata z Schubartów, zmarła o drugiej godzinie w nocy z trzeciego na czwarty. — Była to dobra kobieta i zdaje mi się, że jej dobre i mniej dobre przymioty wplotły się w mój charakter; mam tę samą co ona skłonność do pasji, do wybuchów gniewu i tę samą zdolność przebaczania i zapominania wkrótce krzywd wielkich i małych. Chociaż mnie nigdy nie rozumiała i na swoim stopniu duchowym zrozumieć nie mogła, musiała mieć przecież zawsze przeczucie mego najgłębszego jestestwa, bo ona to wciąż gorliwie broniła mnie przed napaściami ojca, który (ze swego stanowiska słusznie) widział we mnie tylko wyrodne, nieużyteczne, a nawet złośliwe stworzenie — i raczej sama znosiła twarde ciosy, na których zaiste, w najdosłowniejszym znaczeniu, nie zbywało, byle mnie nie dać. Jej tylko zawdzięczam, że nie poszedłem na parobczaka, jak to było ulubionym planem mego ojca każdej zimy; wskutek mojej wrażliwości byłoby mnie to doszczętnie zrujnowało już w zaraniu młodości; jej tylko zawdzięczam, że mogłem regularnie chodzić do szkoły i pokazywać się publicznie w sukniach czystych, choć połatanych. Dobra, nieustannie o swoje dzieci zatroskana matko, byłaś męczennicą, a ja nie mogę dać sobie świadectwa, żebym dla polepszenia twego losu chociaż tyle uczynił, ile leżało w moich, co prawda mizernych, siłach! Możliwość twojej tak wczesnej śmierci była czasem myślą dla mego ducha, lecz nigdy uczuciem dla serca; mierzyłem twoje stany moją miarą i często nie czyniłem nic, skoro nie mogłem uczynić wszystkiego. Gdy byłem jeszcze bliżej ciebie, bywałem nieraz względem ciebie szorstki i twardy; ach, i serce bywa czasem tak obłąkane jak duch, grzebałem w twoich ranach, bo ich nie mogłem uleczyć, rany twoje były mi przedmiotem nienawiści, bo przez nie odczuwałem swoją niemoc. Przebacz mi to, czego źródła teraz zapewne głębiej przenikasz niż ja, i przebacz mi także, że uwikłany w plątaninie mego własnego ja i nieufny względem każdej nadziei, wróżącej mi światło w duszy i wolną rękę na zewnątrz, nie mogę twojej śmierci ani opłakiwać, ani nawet odczuwać. Ta nieczułość jest mi nowym dowodem, że śmierć właściwa, śmierć jako niszczycielka nie może naturą człowieka wstrząsnąć ani jako wyobrażenie, ani jako uczucie i że dlatego też jest ona niemożliwa; gdyż wszystkie możliwości są w głębi naszej duszy zarysowane i rozbłyskują natychmiast w kształty, ilekroć jakieś zdarzenie, jakiś przypadek potrąci o ciemną sferę, w której spoczywają. Zresztą będziesz miała i żal, i łzy, skoro tylko znowu będę samym sobą, a twój cichy obraz w całym majestacie macierzyńskim będzie stał zawsze przed moją duszą, łagodząc, kojąc, zachęcając i pocieszając. Gdy pomyślę o tobie, o twoich ustawicznych cierpieniach, to każdy ciężar, nałożony na mnie przez los, wyda mi się lekki w porównaniu z twoim; gdy sobie przypomnę te twoje ubogie radości, w których jednak twe serce tajało z łagodnego szczęścia, nie będzie mi się nigdy wydawało, żem próżen radości. I tak jeszcze poza grobem będziesz mi matką; przebaczysz mi, a ja ciebie nigdy, nigdy nie zapomnę!
↓ Expand fragment ↓Chociaż mnie nigdy nie rozumiała i na swoim stopniu duchowym zrozumieć nie mogła, musiała mieć...
↑ Hide fragment ↑Chociaż mnie nigdy nie rozumiała i na swoim stopniu duchowym zrozumieć nie mogła, musiała mieć przecież zawsze przeczucie mego najgłębszego jestestwa, bo ona to wciąż gorliwie broniła mnie przed napaściami ojca, który (ze swego stanowiska słusznie) widział we mnie tylko wyrodne, nieużyteczne, a nawet złośliwe stworzenie — i raczej sama znosiła twarde ciosy, na których zaiste, w najdosłowniejszym znaczeniu, nie zbywało, byle mnie nie dać. Jej tylko zawdzięczam, że nie poszedłem na parobczaka, jak to było ulubionym planem mego ojca każdej zimy; wskutek mojej wrażliwości byłoby mnie to doszczętnie zrujnowało już w zaraniu młodości; jej tylko zawdzięczam, że mogłem regularnie chodzić do szkoły i pokazywać się publicznie w sukniach czystych, choć połatanych.
