W środku wielkiej tej izby gwarno, wesoło; co chwila idą gromadką do bufetu i żądają wódki, piwa — wszyscy uradowani, weseli; na ustach tylko Ameryka, złoto, bogactwo, życie bez troski, mnóstwo pieniędzy i dostatków!
— Macie, matko, kłopot z dziećmi…
Spojrzała trochę zdziwiona, zmęczonymi, niebieskimi oczyma, poprawiła jaskrawą chustkę i uspokoiwszy czworo drobnych dzieci, odpowiada:
— Ano, zachciało się memu, to i co robić?… Dzieci nie zostawię, jakoś dojedziemy…
— I kto was namówił do wyjazdu?
— A któż by? Nikt, ot przyszło pismo do wsi, trafiła się książka… a u nas źle, Żyd gniecie, pan nie pomoże, bo sam ma niewiele, to i wybraliśmy się.
— Dokądże jedziecie?
— A gdzieżby? Do Ameryki.
— Do której? Północnej czy do Brazylii?
— Alboż ja wiem? Agent dał bilet; może mój wie, ja nie wiem.