↓ Expand fragment ↓Maks, mój luby, uśmiechnięty aniołek o głębokich, niebieskich oczach i słodkich, jasnych włosach, jest trupem...
↑ Hide fragment ↑Maks, mój luby, uśmiechnięty aniołek o głębokich, niebieskich oczach i słodkich, jasnych włosach, jest trupem. Oto leży jego loczek przede mną, to wszystko, co mi po nim zostało. O, gdy sobie pomyślę, że to dziecko, na które każdy z wyjątkiem mnie, jego ojca, wielkiego poety — bo niech i to będzie napisane! — patrzył z rozkoszą i zachwytem, tak było piękne i miłe, że to dziecko teraz gnije, że je robaki jedzą, to chciałbym sam być robakiem, aby przynajmniej jako obrzydliwe zwierzę mieć w nim ten swój udział, którym jako człowiek, jako ojciec gardziłem. Mógłbym połknąć ten lok, mógłbym zrobić coś jeszcze gorszego, spalić go, bo nań nie zasługuję! O, mój Maksiu, nie krąż naokoło mnie ani minuty, zostań przy matce, pociesz ją, ulżyj jej bólowi przez twą tajemniczą bliskość, jeżeli możesz — tylko nie mojemu, nie mojemu! „Ja się tylko schowałem, szukajcie mnie, a ten mnie nigdy nie znajdzie, kto mnie za mało kochał!” Oto pociecha, która brzmi ku mnie z wieczności. Widzę cię, dziecko, ty słodkie, rozkwitające życie, jak podczas obiadu siedziałeś przy swoim małym stoliku, kiwałeś ku mnie główką i mówiłeś: „I ja wina!” — i czekałeś, czy dla ciebie kroplę zostawię. A twarzyczka, ta słodka, słodka twarzyczka — o Boże, o Boże! Postawiłeś anioła przed moimi drzwiami, a on uśmiechnął się do mnie i spytał: „czy mnie chcesz?”. Nie powiedziałem: „tak!”, ale on wszedł do mnie, bo myślał: „… przypatrz mi się tylko, a potem to już mnie zatrzymasz…”. Ale rzadko kiedy myślałem o nim co innego, jak tylko to jedno: jak go tu wyżywić! i to tchórzostwo oślepiło, stępiło mnie względem szczęścia, które trzeba było tylko objąć, aby mieć skarb po wszystkie czasy. Wtedy go Bóg odwołał, a on nie poszedł chętnie, bo miał matkę, która w zamian za ojca podwójnie matką mu była. Teraz nie pomogą ani skargi, ani łzy! O tak, to prawda, że drżę przed przyszłością, że nie wiem, skąd wziąć kawałek chleba, że drżę bardziej niż żebrak przy drodze, bo boję się zostać tym, czym on już jest. Ale przecież powinienem się był zdecydować na najgorszą ostateczność, choćbym go miał z żebraniny utrzymywać i kij żebraczy w spuściźnie mu zostawić, wtedy bym przynajmniej nie potrzebował się wstydzić przed każdym robotnikiem, który koło mnie przechodzi z potem pracy na czole, mógłbym teraz spokojnie powiedzieć: „Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Boże będzie pochwalone!”. A jak często byłem surowy, okrutny względem dziecka, gdy mi moje ponure myśli przerywało rzewnie niewinną pustotą! O żebym się był nigdy nie narodził! To westchnienie wyrywa mi się z głębin duszy! A co wycierpiała Eliza! Jaki mi list napisała! Tak nie pisze żaden bohater! Ten spokój przejmuje mnie grozą! Boże, Boże! Powinieneś był jej zostawić to dziecko, gdyś widział, jak cierpiała! A ja nie miałem ani najlżejszego przeczucia — wesoło mi wprawdzie nie było, ale przecież pracowałem, pisałem swój dramat, może nawet pyszniłem się jaką udatną sceną w tej samej chwili, kiedy dziecko ze śmiercią walczyło. Raz podali mu mój portret, a on, słodki, chwycił go żywo i przycisnął do ust gorących, i całował, i znowu całował. Ach, bo cała miłość matki w nim mieszkała, tom zauważył. O drogie, ukochane dziecko! Gdybym mógł przynajmniej twój obraz w sobie wywołać! — Nie, nie mogę, nigdy nie mogłem. Wszechmocny Boże! Ona! Ona! Gdyby i ona umrzeć miała, gdybym nie mógł naprawić tego, w czym ją skrzywdziłem, gdybym jej nie mógł dać przynajmniej mego nazwiska, bo nie mam nic innego, to niechby żal za nią wysuszył mi ducha aż do ostatniej myśli w mózgu i niechbym potem żarł trawę jak zwierz. Pioruny wiszą nade mną, a mnie jest tak, jakbym już był trafiony, chociaż drżę przed tym.